60,00 zł
„Flagi pokrył kurz” to trzecia książka w dorobku giganta amerykańskiej prozy, pierwsza z cyklu poświęconego fikcyjnemu okręgowi Yoknapatawpha. Jesienią 1927 roku Faulkner z dumą posłał sążnisty, blisko sześciusetstronicowy maszynopis do wydawnictwa, pyszniąc się, że jest to „TA książka”, „najdiabelniejsza”, jaką dotąd napisał. Jego samozadowolenie na nic się nie zdało, nie mógł bowiem znaleźć dla niej wydawcy. Za namową pewnego redaktora skrócił ją więc znacznie i wydał jako „Sartoris” (1. wyd. pol. PIW 1960). Pełnej wersji nie opublikował za życia.
Dziś prezentujemy tę pełnokrwistą powieść po raz pierwszy po polsku w pełnej wersji. W budzącym respekt przekładzie Macieja Płazy.
Projekt okładki i obwoluty: Kamil Rekosz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 611
Tytuł oryginału
Flags in the Dust
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Kamil Rekosz
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Redakcja
Maciej Libich
Korekta
Maciej Korbasiński, Renata Kuk, Małgorzata Denys
Copyright 1929 by William Faulkner
Copyright renewed 1957 by William Faulkner
Copyright © 1973 by Random House, Inc.
All rights reserved. This translation published by arrangement with Random House, an imprint and division of Penguin Random House LLC
Copyright © for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023
Copyright © for the Polish translation and the Afterword by Maciej Płaza
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydanie pierwsze 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-681-8
1
Staruszek Falls jak zwykle wprowadził Johna Sartorisa do pokoju, przeszedłszy trzy mile z okręgowej farmy dla ubogich, wniósł ducha zmarłego niczym zapach, czystą pylną woń swoich spłowiałych ogrodniczków, do pokoju, gdzie siedział syn zmarłego i gdzie oni dwaj, biedak i bankier, mieli przesiedzieć pół godziny w towarzystwie tego, który przekroczył śmierć, a potem wrócił.
Choć uwolniony od czasu i ciała, był tam o wiele bardziej namacalnie obecny niż każdy z tych dwóch starców, pokrzykujących do siebie, by przebić się wzajem przez swoją głuchotę, podczas gdy w sąsiednim pomieszczeniu interesy banku szły swoim torem, a w przyległych z obu stron sklepach ludzie wsłuchiwali się w niewyraźny gwar ich głosów, który dochodził zza ścian. Był o wiele bardziej namacalny niż obaj starcy, przymurowani wspólną głuchotą do umarłych dziejów i wychudzeni powolnym ubywaniem dni; nawet gdy staruszek Falls wyruszył już w trzymilową wędrówkę powrotną do miejsca, które nazywał teraz domem, zdawało się, że John Sartoris krąży jeszcze po pokoju nad głową i naokoło syna, ze swą brodatą, jastrzębią twarzą, toteż gdy stary Bayard siedział ze skrzyżowanymi nogami podpartymi o narożnik zimnego kominka, trzymając fajkę w ręku, zdawało mu się wręcz, że słyszy oddech ojca, jak gdyby ten, o wiele bardziej namacalny niż zwykła, nietrwale uformowana glina, umiał przeniknąć nawet do niezdobytej cytadeli ciszy, w której żył jego syn.
Ozdobnie rzeźbiona główka fajki była osmalona od częstego używania, na ustniku zaś widniały ślady zębów ojca, zostawił on tam, jakby w wiecznotrwałym kamieniu, wyraźny odcisk swych niezniszczalnych kości, niczym stworzenia z ery prehistorycznej, które obmyślono i wykonano ze zbyt wielkim przepychem, by mogły istnieć bardzo długo lub po wyginięciu zniknąć doszczętnie z powierzchni ziemi, ukształtowanej i urządzonej dla lichszych istot. Stary Bayard siedział, trzymając fajkę w ręku.
– Po co mi to dajesz po tylu latach? – spytał wcześniej, obracając ją w palcach.
– Ano miarkuję, że miałem ją tak długo, ile pułkownik by sobie życzył – odparł staruszek Falls. – Jakoś tak nie wypada trzymać w przytułku czegoś, co było jego, Bayard. A idzie mi już dziewięćdziesiąty czwarty rok.
Potem zebrał swoje paczuszki i odszedł, a stary Bayard siedział jeszcze przez jakiś czas z fajką w ręku, z wolna pocierając kciukiem jej główkę. Po chwili odszedł także John Sartoris, a raczej wycofał się do miejsca, w którym ukojeni zmarli kontemplują swoje chwalebne porażki, Bayard natomiast wstał, wcisnął fajkę do kieszeni i wyjął cygaro z kasetki stojącej na gzymsie kominka. Gdy odpalał zapałkę, otworzyły się drzwi po drugiej stronie pokoju i wszedł mężczyzna z zielonym daszkiem na czole.
– Simon już jest, pułkowniku – powiedział głosem wyzbytym wszelkiej intonacji.
– Co? – spytał stary Bayard poprzez płomień zapałki.
– Simon przyjechał.
– A, dobrze.
Mężczyzna odwrócił się i wyszedł. Stary Bayard wrzucił zapałkę do kominka i schował cygaro do kieszeni, zamknął sekretarzyk, sięgnął po leżący na jego szczycie czarny filcowy kapelusz i wyszedł za tamtym z pokoju. Mężczyzna z daszkiem i kasjer krzątali się za kratą. Stary Bayard przeparadował poprzez salę i przez drzwi zasłonięte zieloną roletą wyszedł na ulicę, gdzie Simon w płóciennym prochowcu i staromodnym cylindrze trzymał w munsztuku parę dobranych maścią wałachów, połyskujących w świetle wiosennego popołudnia.
Był tam słup do przywiązywania koni, pozostawiony przez starego Bayarda w krnąbrnym geście wzgardy wobec postępu cywilizacyjnego, Simon jednak nigdy z niego nie korzystał. Póki nie otworzyły się drzwi i Bayard nie wyłonił się zza opuszczonej rolety, na której widniał złuszczony złoty napis BANK ZAMKNIĘTY, nie ruszał się z kozła, w lewym ręku trzymał lejce, w prawym bat ze zręcznie schowanym rzemieniem, a w ustach na ogół niezmienny, niegasnący, zdawałoby się, kawałek cygara, sterczący pod zawadiackim kątem z jego czarnej twarzy, i zalewał lśniącą parę wałachów miarowym potokiem miłosnej mowy. Simon rozpieszczał konie. Sartorisów darzył podziwem i ciepłą, opiekuńczą czułością, konie zaś po prostu kochał, pod jego ręką nawet najmarniejsza szkapa dosłownie rozkwitała, piękniała niczym pieszczona kobieta i nabierała temperamentu operowej primadonny.
Stary Bayard zamknął za sobą drzwi i podszedł do bryczki, tak sztywno wyprostowany, że jak pewnego razu zauważył ktoś z okolicy, gdyby się potknął i upadł, sam sobie zagrodziłby drogę. Kilku przechodniów i jakiś sklepikarz stojący w swoich drzwiach pozdrowili go z wylewną uniżonością, a w jednym z okien za Bayardem rozchyliła się roleta, odsłaniając pozbawioną ciała twarz księgowego z zielonym daszkiem na czole. Księgowy pochodził ze wzgórz, był milczkiem w nieokreślonym wieku, obowiązki wypełniał z powolną, żmudną pieczołowitością i ukradkiem obserwował Bayarda, gdy tylko miał go w zasięgu wzroku.
Simon nawet teraz nie zszedł z kozła. Z właściwym swojej rasie wyczuciem teatralnego efektu wyprostował się i poprawił zwisające fałdy prochowca, jakimś sposobem powiadamiając również konie o doniosłości tej chwili, aż potrząsnęły głowami w uprzężach, a ich lśniąca sierść zadrżała leciutko, gdy zaś ręką, w której trzymał bat, dotknął ronda cylindra, jego pomarszczona czarna twarz przybrała nieopisanie majestatyczny wyraz. Bayard wsiadł do bryczki, Simon cmoknął na konie i przygodni gapie, którzy przystanęli, by podziwiać chwilowe widowisko odjazdu, zostali w tyle.
Simon miał dziś w sobie coś wyjątkowego, widać to było po kształcie w wygięciu jego pleców, w ułożeniu kapelusza; zdawało się, że rozpiera go jakaś doniosła myśl, której nie umie zachować dla siebie. Wstrzymał ją jednak na razie, szykownie powściągniętym tempem ominął uwiązane na placu zaprzęgi i skręcił w szeroką ulicę, gdzie ci, których Bayard nazywał dziadostwem, pędzili w obie strony automobilami, wstrzymywał się, dopóki miasto nie zostało w tyle i nie pokłusowali przez rozkwitające wiejskie okolice, gdzie nadal panoszyło się zmotoryzowane dziadostwo, tyle że w mniejszej liczbie, i dopóki jego pan nie rozsiadł się wygodnie, gotów na zmienną i ukojną monotonię czteromilowej przejażdżki. Wówczas Simon powściągnął konie do nieco spokojniejszego kroku i odwrócił się.
Nie miał szczególnie dźwięcznego ani donośnego głosu, ale jakimś sposobem bez trudu umiał rozmawiać ze starym Bayardem. Inni musieli krzykiem przebijać się przez mur głuchoty, za którym żył Bayard, Simon natomiast swym jednostajnym i dość piskliwym zaśpiewem potrafił prowadzić z nim długie, bezładne rozmowy, zwłaszcza podczas jazdy, gdy drgania bryczki odrobinę wyostrzały Bayardowi słuch.
– Panicz Bayard tego, no, wrócił – zagadnął konwersacyjnym tonem.
Stary Bayard siedział w absolutnym i wściekłym bezruchu, podczas gdy jego serce biło trochę za szybko i trochę za słabo, i przez tę chwilę wściekłości przeklinał wnuka; siedział tak nieruchomo, że Simon znów się obrócił i zobaczył, że jego pan bez słowa wpatruje się w dal. Nieco podniósł głos.
– Wziął i przyjechał pociągiem o drugiej. Hycnął z wagonu nie po tej stronie co trzeba i smyrgnął przez las. Kolejarz go przyuważył. Tyle że jakem wyjeżdżał z domu, to go tam jeszcze nie było. I pomyślałem, że może jest z panem. – Kurz wzbijał się spod kopyt i wlókł się za nimi ociężałym obłokiem. Cień bryczki falującym ruchem przesuwał się po gęstniejących żywopłotach, migoczące szprychy i unoszące się końskie nogi stwarzały pozór jazdy naprzód. – Nie wysiadł nawet tak, o, normalnie na stacji – ciągnął Simon ze zrzędliwym rozdrażnieniem. – Na stacji, co to ją postawiła jego własna rodzina. Tylko hycnął z drugiej strony wagonu jak ta łajza. Nawet nie był po militernemu ubrany, tylko w garnitur, jak komiwojażer czy kto tam. Kiedy sobie przypomnę tamte błyszczące uficerki i żółte portki, i te pasy z klamrami i zaprzężami, co to zeszłego roku przyjechał w nich do domu... – Simon ponownie obejrzał się za siebie. – Pan miarkuje, panie pułkowniku, że oni na tej wojnie to mu coś zrobili?
– Co masz na myśli? – spytał ostro Bayard. – Jest kaleką?
– No, że się tak zakrada do swojego własnego miasta. Zakrada się po torach, co to je pobudował jego własny dziadunio, jak jakiś łachmyta. Tamci obcoziemcy to chyba mu coś zrobili, albo może go ściga ta ich policja. A tyle, co mu się nagadałem, jak się tam wybierał, że przecie panicz Johnny i on nie mają na tej obcoziemskiej wojnie nijakiego interesu...
