Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki lub z biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 700
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
JOZEF IGNACY KRASZEWSKI
DZIEŁA
POWIEŚCI OBYCZAJOWE
©
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW
JOZEF IGNACY KRASZEWSKI
ADA
ADA
SCENY I CHARAKTERY Z ŻYCIA POWSZEDNIEGO
©
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW
JOZEF IGNACY KRASZEWSKI — DZIEŁA
REDAGUJE KOMITET pod kierownictwem
JULIANA KRZYŻANOWSKIEGO
LUDWIK BROŻEK — WINCENTY DANEK | WIKTOR HAHN | — CZESŁAW ZGORZELSKI
Redaktorzy tomu
WIESŁAWA WYGAS-FIAŁKOWSKA JADWIGA GRODZICKA
Okładką projektowała Zofia Darowska Obwolutą projektowała Barbara Biernat Wydawnictwo Literackie, Kraków 1967 Nakł. 40 000+283. A. w. 26,7. A. d. 33,5 Papier druk. mat. kl. V, 65 g, 82X104 Oddano do składania 17. II. 1967. Podpi sano do druku 3. V. 1967. Druk ukończono w czerwcu 1967. Nr. zam. 500/67. R-47-5S3 Krak. Druk. Prasowa, Wielopole 1
Po szerokim, piaszczystym, młodymi brzozami z obu stron wysadzanym gościńcu, który wśród zarośli pólkami przerzynanych się rozkłada — małym truchtem ciągnął się z wolna koczobryk bardzo porządny, czterema dobrymi i tłustymi szkapami zaprzężony.
Był to piękny dzień wiosenny, powóz więc był spuszczony, a w nim widać było prosto siedzącego, zamyślonego wielce mężczyznę, który z cybuszka z bursztynem i fajki tureckiej, starannie przykrytej, dymek wysyłał. Poznać w nim było łatwo, po tym czymś, co po sobie zawsze służba wojskowa na człowieku zostawia, że był dawniej żołnierzem. Razem też widać w nim było, że na tych czasach, w których żył młodością jeszcze i życiem pełnym — zegar jego się zatrzymał. Strój i fizjognomia były niedzisiejsze. Czapeczka z daszkiem, która mu głowę okrywała, miała krój militarny, choć bez żadnej oznaki; taratatka z niskim kołnierzem stojącym, którą spod płaszcza z peleryną widać było, zapięta na wszystkie pętle i guziki, jak mundur wyglądała. Z boku przy niej na aksamicie bajorkami srebrnymi szyty, nieco zużyty już, wisiał kap-ciuch z tytuniem i srebrna przy nim przetyczka. Ale nade wszystko dawniejsze czasy znać było na czerstwej jeszcze twarzy, już nieco zmarszczkami poprzerzynanej, którą zdobiły bakenbardy w półksiężyce zaokrąglone i wąsik czarno i sztywnie wypomadowany. Prawie nie dostrzeżony mały kolczyk złoty miał w jednym uchu.
Wyraz twarzy był poważny, surowy niemal, a mimo to dobroć dający odgadnąć i serce. Surowość była tu raczej maską przybraną, która miała bronić od ludzi, aby nazbyt nie korzystali z tego serca, co się za nią ukryć starało. Po żołniersku siedząc o swej isile, nie przygarbiony — jadący patrzał, nie widząc, na krzaki, i dumał. Był tak zamyślony głęboko, że zapomniał, wedle zwyczaju, napominać woźnicę, aby to tego, to drugiego konia ściągnął i do spełniania sumienniej szego obowiązków napędził. Szymek też, woźnica, korzystając snadź z pańskiej zadumy, również się pogrążył w rozmyślaniach, lejce puścił wolno, batog oparł na ręku i nie bardzo drogę wybierał. Koła parę razy zupełnie niepotrzebnie trafiły na kamienie, koczobryk podskoczył nieco, ale ani pan, ani Szymek nie zdawali się uważać na to... Wyrostek Iwaś, siedzący na koźle obok woźnicy, jeszcze mniej sobie sprawy zdawał z podróży i okolica go ani widok snadź wcale nie obchodziły, spał bowiem w najlepsze.
