Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
"Absalomie, Absalomie..." to dzieło uważane przez krytyków za największe osiągnięcie w twórczości Faulknera. Ze względu na charakter narracji jest to nie tyle powieść, co opowieść o życiu Tomasza Sutpena, przedstawiona przez kilka osób, których relacja rozpoczyna się w 40 lat po jego śmierci. Z poszczególnych opowieści wyłaniają się osobowości i światopoglądy narratorów. Żaden z nich nie zna całej prawdy o Sutpenie. Każdy albo odkrywa nowe fakty, albo też interpretuje na nowo prawdy podane już przez innego narratora. W ten sposób autor otwiera przed czytelnikiem nowe perspektywy widzenia dziejów Tomasza Sutpena, ale też komplikuje sytuację.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Jastrzębiu-Zdroju
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (4)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 615
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Absalomie, Absalomie...
William Faulkner
Absalomie, Absalomie...
Przekład Zofia Kierszys
KOLEKCJA GAZETY WYBORCZEI
Kolekcja Gazety Wyborczej
Absalomie, Absalomie...
William Faulkner
Tytuł oryginału: Absalom, Absalom!
Tłumaczenie z oryginału: Zofia Kierszys
© 1966 by William Faulkner
For this edition © Copyright by Mediasat Poland
Mediasat Rights Kft
ISBN 83-89651-71-8
ISBN 84-9789-719-6
Printed in EU
Mediasat Poland Sp. z o.o. ul. Mikołajska 26
31-027 Kraków, Polska
Wszystkie prawa zastrzeżone
I
Zasiedli parę minut po drugiej i przez to długie i parne, znużone i zmartwiałe wrześniowe popołudnie siedzieli w tym pokoju, który panna Coldfield wciąż jeszcze nazywała kantorem, bo tak go kiedyś nazywał jej ojciec – w pokoju mrocznym i dusznym, z żaluzjami szczelnie zasuniętymi już od lat czterdziestu trzech, bo w czasach kiedy panna Coldfield była młodą dziewczyną, ktoś tam uważał, że światło i przewiew przynoszą gorąco i że w mroku jest zawsze chłodniej. Teraz (w miarę jak słońce coraz pełniejszym blaskiem padało na tę stronę domu) mrok kratkowało coraz więcej żółtych ukośnych krech, w których drgały niezliczone cząsteczki kurzu czy też może – myślał Quentin – odpryski starej, zeschłej farby z łuszczących się żaluzji, wdmuchiwane do pokoju przez słońce zupełnie tak, jak mógłby je wdmuchiwać wiatr. Za jednym oknem pięła się po drewnianej kracie rozkwitła już po raz drugi tego lata wistaria i słychać było stamtąd od czasu do czasu nagły, suchy, dobitny furkot wróbli wśród liści, a naprzeciwko Quentina siedziała panna Coldfield w odwiecznej żałobie, którą od czterdziestu trzech lat nosiła nie wiadomo po kim: po siostrze czy po ojcu, czy po nigdy nie istniejącym mężu – wyprostowana w twardym, kanciastym fotelu, takim dla niej wysokim, że nogi jej, proste i sztywne, zdawałoby się, wykute z żelaza, zwisały jak dziecku z jakąś bezradną statyczną wściekłością, nie dosięgając podłogi – siedziała i mówiła tym swoim posępnym, steranym, zdumionym głosem, mówiła i mówiła, aż wreszcie chwilami słuchanie zapierało się samo siebie, zmysł słuchu się unicestwiał i przed oczami Quentina stawał ten od dawna zmarły przedmiot jej daremnej, bezsilnej, a przecież niespożytej nienawiści – jak widmo wywołane wspomnieniem zniewagi, spokojne, obojętne i już nieszkodliwe, powstałe z wieczystego snu zwycięskich prochów.
Głos panny Coldfield nie milkł, po prostu przebrzmiewał. Mrok wtedy zalegał, trumiennie pachnący i osłodzony, przesłodzony wonią wistarii ponownie rozkwitłej na zewnętrznej ścianie domu – wonią ujętą i destylowaną, przedestylowaną przez zaciekłe a ciche słońce września. W ten mrok, niby trzepnięcia bacika, dolatywały pierzaste trzepoty wróbli i wsnuwał się zatęchły zapach starego kobiecego ciała długo hartowanego w dziewictwie, i majaczyła w tej mgle zwrócona ku Quentinowi twarz panny Coldfield, mizerna i sterana ponad nikłym trójkątem żabotu i mankietów na tle oparcia tego zbyt wysokiego fotela, na którym ona cała, panna Coldfield, wyglądała jak ukrzyżowane dziecko. Głos jej nie milkł, po prostu przebrzmiewał w nich przeciągłe chwile ciszy po to, by znów wybrzmiewać z nich powoli, sącząc się niby strumień z jednej ławicy suchych piasków do drugiej, a w głosie, posłuszne mu posłuszeństwem cienia, dumało to widmo, jak gdyby było widmem nawiedzającym właśnie głos, podczas gdy inne widma, szczęśliwsze, nawiedzają domy. Aż w scenę tak spokojną, godnie przyzwoitą, jak scena z nagrodzonej szkolnej akwareli, wydarł się nagle z jakiegoś bezgłośnego grzmotu on (ten człowiek-koń-demon), jeszcze w dymie siarki snującym się po włosach, ubraniu i brodzie – wdarł się nagle na czele bandy dzikich Negrów podobnych do częściowo oswojonych zwierząt, przyuczonych jedynie do tego, by chodzić na dwóch łapach po ludzku; Negrów otępiałych, zwierzęco obojętnych, wśród których się kulił ten francuski architekt – posępny nieborak w łachmanach i w kajdanach. On, z rudą brodą jeździec na koniu, w bezruchu trzymał dłoń podniesioną, za nim się tłoczyli w ciszy ci dzicy czarni i jeniec architekt, paradoksalnie dzierżąc zdobywcze łopaty, kilofy i topory – broń zwycięstwa na drodze pokoju, nie wojny. A potem w długiej chwili, w której nie było miejsca na zdumienie, wydało się Quentinowi, że widzi, jak oni rzucają się gwałtownie na sto kwadratowych mil dziewiczej, spokojnej, zadziwionej ziemi, by natychmiast z Nicości bezszelestnej wyrwać dom wśród pysznych strzyżonych francuskich ogrodów i ciskając to niby karty w grze na stół stwarzają pod kapłańską, nieruchomą dłonią tę „Setkę Sutpena” – to „Niech się stanie Setka Sutpena”, jak niegdyś owo pradawne „Niech się stanie Światłość”.
A potem słuch Quentinowi powrócił i wydawało mu się, że słucha rozmowy dwóch Quentinów Compsonów: tego jednego Quentina Compsona przed wyjazdem na studia, Quentina tymczasem wciąż jeszcze na Południu, tu na zabitym deskami Południu, martwym już od roku tysiąc osiemset sześćdziesiątego piątego, zaludnionym przez gadatliwe, znieważone, zawiedzione widma przeszłości, Quentina, który teraz słucha, musi słuchać tego, co mu o dawnych widmowych czasach opowiada jedno z owych widm, opierające się dłużej niż inne konieczności spoczywania w ciszy, i tego drugiego Quentina Compsona, który z racji swej młodości jeszcze nie może być widmem, ale kiedyś i tak na pewno widmem zostanie z tej prostej przyczyny, że tak samo jak ona, panna Coldfield, urodził się i wychował na zabitym deskami Południu. Słuchał teraz, jak rozmawiają ze sobą ci dwaj Quentinowie, dwaj nie-ludzie mówiący nie-mową – jak w długiej ciszy rozmawiają ze sobą tak:
Zdaje się, że ten demon... on się nazywał Sutpen... (Pułkownik Sutpen)... Pułkownik Sutpen. Znikąd znienacka przybył z bandą obcych Negrów na tę ziemię i założył plantację... (Przemocą wydarł z ziemi plantację, mówi panna Rosa Coldfield)... przemocą wydarł. I ożenił się z jej siostrą Ellen, i spłodził syna i córkę, którzy... (Jak cham spłodził, mówi panna Rosa Coldfield)... jak cham. Którzy byliby jego chlubą, podporą i pociechą w starości, gdyby nie to, że... (Gdyby nie to, że oni mu zniszczyli życie czy jak to tam było, bądź też on ich zniszczył czy coś tam. I umarł)... i umarł. Nikt nie czuje żalu z tego powodu, mówi panna Rosa Coldfield... (Nikt oprócz niej.) Właśnie, nikt oprócz niej. (I oprócz Quentina Compsona.) Właśnie. I oprócz Quentina Compsona.
– Bo Quentin jedzie na Uniwersytet Harwardzki, jak mi mówiono – powiedziała panna Coldfield. – Otóż ja sobie nie wyobrażam, żeby kiedykolwiek Quentin tu powrócił i osiadł na stałe jako prowincjonalny adwokat w takiej małej mieścinie jak Jefferson. Już się Jankesi postarali o to, żeby na Południu niewiele dla młodego człowieka zostało do roboty. Więc może wkroczy Quentin na drogę kariery literackiej, tak jak to obecnie czyni tu dużo panów i pań z towarzystwa, i może kiedyś Quentin to wszystko sobie przypomni i o tym napisze. Pewnie będzie Quentin już żonaty i żona zapragnie nowej sukni albo nowego fotela w domu, więc Quentin o tym napisze i złoży to w redakcji jakiegoś czasopisma. Może życzliwie wspomni Quentin wtedy staruszkę, która chociaż Quentin by wołał spędzić ten czas z rówieśnikami na świeżym powietrzu, kazała mu siedzieć ze sobą przez całe popołudnie w tych czterech ścianach i słuchać cierpliwie opowiadania o ludziach i sprawach, i wydarzeniach, jakich, na swoje szczęście, Quentin uniknął. Ja wiem, że Quentin by wołał być teraz z rówieśnikami.
– Tak, proszę pani – powiedział Quentin.
„Tylko że tak naprawdę to jej wcale nie chodzi o mnie – pomyślał. – Ona po prostu chce, żeby to wszystko zostało wypowiedziane.”