– Jedźże...! – przerwał mu Bayard. – Jedź i nie gadaj, przeklęta czarna bestio!
Simon cmoknął na konie i popędził je potrząśnięciem lejców. Nadal jechali pomiędzy żywopłotami, powtarzającymi ich ruchy swoim błazeńskim teatrem cieni. Za rosnącymi wzdłuż drogi błotniami, grochodrzewami i gęstymi pnączami świeżo zorane bądź dopiero orane pola ciągnęły się w stronę kęp lasu, młodo zazielenionych i upstrzonych kwieciem derenia i judaszowca. Sunące mozolnie pługi zostawiały za sobą lepkie skiby ziemi, które połyskiwały wilgotnie na słońcu.
Teren był wyżynny, rozpościerał się łagodnymi stokami na tle niezmąconego błękitu wzgórz, wkrótce jednak droga zbiegła stromo w dolinę, gdzie rozległe, żyzne pola drzemały przemożnie w zniżającym się świetle popołudnia, wówczas wjechali na ziemie należące do Bayarda, tu i ówdzie pozdrawiani przez oraczy uniesieniem ręki. Następnie droga zbliżyła się do toru kolejowego i przecięła go, aż wreszcie ukazał się dom, który John Sartoris zbudował, a potem odbudował wśród grochodrzewów i dębów, i przejechawszy z rozmachem przez żelazną bramę, Simon skierował bryczkę na łukowaty podjazd.
Był tam klomb z szałwią, przy którym pewnego dnia, dawno temu, zatrzymał się jankeski patrol. Simon zamaszyście podjechał w to miejsce bryczką, a gdy Bayard wysiadł, ponownie cmoknął na konie, ułożył cygaro pod swobodniejszym kątem i odjechał z powrotem do miasta.
Bayard przystanął na chwilę przed domem, ten jednak śnił niewzruszenie w swej białej prostocie wśród prastarych, przestrzelonych słońcem drzew. Glicynia obrastająca jeden koniec werandy zdążyła już przekwitnąć, cienka warstwa opadłych płatków bieliła się wokół jej ciemnych korzeni i wokół korzeni róży, która pięła się razem z nią. Róża pomału, lecz nieubłaganie dławiła glicynię, obsypana była pączkami nie większymi niż paznokieć kciuka i kwiatami nie szerszymi od srebrnej jednodolarówki, licznymi, pozbawionymi zapachu i niedającymi się zerwać.
Sam dom był jednak nieruchomy i pogodnie dobrotliwy. Bayard wspiął się na pustą, otoczoną kolumnami werandę, przemierzył ją i znalazł się w holu. Domostwo było ciche, przemożnie wyzbyte wszelkich dźwięków i ruchów.
– Bayard!
Schody o białych balustradach, wyścielone czerwonym dywanem, wznosiły się smukłym łukiem w półmrok piętra. Pośrodku sufitu wisiał kryształowy żyrandol z półkulistych i prostokątnych kloszy, pierwotnie przeznaczony dla świec, później podłączony do prądu; na prawo od wejścia, obok harmonijkowych drzwi, za którymi znajdował się mroczny pokój zwany bawialnią, tchnący majestatyczną atmosferą rzadko zakłócanej szacowności, wisiało wysokie lustro pełne solennego mroku, niby tafla zastygłej wieczorem sadzawki. Drzwi po przeciwnej stronie holu pokrywała biegnąca na ukos szachownica słońca, a zza słonecznego snopa dobiegał śpiew w molowej tonacji, wznoszący się i opadający jednostajnie niczym pieśń kościelna. Słów nie dało się rozróżnić, Bayard jednak i tak ich nie słyszał. Zawołał ponownie:
– Bayard!
Śpiew umilkł, a gdy Bayard skierował się w stronę schodów, w ukosie słonecznego światła pojawiła się wysoka Mulatka, która weszła do domu tylnymi drzwiami i zbliżała się z szelestem. Wyblakłą niebieską spódnicę, upstrzoną nieregularnymi ciemnymi plamami, miała upiętą wokół kolan. Wystające spod niej golenie były proste i smukłe jak nogi brodzącego ptaka, a bose stopy zdawały się plamami bladej kawy na ciemno lakierowanej podłodze.
– Wołał pan kogo, panie pułkowniku? – spytała głośno, by przedrzeć się przez jego głuchotę. Bayard przystanął z ręką wspartą na orzechowej gałce balustrady i spojrzał z góry na sympatyczną beżową twarz Mulatki.
– Czy ktoś przyjechał dziś po południu? – zapytał.
– Ale gdzie tam, panie pułkowniku – odparła Elnora. – Nie ma nikogo, przecie bym wiedziała. Panna Jenny pojechała na wieczór do swojego miastowego klubu – dodała. Bayard, stojąc jedną nogą na stopniu, spiorunował ją wzrokiem.
– Dlaczego wy, czarnuchy, nie możecie choć raz powiedzieć mi prawdy, do diabła? – wybuchnął znienacka. – Albo w ogóle nie mówić nic?
– Bożeż ty mój, a niby kto miałby przyjść, kiedy nie przysłał go pan pułkownik ani panna Jenny? – Bayard jednak, tupiąc wściekle, szedł już na górę. Kobieta patrzyła za nim, potem zawołała jeszcze: – Przysłać Isoma czy jak? – Bayard nie obejrzał się, może nie usłyszał. Elnora patrzyła za nim, aż zniknął jej z oczu. – Starość go bierze – powiedziała do siebie cicho i szurając bosymi stopami, wróciła przez hol tam, skąd przyszła.
Bayard przystanął ponownie w korytarzu na piętrze. Zachodnie okna były zasłonięte, słońce wsączało się przez kratkowane żaluzje rozproszonymi żółtymi smużkami, które jednak tylko podkreślały mrok. Po przeciwnej stronie korytarza wysokie drzwi wychodziły na niewielki balkon z żelazną balustradą, za nim rozciągała się zaś panorama doliny zamkniętej od wschodu półkolistą, kolebkowatą linią wzgórz. Po obu stronach drzwi znajdowały się wąskie witrażowe okna o ołowianych szprosach, które matka zapisała na łożu śmierci Johnowi Sartorisowi; uzupełnieniem spadku była dostarczycielka witraży, jego młodsza siostra, która w 1869 roku przywiozła je z Karoliny w koszu wymoszczonym słomą.
Była to Virginia Du Pre, mająca za sobą dwa lata małżeństwa i siedem wdowieństwa – szczupła kobieta z delikatną repliką Sartorisowego nosa i owym wyrazem nieprzezwyciężonego i krańcowego znużenia na twarzy, który nauczyły się przybierać wszystkie kobiety na Południu – przywiozła zaś jedynie to, co miała na sobie, oraz wiklinowy kosz z witrażowymi oknami. To ona powiedziała im, jak zginął Bayard Sartoris przed drugą bitwą pod Manassas. Od tamtej pory powtarzała tę historię wielokrotnie (w wieku osiemdziesięciu lat opowiadała ją nadal, na ogół przy niewłaściwych okazjach), a z biegiem lat opowieść stawała się coraz barwniejsza, dojrzewała łagodnie, jak wino, aż w końcu głupi figiel dwóch niesfornych, lekkomyślnych chłopców upojonych własną młodością okazał się rycerską, subtelnie tragiczną kulminacją, ku której dwaj mężnie zbłąkani i upadli aniołowie wydźwignęli dzieje swej rasy z zatęchłych bagien duchowego zleniwienia, odmieniając bieg ziemskich wypadków i oczyszczając ludzkie dusze.
Ten karoliński Bayard był kłopotem nawet dla Sartorisów, nie tyle czarną owcą, co wiecznym utrapieniem – zdolny do wszystkiego i zupełnie nieprzewidywalny. Miał wesołe niebieskie oczy i dość długie włosy wijące się płowymi lokami naokoło skroni. Jego rumiana twarz wyrażała ową szczerą i szlachetną bezmyślność, która, jak można sobie wyobrazić, gościła na obliczu Ryszarda Lwie Serce przed wyruszeniem na wyprawę krzyżową. Raz, polując na lisa, Bayard przegonił swoje wyżły przez namiot, w którym odbywało się nabożeństwo metodystów; pół godziny później (upolowawszy lisa) wrócił tam już bez psów i wjechał konno w sam środek oburzonego zgromadzenia. Zrobił to wyłącznie dla hecy: jak wyraźnie wskazywały wszystkie jego postępki, Bayard zbyt mocno wierzył w Opatrzność, by żywić jakiekolwiek przekonania religijne. Dlatego gdy upadł Fort Moultrie, a gubernator odmówił kapitulacji1, Sartorisowie byli skrycie zadowoleni, że Bayard wreszcie będzie miał coś do roboty.
W Wirginii, jako jeden z adiutantów Jeba Stuarta, Bayard rzeczywiście miał sporo do roboty. Lub raczej jako główny adiutant, bo choć Stuart miał liczną żołnierską ferajnę, jego żołnierze usiłowali wygrać wojnę, a od czasu do czasu musieli się przespać, jeden tylko Bayard był gotów, i to z radością, odłożyć spanie na później, gdy świat znów pogrąży się w monotonii. Teraz zaś trwało święto.
Jebowi Stuartowi wojna również spadła z nieba, toteż wkrótce w krwawym mroku północnowirginijskich kampanii trzydziestoletni Jeb Stuart i dwudziestotrzyletni Bayard Sartoris rozbłysnęli na chwilę niby dwie płomieniste gwiazdy zwieńczone kwitnącym wawrzynem Sławy oraz mirtem i różami Śmierci, zaskakujący i nieobliczalni niby meteory na burzliwym wojennym niebie generała Pope’a, zarzucając na niego, jak niechciany łach, ów rozgłos, którego nijak nie mogły mu przynieść jego żołnierskie umiejętności. A wszystko to nadal wyłącznie dla hecy: wszystkie ich postępki wyraźnie wskazywały, że Jeb Stuart i Bayard Sartoris nie żywili żadnych przekonań politycznych.
Ciotka Jenny po raz pierwszy opowiedziała tę historię niedługo po przyjeździe. Było Boże Narodzenie i wszyscy siedzieli przy płonącym kominku w odbudowanej bibliotece: ciotka Jenny ze swoją smutną i stanowczą twarzą, John Sartoris z brodą i jastrzębim nosem, jego troje dzieci, a także gość, szkocki inżynier, którego John Sartoris poznał w 1845 roku w Meksyku, a który teraz pomagał mu budować kolej.
Prace przy kolei przerwano na czas świąt; o zmierzchu John Sartoris i jego inżynier przyjechali ze wzgórz na północy, gdzie na razie kończył się tor, i po kolacji zasiedli przy hikorowym ogniu. Słońce zachodziło pąsowo, powietrze stawało się kruche jak cieniutkie oszronione szkło. Wszedł Joby z naręczem drew, dołożył do ognia i płomienie podskoczyły z trzaskiem w suchym powietrzu, wyrzucając grudki żaru z paleniska.
– Święęta! – wykrzyknął Joby z właściwą swej rasie solenną i prostą radością, przegarniając płonące szczapy lufą jankeskiego muszkietu, aż wirujące kłęby iskier buchnęły w ciemną gardziel komina, podobne do rozszalałych złotych welonów. – Słyszycie, dziecinki? – Najstarsza córka Johna Sartorisa miała dwadzieścia dwa lata i w czerwcu miała wyjść za mąż, Bayard miał lat dwadzieścia, młodsza córka siedemnaście; ciotka Jenny, choć wdowa, w oczach Joby’ego również zaliczała się do dziecinek. Potem Joby odstawił lufę muszkietu do wnęki przy kominie, gdzie zawsze ją trzymał, i odpalił od ognia długą sosnową drzazgę, by zapalić świece. Ciotka Jenny kazała mu jednak tego nie robić i Joby poszedł sobie – człapiący, zgarbiony i posiwiały, w za dużym na niego starym surducie – a wtedy ona, stale nazywając Jeba Stuarta „panem Stuartem”, rozpoczęła opowieść.
Była w niej mowa o pewnym kwietniowym wieczorze i o kawie, a raczej o jej braku. Żołnierska ferajna Stuarta siedziała w wonnej ciemności pod księżycem w nowiu, gawędząc o damach i minionych rozkoszach, stęskniona za domem. W niedalekim mroku niewidoczne konie poruszały się z kojącym szmerem, obozowe ogniska przypominały rozżarzone punkciki podobne do zmęczonych świetlików, gdzieś ani blisko, ani daleko ordynans generała wydobywał z gitary powolne, przypadkowe akordy. Żołnierze siedzieli więc przejęci wzniosłością wiosny i odwiecznym smutkiem młodości, niepomni znoju i chwały, wspominając za to inne wirginijskie wieczory, wśród dźwięków skrzypiec niosących się nad miriadami świec, wśród kroków solennego tańca odmierzanych lekkimi stopami z równie lekkim śmiechem, i myśląc: Kiedy to wróci? Czy dożyję jeszcze takich chwil?, aż wpędzili się tymi rozmowami w stan dzikiej nostalgii, słowa stawały się coraz krótsze i coraz rzadziej padały. W końcu generał otrząsnął się z zadumy i sprowadził ich na ziemię, mówiąc o kawie, a raczej o jej braku.
Rozmowa o kawie niedługo później zakończyła się galopem po nocnych drogach, potem przez smoliście czarny las, gdzie konie szły stępa, a jeźdźcy trzymali przed sobą szable lub muszkiety wyciągnięte na długość ramienia, by niewidoczne gałęzie nie postrącały ich z siodeł, i trwała tak, póki duchy świtu nie przerzedziły gęstwiny, a dwudziestoosobowy oddział nie znalazł się daleko za liniami wojsk federalnych. Potem wstał dzień, więc porzucili wszelkie próby ukrycia się i znów pognali galopem, roztrącając zdumione patrole, które beztrosko wracały do obozu, i brygady robocze wyruszające o złotym brzasku z kilofami, szpadlami i siekierami, po czym wdarli się z wrzaskiem na pagórek, gdzie generał Pope ze swoim sztabem jadł właśnie pod gołym niebem śniadanie.
Dwóch żołnierzy pojmało tłustego szefa sztabu, inni przez chwilę ścigali śniadaniowiczów szukających schronienia w lesie, większość jednak wpadła do namiotu generalskiego kwatermistrza i spustoszyła go z siłą cyklonu, by po chwili wyłonić się z łupami w rękach. Stuart i trzej inni oficerowie osadzili roztańczone wierzchowce przy śniadaniowym stole, jeden z oficerów porwał ze stołu potężny, okopcony dzbanek z kawą i wręczył generałowi, i gdy między drzewami rozbrzmiewały nieprzyjacielskie okrzyki i strzały z muszkietów, oni częstowali się wzajem wrzącą kawą bez śmietanki i cukru, jak z miłosnego pucharu.
– Zdrowie generała Pope’a – powiedział Stuart, kłaniając się w siodle wziętemu do niewoli majorowi. Napił się i podał mu dzbanek.
– Chętnie je wypiję – odparł major – i chwała Bogu, że nie może odpowiedzieć panu osobiście.
– Odnoszę wrażenie, że odjechał w niejakim pośpiechu – rzekł Stuart. – Był z kimś umówiony, jak mniemam?
– Tak jest, z generałem Halleckiem – kwaśno potwierdził major. – Szkoda, że to jego mamy za przeciwnika, a nie generała Lee.
– Ja też żałuję, majorze – stwierdził Stuart. – Lubię wojować z generałem Pope’em. – Trąbki grały piskliwie wśród drzew, z bliska i daleka, alarmując lotnymi echami kolejne brygady stacjonujące w lesie, werble wzywały do broni szaleńczym dudnieniem, a nieregularna palba muszkietów to rozpętywała się, to cichła między rozproszonymi posterunkami niczym suchy klekot otwieranego wachlarza, bo nazwisko Stuarta mknące lotem błyskawicy od posterunku do posterunku zaludniło kwitnący błogo las szarymi widmami.
Stuart obrócił się w siodle, jego ludzie podjechali bliżej, osadzili konie i obserwowali go czujnie, w swych wychudłych, żarliwych twarzach jak w zwierciadłach odbijając płomień, który nieustannie trawił ich dowódcę. Nagle z flanki gruchnęła całkiem skoordynowana salwa, wytrącając dzbanek z kawą z ręki Bayarda Sartorisa i siekąc wściekle po rzadko uliścionych gałęziach nad ich głowami.
– Zechce pan łaskawie dosiąść konia, majorze – powiedział Stuart do pojmanego oficera, a choć ton jego głosu pełen był wytwornej galanterii, ulotniła się z niego wszelka beztroska. – Kapitanie Wylie, pański wierzchowiec jest najsilniejszy, czy zechciałby pan...? – Kapitan uwolnił strzemię, dźwignął jeńca i posadził go za sobą. – Naprzód! – zawołał generał, spiął ostrogami gniadosza i cały oddział z piorunującym impetem centaura runął z pagórka wprost w leśne zarośla, nim salwa zdążyła się powtórzyć. Karłowate sylwetki w niebieskich mundurach rozpierzchały się bezładnie na wszystkie strony, a oni gnali między drzewami wśród kul gwintowanych muszkietów bzyczących jak osy. Stuart trzymał swój upierzony kapelusz w ręku i jego długie płowe loki, podskakujące w rytm jazdy, wyglądały jak wspaniałe ogniki, w których płonęła szaleńcza gloria jego zuchwalstwa.
Za nimi i z jednej flanki muszkiety wciąż prażyły z hukiem w ich widmowe sylwetki, a między brygadami rozlokowanymi w sielskim lesie piskliwe trąbki grały natrętnie na alarm. Stuart powoli skręcał w lewo, aby ściągnąć całą tę wrzawę na swoje tyły. Teren stał się bardziej otwarty, rozciągnęli więc szyk w galopującą kolumnę. Pojmany oficer kołysał się i podskakiwał bezwładnie za plecami kapitana Wyliego. Generał ściągnął cugle i zrównał się ze wspaniałym karym kapitana dudniącym kopytami pod podwójnym brzemieniem.
– Niezmiernie mi przykro, majorze, że musi pan znosić takie niewygody – zagaił ze swą wytworną galanterią. – Jeśli podpowie mi pan, gdzie znajduje się wasz najbliższy konny posterunek, z największą przyjemnością zdobędę panu wierzchowca.
– Dziękuję, generale – odparł jeniec – ale majora znacznie łatwiej zastąpić niż konia. Nie będę pana kłopotał.
– Wedle życzenia, majorze – sztywno zgodził się Stuart. Spiął konia i wrócił na czoło kolumny. Galopowali teraz resztką dawnej drogi, która wiła się między palisadami zazieleniałych zarośli, przemierzywszy ją zaś w szybkim, lecz kontrolowanym tempie, niespodziewanie wypadli na polanę, gdzie szwadron jankeskiej kawalerii osadził konie, bezbrzeżnie zdumiony ich widokiem, by po chwili rzucić się w pościg.
Stuart bez wahania zawrócił oddział i dał nura z powrotem do lasu. Pistoletowe kule świstały naokoło ich głów, lecz wśród zgranego dudnienia kopyt odgłosy wystrzałów brzmiały płasko jak trzask łamanych gałązek. Stuart gwałtownie zboczył z duktu i rzucił się na oślep w zarośla. Szwadron federalnych z wrzaskiem popędził za nimi, Stuart tymczasem powiódł oddział po ciasnym okręgu i zatrzymał zdyszanych żołnierzy w gęstym bagnistym zagajniku; po chwili usłyszeli, że pościg przejeżdża obok.
Wydostali się ponownie na drogę i wrócili na uprzedni kurs, zachowując ciszę i najwyższą czujność. Tętent pogoni oddalał się w lewo, zamierając z wolna. Potem znów ruszyli galopem. Po pewnym czasie las zgęstniał, musieli więc zwolnić do kłusa, wreszcie do stępa. Kanonada wprawdzie zamarła, ucichły też trąbki, lecz w ciszę, wypełnioną przyspieszonym, wysilonym sapaniem koni i dudniącym w uszach biciem ich serc, wkradało się coś nienazwanego – jakieś napięcie sączyło się od drzewa do drzewa niby niewidzialna mgła, napełniając zroszony poranny las złowróżbną aurą, choć ptaki śmigały z drzewa na drzewo, nie zauważając jej bądź ją lekceważąc.
Na wprost między drzewami błysnęło coś białego; Stuart uniósł rękę, a oddział zatrzymał się i uspokoił konie, obserwując go bez słowa i nasłuchując ze wstrzymanym oddechem. Po chwili generał ruszył dalej i przebił się przez zarośla na kolejną polanę, oni zaś jechali za nim, aż wreszcie wyrósł przed nimi pagórek z opuszczonym śniadaniowym stołem i splądrowanym namiotem kwatermistrza. Oddział ostrożnie przemierzył polanę i zatrzymał się przy stole, gdzie generał nabazgrał coś pospiesznie na kawałku papieru. Polana trwała w cichym rozmarzeniu pod złotem dojrzewającego dnia, wolna od zagrożeń; rozlewał się po niej głęboki i trwały spokój podobny do złotego wina; lecz spod tego znieruchomienia przebijała ta sama złowróżbność co przedtem, cierpliwa, posępna i groźna.
– Pańska szabla, majorze – rozkazał Stuart; jeniec wyciągnął szablę z pochwy, Stuart wziął ją i przybił do stołowego blatu świstek, na którym było napisane: „Generał Stuart przesyła ukłony generałowi Pope’owi i żałuje, że znowu go nie zastał. Jutro złoży kolejną wizytę”.
Stuart ściągnął cugle. – Naprzód! – rozkazał.
Zjechali z pagórka, przemierzyli pustą polanę i spokojnym galopem wrócili na drogę wiodącą do domu, którą przemierzyli o świcie. Stuart obejrzał się na jeńca i wspaniałego karego z podwójnym brzemieniem. – Jeśli zaprowadzi nas pan do najbliższego posterunku kawalerii, zaopatrzę pana w odpowiedniego wierzchowca – zaproponował ponownie.
– Czyżby generał Stuart, dowódca kawalerii, będący oczami generała Lee, zamierzał narażać na niebezpieczeństwo siebie, swoich ludzi i sprawę, o którą walczy, by zapewnić tymczasowe wygody pomniejszemu jeńcowi swojego oręża? To nie odwaga, to nieroztropność płochego i upartego chłopięcia. W promieniu dwóch mil od tego miejsca stacjonuje piętnaście tysięcy ludzi; nawet generał Stuart nie pokona samotnie aż tylu, choćby to byli tylko jankesi.
– Nie jeńcowi, majorze – odparł wyniośle Stuart – lecz oficerowi, od którego odwróciła się wojenna fortuna. Żaden dżentelmen by się od tego nie uchylił.