To było na początku tej całej rozmowy. Jeszcze miał w kieszeni kartkę, którą mu przed samym południem doręczył jakiś mały Murzynek – tę kartkę od panny Coldfield z zaproszeniem – cudaczna, sztywna, oficjalna prośba, będąca właściwie pozwem nieomal z tamtego świata – ten dziwaczny archaiczny arkusz staroświeckiej dobrej papeterii, schludnie zapisany nikłym, zwartym pismem. Pismo to świadczyło o charakterze zimnym, nieubłaganym, a nawet bezwzględnym, na czym Quentin się nie poznał może dlatego, że tak bardzo był zdumiony zaproszeniem kobiety prawie trzy razy starszej od niego, z którą nie zamienił w sumie nawet stu słów, chociaż znał ją przez całe swoje życie, a może po prostu dlatego, że miał dopiero dwadzieścia lat. Posłuszny wezwaniu, natychmiast po wczesnym obiedzie przewędrował poprzez suchy, zakurzony upał początków września te pół mili z domu Compsonów do jej domu. Jej dom, podobnie jak ona sama, wyglądał na nieco mniejszy, niż był w rzeczywistości – niski, pomimo że jednopiętrowy, nie otynkowany i trochę odrapany, miał jednak w sobie cechę posępnej trwałości, jak gdyby, podobnie jak panna Coldfield, został stworzony po to, by trwać, być nieodzowną cząstką, uzupełnieniem jakiegoś świata pod każdym względem mniejszego niż rzeczywisty świat naokoło. W sieni z okiennicami szczelnie zamkniętymi, gdzie mrok był gorętszy niż jasność na dworze, jakby to nie sień była, a stary grobowiec, w którym się zatrzymały te wszystkie westchnienia czasu opieszałego, nabrzmiałego żarem, wciąż się powtarzające i powtarzające w ciągu minionych czterdziestu trzech lat, już czekała na Quentina mała postać w czerni nawet nie szeleszczącej, z twarzą mglistą ponad bladym trójkątem koronek żabotu i mankietów – badawcza, natarczywa i skupiona czekała, żeby go poprowadzić w głąb domu.
„Ona po prostu chce, żeby to wszystko zostało powiedziane – myślał Quentin – żeby ludzie, których ona nigdy nie zobaczy i o których nigdy nie usłyszy, którzy ani o jej istnieniu nie wiedzą, ani jej nie widzieli, kiedyś to przeczytali i wreszcie pojęli, dlaczego Bóg dopuścił do tego, żeśmy przegrali wojnę: tylko w ten sposób, poprzez krew naszych mężczyzn i łzy naszych kobiet, Bóg mógł powstrzymać tego demona, zetrzeć jego imię i potomstwo z powierzchni ziemi.”
A potem prawie natychmiast doszedł do wniosku, że to nie jest powód, dla którego panna Coldfield wysłała tę kartkę, i to właśnie do niego, bo gdyby po prostu chciała, żeby to zostało wypowiedziane, napisane czy nawet wydrukowane, to przecież by nie potrzebowała wzywać w tym celu nikogo – ona, kobieta, która już w czasach młodości jego (Quentina) ojca zyskała w miasteczku i hrabstwie sławę poetki laureatki, pisując dla garstki purytańskich abonentów miejscowej gazety liczne poematy, ody, panegiryki i epitafia czerpane z zapasów jakiegoś zażartego, nieubłaganego oporu nie pozwalającego jej uznać klęski Południa.
Miały jednak minąć jeszcze trzy godziny, zanim Quentin się dowiedział, dlaczego panna Coldfield go wezwała, bo część jej opowieści, tę pierwszą cześć, znał od dawna. To była część jego dziedzictwa, nabył do tego prawo oddychając przez dwadzieścia lat tym samym powietrzem, którym niegdyś oddychał ów człowiek. Sutpen, i słuchając o nim opowiadań ojca – to była od osiemdziesięciu lat część dziedzictwa całego miasteczka Jefferson, oddychającego tymże samym powietrzem przez cały czas pomiędzy tym wrześniowym popołudniem w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym a tamtym czerwcowym porankiem niedzielnym w roku tysiąc osiemset trzydziestym trzecim, kiedy to on, Sutpen, wprost ze swej niezbadanej przeszłości po raz pierwszy wjechał do Jefferson i zdobył ziemię nie wiadomo jak, i wybudował sobie dom, dwór, na pozór z niczego, i ożenił się z Ellen Coldfield, i spłodził dwoje dzieci: syna, który zabił narzeczonego swojej siostry, oraz córkę, która została przez to wdową, nie będąc jeszcze oblubienicą – spłodził tych dwoje dzieci i w ten sposób doprowadził przeznaczony mu bieg wydarzeń do gwałtownego (sprawiedliwego, przynajmniej tak by powiedziała panna Coldfield) kresu. Quentin wyrósł wśród tych opowieści: nazwiska padały w nich niezliczone, dające się doczepiać do każdej z niezliczonych osób. Jego dzieciństwo było ich pełne; on sam właściwie był jak pusta sala z ciągłym echem tych dźwięcznych, pokonanych nazwisk; był nie sobą, jednostką, rosnącym stworzeniem, ale ogromną ich rzecząpospolitą. Był jakby koszarami tej armii upartych, wstecz, w przeszłość zapatrzonych widm, które wciąż jeszcze, nawet teraz, po długich czterdziestu trzech latach, powracały do zdrowia z gorączki zbawiennej, co już je wyleczyła z odwiecznej choroby, powoli się budziły nieświadome nawet, że walcząc tak przed laty pragnęły pokonać wcale nie swą chorobę, lecz właśnie gorączkę – widma wciąż zapatrzone z zaciętym uporem wstecz poza tę gorączkę na okres choroby, wciąż go wspominające z rzeczywistym żalem, i chociaż po gorączce bardzo jeszcze słabe, to przecież już zupełnie od choroby wolne, wcale nie pojmujące, że własnej bezsile dziś wolność zawdzięczają.
– Ale po co mi to opowiadać? – zapytał ojca wieczorem po powrocie do domu, po tym, jak już panna Coldfield wreszcie pozwoliła mu odejść, kiedy jej obiecał, że przyjedzie po nią bryczką o wyznaczonej godzinie. – Po co mi to opowiadać? Co mnie obchodzi, że ta połać ziemi, czy coś tam, miała go w końcu dosyć i obróciła się przeciwko niemu, i zabiła go? To co, że zabiła także i jej, panny Coldfield, rodzinę? Kiedyś obróci się przeciwko nam wszystkim i z kolei nas pozabija bez różnicy, czy się nazywamy Sutpen czy Coldfield, czy inaczej.
– Tak – powiedział pan Compson. – Przed laty myśmy tu na Południu zrobili z naszych kobiet damy. A potem przyszła wojna i z dam zrobiła widma. Cóż nam dżentelmenom, pozostaje teraz innego, jak słuchać tych widm? – Po czym zapytał: – Chcesz znać ten prawdziwy powód, dla którego ona wybrała właśnie ciebie? – Siedzieli na werandzie po kolacji i Quentin miał jeszcze sporo czasu do chwili wyjazdu po pannę Coldfield. – To dlatego, że ona potrzebuje kogoś, kto by tam z nią pojechał... jakiegoś mężczyzny, dżentelmena, na tyle jednak młodego, żeby posłusznie zrobił to, co ona chce, i w taki sposób, jaki ona uzna za stosowny. A ciebie wybrała dlatego, że twój dziadek był dla Sutpena w naszym hrabstwie czymś najbardziej zbliżonym do przyjaciela. Więc ona prawdopodobnie sądzi, że Sutpen może coś opowiadał dziadkowi o sobie i o niej, o tych zaręczynach, które ich nie zaręczyły, o tej przysiędze wierności, której nie zdążyli sobie złożyć. Że może nawet powiedział dziadkowi, dlaczego ona ostatecznie dała mu kosza. I że może dziadek opowiedział to mnie, a ja z kolei opowiedziałem tobie.
Tak więc w pewnym sensie cała ta sprawa, cokolwiek by się jeszcze tam dzisiaj zdarzyło, pozostanie w dalszym ciągu w rodzinie; ta straszna tajemnica rodzinna (jeżeli to jest straszna tajemnica) pozostanie w zamkniętej rodzinnej szafie. Może ona sądzi, że bez przyjacielskiej pomocy dziadka Sutpenowi nigdy nie udałoby się tutaj osiedlić i, co za tym idzie, nie udałoby mu się również ożenić z Ellen. Więc może ona uważa, że ty dziedzicznie jesteś obciążony częściową odpowiedzialnością za wszystko co się przez Sutpena stało z nią i z jej rodziną.)
Bez względu na to, czym powodowała się panna Coldfield wybierając właśnie jego, nawiązanie do tego powodu, myślał Quentin, jakoś zabiera jej bardzo dużo czasu. A przecież, jak gdyby odwrotnie proporcjonalnie do tego przebrzmiewającego głosu, wywołane widmo człowieka, którego panna Coldfield ani przebaczeniem, ani zemstą dosięgnąć nie mogła, zaczęło nabierać jakichś cech konkretnych i trwałych. Samo otaczające się swym własnym kształtem, zamknięte w tym siarkowym wyziewie piekielnym, w aurze niemożliwości ponownego życia i odnowy moralnej, dumało to widmo (dumało, myślało, może miało nawet zdolność odczuwania i dzięki temu chyba wiedziało, że chociaż jest wywłaszczone ze spokoju, którego ona dać mu nie chce, to jednak, będąc widmem człowieka jakoś przecież odpornego na zmęczenie, nadal nieodwołalnie znajduje się poza jej zasięgiem, więc ona go nie może dotknąć ani skrzywdzić) – spokojny, już nieszkodliwy, nawet nie bardzo uważny straszny ludojad z baśni, który podczas dalszego przebrzmiewania głosu panny Coldfield wyłonił z siebie przed oczami Quentina dwoje dzieci, też na pół ludojadów, po czym owe trzy postacie razem utworzyły cieniste tło dla czwartej. Tą czwartą była matka tych dzieci, zmarła siostra panny Coldfield, Ellen: ta bez łez Niobe, która poczęła z demonem w jakimś nie do pojęcia straszliwym koszmarze, która nawet za życia chodziła bez życia, rozpaczała nie płacząc, oto się zjawiła samotna i spokojna, nieobecna duchem, nie jak ta, co przeżyła i męża, i dzieci, i nie jak ta, co zmarła przed nimi wszystkimi, ale tak jakby nigdy w ogóle nie żyła. Wydawało się Quentinowi, że widzi ich wszystkich czworo upozowanych w konwencjonalnej grupie rodzinnej z tamtego okresu, zastygłych martwo, godnie i uroczyście niby na jakiejś wyblakłej staroświeckiej fotografii – powiększonej i wiszącej teraz na ścianie z tyłu ponad przebrzmiewaniem głosu, którego właścicielka (panna Coldfield) wcale o nich nie wiedziała, jak gdyby po raz pierwszy była w tym pokoju i jeszcze nie zdążyła się rozejrzeć. Ta fotografia, ta grupa rodzinna nawet dla Quentina miała w sobie jakąś obcość, sprzeczność i cudaczność, coś niezupełnie zrozumiałego i (nawet w oczach dwudziestolatka) coś niezupełnie na miejscu – ostatnia osoba tej grupy umarła przed dwudziestu pięciu laty, a pierwsza przed półwiekiem, ale oto teraz, wywołani z dusznych mroków zmartwiałego domu, znów byli tu wszyscy razem pomiędzy posępną, nieubłaganą zawziętością staruszki a biernym rozdrażnieniem dwudziestoletniego chłopca.