– Dżentelmen nie ma czego szukać na tej wojnie – odparował major. – Tu nie ma miejsca dla dżentelmenów. Dżentelmen to anachronizm, jak anchois. Na szczęście generał Stuart nie pojmał naszych anchois – dodał złośliwie. – Może przyśle po nie samego generała Lee?
– Anchois! – powtórzył Bayard Sartoris, który jechał tuż obok, po czym zawrócił konia. Stuart krzyknął na niego, Bayard jednak uniósł rękę w geście wyrażającym lekkomyślność i upór, i już go nie było; generał chciał za nim zawrócić, gdy z pobocza wypalił w nich jankeski patrol, a następnie uciekł w las, wołając na alarm. Ze wszystkich stron natychmiast zaczęły walić muszkiety, w lesie po prawej słychać było większy oddział zrywający się do biegu, a za nimi, od strony niewidocznego już śniadaniowego pagórka, gruchnęła kolejna salwa. Inny oficer spiął konia i chwycił cugle Stuarta.
– Panie generale! – wykrzyknął. – Co mamy robić?
Koń Stuarta stanął dęba, za nimi zagrzmiała kolejna salwa, potem posypały się bezładnie pojedyncze wystrzały i znów huknęła zgrana palba, tymczasem zgiełk z prawej strony narastał. – Puść mnie, Allan! – zawołał Stuart. – To mój przyjaciel!
Tamten jednak nie puszczał cugli. – Za późno! – rzekł. – Sartorisa mogą najwyżej zabić, pana wezmą do niewoli.
– Jedźmy, generale, błagam pana! – dodał pojmany major. – Czym jest jeden żołnierz wobec paladyna z rycerskiego romansu?
– Na litość boską, niech pan pomyśli o generale Lee! – nalegał adiutant. – Naprzód! – krzyknął do oddziału, spiął swego wierzchowca i pociągnął za sobą Stuarta, w tej samej chwili z lasu wypadł szwadron federalnej kawalerii.
– Tak oto – zakończyła ciotka Jenny – pan Stuart pojechał dalej, a Bayard wrócił po anchois, ostrzeliwany przez całą armię Pope’a. Wrzeszcząc „Juhuuu! Juhuuu! Dalej, chłopcy!”, pogalopował prosto na pagórek, przeskoczył przez stół i wjechał do spustoszonego namiotu kwatermistrza, a wtedy kucharz, który wykorzystał panujący tam bałagan, by się ukryć, wystawił rękę i strzelił Bayardowi z derringera w plecy. Pan Stuart wywalczył sobie drogę odwrotu i wrócił do obozu, nie tracąc nawet dwóch ludzi. Zawsze z uznaniem wyrażał się o Bayardzie. Mówił, że był to dobry oficer i świetny kawalerzysta, tyle że nazbyt lekkomyślny.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu przy ogniu. Płomienie z trzaskiem skakały w palenisku, wirujące dziko pióropusze iskier ulatywały w głąb komina, a krótka kariera Bayarda Sartorisa, niby spadająca gwiazda, przemknęła nad ciemną równiną ich wspólnego wspominania i cierpienia, rozświetlając ją przelotnym blaskiem, niczym błyskawica bez grzmotu, zostawiwszy po sobie jakby promienną poświatę. Gość, szkocki inżynier, który dotąd siedział bez słowa, zasłuchany, odezwał się wreszcie:
– Kiedy tam wracał, to właściwie nie był pewien, czy te anchois tam są, prawda?
– Jankeski major mówił, że są – odparła ciotka Jenny.
– Taa... – Szkot zamyślił się znowu. – A czy pan Stuart wrócił następnego dnia, jak zapowiedział na tym swoim świstku?
– Wrócił tego samego popołudnia – odpowiedziała ciotka Jenny – żeby odszukać Bayarda.
Popioły, miękkie jak różane piórka, rozszczepiały się z blaskiem i blakły w jeszcze miększą szarość. John Sartoris pochylił się nad paleniskiem i lufą jankeskiego muszkietu przegarnął płonące szczapy.
– Powiem wam, że to była najdiabelniejsza armia, jaką świat widział – rzekł.
– Tak – zgodziła się ciotka Jenny. – A Bayard był w niej najdiabelniejszym żołnierzem.
– Tak – przyznał trzeźwo John Sartoris. – Bayard to był dzikus.
Po chwili Szkot odezwał się znowu:
– A ten pan Stuart, który powiedział, że wasz brat był lekkomyślny... Kto to był?
– To był generał kawalerii Jeb Stuart – odpowiedziała ciotka Jenny. Dumała przez chwilę, zapatrzona w ogień; na jej nieprzejednanej bladej twarzy przez moment zagościła spokojna czułość. – Miał dziwne poczucie humoru – dodała. – Chyba nic go tak nie bawiło jak generał Pope w nocnej koszuli. – Znów rozmarzyła się, myśląc o jakimś dalekim miejscu za różanymi blankami popiołów. – Biedak – powiedziała. Gdy zaś dodała cicho: – Tańczyłam z nim walca w Baltimore w pięćdziesiątym ósmym roku – jej głos był nieporuszony i dumny jak sztandary, które pokrył kurz.
...Teraz jednak drzwi były zamknięte, a odrobina światła, jaka przenikała przez barwione szybki, miała w sobie coś przemożnie dostojnego. Po lewej stary Bayard miał pokój swojego wnuka, w którym żona i dziecko owego wnuka zmarli w październiku minionego roku. Przystanął tam na chwilę, po czym cicho otworzył drzwi. Żaluzje były zasłonięte, w pokoju panował duszny bezruch, jaki spotyka się w nieużywanych izbach. Stary Bayard zamknął drzwi i poszedł dalej z właściwą głuchym nieświadomością, że głośno tupie, po czym wszedł do swojej sypialni i trzasnął za sobą drzwiami, jak to miał w zwyczaju.
Usiadł i zdjął eleganckie półbuty, jedne z tych, które dwa razy w roku szyła mu na miarę firma z Saint Louis, potem wstał, podszedł w samych skarpetkach do okna i spojrzał na swoją osiodłaną klacz, przywiązaną do morwy na tylnym dziedzińcu, i na murzyńskiego chłopaka, smukłego jak ogar, stojącego przy niej w przemożnym znieruchomieniu. Z kuchni, niewidocznej z jego okna, niesłyszalny dla niego molowy śpiew Elnory oblewał tę leniwą scenkę niczym fale przypływu.
Stary Bayard podszedł do szafy, wyciągnął odrapane jeździeckie buty i wcisnął w nie stopy, potem wyjął cygaro z kasetki na nocnym stoliku i stał dłuższą chwilę z zimnym cygarem w zębach, zapomniawszy je zapalić. Przez sukno kieszeni jego ręka musnęła fajkę, wyciągnął ją, obejrzał ponownie i wydało mu się, że słyszy jeszcze tubalny głos staruszka Fallsa snującego opowieść: – Pułkownik siedział se na werandzie, nogi w skarpetach oparł o barierkę i pykał tę tu o, fajkę. Stara Louvinia siedziała na schodkach i łuskała do miski groch na kolację. Bo w tamtych czasach bywało, że i grochem człowiek nie pogardził. A tyś siedział z tyłu oparty o słupek. I nikogo więcej nie było oprócz twojej ciotki, tej, co była, zanim przyjechała panna Jenny. Obie córcie pułkownik wysłał wcześniej do Memphis, do twojego dziadka, kiedy pierwszy raz jechał do Wirginii z tamtym pułkiem, co to później stanął okoniem i wygłosował go z pułkownikowania. Wygłosowali go, bo pułkownik nie chciał się spoufalać z byle ciurą, co to zwędził muszkiet w jakimś obozie i podaje się za żołnierza. A ty, miarkuję, to byłeś wtedy smarkacz. Ileś miał wtedy lat, Bayard?
– Czternaście.
– Hę?
– Czternaście! Czy mam ci to powtarzać za każdym razem, kiedy opowiadasz tę cholerną historię?
– No i takeście se tam wszyscy siedzieli, aż tu nagle tamci skręcają w bramę i podjeżdżają kłusem dróżką dla bryczek.
Stara Louvinia upuściła miskę z grochem i już chciała uderzyć w krzyk, ale pułkownik kazał jej być cicho i lecieć do domu, wziąć jego buty i pistolety i położyć koło tylnych drzwi. A ciebie wysłał do stajni, żebyś osiodłał jego ogiera. No i kiedy jankesi w końcu podjechali i stanęli – akurat gdzie tera jest kwietnik – to nie było tam już nikogo, tylko sam pułkownik, który siedział se w najlepsze, jakby w życiu nie słyszał o żadnych jankesach.
Jankesi nie zsiedli z koni, tylko gadali między sobą, czy to ten dom, czy nie, a pułkownik siedział se w skarpetach z nogami na poręczy i gapił się na nich jak ćwok. Jankeski oficer posłał jednego ze swoich, żeby zajrzał do stajni i poszukał ogiera, a sam gada do pułkownika tak:
„Powiedz no, chłopku, ten buntownik John Sartoris to gdzie aby mieszka?”.
„A ździebko dalej przy tej drodze”, pułkownik na to bez mrugnięcia okiem. „Będzie ze dwie mile. Ale tera go nie zastaniecie. Pojechał znowu łoić jankesów”.
„No to miarkuję, że lepiej będzie, jak pojedziesz z nami i pokażesz nam drogę”, gada oficer.
Na to pułkownik wstał pomalutku i mówi, że musi iść po buty i laskę, i pokuśtykał do domu, a oni stali tam i czekali.
Jak tylko zeszedł im z oczu, popędził przed siebie. Stara Louvinia czekała za domem z jego płaszczem, butami, pistoletami i skibką kukurydzianego chleba. Tamten drugi jankes wjechał do stajni, a pułkownik wziął rzeczy od Louvinii, zawinął w płaszcz i drałuje przez podwórze, jakby o, szedł na spacer. Jakoś w tej chwili jankes wyjechał ze stajni.
„Coś pusto tam, żadnych bydląt”, mówi jankes.
„Ano pusto”, pułkownik na to. „Kapitan mówi, że macie wracać”, dodał i zasuwa dalej. Czuł, że jankes gapi mu się prościutko między łopatki, dokładnie tam, gdzie zara wpakuje mu kulkę. Pułkownik mówił potem, że to było najtrudniejsze, co go w życiu spotkało, kiedy tak szedł przez podwórze plecami do tego jankesa i nie mógł polecieć biegiem. Kierował się za róg stodoły, gdzie miał go zasłonić dom, i mówił potem, że mu się zdawało, jakby szedł cały rok i ani krzyny się nie przybliżał, i że nie śmiał się obejrzeć. I że nawet o niczym wtedy nie myślał, tylko się cieszył, że dziewuszek nie ma w domu. O twoją ciotkę się nie martwił w ogóle, bo ciotka to był Sartoris pełnej krwi i dałaby radę nawet tuzinowi jankesów.
Aż w końcu jankes zawołał za nim, ale pułkownik nawet się nie obejrzał ani nic, tylko zasuwa dalej. No to jankes zawołał drugi raz i pułkownik mówił potem, że słyszał, jak koń się wierci, i pomyślał, że trza brać nogi za pas. Jak skręcał za róg stodoły, to jankes strzelił pierwszy raz, a kiedy jankes dobiegł tam za nim, to pułkownik już gnał przez zagrodę dla świń, brnął przez bielunie nad strumień, gdzie tyś już czekał z ogierem schowanym w wiklinach.
No i stałeś tam i trzymałeś tego konia, jankeski patrol wrzeszczał za wami, a pułkownik wdziewał buty. A potem kazał ci powiedzieć ciotce, że nie wróci do domu na kolację.