„Kiedy się kogoś kocha – pomyślał Quentin – może trzeba znać go straszliwie dobrze, ale kiedy się kogoś przez czterdzieści trzy lata nienawidzi, wtedy zna się go z pewnością tak straszliwie dobrze, że już lepiej znać go nie można. Więc to właściwie świetnie, bo po czterdziestu trzech latach ten ktoś znienawidzony już nie może niczym ani zaskoczyć, ani bardzo uradować, ani doprowadzić do wielkiej wściekłości.
Może to (ten głos, to wszystko, co ten głos mówi, to niedowierzające, niemożliwe do zniesienia zdumienie) było głośnym krzykiem kiedyś dawno temu, kiedy ona był a młoda – myślał – krzykiem młodego buntu przeciwko rozpaczy i krzykiem oskarżenia przeciwko złym, ślepym splotom okoliczności i strasznym zdarzeniom: ale teraz to już nie jest krzyk... teraz to jest już tylko cichy głos starej niezaspokojonej kobiety, w ciągu czterdziestu trzech lat hartowanej w poczuciu dawnej zniewagi, w dawnej zawziętości, kobiety znieważonej i zdradzonej przez tę ostateczną i pełną obrazę, jaką była dla niej śmierć Sutpena.”
– To nie był dżentelmen. To nawet nie był dżentelmen. Kiedy tu przyjechał, miał tylko konia, dwa pistolety i nazwisko, o jakim nikt nigdy przedtem nie słyszał; i nikt nie wiedział, czy to aby na pewno jest jego prawdziwe nazwisko, tak samo jak nikt nie widział, czy ten koń, i nawet te pistolety, to naprawdę jego własność. Przyjechał tu, bo szukał dla siebie kryjówki i hrabstwo Yoknapatawpha takiej kryjówki mu dostarczyło. Starał się o gwarancję ludzi szacownych, żeby się nią osłonić przed innymi, późniejszymi przybyszami, którzy by mogli z kolei poszukiwać tu jego, i Jefferson takiej gwarancji mu dostarczyło. A potem jeszcze potrzebował przyzwoitej pozycji towarzyskiej, tarczy w postaci jakiejś cnotliwej kobiety, na to, żeby swoje stanowisko umocnić, uczynić je twierdzą nie do zdobycia nawet w owym nieuniknionym dniu, w owej nieuniknionej godzinie, kiedy ludzie, chociaż mu przedtem dawali protekcję, musieli przeciwko niemu powstać z pogardą, strachem i oburzeniem; to właśnie nasz ojciec, mój i Ellen, dał mu tę przyzwoitą pozycję towarzyską. Och, ja nie zamierzam wcale bronić Ellen: ślepa, zwariowana romantyczka, która na swoje usprawiedliwienie miała tylko młodość i brak doświadczenia, jeżeli to w ogóle usprawiedliwieniem być może. Ślepa, zwariowana romantyczka, a potem ślepa zwariowana matka. I już nie dało się jej usprawiedliwiać ani młodością, ani brakiem doświadczenia, kiedy leżała na łożu śmierci tam w tym wspaniałym domu, za który wymieniła i dumę, i spokój. I była tam przy niej tylko córka, właściwie już wtedy wdowa, chociaż nigdy nie była oblubienicą, chociaż prawdziwą wdową, nigdy w ogóle nie będąc żoną, miała zostać dopiero w trzy lata później. Syna przy Ellen nie było, bo wyrzekł się dachu, pod którym się urodził i pod który miał jeszcze kiedyś powrócić raz jeden tylko, i to jako morderca, nieomal bratobójca. A on, ten bies, łajdak, szatan, walczył wtedy w stanie Wirginia, tam gdzie szanse ziemi na to, żeby się go pozbyć, były większe niż gdziekolwiek indziej pod słońcem, ale przecież myśmy obie z Ellen i tak wiedziały, że on na pewno stamtąd wróci, że raczej wszyscy co do jednego mężczyźni z naszych wojsk będą musieli polec, zanim kula czy pocisk armatni odnajdzie właśnie jego. Więc nie było przy Ellen nikogo, tylko córka i ja, dziecko, uważa Quentin, dziecko o cztery lata młodsze od tej siostrzenicy, którą miałam ocalić. I to właśnie do mnie, do tego dziecka, zwróciła się Ellen ze słowami: „Uchroń ją. Uchroń przynajmniej Judith.” Tak, tak, ślepa, zwariowana romantyczka. Jej nawet nie pociągała ta stumilowa plantacja, która najwidoczniej takie wrażenie zrobiła na naszym ojcu, ani ten duży dom, ani ta banda niewolników na każde skinienie w dzień i w nocy, to wszystko, co skłoniło, że nie powiem: spięło ostrogą, naszą ciotkę do popierania tego małżeństwa. Nie: pociągała ją tylko twarz tego mężczyzny zadającego szyku nawet na koniu... chociaż on tak dalece, jak wszystkim (łącznie z ojcem, który miał dać mu córkę za żonę) było wiadome, albo w ogóle nie miał żadnej przeszłości, albo nie śmiał jej wyjawić; wjechał do miasteczka znikąd, mając tylko konia i dwa pistolety, i stado dzikich zwierząt, które w jakiejś pogańskiej okolicy, tam gdzieś, skąd uciekł, zdołał sam jeden upolować tylko dlatego, że był silniejszy w swoim strachu niż te dzikusy w swoim; miał jeszcze ze sobą tego francuskiego architekta, zastraszonego, jakby jego z kolei upolowali i schwytali ci dzicy Murzyni. Z tym wszystkim uciekł nie wiadomo skąd i przybył tu, i ukrył się, schował za przyzwoitą pozycją towarzyską i za tymi stu milami ziemi nie wiadomo w jaki sposób nabytej od plemienia nieoświeconych Indian, i za tym domem wielkim jak gmach naszego sądu. Przez trzy lata mieszkał w tym domu bez okien, bez drzwi, bez łóżka, a jednak od początku nazywał to Setką Sutpena zupełnie tak, jakby to była posiadłość z nadania królewskiego, która w nieprzerwanej ciągłości dziedziczenia przeszła na niego po pradziadku. A potem już miał ognisko rodzinne, szacowność: żonę i dzieci... to, co było konieczne jako całkowita osłona, co więc przyjął wraz z innymi atrybutami swojej przyzwoitej pozycji towarzyskiej, tak jakby w gąszczu głogów pełnych cierni przyjął konieczną jakąś niewygodę czy nawet ból, gdyby tylko gąszcz ten dał mu osłonę, jakiej chciał dla siebie.
Nie. Nawet nie dżentelmen. Ani nie małżeństwo z Ellen, ani nawet małżeństwo z dziesięcioma tysiącami takich Ellen nie uczyniłoby z niego dżentelmena. To nie znaczy, żeby on chciał dżentelmenem zostać czy choćby za dżentelmena być uważanym. Nie chciał. To nie było konieczne, skoro najzupełniej mu wystarczyło nazwisko Ellen i naszego ojca na świadectwie ślubu (bądź też na jakimkolwiek innym dyplomie przyzwoitej pozycji towarzyskiej) dostępnym dla oczu ludzkich, tak samo jakby mu wystarczył podpis naszego ojca (bądź kogoś innego równie szacownego) na jakimś rewersie. Bo nasz ojciec wiedział, kim był nasz dziadek w Tennessee i kim był nasz pradziadek w Wirginii, a nasi sąsiedzi i wszyscy wokoło nas wiedzieli, że my to wiemy, my zaś ze swej strony wiedzieliśmy, że oni wiedzą, że my wiemy, i wiedzieliśmy również, że oni by uwierzyli we wszystko, co byśmy im powiedzieli o pochodzeniu kogokolwiek, nawet w wypadku gdybyśmy kłamali. A przecież dość było spojrzeć na niego raz jeden, żeby wiedzieć, że on na pewno by skłamał mówiąc, kim jest i skąd, i po co tu przyjechał... świadczyło o tym choćby to, że najwyraźniej wcale na ten temat nie chciał mówić. Ale już sam fakt, że musiał sobie zdobyć przyzwoitą pozycję towarzyską, żeby się nią osłonić, był dostatecznym dowodem (jeżeli w ogóle ktokolwiek potrzebował jakichś dalszych dowodów) na to, że on na pewno uciekł od czegoś wręcz przeciwnego niż wszelka szacowność, od czegoś zbyt ciemnego, żeby o tym mówić. Bo on był za młody. Bo on miał dopiero dwadzieścia pięć lat, a przecież człowiek dwudziestopięcioletni dobrowolnie nie skazuje się na ciężkie trudy i wyrzeczenia związane z karczowaniem puszczy dziewiczej i zakładaniem plantacji w obcym kraju tylko po to, żeby mieć pieniądze; w żadnym razie nie zrobiłby tego młody człowiek nie mający nic do ukrywania... i to w stanie Missisipi w roku tysiąc osiemset trzydziestym trzecim, kiedy na Rzece pełno było parostatków zatłoczonych wiecznie pijanymi durniami, którzy skrzyli się od brylantów i z nudów mieli ochotę na hazard, na przetrwonienie swoich niewolników, swojej bawełny jeszcze przed zawinięciem do Nowego Orleanu; w żadnym razie nie w tamtych czasach, kiedy to wszystko, te fortuny znajdowały się w odległości możliwej do przebycia konno w ciągu jednej nocy, a jedyną złą stronę czy przeszkodę w zdobyciu pieniędzy stanowili bądź inni łajdacy, bądź też ryzyko przymusowego lądowania gdzieś na ławicy piasku, i tylko w razie pecha zagrażał stryczek. I on nie był żadnym młodszym synem jakiejś szacownej rodziny z jakiegoś starego spokojnego kraju, jak Wirginia czy Karolina, wysłanym ze zbędnymi niewolnikami na poszukiwanie nowej ziemi pod uprawę. Nie, nie, bo każdy już na pierwszy rzut oka mógł poznać, że wprawdzie ci jego Murzyni może i pochodzą (i prawdopodobnie pochodzili) z kraju znacznie starszego niż Wirginia czy Karolina, ale że na pewno to nie jest kraj spokojny. I każdy już od razu na pierwszy rzut oka mógłby poznać po jego twarzy, że on by wołał Rzekę i nawet pewność stryczka od tego, co musiał przedsięwziąć, nawet gdyby wiedział, że na tej ziemi, którą kupił, czeka na niego zakopane złoto.
Nie. Ja nie zamierzam wcale bronić Ellen ani też nie zamierzam bronić siebie samej. Jeszcze mniej bronię siebie, boja przed przyjęciem jego oświadczyn miałam dwadzieścia lat czasu na to, żeby mu się przypatrzyć, a Ellen miała ich tylko pięć. Pięć lat nawet nie na to, żeby go widzieć, ale tylko na to, żeby słyszeć o jego poczynaniach od osób trzecich – słyszeć tylko połowę prawdy, bo, jak się zdaje, o połowie tego, co on rzeczywiście robi, nie wiedział nikt, a znów połowy tego, co było wiadomo, żaden mężczyzna nie powtórzyłby swojej żonie, a cóż dopiero młodemu dziewczęciu. Bo on po przybyciu tutaj przez całe pięć lat urządzał pokazy osobliwości, a Jefferson płaciło mu za tę rozrywkę osłanianiem go przynajmniej tak dalece, że żonom i córkom nie mówiono, co to takiego. Więc Ellen miała mało czasu na to, żeby mu się przedtem przypatrzyć. Ale ja miałam całe życie. Te lat dwadzieścia zwę mym całym życiem, bo najwidoczniej dla jakiejś przyczyny, której się niebu wyjawić nie chciało, mym przeznaczeniem było życie skończyć w pewne wiosenne popołudnie kwietnia lat temu z górą już czterdzieści trzy, bo przecież tego, co ciągnęłam później, nie mógłby nazwać życiem nikt... ktoś nawet, kto życia w pełnej treści tego słowa zaznał tak mało, jak ja go zaznałam od kwietniowego tego popołudnia. Widziałam, co stało się z Ellen, z moją siostrą. Widziałam, jak żyła w samotności nieomal pustelniczej, jak patrzyła na tych dwoje z góry skazanych dzieci, których w bezradności swojej ocalić nie mogła. Widziałam, jaką cenę zapłaciła za ten dom, za ten przepych. Widziałam, jak kolejno zaczynają przypadać terminy płatności tych odręcznych rewersów na dumę i zadowolenie, i spokój, i to wszystko pod czym ona położyła swój podpis w tamten wieczór, kiedy wkroczyła do kościoła. Widziałam, jak zaręczyny Judith zostają zerwane wskutek zakazu ni w pięć, ni w dziewięć, bez cienia pretekstu. Widziałam, jak Ellen umiera, mogąc tylko do mnie, do dziecka, niedorosłej dziewczyny, zwrócić się z prośbą o uchronienie swego pozostałego dziecka. Widziałam, jak Henry odrzeka się domu rodzinnego i pierworództwa, a potem wraca i nieomal ciska zakrwawione zwłoki ukochanego swojej siostry na rąbek jej ślubnej sukni; i widziałam, jak wraca on, ten człowiek, to źródło zła, to zarzewie, które przetrwało wszystkie swoje ofiary, ten człowiek, który spłodził dwoje dzieci nie tylko po to, żeby one zburzyły sobie życie nawzajem, nie tylko po to, żeby zmarnować własną rodzinę, ale i po to, żeby zmarnować moją rodzinę także, a przecież zgodziłam się wyjść za niego za mąż.
Nie. Ja nie zamierzam wcale bronić siebie. Nie usprawiedliwiam się młodością, bo tysiąc osiemset sześćdziesiąty pierwszy rok chyba nie zostawił na Południu żadnego stworzenia – mężczyzny, kobiety, Negra czy muła – które by czas miało albo sposobność już nawet nie żeby być młodym, ale bodaj żeby usłyszeć, co znaczy być młodym, od tych, co kiedyś młodości zaznali. Nie usprawiedliwiam się tym, że on, ten człowiek, był pod ręką: że byłam wtedy młoda, w wieku odpowiednim do małżeństwa, a młodzi mężczyźni, których w normalnych okolicznościach mogłabym była poznać, przeważnie już polegli na polach przegranych bitew; ani tym, że przez dwa lata mieszkałam z nim pod wspólnym dachem. Nie usprawiedliwiam się też koniecznością materialną: faktem, że ja, sierota i nędzarka, musiałam z natury rzeczy zwrócić się z prośbą nie tyle o opiekę, ile o samo utrzymanie do moich jedynych krewnych: do rodziny mojej zmarłej siostry. Chociaż niechby tylko kto spróbował potępić taką jak ja sierotę dwudziestoletnią, młodą kobietę bez żadnych zasobów pieniężnych, za to, że pragnąc nie tylko zalegalizować swoje położenie, ale i bronić honoru rodziny cieszącej się zawsze nieposzlakowaną reputacją swoich kobiet, przyjęła uczciwą propozycję małżeńską mężczyzny, na którego utrzymaniu zmuszona była i tak pozostawać. A przede wszystkim nie szukam usprawiedliwienia w samej sobie – w tym, co czułam ja, młoda kobieta, która wynurzyła się ze zgliszcz stosu ofiarnego samotna, już bez rodziców, bez pewności jutra, w ogóle bez niczego, która widziała, jak to wszystko, co oznaczało dla niej życie, wali się w gruzy u stóp kilku postaci o kształtach ludzkich, ale o staturze i nazwiskach nadludzkich bohaterów – młoda kobieta, powtarzam, rzucona w codzienną, cogodzinną styczność z jednym z owych mężczyzn, który wbrew temu, czym mógł być w swoim czasie, i wbrew wszystkiemu, co ona mogła o nim sądzić czy nawet wiedzieć, walczył przecież przez cztery zaszczytne lata o ziemię i o tradycje jej ojczystego kraju. Walczył o to, więc choćby był łotrem spod ciemnej gwiazdy, musiał w jej oczach, już przez sam tylko swój związek z bohaterami, przybrać również staturę i postać bohatera; poza tym on właśnie wynurzył się tak jak ona z tej samej ofiary całopalnej, nie mając nic, przy pomocy czego mógłby stawić czoło grozie, jaką dla Południa kryła przyszłość – nic oprócz gołych rąk i szpady, której przynajmniej nie ukorzył przed wrogiem, i pochwały za męstwo otrzymanej od swego pokonanego Naczelnego Wodza. Och, on był waleczny. Nigdy temu nie przeczyłam. Jednak to szkoda, że gdy nasza sprawa i samo życie, nadzieje na przyszłość, duma z przeszłości zostały rzucone na szale wojny, musieli to wesprzeć mężczyźni tacy jak on – ci mężczyźni mający w sobie i męstwo, i siłę, ale zupełnie wyzuci z litości albo z honoru. Czyż to więc dziwne, że niebo uznało za rzecz stosowną dopuścić do faktu naszej przegranej?
– Nie, proszę pani – powiedział Quentin.
– Ależ że też to musiał być nasz ojciec, mój i Ellen, właśnie nasz ojciec, z tych wszystkich ludzi, których on znał, z tych wszystkich, którzy tam do niego jeździli pić i uprawiać hazard, i przyglądać się jak on walczy z tymi swoimi dzikimi Murzynami, z tych wszystkich,od których on mógłby nawet córki wygrywać w karty. Że też to musiał być właśnie nasz ojciec. W jaki sposób on zdołał się zbliżyć do ojczulka, na jakiej płaszczyźnie? Cóż to takiego oprócz zwykłej uprzejmości dwóch znajomych z ulicy mogło łączyć naszego ojca z tym człowiekiem, przybyłym znikąd, nie mającym odwagi wyznać, skąd przybył; co mogło łączyć takiego człowieka z ojczulkiem, starszym gminy metodystów, kupcem, który nie był bogaty, który nie tylko nie potrafił zrobić niczego w kierunku polepszenia sobie bytu bądź widoków na przyszłość, ale nawet nie mógłby wyobrazić sobie, że jest właścicielem czegokolwiek, co by chciał mieć, choćby jakiejś rzeczy znalezionej na drodze; nie miał ani ziemi, ani niewolników; nasze dwie służące Murzynki wyzwolił natychmiast, kiedy je nabył; nie pił, nie polował, nie grał w karty. Co mogło ojczulka łączyć z tym człowiekiem, który, jak wiemy na pewno, wszedł do kościoła w Jefferson tylko trzy razy w całym swoim życiu: pierwszy raz, kiedy tam zobaczył Ellen, drugi raz, kiedy odbywał próbę ślubu, i trzeci raz, kiedy brali ślub... przecież wystarczyło tylko spojrzeć na tego człowieka, żeby wiedzieć, że on, chociaż chwilowo najwidoczniej nie ma pieniędzy, z pewnością w swoim czasie je miał i zamierza mieć je znowu, i będzie je zdobywał bez żadnych skrupułów. Taki to człowiek po raz pierwszy zobaczył Ellen w kościele. W kościele, uważa Quentin, jakby sam Pan Bóg czuwał nad spełnieniem klątwy wiszącej nad naszą rodziną, iżby ten kielich został wychylony aż do ostatniej kropli i osadu. Tak, tak, wisiała klątwa, wyrok losu i nad Południem, i nad tą rodziną, może dlatego, że któryś z naszych pradziadów postanowił kiedyś osiedlić swoje potomstwo tu właśnie, tu, na tej ziemi znanej z wielkich nieszczęść i na nieszczęścia już z góry skazanej, czy też może to nasza rodzina, przodkowie ojca naszego sami na siebie ściągnęli klątwę przed laty i zostali zmuszeni do osiedlenia się na ziemi z góry przeklętej i w czasie przeklętym przez samo niebo.