– Ale po co mi to dajesz po tylu latach? – spytał Bayard, trzymając fajkę w palcach, na co staruszek Falls odpowiedział, że przytułek nie jest dla niej właściwym miejscem.
– W tamtych czasach pułkownik lubił ją nosić w kieszeni i popalać. Potem, jakeśmy budowali kolej, to już miarkuję, że było inaczej. Co rusz gadał, że prędzej czy później każdy jeden z nas skończy w przytułku. No ale ja tam trafiłem pierwszy. Albo raczej mu chodziło o cmentarz, bo dniem i nocą jeździł w tę i nazad po budowie z forsą w sakwach i ciągle gadał, że jak położą jeszcze jeden podkład, to wyląduje w przytułku. Wtedy się wszystko pozmieniało. Wtedy, jak zaczął zabijać ludzi. Tamtych dwóch pyskaczy z północy, co podburzali czarnuchów, a on wparował prosto do pokoju, gdzie siedzieli za stołem, a na tym stole leżały ich pistolety; potem takiego jednego rabusia i jeszcze kogoś. A wszystkich z tego samego parszywego derringera. Jak kto zacznie zabijać ludzi, to potem już od tego nie ucieknie. I kiedy to zrobi, sam już jest trupem.
John Sartoris miał to wypisane na czole, ten mroczny cień fatalnego przeznaczenia, zwłaszcza tamtego wieczoru, gdy siedział pod kandelabrem w jadalni, obracał w palcach kieliszek od wina i rozmawiał z synem. Linia kolejowa była już ukończona i tego dnia po ciężkiej, zaciętej kampanii wybrano go do legislatury stanowej, a na jego czole malowało się znużenie i przeczucie zagłady.
– No i tak – odezwał się. – Redlaw mnie jutro zabije, bo przyjdę bez broni. Mam dość zabijania ludzi... Podaj mi wino, Bayard.
Nazajutrz rzeczywiście już nie żył, i odtąd, jak gdyby wcześniej tylko czekał, aż wyzwoli się z klekoczącej klatki tętna i tchnienia, utraciwszy wreszcie ciemiężące go ciało, mógł przekuć i przyoblec to, co z niego zostało, w zgubny pozór swojego marzenia; wreszcie mógł wyłaniać się, niczym bóstwo lub dżinn, z nudnawych wspomnień starego prostaczka lub z osmalonej fajki, z której dawno już ulotniła się nawet stęchła woń spalonego tytoniu.
Stary Bayard otrząsnął się z zamyślenia i schował fajkę do szuflady w komodzie. Potem wyszedł z pokoju, zszedł ciężko na dół i tylnymi drzwiami wyszedł z domu.
Murzyński chłopak prędko się obudził, odwiązał klacz i przytrzymał strzemię. Stary Bayard zasiadł w siodle, potem w końcu przypomniał sobie o cygarze i zapalił je. Murzyn otworzył zagrodę dla zwierząt, przebiegł przez nią truchtem i otworzył drugą bramę, za którą rozpościerały się pola. Bayard pojechał przed siebie, ciągnęła się za nim smużka cierpkiego dymu. Cętkowany seter przypędził skądś i zaczął biec za koniem.
Elnora, stojąc boso w kuchni, wyżęła szmatę nad wiadrem i cisnęła ją ponownie na podłogę.
Wstań wreszcie z kolan, grzeszniku,
Zacznij pokutę, grzeszniku,
A gdy pastor spyta, coś tak szybko wstał,
Powiedz: „Nie mniej niż ja pastor kobiet miał”.
O Bożeż mój, Boże!
Taki to zepsuty dziś kościół się stał!
2
Simon zmierzał w stronę potężnego ceglanego domiszcza usytuowanego tuż przy ulicy. Dawniej stał tam wytworny dom w stylu kolonialnym pośród magnolii, dębów i kwitnących krzewów. Dom ten jednak spłonął i część drzew wycięto, by zrobić miejsce dla architektonicznego koszmarka tak okazałego i wystawnego, że aż trudno było mu odmówić pewnego majestatu. Był to pomnik skrzętności pewnego prowincjusza (a zarazem mauzoleum towarzyskich aspiracji kobiet z jego rodziny), który sprowadził się tu z niewielkiej sadyby na wzgórzach, zwanej Zakrętem Francuza, i jak mawiała panna Jenny Du Pre, postawił najpokaźniejszy dom w Zakręcie Francuza na najpiękniejszej działce w Jefferson. Wytrzymał tam dwa lata, podczas gdy jego kobiety całymi rankami przesiadywały na werandzie w koronkowych nocnych czepkach, popołudniami zaś stroiły się w barwione jedwabie i jeździły po mieście w kariolce na ogumionych kołach; później sprzedał dom jakiemuś przyjezdnemu i zabrał swoje kobiety z powrotem na wieś, gdzie niewątpliwie zapędził je znów do pracy.
Liczne samochody stojące rzędem wzdłuż ulicy nadawały posesji uroczysty i odświętny wygląd. Simon z przekrzywionym kawałkiem cygara w ustach zajechał na miejsce, ściągnął lejce i wdał się w krótką, lecz barwną wymianę zdań z Murzynem, który siedział za kierownicą auta zaparkowanego przy słupku do przywiązywania koni. – Nie zastawiaj miejsca Sartorisom, czarnuszku! – rzucił, gdy tamten odjechał kawałek, robiąc mu miejsce przy słupku. – Zastawiaj pospólstwu, jak masz ochotę, ale nie zatarasowuj ekwipażowi, który ma czekać na pana pułkownika albo pannę Jenny. Bo oni tego nie zdzierżą!
Simon zsiadł z bryczki i uwiązał konie, po czym ułagodzony udzieloną reprymendą i obmyty błogosławieństwem wykonanego zadania, przyjrzał się automobilowi z zaciekawieniem, z nie mniejszą wyniosłością, ale i z zawiścią podszytą szacunkiem, a następnie uciął sobie z szoferem przyjazną pogawędkę. Niedługą jednak – w kuchni ceglanego domostwa krzątały się jego siostry w Panu, w końcu więc wkroczył na dziedziniec i żwirowym podjazdem okrążył dom, zmierzając w stronę tylnego wejścia. Przechodząc pod oknami, usłyszał gwar zgromadzonego towarzystwa, ową niemilknącą i niezrozumiałą paplaninę, której białe damy umieją oddawać się bez żadnego wysiłku i którą uważają chyba za niezbędne (bądź nieuniknione) uzupełnienie dobrej zabawy. To, że grano w karty, nie wydało się Simonowi paradoksalne ani go nie zdumiało: czas i doświadczenie nauczyły go wytwornej pobłażliwości wobec zachcianek białych ludzi oraz pań o każdym kolorze skóry.
Prowincjusz z Zakrętu Francuza zbudował dom tak blisko ulicy, że większa część dawnego trawnika z pięknymi starymi drzewami znajdowała się na tyłach. Dawniej rosły tam bez żadnego porządku kępy lagerstroemii, lilaków, jaśminów i bzów, a płoty i pnie drzew oplatał gęsty wiciokrzew; gdy pierwszy dom spłonął, te bujne zarośla pokryły cały teren i rozkrzewiły się w splątaną wonną dżunglę, którą uwielbiały przedrzeźniacze i drozdy, a dziewczęta i chłopcy przesiadywali tam chętnie w wiosenne i letnie noce wśród polatujących świetlików i terkoczących lelków, często też przy potoczystych tremolach puszczyka. Nowy właściciel wyciął część drzew, żeby zbudować dom na wiejską modłę, czyli przy ulicy, dżunglę wykarczował, pnie pozostałych drzew pomalował zaś na upiorną biel i poumieszczał między nimi zagrody dla bydła, świń i kur. Za krótko tam mieszkał, by pomyśleć o garażach.
Wrażenie antyseptycznego wyjałowienia, jakie biło z jego posesji, zdążyło już osłabnąć, obecny właściciel posadził nowe krzewy – jaśmin, jaśminowiec zwany fałszywą pomarańczą oraz werbenę – a pod nimi postawił zielone żelazne stoliki i krzesła i wybudował sadzawkę oraz kort tenisowy. Simon, krocząc z dyskretną pewnością siebie, minął niezborny gwar damskich głosów i wmaszerował do kuchni, gdzie dwie kobiety, jedna chuda, w posępnie purpurowym turbanie na głowie, podnosząca do ust suchar posmarowany majonezem, druga olbrzymia, w poplamionym fartuchu, spijająca ze spodka roztopione lody, zwróciły ku niemu zaskoczony wzrok.
– Widziałam go wczoraj na ulicy, lichutko wygląda, nie dba o siebie i tyle – mówiła ta, która przyszła z wizytą, lecz gdy wszedł Simon, przerwały rozmowę i wylewnie go przywitały.
– A któż to, jak nie brat Strother! – zawołały chórem. – Wejdź no, braciszku. Jak zdrówko?
– Oj, marniutko, moje panie, marniutko – odparł Simon. Zdjął cylinder, wyjął niedopałek cygara spomiędzy zębów i schował go za otokiem. – Łupie mnie w krzyżu. A jak u was, w porządku?
– W porządku, bracie Strother, dziękować – odparła kobieta w turbanie. W odpowiedzi na zapraszający gest Simon przysunął sobie krzesło do stołu.
– Co byś zjadł, bracie Strother? – spytała gościnnie kucharka. – Zostało trochę sucharów z obiadu, są zimne warzywa i włoskie lody.
– No to może ciutkę lodów i tej zieleniny, siostro Rachel – odparł Simon. – Moje zęby już się nie piszą na suchary. – Kucharka podniosła się z majestatycznym namaszczeniem, kaczkowatym krokiem podeszła do kredensu i wyjęła talerz. Była jedną z najlepszych kucharek w Jefferson, dlatego żadna z jej pań nie śmiała sprzeciwić się towarzyskim uprzejmościom, jakie świadczyła w kuchni.
– Ładnie sobie poczynasz! – wykrzyknęła kobieta w turbanie. – Żeby w tym wieku jeść lody!
– Jem lody od sześćdziesięciu lat – powiedział Simon. – Niby czemu miałbym teraz przestać?
– Co racja, to racja, bracie Strother – zgodziła się kucharka, stawiając przed nim talerz. – Jedz lody, póki możesz. Czekaj chwilkę... O, Meloney – przerwała, gdy do kuchni weszła młoda, smukła Murzynka w zgrabnym białym fartuszku i czepku, z tacą, na której leżały talerzyki z resztkami wytwornych wiktuałów wzorem z reklam w kobiecych czasopismach, ani sycących, ani pożywnych, serwowanych po to, by oszukać głód przed kolacją. – Weź no miseczkę, kotuniu, i nałóż braciszkowi Strotherowi tych tam o, lodów.
Dziewczyna z trzaskiem wstawiła tacę do zlewu i opłukała miseczkę pod kranem, podczas gdy Simon obserwował ją swymi nieruchomymi oczkami. Ruchem pełnym wzgardliwej niedbałości wytarła miseczkę ścierką i z zadartym podbródkiem przemaszerowała przez kuchnię, stukając wysokimi obcasami, śledzona przez Simona bez zmrużenia oka, i trzasnęła za sobą drzwiami. Dopiero wtedy Simon obrócił głowę.
– Ta-jest, moje panie – powtórzył. – Za długo jem lody, żeby przestać w tym wieku.