Więc nawet ja, dziecko jeszcze za małe, żeby wiedzieć, co i jak, chociaż Ellen była moją rodzoną siostrą, Henry moim siostrzeńcem, a Judith siostrzenicą... ja, dziecko, któremu wolno było tam jeździć tylko z ojczulkiem albo z ciotką i bawić się z Henry’m i Judith tylko w domu w obecności starszych (i to przecież nie dlatego, że byłam młodsza od Judith o cztery lata, a od Henry’ego o sześć – bo czyż to nie do mnie Ellen konając powiedziała: „Uchroń ich”?)... nawet ja często się zastanawiałam, jakiegoż to śmiertelnego grzechu dopuścił się nasz dziadek albo nasz ojciec przed poślubieniem naszej matki, że my z Ellen musimy pokutować za to obie, że nie wystarczyłaby pokuta tylko jednej z nas; jakąż to zbrodnię popełnił nasz ojciec, że na rodzinę naszą spadła taka sama klątwa, że przeznaczenie nas skazało na to, iżbyśmy były narzędziem zagłady nie tylko jego, tamtego człowieka, ale i naszej własnej.
– Tak, proszę pani – powiedział Quentin.
– Tak, tak – zawtórował posępny cichy głos sponad nieruchomego trójkąta mglistych koronek.
I teraz wśród tych zjaw zadumanych, godnie przyzwoitych wydało się Quentinowi, że widzi, jak z umarłego czasu wyłania się nagle jeszcze jedna postać – w schludnej nakrochmalonej sztywno krynolince i w długich pantaletkach, dziewczynka z warkoczami splecionymi schludnie, godnie i przyzwoicie. Jak gdyby zaczajona stała teraz cicho na malutkim, ponurym mieszczańskim podwórku albo może trawniku i zza białych sztachet schludnego ogrodzenia patrzyła posępnie na spokojną uliczkę tej małej mieściny, będącą dla niej światem ludojadów z baśni; patrzyła z przemądrzałą miną owych dzieci urodzonych zbyt późno w życiu swych rodziców i przywykłych do tego, by czyny dorosłych uważać za zbyteczne i dziwne szaleństwo, z tą miną kasandryjską, bez śladu uśmiechu, głęboko i surowo proroczą, poważną wręcz nieproporcjonalnie do ilości lat przeżytych przez to dziecko, choćby ono nawet ani przez jedną chwilę nie miało dzieciństwa.
– Bo ja się urodziłam za późno. Urodziłam się o dwadzieścia dwa lata za późno. Urabiałam sobie pojęcia na podstawie podsłuchanych rozmów dorosłych tak długo, aż twarz mojej siostry, twarze dzieci mojej siostry stały się dla mnie twarzami z baśni o ludojadach, jakie zwykle opowiada się dzieciom po kolacji, przed położeniem ich do łóżek. To były dla mnie właśnie takie istoty, zanim podrosłam na tyle, że pozwolono mi się bawić z Judith i z Henry’m. A przecież to do mnie siostra zwróciła się w końcu, kiedy leżała na łożu śmierci i kiedy syn zniknął już, skazany na to, żeby zostać mordercą, a córka skazana już była na to, żeby zostać wdową, chociaż nawet nie zdążyła być żoną; przecież to do mnie Ellen powiedziała: „Uchroń ją przynajmniej. Przynajmniej uchroń Judith.” Byłam dzieckiem, a jednak jakiś niezawodny dziecięcy instynkt podszepnął mi odpowiedź, której dojrzała mądrość starszych ode mnie chyba podszepnąć by nie umiała. „Uchroń ją? Przed kim i przed czym? Przecież on już dał im życie: więc już dalej ich krzywdzić nie musi. To przed nimi samymi ich trzeba uchronić.”
Godzina powinna być późniejsza, niż rzeczywiście była; powinno być później, a przecież żółte, kurzem rozedrgane krechy słonecznego blasku nie podniosły się wyżej na tej nieuchwytnej ścianie mroku pomiędzy Quentinem i panną Coldfield; to było tak, jakby słońce w ogóle się nie przesunęło. Wydawało się (jemu: Quentinowi), że to wszystko (ta rozmowa, to opowiadanie) ma w sobie jakąś cechę przeczącą wszelkiej logice i rozumowi, jak sen, o którym wiadomo po przebudzeniu, że był pełny i wyśniony, chociaż trwał tylko chwilę, ale w którym ta właśnie cecha (prawdopodobieństwo) jest nieodzowna, żeby wzbudzić w śpiącym wiarę – strach czy uczucie przyjemności, czy zdumienie; podobnie też bywa z muzyką, z literaturą: całe wrażenie zależy wyłącznie od tego, czy się formalnie uzna prawdopodobieństwo i czy się przyjmie, że czas minął i nadal mija.
– Tak, tak. Urodziłam się za późno. Jako dziecko miałam zapamiętać te trzy twarze (i jego twarz) tak, jak je po raz pierwszy zobaczyłam w powozie w ten pierwszy niedzielny poranek, kiedy miasteczko sobie uświadomiło, że on drogę wiodącą z Setki Sutpena do kościoła zamienił w tor wyścigowy. Miałam wtedy trzy lata i nie ulega wątpliwości, że widywałam ich już przedtem; na pewno ich widywałam. Ale tego nie pamiętam. Nawet nie pamiętam, czy samą Ellen widziałam kiedykolwiek przed tamtą niedzielą. Więc tak to było, jak gdyby ta siostra, której na oczy przedtem nie widziałam, która jeszcze zanim się urodziłam, zniknęła w twierdzy jakiegoś straszliwego ducha czy ludojada, miała oto, uwolniona tylko na ten jeden dzień, wrócić na dawno porzucony, już jej obcy świat. Czekałam – dziecko trzyletnie obudzone wcześnie z racji tej uroczystości, wystrojone, wyfiokowane jak na Boże Narodzenie, bo miała to być uroczystość jeszcze większa niż Boże Narodzenie, skoro ten ludojad czy straszliwy duch zgodził się wreszcie ze względu na żonę i dzieci przyjechać do kościoła, pozwolił im przynajmniej zbliżyć się w sąsiedztwo zbawienia, dał Ellen przynajmniej tę jedną szansę na to, by się z nim zmierzyła w walce o dusze ich dzieci na polu bitwy, gdzie mogła mieć poparcie nie tylko nieba, ale i własnej rodziny, i ludzi ze swojej sfery; tak, tak, zgodził się nawet sam chwilowo poddać odkupieniu czy też, jeżeli dla niego zatwardziałego w grzechach, to było niemożliwością, zgodził się przynajmniej przez tę chwilę być rycerski. Tego właśnie się spodziewałam.
A oto co zobaczyłam, kiedy pomiędzy ojczulkiem i ciotką stałam tam przed kościołem, czekając na powóz, którym oni mieli przyjechać te dwanaście mil z Setki Sutpena. I chociaż na pewno widywałam i Ellen, i dzieci już przedtem, to jest właśnie wspomnienie mojego pierwszego spotkania z nimi, obraz, który zabiorę ze sobą do grobu: niby w nadlatującym orkanie mignął ten powóz, a w powozie biała twarz Ellen i dwie miniaturowe kopie jego twarzy po obu stronach Ellen, a na koźle twarz i zęby czarnego dzikusa-stangreta, no i on, jego twarz zupełnie taka jak twarz tego Murzyna, z tą różnicą tylko, że nie błyszczały mu zęby (bez wątpienia po prostu dlatego, że przysłaniał je zarost). To wszystko mignęło w tętencie jak grzmot, w galopie, w szale dzikookich koni, w tumanie kurzu.
Och, niejeden go podjudzał, pomagał mu zmienić tę niedzielną jazdę do kościoła w wyścigi; niedziela, godzina dziesiąta rano, a ten powóz z przednimi kołami w powietrzu pędzi wprost ku drzwiom kościoła, na koźle czarny dzikus w chrześcijańskim ubraniu zupełnie jak jaki tresowany tygrys w prochowiku i w cylindrze; i Ellen bez kropli krwi w twarzy, trzymająca dwoje tych dzieci, których wcale nie trzeba trzymać, które wcale nie płaczą – tak jak ona idealnie nieruchome, z twarzyczkami zastygłymi w tym jakimś potwornym dziecinnym wyrazie jeszcze wtedy niezupełnie dla nas zrozumiałym. Och, tak, tak, niejeden mu pomagał, podjudzał go; nawet on by nie mógł urządzić wyścigów nie mając się z kim ścigać. Bo jeśli coś go wreszcie powstrzymało, to nie opinia publiczna, nawet nie ci mężczyźni, których żonom i dzieciom w rozpędzonych powozach groziło niebezpieczeństwo zwalenia się do rowu; to pastor osobiście przemówił w imieniu kobiet Jefferson i hrabstwa Yoknapatawpha. Więc on sam przestał przyjeżdżać do kościoła; odtąd w niedzielne poranki przyjeżdżała tylko Ellen z dziećmi. Więc już przynajmniej wiedzieliśmy, że nikt nie będzie się zakładał, skoro to, co odbywało się teraz, trudno właściwie nazwać prawdziwymi wyścigami, skoro nie było już tam jego twarzy, tylko ta idealnie nieodgadniona twarz czarnego dzikusa-stangreta z zębami błyszczącymi już nie tak bardzo. Więc już nie było wiadomo, czy to są wyścigi, czy też ponoszą rozhukane konie. Ale jeżeli ktoś wtedy triumfował, to tylko ten człowiek w oddalonej o dwanaście mil Setce Sutpena – on, który po to, żeby triumfować, nawet nie musiał być przy tym, nie musiał tego widzieć. Teraz całe zamieszanie wywoływał jego Murzyn: mijając inne powozy mówił do tamtych koni to samo, co mówił do swoich – mówił coś nie słowami, bo prawdopodobnie słowa nie były mu potrzebne, tylko tą mową, którą te dzikusy mamrotały przez sen w mule moczarów, w Bóg wie jakich ciemnych okolicach, tam gdzie on ich znalazł i skąd ich sprowadził tutaj... Więc teraz to robił ten Murzyn. Tumany kurzu, tętent jak grzmot, powóz jak trąba powietrzna pędził ku drzwiom kościoła, kobiety i dzieci rozbiegały się z krzykiem, a mężczyźni z całej siły ściągali lejce koniom przy innych powozach. Murzyn na chwilę zatrzymywał powóz przed drzwiami, żeby Ellen z dziećmi wysiadła, i jechał dalej na miejsce postoju w lasku, tłukąc konie za to, że się rozhukały; kiedyś nawet znalazł się głupiec, który próbował się w to mieszać, ale Murzyn zamierzył się na niego biczyskiem, błysnął zębami i powiedział:
„Pan każę, ja robię. Powiedz panu.”