– Póki żołądek dobrze trawi, żaden przysmaczek nie zaszkodzi – zgodziła się kucharka, znów podnosząc spodek do ust. Dziewczyna wróciła i z odwróconą wciąż głową postawiła miseczkę lepkiego płynu przed Simonem, który, wykorzystując sytuację, położył jej rękę na udzie. Dziewczyna trzepnęła go mocno otwartą dłonią w tył siwej głowy.
– Panno Rachel, niech no pani każe mu trzymać łapska przy sobie!
– Jak ci nie wstyd! – Rachel zbeształa Simona bez śladu złości. – Siwy dziad, jedną nogą w grobie, ociec dorosłych dzieci!
– Cicho być, kobito – odparł łagodnie Simon, nagarniając sobie szpinak do roztopionych lodów. – Coś mi się zdaje, że już się rozchodzą?
– Też mi się tak wydaje – powiedziała kobieta w turbanie, nobliwie eleganckim gestem wkładając sobie kolejny suchar z majonezem do ust. – Jakby odrobinę głośniej gadają.
– E, to chyba znów zaczęły grać – poprawił ją Simon. – Przyciszyły się tylko na chwilę przy jedzeniu. Ta-jest, znów grają. Białasy tak umieją. Czarnuch nie ma tyle rozumu, żeby grać w takim rabanie.
A jednak rozchodziły się już. Panna Jenny Du Pre swoim zwyczajem skończyła właśnie opowiadać jakąś anegdotkę, która sprawiła, że trzy pozostałe kobiety przy stoliku z lekkim zażenowaniem unikały swoich spojrzeń. Panna Jenny bardzo niewiele podróżowała, a w palarniach pulmanowskich wagonów wcale, toteż nieraz zastanawiano się, skąd bierze swoje historyjki, kto jej to wszystko opowiada. A powtarzała je przy byle okazji, z chłodnym, trzpiotowatym zuchwalstwem wybierając najmniej odpowiedni moment i najbardziej niewłaściwych słuchaczy. Lubili ją natomiast młodzi, cieszyła się dużym wzięciem jako przyzwoitka na piknikach.
Następnie panna Jenny odezwała się poprzez cały salon do gospodyni wieczoru: – Jadę do domu, Belle – oznajmiła. – Chyba wszystkie jesteśmy już zmęczone twoim podwieczorkiem. Ja na pewno. – Gospodynią była dość młoda, pulchna kobieta o zręcznie uróżowanej twarzy, której wyraz wskazywał w tej chwili, że pogrążyła się w sobie z histerią, co mogło uchodzić za spokój, lecz gdy zapowiedź odjazdu panny Jenny przebiła się do jej świadomości, szybko przybrała swój zwykły grymas napięcia i mglistego niezadowolenia i zaprotestowała konwencjonalnie, ale z niesforną szczerością, jak dobrze wychowane dziecko.
Panna Jenny pozostała jednak niewzruszona, podniosła się i smukłą pomarszczoną dłonią strzepnęła niewidzialne okruszki ze stanika czarnej jedwabnej sukni. – Jeśli zostanę dłużej, przegapię chwilę, gdy Bayard pije swoją whisky – wyjaśniła z właściwą sobie szczerością. – Chodź, Narcisso, odwiozę cię do domu.
– Mam swój samochód, dziękuję, panno Jenny – odpowiedziała solennym kontraltem adresatka jej propozycji, również podnosząc się z miejsca. Pozostałe kobiety także wstawały, szelestem sukien zagłuszając nadąsane protesty gospodyni, i z wolna przemieszczały się do holu, tam zaś poczęły tłoczyć się przed licznymi lustrami, barwne i rozszczebiotane. Panna Jenny ruszyła statecznym krokiem w stronę wyjścia.
– Chodźcie już, chodźcie – powtarzała. – Harry Mitchell nie będzie zachwycony, gdy po powrocie z pracy zastanie tu taki rwetes.
– Niech więc zostanie w samochodzie i zaczeka w garażu – odparowała gospodyni. – Ja naprawdę nie chcę, żebyście już szły. Więcej pani nie zaproszę, panno Jenny!
Panna Jenny odparła jednak z chłodną uprzejmością: – Do widzenia! Do widzenia! – i ze swoją delikatną repliką Sartorisowego nosa i plecami wyprostowanymi jak u grenadiera, z którymi pod tym względem mogły się równać tylko jedne plecy w mieście – jej bratanka Bayarda – przystanęła na schodkach, gdzie następnie dołączyła do niej Narcissa Benbow, roztaczając wokół siebie, niczym zapach, owo tchnienie solennego i pogodnego spokoju, w którym żyła. – Belle naprawdę w to wierzy – stwierdziła panna Jenny.
– W co wierzy, panno Jenny? – spytała Narcissa.
– Że Harry... Ach, gdzie się znów podział ten przeklęty czarnuch? – Razem zeszły z werandy. Od strony samochodów stojących wzdłuż krawężnika dobiegały stłumione eksplozje uruchamianych silników. Obie kobiety przeszły krótką, obsadzoną kwiatami alejką na ulicę. – Czyś widział może, dokąd poszedł mój woźnica? – spytała panna Jenny szofera najbliższego samochodu.
– Poszedł za dom, panno Jenny. – Murzyn otworzył drzwiczki i opuścił na ziemię nogi odziane w mundurowe spodnie i ceratowe ochraniacze. – Pójdę, przyprowadzę go.
– Dziękuję. Uff, chwała Bogu, że mamy to za sobą – dodała. – Jaka szkoda, że ludzie nie mają dość odwagi, by rozesłać zaproszenia, a potem zamknąć dom i gdzieś czmychnąć. W przyjęciach zabawne jest tylko ubieranie się i przyjeżdżanie na miejsce. – Pozostałe damy szły chodnikiem w statecznych, piskliwych grupkach i wsiadały do samochodów bądź oddalały się pieszo, porozumiewając się wesołymi, niezbyt melodyjnymi pokrzykiwaniami. Słońce schowało się już za domem Belle, ilekroć więc wynurzały się z cienia i wkraczały w snopy słońca, nabierały delikatnego blasku, jak papużki. Narcissa ubrana była na szaro, oczy miała fioletowe, a jej twarz tchnęła ukojną sennością lilii.
– Nie licząc przyjęć dla dzieci – zaprotestowała.
– Mówię o przyjęciach, nie o zabawach – odparła panna Jenny. – A skoro mowa o dzieciach: czy masz jakieś wieści od Horace’a?
– Och, nie mówiłam pani? – ożywiła się Narcissa. – Wczoraj dostałam telegram. W środę wylądował w Nowym Jorku. Wiadomość była okropnie zawikłana, nie mogłam zrozumieć, co chce mi powiedzieć, prócz tego, że jeszcze mniej więcej przez tydzień musi zostać w Nowym Jorku. Było tam przeszło pięćdziesiąt słów.
– Bez telegraficznych skrótów? – spytała panna Jenny, a gdy Narcissa odpowiedziała twierdząco, panna Jenny rzekła: – Najpewniej zbił jakiś majątek; żołnierze mówią, że w YMCA każdy się wzbogacił. No cóż, jeśli wojna nauczyła kogoś takiego jak Horace zarabiać pieniądze, to jednak nie można na nią narzekać.
– Ależ panno Jenny! Jak pani może tak mówić, skoro... skoro John...
– Farmazony – rzuciła panna Jenny. – Wojna była dla Johna tylko dobrym pretekstem, żeby się zabić. Gdyby nie to, znalazłby jakiś inny sposób, by zatruwać życie wszystkim naokoło.
– Panno Jenny!
– Wiem, co mówię, słonko. Żyję wśród Sartorisów od osiemdziesięciu lat i żaden z tych twardogłowych durniów nie miał tej satysfakcji, bym uroniła nad jego duchem choćby jedną łzę. Co Horace napisał w telegramie?
– Że przywiezie coś ze sobą do domu – odparła Narcissa, a jej pogodna twarz napełniła się czymś w rodzaju czułego rozdrażnienia. – Bardzo nieskładnie dobierał słowa... Horace nigdy nie umiał wyrażać się jasno na odległość. – Narcissa zamyśliła się znowu, zapatrzona w głąb ulicy, która wyglądała jak tunel z dębów i wiązów poprzecinany gdzieniegdzie cętkami słonecznego blasku. – Myśli pani, że mógł adoptować jakąś sierotkę wojenną?
– Sierotkę wojenną? – powtórzyła panna Jenny. – Podejrzewam, że raczej mamę wojennej sierotki. – Zza domu wyłonił się Simon, wycierając usta wierzchem dłoni, i z udawanym pośpiechem szedł poprzez trawnik. Cygara nie było widać.
– Nie – powiedziała spiesznie Narcissa z głębokim zatroskaniem. – Nie przypuszcza pani chyba, że mógłby zrobić coś podobnego? Nie, na pewno nie, to nie w jego stylu. Horace nigdy nie robi nic, zanim mnie nie uprzedzi. Jestem pewna, że napisałby o tym. Naprawdę sądzi pani, że to do niego podobne? Że byłby zdolny do czegoś takiego?
– Hmm – mruknęła panna Jenny przez swój garbaty normański nos. – Taki niewinny chłopiec, budzący zaufanie, zabłąkany po Europie wśród tylu kobiet spragnionych mężczyzny? Aniby się obejrzał, a byłoby za późno, zwłaszcza w obcym języku. Założę się, że w każdym miasteczku, gdzie stacjonował dłużej niż tydzień, właścicielka kwatery trzymała dla niego kolację na piecu, jeśli się spóźniał, i chowała dla niego przed innymi cukier do kawy. Niektórzy mężczyźni rodzą się, by zawsze mieć kobietę, która zrobi z siebie podnóżek, tak jak inni rodzą się na rogaczy... Ile ty masz lat?
– Dopiero dwadzieścia sześć, panno Jenny – spokojnie odparła młodsza kobieta. Simon odwiązał konie i stał obok bryczki w pozie „panna Jenny”. Różniła się ona od pozy „bank”, wyrażała rycerską i opiekuńczą uległość. Panna Jenny próbowała przeniknąć wzrokiem niezmącenie pogodny spokój na twarzy swej rozmówczyni.
– Czemu nie wyjdziesz za mąż, żeby ten dzidziuś przez chwilę sam zatroszczył się o siebie? Wspomnisz moje słowa: nie minie pół roku, a znajdzie się kobieta, która da się pokroić za przywilej zmieniania mu przemokniętych skarpetek, i Horace nawet za tobą nie zatęskni.
– Obiecałam matce – odparła cicho i bez urazy Narcissa. – Nie rozumiem, dlaczego przysłał mi taką niezrozumiałą depeszę.
– No cóż... – Panna Jenny odwróciła się w stronę bryczki. – Może to jednak tylko sierotka – pocieszyła ją niezbyt krzepiącym tonem.
– Tak czy owak, niebawem się dowiem – przyznała tamta, podeszła do małego samochodu zaparkowanego przy krawężniku i otworzyła drzwiczki. Panna Jenny wsiadła do swojej bryczki, Simon wspiął się na kozioł i zebrał lejce.
– Daj znać, gdy się odezwie – zawołała panna Jenny, gdy bryczka ruszała z miejsca. – I przyjedź kiedyś, jeśli będziesz miała ochotę, nazrywasz sobie kwiatów.
– Dziękuję. Do widzenia!
– Jedziemy, Simon.
Bryczka potoczyła się naprzód i znowu Simon wstrzymał się z przekazaniem wieści, póki nie wyjechali z miasta.
– Panicz Bayard tego, no, wrócił – zagadnął jak poprzednio konwersacyjnym tonem.
– I gdzie jest? – spytała żywo panna Jenny.
– Do domu jeszcze nie dotarł – odparł Simon. – Domniemuję, że poszedł na cmentarz.
– Nonsens – żachnęła się panna Jenny. – Żaden Sartoris nie bywa na cmentarzu więcej niż raz... Czy pułkownik wie, że wrócił?
– Ta-jest, powiedziałem mu, ale chyba nie uwierzył, że mówię prawdę.
– Chcesz powiedzieć, że tylko ty go widziałeś?
– Ja też go nie widziałem – sprostował Simon. – Kolejarz na stacji go przyuważył, jak hycnął z pociągu, i powiedział mi...
– Ty cholerny, durny czarnuchu! – warknęła panna Jenny. – A tyś polazł do Bayarda i nagadałeś mu takich bzdur? Nie masz choć krzty oleju w głowie?
– Kolejarz go widział – uparcie powtarzał Simon. – Chyba poznał panicza Bayarda, kiedy go zobaczył, co nie?
– No więc gdzie on jest?
– Może poszedł na cmentarz – podsunął Simon.
– Jedźże!
Panna Jenny zastała bratanka w jego gabinecie, razem z dwoma seterami. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki, a na nich szeregi opasłych tomów prawniczych oprawnych w ciemnobrunatną skórę cielęcą, tchnących atmosferą niezmąconego, stęchłego zamyślenia, i rozmaite powieści z nurtu historyczno-romantycznego (był tam Dumas w komplecie, ostatnio wyłączna lektura Bayarda, jeden tom spoczywał zawsze na nocnym stoliku przy jego łóżku), leżały tam również najróżniejsze rupiecie – paczuszki nasion, zardzewiałe ostrogi, wędzidła i munsztuki, broszurki o chorobach zwierząt i warzyw, ozdobne tabakierki, którymi obdarowywano Bayarda przy rozmaitych rocznicach i innych okazjach, nigdy jednak ich nie używał, zagadkowe kamienie, wyschnięte korzenie i strąki – wszystko to zebrane niegdyś z przyczyn, które dawno uleciały mu z pamięci, lecz z jakichś powodów zachowane. W pokoju znajdowały się też wielka szafa ścienna zamykana na kłódkę, duży stół zawalony nieco zwyklejszymi rzeczami, sekretarzyk o zamkniętych harmonijkowych drzwiczkach (klucze i zamki były obsesją Bayarda) oraz kanapa i trzy duże skórzane fotele. W pokoju tym, który zawsze nazywano gabinetem, Bayard siedział teraz, wciąż jeszcze w kapeluszu i jeździeckich butach, i przelewał burbona z małej krągłej beczułki do karafki ze srebrnym korkiem, a oba psy obserwowały go z majestatyczną powagą.
Jeden z psów był już bardzo stary i niemal ślepy. Przez większość dnia wylegiwał się w słońcu na tylnym podwórzu, a gorące dni letnie spędzał w chłodnej, pylnej ciemności pod kuchennymi schodami. Późnym popołudniem zawsze jednak przechodził przed dom i czekał z solennym spokojem, póki nie nadjedzie bryczka, gdy zaś Bayard wysiadł i wszedł do domu, wracał na podwórze i czekał, aż Isom przyprowadzi klacz, a Bayard wyjdzie znowu i ją dosiądzie. Resztę popołudnia spędzali razem, niespiesznie przemierzając łąki, pola i lasy odmieniające się z upływem pór roku – człowiek na koniu i dostojnie truchtający seter – a kończący się wieczór ich życia miał się ku ukojnemu zmierzchowi na życzliwej ziemi, co wykarmiła ich obu. Młodszy pies nie miał jeszcze dwóch lat i był zbyt żywiołowy, by długo znosić stateczną powagę ich towarzystwa, i choć niekiedy wyruszał wraz z nimi lub nadbiegał skądś nagle, zziajany i ubłocony, i dołączał do nich pośrodku pól, nie trwało to długo, zaraz pędził dalej z wywieszonym jęzorem i wyprężonym ogonem, który porastało jakby delikatne pierze, w pogoni za ulotnymi, drażniącymi woniami, którymi świat otaczał go i kusił z każdej kępy zarośli, każdego zagajnika i jaru.
W butach przemoczonych aż po cholewki, z podeszwami oblepionymi skorupą błota, Bayard z wytężoną uwagą pochylał się nad beczułką i karafką, pod wstrzemięźliwie zaciekawionym okiem psów. Beczułkę ustawił szpuntem do góry na drugim krześle i przez gumową rurkę delikatnie odciągał z niej do drugiego naczynia płyn o bujnie brązowej barwie. Gdy weszła panna Jenny, w czarnym czepku tkwiącym wciąż dokładnie na czubku schludnie uczesanej siwej głowy, oba psy podniosły na nią wzrok, starszy z solenną godnością, młodszy żwawiej, z nieśmiałą uniżonością młócąc ogonem w podłogę. Bayard jednak nie podniósł głowy. Panna Jenny zamknęła drzwi i spojrzała lodowato na jego buty.
– Masz mokre stopy – stwierdziła. On wciąż nie podnosił wzroku znad rurki, którą trzymał delikatnie w szyjce karafki, miarowo napełniając ją trunkiem. Jego głuchota bywała bardzo wygodna, czasem być może bardziej wygodna niż prawdziwa, ale kto mógł to wiedzieć na pewno? – Idź na górę i zdejmij te buciory – rozkazała panna Jenny, podnosząc głos. – Ja napełnię karafkę.
Bayard jednak nawet nie drgnął w pogodnej twierdzy swojej głuchoty, póki karafka nie napełniła się do końca i póki nie spiął końca rurki, nie uniósł jej i nie zlał reszty zawartości do beczułki. Starszy pies nie poruszył się, młodszy natomiast wycofał się za Bayarda, legł tam i czujnie znieruchomiał, z głową wspartą na skrzyżowanych przednich łapach, obserwując pannę Jenny jednym niezmrużonym wilgotnym okiem. Bayard wyciągnął rurkę z beczułki i dopiero teraz spojrzał na ciotkę. – Co mówiłaś?
Ale panna Jenny podeszła już do drzwi, otworzyła je i krzyknęła w głąb korytarza, na co z kuchni dobiegła zaaferowana odpowiedź, a chwilę później zjawił się Simon we własnej osobie. – Idź na górę i przynieś bambosze pułkownika – poleciła panna Jenny. Gdy wróciła do pokoju, nie ujrzała już Bayarda ani beczułki, jedynie otwarte drzwi szafy, zza których wystawał zad podekscytowanego młodszego psa i upierzony ogon wrażliwy jak wskazówka barometru; potem Bayard odepchnął psa nogą, wyłonił się i zamknął szafę na kłódkę.
– Simona jeszcze nie ma?
– Już idzie – odpowiedziała panna Jenny. – Właśnie go zawołałam. Usiądź i zdejmij te przemoczone buty. – Gdy wszedł Simon z bamboszami, Bayard usiadł posłusznie, a Simon ukląkł i ściągnął mu buty pod służbistym okiem panny Jenny. – Skarpety ma suche? – spytała.
– Ano, mokre nie są – odparł Simon, panna Jenny schyliła się jednak i sprawdziła sama.
– Nuże! – powiedział Bayard z irytacją, lecz ciotka z szorstkim niewzruszeniem przesunęła mu ręką po stopach.
– Jakimś cudem zdołał ich nie zamoczyć – rzekła, nie próbując nawet przebić muru jego głuchoty. – A tyś jeszcze musiał mu nagadać tych bzdur.
– Kolejarz go widział – uparcie powtórzył Simon, wkładając Bayardowi bambosze. – Wcale nie mówiłem, że sam go widziałem – podniósł się i wytarł sobie ręce o uda.
Bayard tupnął nogami, by wpasować je w bambosze. – Przynieś szkło i resztę, Simon. – Potem zwrócił się do ciotki, starając się przybrać obojętny ton głosu: – Simon mówi, że Bayard przyjechał dzisiaj popołudniowym pociągiem. – Lecz panna Jenny znów krzykiem wzywała Simona:
– Chodź no tu jeszcze, zabierz te buciory i postaw przy piecu! – Simon wrócił, przemknął się pod kominek i wziął buty. – I zabieraj mi stąd te psiska! – dodała. – Chwała Bogu, że nie przyszło mu na myśl przyprowadzić tu konia. – Starszy pies natychmiast ruszył za Simonem i prowadząc młodszego, który dreptał za nim gorliwie i bojaźliwie, oddalił się z tym samym wyuczonym namaszczeniem, z jakim Bayard i Simon ulegali żywiołowemu nieprzejednaniu panny Jenny.
– Simon mówi... – powtórzył Bayard.
– Simon plecie farmazony – żachnęła się panna Jenny. – Znasz go sześćdziesiąt lat i jeszcze się nie nauczyłeś, że Simon nie ma pojęcia, co jest prawdą, a co nie? – Potem wyszła za Simonem z pokoju i udała się do kuchni, gdzie wysoka, beżowa córka Simona nachylała się właśnie nad stolnicą, i kiedy Simon napełniał dzbanek zimną wodą i krajał cytrynę na plasterki, a potem stawiał to wszystko na tacy obok dwu wysokich szklanek i cukiernicy, stała w drzwiach i zmywała mu głowę, aż resztki jego siwych włosów zwinęły się w jeszcze ciaśniejsze kędziory. Panna Jenny zawsze umiała obracać językiem, lecz gdy się rozgniewała, bez wysiłku wzbijała się na istne szczyty elokwencji. Potrafiła wyrażać się z nieodpartą klarownością i barwną prostotą, śmiało używała metafor, których pozazdrościłby jej Demostenes, a które pojąłby pewnie i muł, i nawet największy tępak nie mógł długo wątpić w ich intencje, dlatego Simon coraz bardziej chylił pod nimi głowę, tracąc subtelny pozór zdystansowania, jak gdyby zrzucał upierzenie, aż w końcu porwał uszykowaną tacę i czmychnął z kuchni. Przemowa panny Jenny ścigała go jednak, obejmując rozległy obszar spraw, w tym sugestie i przestrogi na temat prowadzenia się Simona, Elnory i całego ich potomstwa, uznanego bądź niepewnego, przez wiele przyszłych lat.
– A na przyszły raz – zakończyła – jeżeli ktokolwiek, ty czy jakiś kolejarz, hamulcowy, bagażowy czy ktokolwiek inny, zobaczy albo usłyszy coś, co może zainteresować pułkownika, macie najpierw powiedzieć to mnie, a ja powtórzę mu sama.
Na koniec panna Jenny posłała groźne spojrzenie Elnorze i wróciła do gabinetu, gdzie jej bratanek mieszał starannie w obu szklankach osłodzoną wodę.
Simon przebrany w białą marynarkę zmieniał się w kamerdynera, był wówczas wytworny niczym rodowe srebra Sartorisów, tak delikatne, że niektóre łyżeczki – w miejscach, gdzie trzymały je palce kilku pokoleń – stały się cienkie niemal jak papier; srebra, które jego dziadek Joby zakopał kiedyś pod woniejącym amoniakiem klepiskiem obory, a Simon, trzylatek w brudnym łachu, z solennym dziecinnym zainteresowaniem przyglądał się tej osobliwej zabawie.
Zawsze jednak towarzyszyła mu aura jego głównego powołania, nawet gdy wyszorowany i wystrojony szedł do kościoła, cokolwiek bezkształtny w znoszonym surducie przejętym od Bayarda; przypominały o nim wszystkie jego wejścia do jadalni z zastawą oraz swobodne pozy, jakie przybierał przy kredensie, odpowiadając na naglące pytania panny Jenny lub kontynuując pogawędkę z Bayardem rozpoczętą wcześniej tego dnia, gdy zaś wychodził, pozostawiał za sobą ledwie wyczuwalną nostalgię za stajniami. Ale dziś Simon podał tylko do stołu i zaraz wycofał się do kuchni: zdawał sobie sprawę, że znów wypaplał za dużo.