Tak, tak. Od nich samych; od nich samych trzeba ich było uchronić. A tym razem to już nawet nie był pastor, sprzeciwiła się temu sama Ellen. Ciotka rozmawiała z ojczulkiem, a ja weszłam do pokoju i ciotka powiedziała: „Wyjdź się pobawić.” Choćbym nawet nie słyszała tej rozmowy przez drzwi, i tak potrafiłabym ją powtórzyć.
Ciotka mówiła:
„To przecież twoja córka, twoja rodzona córka.”
A ojczulek:
„Właśnie. To jest moja córka. Kiedy będzie chciała, żebym się do tego wtrącił, powie mi sama.”
Bo to akurat w tę niedzielę Ellen i dzieci, wychodząc na frontowy ganek, zobaczyły, że przed domem czeka nie powóz, tylko faeton Ellen ze starą łagodną klaczą, którym Ellen sama zwykle powoziła, i że zamiast tego czarnego dzikusa siedzi na koźle stajenny chłopiec niedawno kupiony przez niego. Judith tylko raz spojrzała na ten faeton i już wiedziała, co to znaczy, i zaczęła wrzeszczeć, wrzeszczała i kopała, kiedy ją wnosili z powrotem do domu i kładli do łóżka. Nie, jego przy tym nie było. Nie twierdzę też, że zaczajony za firanką w którymś z okien przyglądał się temu z triumfem. Prawdopodobnie byłby równie zdumiony jak my wszyscy, nawet ja, kiedyśmy sobie już uświadomili, że to jest coś więcej niż zwykły dziecinny napad złego humoru czy nawet histerii; że przez cały czas (chociaż on zostawał w domu) była w tym powozie jego twarz; że to właśnie Judith, dziewczynka sześcioletnia, podżegała tego Murzyna, nakazywała mu tak popędzać konie, żeby ponosiły. Nie Henry, uważa Quentin, nie chłopiec, co już i tak byłoby faktem dostatecznie oburzającym, ale właśnie Judith, dziewczynka.
Wyczułam to natychmiast, kiedy w tamtą niedzielę po południu wjechaliśmy z ojczulkiem w bramę ich parku. To było tak, jak gdyby gdzieś w tym niedzielnym spokoju i ciszy jeszcze wciąż brzmiało echo wrzasków Judith rozwlekające się w powietrzu już nie jak dźwięki, ale jak coś, co się słyszy skórą, włosami na głowie. Jednak nie zapytałam od razu. Miałam wtedy zaledwie cztery lata; siedziałam przy ojczulku w bryczce tak samo spokojnie, jak stałam pomiędzy nim a ciotką przed kościołem w tamtą pierwszą niedzielę, kiedy mnie wystrojono na pierwsze spotkanie z siostrą, siostrzeńcem i siostrzenicą. Siedziałam przy ojczulku i patrzyłam na ten dom. Też już bywałam w tym domu przedtem, oczywiście, ale nawet podczas pierwszej wizyty, jaką pamiętam, zdawało mi się, że wiem, jak będą wyglądać te pokoje, tak samo jak mi się zdawało, że wiem, jak będą wyglądać Ellen i Judith, i Henry, kiedy czekałam na to spotkanie z nimi, spotkanie, które zawsze będę pamiętać jako pierwsze. Nie, nawet później nie zapytałam o to, co chciałam wiedzieć, tylko z ową dziecięcą zdolnością do przyjmowania spokojnie rzeczy niewytłumaczalnych, patrząc na ten cichy, olbrzymi dom zapytałam: „W którym pokoju Judith leży chora, ojczulku?” – chociaż nawet wtedy, teraz już to wiem, zastanawiałam się, chciałam wiedzieć, co Judith zobaczyła, kiedy wyszła na ganek i zastała przed domem faeton zamiast powozu, spokojnego chłopca stajennego zamiast dzikusa; co ona takiego zobaczyła w tym faetonie, który dla nas wszystkich miał wygląd tak niewinny... czy też, jeszcze gorzej, czego ona nie zobaczyła, kiedy spojrzała na ten faeton i zaczęła wrzeszczeć. Tak, tak; niedzielne popołudnie parne i ciche, zupełnie takie jak dzisiaj; jeszcze pamiętam, jaka niezmącona cisza panowała w tym wielkim domu, kiedyśmy tam weszli z ojczulkiem... od razu poznałam, że jego w domu nie ma, chociaż nie mogłam wiedzieć, że on w altanie na tylnym dziedzińcu popija z Washem Jonesem. Wiedziałam tylko, i to natychmiast, kiedyśmy z ojczulkiem przestąpili ten próg, że jego w domu nie ma: jak gdybym w jakimś wszechwiedzącym przekonaniu czuła, że on wcale nie musi być obecny, wcale nie musi obserwować swego triumfu, i że w porównaniu z tym, co miało nastąpić później, ten triumf to tylko drobiazg niegodny nawet naszej uwagi. Tak, tak, cichy ciemny pokój, zasunięte story i Murzynka z wachlarzem przy łóżku, a na poduszce biała twarzyczka Judith z okładem kamfory na czole... Judith we śnie, jak mi się wtedy zdawało: możliwe zresztą, że ona spała albo też można było powiedzieć, że śpi, i twarz Ellen blada i spokojna, i głos ojczulka:
„Wyjdź, Rosa. Zobacz, gdzie jest Henry, i poproś go, żeby się z tobą pobawił.”
Wyszłam wtedy i stanęłam tuż pod tymi cichymi drzwiami, w tym cichym hallu na pierwszym piętrze. Stanęłam tam, bo bałam się odejść choćby spod tych drzwi, bo słyszałam niedzielną popołudniową ciszę tego domu głośniejszą niż dudnienie grzmotu, głośniejszą niż śmiech nawet triumfalny.
„Pomyśl o swoich dzieciach” – powiedział ojczulek.
„Pomyśl? – zapytała Ellen. – A cóż ja robię innego? Przez całe bezsenne noce cóż ja robię innego, jak nie myślę wciąż o nich?”
Nie padło pomiędzy ojczulkiem a Ellen ani jedno słowo o tym, żeby Ellen wróciła do domu. Nie. Bo to się działo jeszcze w tamtych czasach, zanim nadeszła ta obecna moda na naprawianie popełnionych błędów odwrotem, ucieczką. To było tak, jakby te dwa spokojne głosy za zwyczajnie zamkniętymi drzwiami omawiały jakiś utwór wydrukowany w czasopiśmie; a ja, dziecko, stałam tuż przy drzwiach, bo chociaż bałam się tam być, jeszcze bardziej bałam się stamtąd odejść, nieruchoma, jak gdybym chciała stopić się w jedno z ciemnością tego drewna, niby kameleon stać się niewidzialna, stałam tam i słuchałam, jak żywy i obecny duch tego domu, przepojonego już zarówno częścią życia i oddechem Ellen, jak częścią życia i oddechu jego, wydaje przeciągły, bezbarwny bezdźwięk zwycięstwa i rozpaczy, triumfu i grozy.
„Kochasz tego...” – zaczął ojczulek.
„Ojczulku” – powiedziała Ellen.
To było wszystko. Ale wyobraziłam sobie wtedy wyraz jej twarzy tak wyraźnie, jak ją widział ojczulek: taki sam wyraz, jaki miała siedząc w powozie w tę pierwszą niedzielę i w niedziele następne. A potem przyszedł służący i oznajmił, że nasza bryczka już jest gotowa do odjazdu.
Tak, tak. Ich trzeba było uchronić przed nimi samymi. Nie przed nim, nie przed nikim innym, tak samo zresztą jak i nikt by nie zdołał ich ocalić, nawet on. Bo w jakiś czas później on nam pokazał, dlaczego ten triumf nie był godny jego uwagi. To znaczy, pokazał to Ellen, nie mnie. Mnie tam wtedy nie było; minęło już sześć lat, w ciągu których prawie go nie widywałam. Ciotka od nas odeszła i teraz ja sama prowadziłam ojczulkowi gospodarstwo. Może raz na rok jeździliśmy tam z ojczulkiem na obiad, a może cztery razy na rok Ellen na cały dzień przyjeżdżała z dziećmi do nas. On nie przyjeżdżał. O ile wiem, od chwili ślubu z Ellen już ani razu nie przestąpił naszego progu. Byłam wtedy młoda; byłam młoda nawet na tyle, by wierzyć, że nie pozwala mu do nas przyjeżdżać jakiś tlący się jeszcze uparty węgiel jego sumienia, jeżeli już nie same wyrzuty sumienia, przecież możliwe nawet u niego. Wierzyłam w to, ale teraz już wiem lepiej, co o tym sądzić. Wiem, że nie przyjeżdżał do nas tylko dlatego, że odkąd ojczulek wydając za niego córkę zapewnił mu przyzwoitą pozycję towarzyską, on już nic od ojczulka nie potrzebował, więc nawet prosta wdzięczność, nie mówiąc już o konieczności zachowania pozorów, nie mogła go zmusić do wyrzeczenia się jakiejś własnej przyjemności, ażeby choć spożyć posiłek wspólnie z rodziną żony. Więc widywałam ich rzadko. Nie miałam teraz czasu na zabawę, nawet gdybym miała na zabawę jakąkolwiek ochotę. Zresztą ja nigdy nie potrafiłam się bawić i nie widziałam żadnego powodu, dla którego powinna bym się tego uczyć, nawet gdyby czas mi na to pozwalał.
Więc już minęło sześć lat. Co prawda i w ciągu tych sześciu lat to na pewno nie było dla Ellen żadną tajemnicą, skoro najwidoczniej odbywało się stale już od chwili, kiedy on powbijał ostatnie gwoździe w ten dom. Stale się odbywało tak samo, jak za jego kawalerskich czasów, z tą tylko różnicą, że ci wszyscy, którzy przybywali to oglądać, zostawiali teraz swoje zaprzęgi, konie wierzchowe i muły w gaju za stajnią, zajeżdżając tam na przełaj przez pastwiska, żeby nie było ich widać z domu. Bo wciąż jeszcze tych widzów gromadziło się mnóstwo; tak jakby Bóg czy Szatan wyzyskiwał nawet jego nałogi, żeby przy dopełnieniu tej naszej klątwy rodzinnej mieć różnych świadków nie tylko z naszej sfery, z towarzystwa, ale i spośród tałatajstwa, mętów, którym na pewno w żadnym innym wypadku nie byłoby wolno przybliżyć się do tego domu nawet gdzieś od tyłu. Tak, tak; Ellen sama z dwojgiem dzieci w domu oddalonym o dwanaście mil od miasteczka, a oni wszyscy tam w stajni... ring w świetle latarni otoczony z czterech stron twarzami, kwadrat twarzy otaczający ring; białe z trzech stron i czarne z jednej, a na środku ringu walczą ze sobą dwaj z jego czarnych dzikusów, i to walczą nie tak jak biali – według przepisów i z bronią w ręku, ale właśnie tak jak Murzyni, którym chodzi tylko o to, żeby wzajemnie zranić się szybko i ciężko. Ellen o tym wiedziała albo też zdawało się jej, że wie; to jeszcze nie w tym tkwiło sedno. Nie godziła się z tym, ale to przyjmowała: przyjmowała – bo może bywa chwila na wytchnienie nawet i w ciągłym poczuciu zniewagi, jakiś czas, krótki, gdy niemal z wdzięcznością człowiek przyjmuje tę ciągłą zniewagę, skoro jest pewny, że może powiedzieć: „Dzięki Ci, Boże, więc to już jest wszystko; dobrze przynajmniej, że ja już to znam, że nie zaskoczy mnie już więcej nic” – ona właśnie tak myślała, kurczowo czepiała się tej myśli, kiedy wbiegła do stajni tamtego wieczora. Ci sami ludzie, którzy zakradli się tam od tyłu, rozstąpili się przed nią przynajmniej z odrobiną przyzwoitości, a ona zobaczyła wtedy nie dwa walczące ze sobą czarne bydlaki, jak się tego spodziewała, ale jednego czarnego i jednego białego, nagich do pasa i usiłujących sobie wyłupić oczy tak, jak gdyby skórę mieli obaj nie tylko tego samego koloru, ale obrośniętą sierścią. Tak, tak. Widać on przy pewnych okazjach, może po to, by zakończyć taki wieczór, taki spektakl, wspaniałym finałem, czy też może po to, by koniecznie zaznaczyć swoją władzę i wyższość, sam wychodził na ring i walczył z którymś z Murzynów. To właśnie zobaczyła Ellen: zobaczyła, jak jej mąż, ojciec jej dzieci, stoi tam nagi, dysząc, zakrwawiony do pasa, nad Murzynem najwidoczniej powalonym przed chwilą, zakrwawionym tak samo jak on, z tą tylko różnicą, że na czarnej skórze krew wyglądała po prostu jak pot czy tłuszcz; Ellen przybiegła z domu, bez kapelusza zbiegła ze wzgórza akurat w porę, żeby usłyszeć ten hałas, te wrzaski, jeszcze biegnąc po ciemku, jeszcze zanim widzowie się zorientowali, że ona jest między nimi, zanim jednemu z nich przyszło na myśl powiedzieć:
„To koń” – a potem: „Nie, to kobieta” – a potem: „Mój Boże, toż to dziecko.”
Wbiegła, a widzowie rozstąpili się przed nią, pozwalając jej zobaczyć, jak spośród zbitej gromady przytrzymujących go Murzynów, krzycząc i wymiotując, wynurza się Henry. I nie stanęła, nawet nie spojrzała na cofające się przed nią twarze, tylko podbiegła do Henry’ego i żeby podnieść, uklękła w stajennym gnoju. Na Henry’ego też nie spojrzała, tylko wpatrzyła się w niego, a on tam sobie stał jak gdyby nigdy nic, nawet trochę błyskając zębami wśród zarostu, kiedy jakiś inny Murzyn zgrzebnym workiem ocierał mu krew.
„Wiem, że nam wybaczycie, panowie” – powiedziała Ellen.
Ale oni już i tak odchodzili wszyscy, i Negry, i biali, wykradali się stamtąd w taki sam sposób, w jaki się tam zakradli, przy czym Ellen nawet teraz na nich nie patrzyła, tylko klęczała w tym gnoju przy Henry’m, który trzymał się jej kurczowo i płakał; a on wciąż jeszcze tam stał, kiedy trzeci Negr podawał mu koszulę czy surdut, a raczej dźgał go tą koszulą czy surdutem tak, jakby kijem drażnił węża w klatce.
„Thomas, gdzie jest Judith?” – zapytała Ellen.
„Judith? – zapytał. Och, zapytał, bo naprawdę nie wiedział. Nie kłamał; po prostu nie nadążył za własnym triumfem; budował Zło jeszcze lepiej niż sam przypuszczał. – Judith? To ona jeszcze nie śpi?”
„Nie kłam mi, Thomas – powiedziała Ellen. – Mogę zrozumieć, że przyprowadzasz tu Henry’ego, żeby to widział... że chcesz, żeby Henry to widział; spróbuję to zrozumieć; owszem, nakażę sobie spróbować to zrozumieć. Ale nie Judith, Thomas. Nie moja mała dziewuszka, Thomas.”
„Nie oczekuję od ciebie, żebyś to zrozumiała – powiedział on. – Bo jesteś kobietą. Aleja tu nie przyprowadzałem Judith. Nie zrobiłbym tego. Nie oczekuję od ciebie, żebyś w to uwierzyła. Ale przysięgam ci na to, że to prawda.”
„Obym mogła ci wierzyć – powiedziała Ellen. – Chcę ci wierzyć. – A potem zaczęła wołać: – Judith! – wołała głosem pełnym słodyczy i rozpaczy. – Judith, kochanie! Już czas do łóżeczka!”
Ale mnie przy tym nie było. Nie było mnie, więc nie widziałam tym razem tych dwóch sutpenowskich twarzy: twarzy Judith i twarzy małej Murzynki u jej boku – wychylonych w dół z kwadratowego wejścia na poddasze.
II
To było lato wistarii. Zmierzch był pełen wistarii i zapachu cygara ojca – kiedy już po kolacji, czekając na czas odjazdu Quentina, wyznaczony przez pannę Coldfield, siedzieli na frontowej werandzie, a ciemność w gęstej, wysokiej trawie gazonu poniżej werandy dęła łagodnie błyskającymi to tu, to tam świetlikami – tego właśnie zapachu, tej woni, którą w pięć miesięcy później list pana Compsona miał przynieść z Missisipi poprzez uparte, nieustępliwe śniegi Nowej Anglii do bawialni Quentina na Uniwersytecie Harwardzkim. To był dzień także i słuchania, dowiadywania się w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym głównie o tym, o czym Quentin i tak wiedział już od dawna, bo przecież urodził się w tym miasteczku, wdychał to samo powietrze, w którym kościelne dzwony dzwoniły w tamten poranek niedzielny w roku tysiąc osiemset trzydziestym trzecim, a nawet jeszcze w dni świąteczne słyszał dźwięki jednego z tych trzech dawnych dzwonów, rozdzwonionego w tej samej dzwonnicy, gdzie nadal się gnieździły, puszyły, gruchały praprawnuki tych dawnych gołębi, tak samo do lotu się zrywając od czasu do czasu, by zataczać na letnim pastelowym niebie małe kręgi podobne do mięciutkich maźnięć płynnej farby. Właśnie w tamten czerwcowy poranek niedzielny, kiedy dzwony dzwoniły spokojnie, stanowczo i trochę nie do taktu – trzy wyznania w zgodzie, aczkolwiek nie w harmonii – kiedy w dźwiękach dzwonów zdążały panie, dzieci i murzyńska służba obok z parasolkami, z packami na muchy, i nawet ci nieliczni pobożni mężczyźni (panie sunęły zwiewnie w wielkich krynolinach pośród miniaturowych surdutów chłopięcych i długich pantaletek malutkich dziewczynek – sunęły w tych spódnicach ówczesnej epoki, w których to damy zwykły nie chodzić, lecz płynąć), wtedy właśnie mężczyźni, siedzący jak zwykle z nogami opartymi o brzeg balustrady na cienistej werandzie zajazdu Holstona, nagle podnosząc oczy ujrzeli obcego; na zajeżdżonym wielkim dereszu się zjawił już gdzieś w połowie drogi przez rynek tak nagle, jak gdyby tajemnicza jakaś moc stworzyła tego jeźdźca i konia po prostu z powietrza, w złotą słoneczną jasność tej letniej niedzieli zesłała ich w półkroku zmęczonego truchtu. Nikt z nich dotychczas nie słyszał nazwiska tego człowieka, nie znał jego pochodzenia i celu, zresztą i później wiadomego tylko nielicznym. Toteż przez najbliższe cztery tygodnie (Jefferson to wtedy była jeszcze wieś: zajazd Holstona, gmach sądu, sześć sklepów, jedna kuźnia i stajnie dla koni pocztowych, szynk uczęszczany przez poganiaczy bydła i domokrążców, trzy kościoły oraz może ze trzydzieści domów mieszkalnych) nazwisko obcego przelatywało z ust do ust w miejscach pracy i w miejscach próżniactwa, i w mieszkaniach, rozlegając się miarową strofą i anty strofą:
Sutpen
Sutpen
Sutpen Sutpen
Prawie przez miesiąc nie wiadomo było o nim nic więcej. Przybył do Jefferson chyba z Południa; miał lat około dwudziestu pięciu, ale o tym dowiedziano się dopiero później – na razie jego wieku nie można było odgadnąć, bo wyglądał jak człowiek, który niedawno przeszedł jakąś ciężką chorobę. Nie jak człowiek, który chorował spokojnie w łóżku i po wyzdrowieniu porusza się trochę nieufnie, trochę niepewnie, jak gdyby zdumiony, że znów jest na tym świecie, chociaż już mu się zdawało, że musi się z nim pożegnać, ale jak ktoś, kto samotnie wypalił w tyglu doświadczenia jakieś przeżycie będące czymś więcej niż tylko zwykłą gorączką, może jak podróżnik-badacz, który nie tylko musiał się uporać z ciężkimi trudami dociekań, na jakie sam się zdecydował, ale mając jeszcze przy tym dodatkową, nieprzewidzianą przeszkodę w postaci choroby, sam jeden bez niczyjej pomocy musiał ją zwalczyć olbrzymim kosztem sił nie tyle fizycznych, ile psychicznych, i to nie dlatego, że go napędzała ślepa, instynktowna wola przetrwania, utrzymania się przy życiu, ale po to, by ostatecznie zdobyć i zachować ku swojej radości tę jakąś namacalną nagrodę, to coś, co było powodem jego zgody na początkowy gambit. Ten mężczyzna o krzepkiej budowie był teraz mizerny, nieomal chudy; miał krótką rudawą brodę, jakby przylepioną na twarzy w uzupełnieniu jego przebrania; oczy miał jasne, wizjonerskie, a jednocześnie czujne i bezwzględne; cera jego barwą przypominała paloną glinę, jak gdyby zabarwiła ją gorączka owego pieca, w którym wypalił to swoje przeżycie – jakaś gorączka duszy czy może środowiska, przenikającego głębiej niż samo słońce, zastygła teraz pod powierzchnią jego skóry, niby pod martwą nieprzepuszczalną powierzchnią polewanej gliny.