Panna Jenny, w białym włóczkowym szalu zarzuconym na ramiona dla ochrony przed wieczornym chłodem, wzięła ciężar rozmowy na siebie i pogrążyła siebie i swego bratanka w morzu błahostek, zwykłych plotek o codziennych sprawach, co było zachowaniem najzupełniej dla niej nietypowym. Panna Jenny miała swoje zdanie, a także dosadny, pełen ciętego humoru sposób mówienia, bardzo rzadko jednak zniżała się do plotek. Bayard tymczasem znów zamurował się w twierdzy swojej głuchoty, podniósł most zwodzony i opuścił kratę, zamknął się w niej tak głęboko, że nie dałoby się określić, czy coś słyszy, czy nie, podczas gdy jego cielesna forma miarowo zajadała kolację. Wreszcie oboje skończyli, panna Jenny potrząsnęła srebrnym dzwoneczkiem, który miała pod ręką, i Simon wyjrzał ze spiżarni, poczęstowany jednak kolejną burtową salwą jej niełaski ukrył się ponownie i przyczaił za drzwiami, póki oboje nie wyszli z jadalni.
W gabinecie Bayard zapalił cygaro, panna Jenny zaś udała się tam za nim, przysunęła sobie krzesło do stołu pod lampę i rozłożyła gazetę codzienną z Memphis. Interesowała się głównie barwniejszymi stronami ludzkiego życia, wolała sprawy soczyste i namiętne niż suche i neutralne fakty, toteż chętniej sięgała po sensacyjną popołudniówkę, choćby wczorajszą, i z chłodną łapczywością pochłaniała doniesienia o podpaleniach, morderstwach, burzliwych rozejściach i cudzołóstwach; już wkrótce Ameryka miała jej dostarczyć rozrywki pod postacią wojny gangów alkoholowych, lecz nie był to jeszcze ten czas. Jej bratanek siedział poza łagodnie rozlanym kręgiem światła lampy, wsparłszy nogi o róg kominka, z którego podeszwy jego butów, a przedtem butów Johna Sartorisa, dawno starły politurę, i pykał cygaro. Nie czytał niczego, panna Jenny natomiast co pewien czas zerkała na niego znad okularów i gazety, a potem wracała do lektury; w pokoju słychać było tylko szelest odwracanych stronic.
Po pewnym czasie Bayard podniósł się jednym ze swoich charakterystycznych ruchów, jak gdyby nurkował, ona zaś odprowadziła go wzrokiem, gdy przeszedł przez pokój i wyszedł z trzaśnięciem drzwi. Czytała jeszcze przez chwilę, jej uwaga skupiona była jednak na ciężkich krokach oddalających się w głąb korytarza, a kiedy ucichły, odłożyła gazetę i ruszyła ich śladem w stronę wejściowych drzwi.
Księżyc wyłonił się już sponad ciemnej wschodniej ściany wzgórz i wisiał nienachalnie nad doliną, wznosząc się jak dziecięcy balonik za dębami i grochodrzewami wzdłuż podjazdu. Bayard siedział w jego świetle z nogami wspartymi o poręcz werandy. Cygaro rozbłyskiwało miarowo, obok w trawie monotonnie cykały świerszcze, nieco dalej spośród drzew dobiegało baśniowe kumkanie młodych żab, niby niekończący się ciąg srebrnych bąbelków, lekka woń grochodrzewów ulatywała ku górze z nieokreślonego źródła, nieuchwytna niczym rozwiewające się kłęby tytoniowego dymu, a z tylnej części domu, gdzieś z ciemnej głębi korytarza, niosło się niezrozumiałe molowe podśpiewywanie Elnory.
Panna Jenny poszperała w ciemnym kącie przy drzwiach, obok nieco jaśniejszego lustra, wymacała na wieszaku kapelusz Bayarda, zaniosła mu go i włożyła w rękę. – Nie siedź za długo. Jeszcze nie lato.
Bayard mruknął coś niezrozumiale, ale włożył kapelusz, a ona wycofała się, wróciła do gabinetu i dokończyła lekturę gazety, potem poskładała ją i odłożyła na stół. Zgasiła lampę i wspięła się po ciemnych schodach do swojego pokoju. Z tej wysokości księżyc widoczny był wysoko nad drzewami, szerokie pasma srebrnego blasku wpadały przez wschodnie okna.
Nie zapalając światła, panna Jenny przeszła przez pokój i otworzyła południowe okno na głosy świerszczy, żab i ukrytego gdzieś przedrzeźniacza. Za oknem rosła magnolia, na razie nierozkwitła, nie zakwitł też jeszcze wiciokrzew rozrośnięty wzdłuż ogrodzenia, ale już wkrótce miało to nastąpić. Z okna nad ogrodem panna Jenny widziała także gardenię, lilaka i kielichowiec, pogrążone w spiżowym, bezkwietnym jeszcze śnie pod księżycem, oraz inne rośliny przeszczepione z dalekich ogrodów w Karolinie, które pamiętała z lat dziewczęcych.
Zza narożnika domu, z niewidocznej kuchni, nadal płynął łagodnymi falami melodyjny głos. Kto gada o nieeebie, nie zaaajdzie taaam,nuciła Elnora. Po chwili wyłoniła się razem z Simonem w blasku księżyca i ruszyła ścieżką w stronę chaty Simona za stodołą. Simon, który zapalił w końcu cygaro, ciągnął za sobą niknącą smużkę cuchnącego dymu. Gdy wtopili się w ciemność, gryząca woń cygara zdawała się unosić jeszcze w srebrzystym powietrzu, w muzyce świerszczy i żab, nierozdzielnie spleciona i zmieszana z cichnącym nuceniem Elnory.
Kto gada o nieeebie, nie zaaajdzie taam
Cygaro ostygło, stary Bayard drgnął więc, wygrzebał zapałkę z kieszeni kamizelki i odpalił je ponownie, potem znów podparł nogi o poręcz i ostra woń tytoniu na nowo rozsnuła się w bezwietrznych prądach srebrzystego powietrza, błądząc i niknąc z wolna pomiędzy tchnieniami grochodrzewów i niekończącymi się baśniowymi repetycjami świerszczy i żab. Gdzieś w dolinie śpiewał przedrzeźniacz, po chwili z magnolii w kącie ogrodu odezwał się drugi. Gładką drogą w dolinie przejechał automobil, zwolnił nieco na przejeździe kolejowym, potem znów przyspieszył. Nim ucichł warkot silnika, od strony wzgórz doleciał gwizd pociągu z dziewiątej trzydzieści.
Dwa długie sygnały o rozpraszającym się echu, potem dwa krótkie; lecz nim pociąg pojawił się w polu widzenia, cygaro znów zdążyło zgasnąć, toteż stary Bayard trzymał je tylko w palcach i przyglądał się, jak lokomotywa ciągnie za sobą sznur żółtych okien poprzez dolinę, by w końcu zniknąć między wzgórzami, gdzie po chwili gwizdnęła raz jeszcze, dźwięcznie, butnie i smutno. John Sartoris tak samo siadywał na tej werandzie i przyglądał się swoim pociągom, które dwa razy dziennie wyłaniały się spomiędzy wzgórz, by przemierzywszy dolinę, zniknąć znów między wzgórzami, niosąc światła, dym i zgiełkliwy pozór szybkości. Teraz jednak kolej należała do syndykatu, a pociągi, już więcej niż dwa, jeździły z Chicago nad Zatokę Meksykańską, spełniając jego marzenie, podczas gdy on spał wśród cherubów wojennych, w zbytecznej i próżnej chwale Boga, którego nie raczył rozpoznać.
Cygaro znowu zagasło, a Bayard trzymał je w palcach, już ostygłe, i patrzył, jak wysoka postać wyłania się spomiędzy bzów rosnących przy ogrodzeniu i przez plamy księżycowego światła zmierza w stronę werandy. Wnuk był bez kapelusza, a gdy wspiął się na werandę i stanął w blasku księżyca, jego jastrzębia twarz wyglądała jak płaskorzeźba; dziadek tymczasem siedział z wygasłym cygarem w ręku i spoglądał na niego.
– Bayard, synku? – odezwał się stary Bayard. Młody Bayard stał w blasku księżyca. Jego oczodoły wyglądały jak cieniste pieczary.
– Próbowałem go powstrzymać, żeby nie leciał tą swoją cholerną pukawką – przemówił wreszcie z ponurą zaciekłością. Potem drgnął, stary Bayard zaś opuścił nogi, ale wnuk gwałtownym ruchem przysunął sobie krzesło i usiadł ciężko. Ruchy miał nagłe, jak dziadek, lecz opanowane i mimo swej gwałtowności płynne.
– Czemuś, do diabła, nie dał mi znać, że przyjeżdżasz? – spytał stary Bayard. – Co ty sobie myślisz, zakradając się w taki sposób?
– Nikomu nie dałem znać. – Młody Bayard wygrzebał z kieszeni papierosa i potarł zapałkę o but.
– Co?
– Nikomu nie powiedziałem, że przyjeżdżam! – powtórzył Bayard znad osłoniętej dłonią zapałki, podnosząc głos.
– Simon wiedział. Powiadamiasz o swoich poczynaniach murzyńskich służących zamiast własnego dziadka?
– Do diabła z Simonem! – krzyknął młody Bayard. – Kto mu kazał mnie śledzić?
– Nie wrzeszcz na mnie, chłopcze! – odkrzyknął stary Bayard. Wnuk wyrzucił zapałkę i zaciągnął się kilka razy, głęboko i nierówno. – Obudzisz Jenny – dodał nieco łagodniej dziadek, przystawiając zapałkę do wystygłego cygara. – Dobrze się miewasz?
– Daj, potrzymam ci, bo upalisz sobie wąsy. – Młody Bayard wyciągnął rękę, stary Bayard jednak odtrącił ją szorstko i z bezsilnym uporem cmokał cygaro, próbując zapalić je niepewnymi palcami.
– Pytałem, czy dobrze się miewasz – powtórzył.
– A czemu by nie? – warknął młody Bayard. – Trzeba być durniem, żeby dać sobie zrobić krzywdę, i na wojnie, i w czasie pokoju. Cholernym durniem, i tyle. – Zaciągnął się raz jeszcze i wyrzucił wypalony do połowy papieros w ślad za zapałką. – Potem przez cztery dni czatowałem, żeby dopaść tamtego. Musiałem posłać Sibleigha w tym starym gruchocie armstrongu, żeby go zwabił. Tamten nie oglądał się na nic, tylko szukał ofiary, on i ta jego trupia czaszka... No i dostał, czego chciał. Ścigałem go przez sześć tysięcy stóp i wpakowałem mu całą taśmę prosto w kabinę. Wszystkie naboje zmieściłbyś w kapeluszu. Ale nie chciał się bydlak zapalić. – Bayard znów mówił coraz głośniej. Woń grochodrzewu napływała słodkimi falami, muzyka świerszczy i żab brzmiała czysto i monotonnie jak granie piszczałek, w które dmucha sennie jakiś chłopiec matołek. Księżyc spoglądał przez swą srebrną ramę w dolinę, która rozmywała się w opalowym spokoju aż po tajemną i pogodną bezkresność wzgórz, młody Bayard tymczasem ciągnął swoją opowieść pełną przemocy, pędu i śmierci.