To właśnie zobaczyli ludzie w Jefferson, chociaż lata miały minąć, zanim się dowiedzieli, że on w owym czasie posiadał tylko tego silnego, wyczerpanego konia i to ubranie na grzbiecie, i w małym juczku nie więcej niż brzytwę i jedną zmianę bielizny, i wreszcie dwa pistolety, jak to opowiadała Quentinowi panna Coldfield, z kolbami wypolerowanymi od trzymania jak trzonki oskardów – te pistolety, których on używał z taką precyzją, z jaką kobiety robią pończochy na drutach: dziadek Quentina widział, jak on potrafi, objeżdżając młode drzewko krótkim galopem w promieniu dwudziestu stóp, pakować kule z obu tych pistoletów naraz w kartę do gry przytwierdzoną do tego drzewka. Zamieszkał w zajeździe Holstona, ale klucz od swego pokoju nosił stale przy sobie i codziennie przed świtem, po nakarmieniu i osiodłaniu konia, wyjeżdżał nie wiadomo dokąd. Ludzie w miasteczku nawet nie próbowali badać celu tych wypraw naocznie, chyba dlatego, że ten pokaz pistoletowy odbył się już na trzeci dzień po jego przybyciu. Chcąc więc uzyskać o nim wszelkie możliwe informacje, musieli z konieczności zdać się tylko na badania przeprowadzane (w zajeździe Holstona) przy kolacji w jadalni albo później w hallu, przez który on musiał przechodzić, żeby dotrzeć do swego pokoju i znów zamknąć drzwi na klucz, co czynił natychmiast po ukończeniu jedzenia. Hall łączył się także i z barem i właściwie bar był, albo raczej powinien być, najodpowiedniejszym miejscem, gdzie można by go było zaczepić, a nawet wypytać, tylko że on nigdy do baru nie chodził. Powiedział im, że w ogóle nie pije. Nie powiedział im, że dawniej pił, ale teraz przestał, ani też że nie pił nigdy. Powiedział im po prostu, że pić nie ma ochoty; nawet dziadek Quentina (też był wtedy młody, generałem Compsonem miał zostać znacznie później) dowiedział się dopiero po paru latach, że powodem, dla którego Sutpen wtedy nie pił, był brak pieniędzy na zapłacenie swojej części bądź na rewanż; to właśnie generał Compson pierwszy się zorientował, że Sutpenowi brakowało na trunek i utrzymywanie stosunków towarzyskich w owym czasie nie tylko pieniędzy, ale również czasu i chęci: że Sutpen był wtedy bez reszty niewolnikiem tajemnej szalonej niecierpliwości, w przekonaniu wyniesionym z tej gorączki psychicznej czy fizycznej, z tego swojego ostatniego przeżycia, czymkolwiek by to przeżycie było – w niezbitym przekonaniu, że trzeba się spieszyć, że czas ucieka mu spod nóg: był niewolnikiem tego wszystkiego, co miało go popędzać przez całe następne pięć lat, póki nie ustało (jak to wyliczył generał Compson) mniej więcej na dziewięć miesięcy przed przyjściem na świat jego syna.
Więc go łapali i przyciskali do muru w tym hallu pomiędzy jadalnią, w której jedli kolację, a jego na klucz zamkniętym pokojem, usiłując dać mu sposobność do tego, by im wreszcie powiedział, kim jest i skąd przybył, i jakie ma zamiary, a on na to tylko powoli, miarowo cofał się przed nimi, dopóki o coś – o ścianę czy o filar – nie opierał się plecami, po czym stojąc tam, mile i grzecznie jak urzędnik hotelowy prowadził z nim rozmowę będącą przelewaniem z pustego w próżne. Interesy swoje załatwiał tylko z Przedstawicielem Rządu do Spraw Indian z Plemienia Chickasaw bądź też za jego pośrednictwem, dlatego więc dopiero po owej nocy z soboty na niedzielę, kiedy obudził miejscowego rejenta, mając w ręku nadanie własności ziemi oraz złotą hiszpańską monetę na zapłacenie kosztów sporządzenia aktu rejentalnego, dowiedziano się w miasteczku, że został właścicielem stu mil kwadratowych jednego z najżyźniejszych w kraju dziewiczych obszarów gleby porzecznej, chociaż nawet i ta wiadomość rozeszła się za późno, bo sam Sutpen już wyjechał z Jefferson, znów nie wiadomo dokąd. Ale był teraz właścicielem ziemskim, ich sąsiadem. Niektórzy zaczynali podejrzewać to, co generał Compson najwidoczniej już wiedział: a mianowicie, że ta hiszpańska moneta, którą on zapłacił za rejentalną rejestrację swej własności, była ostatnią hiszpańską czy niehiszpańską monetą, jaką w ogóle posiadał. Więc teraz stało się już dla nich rzeczą pewną, że wyjechał w celu zdobycia większej ilości pieniędzy; znaleźli się i tacy, którzy (nawet głośno się wypowiadając teraz pod jego nieobecność) przewidywali właśnie to, co wówczas jeszcze nie urodzona siostra przyszłej żony Sutpena miała Quentinowi powiedzieć po upływie lat prawie osiemdziesięciu: że on w jakiś niezwykle sprytny sposób gdzieś ukrywał zrabowane przez siebie łupy i teraz do tej kryjówki pojechał, żeby na nowo napełnić kieszenie, o ile w rzeczywistości nie było tak, że z dwoma pistoletami udał się z powrotem nad Rzekę pełną parostatków z szulerami, handlarzami bawełny i niewolników, żeby na nowo napełnić tę samą kryjówkę. Przynajmniej niektórzy to sobie mówili, gdy ni stąd, ni zowąd po dwóch miesiącach znów się pojawił w miasteczku, tym razem eskortując wielki kryty wóz. Na koźle wozu siedział zrezygnowany mały człowieczek z romańską twarzą, udręczoną i posępną, ubrany we frak, w kwiecistą kamizelkę i w cylinder, które by nie wzbudziły żadnej sensacji na paryskim bulwarze i w których miał stale chodzić przez całe najbliższe dwa lata – z wyrazem fatalistycznej, zdumionej determinacji miał paradować w teatralnym stroju co najmniej cudacznym, skoro jego biały klient i Murzyni z tej brygady, której miał doradzać, chociaż nie rozkazywać, chodzili zupełnie nadzy pod warstwami zaschniętego mułu. To był właśnie ten francuski architekt. Dopiero po latach dowiedziano się, że przybył aż z Martyniki za samo tylko przyrzeczenie Sutpena i że przez te całe dwa lata żywił się dziczyzną pieczoną nad ogniskiem obozowym i sypiał w namiocie bez podłogi, zrobionym z budy wozu, zanim przynajmniej z daleka powąchał jakąkolwiek zapłatę.
Nie miał nawet zobaczyć Jefferson aż do czasu, gdy po tych dwu latach przejeżdżał tamtędy w drodze powrotnej do Nowego Orleanu; nigdy nie bywał w miasteczku ani sam, ani z Sutpenem pokazującym się tam rzadko, i nawet nie mógł dobrze się rozejrzeć owego pierwszego dnia, bo wóz od razu pojechał dalej. Najwidoczniej tylko wskutek zwykłego geograficznego zbiegu okoliczności Sutpen jechał wtedy przez miasteczko, zatrzymując się na chwilę dostatecznie długą, by ktoś (nie generał Compson) zdążył zerknąć pod budę tego wozu w czarny tunel napełniony nieruchomymi białkami murzyńskich oczu i cuchnący jak jaskinia wilków.
Ale legenda o dzikich Murzynach Sutpena nie miała powstać natychmiast, bo wóz ruszył w dalszą drogę tak szybko, jak gdyby nawet to drewno i żelazo wozu, nawet te muły, które go ciągnęły, już przez samą tylko łączność z Sutpenem nasiąkły ową cechą niezmordowanego pędu na łeb, na szyję, owym przekonaniem, że trzeba się spieszyć, bo czas ucieka; później Sutpen powiedział dziadkowi Quentina, że w tamto popołudnie, kiedy wóz przejeżdżał przez Jefferson, oni wszyscy byli bardzo głodni, bo już poprzedniego wieczora zabrakło im żywności – dlatego więc chciał dotrzeć do Setki Sutpena i do łożyska rzeki jak najprędzej, żeby jeszcze przed zapadnięciem zmroku ubić jakiego jelenia i żeby oni wszyscy: on i architekt i Murzyni, nie musieli o głodzie spędzić jeszcze jednej nocy. Tak więc legenda o tych dzikusach dopiero później rozeszła się stopniowo po miasteczku, wysnuta ze sprawozdań mężczyzn, którzy jeździli do Setki Sutpena popatrzyć, co tam się dzieje, i już zaczęli opowiadać o tym, jak Sutpen zajmuje stanowisko na szlaku zwierzyny nie ze strzelbą, tylko z pistoletami, a zamiast sfory psów gończych w bagna ruszają Murzyni; opowiadali również w ciągu tego pierwszego lata i jesieni, że ci Murzyni Sutpena nie mają (bądź nie używają) nawet koców do spania, przy czym powtarzano to sobie, jeszcze zanim Akers, łowca szopów, z ręką na sercu oświadczył, że wypłoszył jednego z nich zagrzebanego niczym śpiący aligator w mule i ledwo zdążył w ostatniej chwili odwołać psy. Ci Murzyni dotychczas nie umieli mówić po angielsku i na pewno nie tylko sam Akers uważał tę łamaną francuszczyznę, jaką oni się porozumiewali z Sutpenem, za ciemną i złowieszczą mowę ich rodzinną.