Chwilami tylko, gdy mu głowa niewygodnie na bok opadła, lub o ramię Szymka potrąciła, budził się, wyprostowywał, chrząkał i wnet potem usypiał na nowo.
Po bokach szerokiego gościńca z jednej strony trochę starszy, ale wyniszczony i miejscami po wypalany las widać było, z drugiej krzaki, a że okolicą jak na dłoni płaską przejeżdżali, zza tych zarośli dalej nic postrzec nie było można. Gdzieniegdzie tylko wśród nich sterczało większe, stare drzewo, pomnik na cmentarzu dawnego boru, wyciętego w pień, który od korzeni odpuścił... Wyrostki te nowe, pokolenie młode, znać było, że na wieki krzakami przy ziemi zostaną i w drzewa się nigdy nie podniosą — tak jak wiele plemion, po których przeszedł topor i płomień dziejowy.
Szymek dał, zamyśliwszy się, koniom przejść z truchta na stępię i wlekli się tak po piasku. Konie, widocznie już wytrawne i rozumne, nie zwolniły nagle biegu, przejście to do stępi było wyrachowane, stopniowane, nieznaczne. Czuły one, że popełniały przestępstwo, ale ważyły się na nie, czując instynktowo, że pan i woźnica albo spać, lub
0 czym innym, nie o nich, myśleć musieli...
Na gościńcu pusto było, słońce z wolna podnosiło się w górę i zaczynało dopiekać. Na chwilę ocucił się podróżny, obejrzał, poszukał oczyma wiorsty na gościńcu i zadumał znowu.
Poczekawszy, odezwał się głosem, jakby komenderował jeszcze:
— Na dziesiątej wiorście, w lewo, gdzie dwór będzie widać z dachem czerwonym... Słyszysz!
Szymek dał znak życia, Iwaś drgnął i na głos ten konie znowu ruszyły truchtem, jakby się go ulękły, ale wkrótce w ten sam, co wprzódy, sposób, nader umiejętnie zaczęły zwalniać kroku i przechodzić do wygodniejszej stępi.
Jechali tak do dziesiątej wiorsty. Szymek, choć zamyślony, nie prześlepił drogi w lewo i zawrócił.
Trudno bo ją było pominąć, a nie znający okolicy mógł wziąć za gościniec drugi, tak wspaniale się prezentowała. Las starszy skończył się był o pół wiorsty wprzódy, zaczęły uprawne pola, a środkiem ich wyprostowana szła owa droga, sadzona drzewy, starannie poprzywiązy-wanymi, z mostami budowanymi trwale i porządnie, a nawet z pewnym na elegancję baczeniem. Z dala, w końcu wysadzanej tej alei, w której połowie młode drzewa spotykały się ze starą lipową cienistą ulicą — widać było obszerne zabudowania dworu, który na pański zakrawał. Panował nad nimi wysoki dach czerwony niby pałacyku, około którego grupowały się w pozornym nieładzie budynki dosyć pokaźne, poprzegradzane drzewy starymi
1 zielonością. Wśród niej oko rozpoznawało i świerki, i li-ściast-e kłęby kasztanów, topoli, i gdzieniegdzie pnie brzóz wysmukłych białe. Wieś musiała się z tyłu ukrywać, bo jej stąd widać nie było — z rozległości zabudowań wnosić się dawało, że mogła być wielką. Oprócz samego dworu, pomniejsze oficynki, dworki, chatki białe, wychylały się z bujnej, otaczającej je zieloności, jak z koszyka.
Podróżny tak znowu zadumał się, że i na zagasłą fajkę, z której pykał dymu wspomnienia, nie zważał, i na dwór też oczu nie zwrócił. Szymek za to orzeźwiał, przypatrując się miejscu, do którego dążyli, a którego nie znał pono jeszcze. Czynić musiał wnioski, jak tu konie w stajni, a on na folwarku będzie przyjętym — boć różnie się to trafia i koniom, i furmanom... Iwaś w błogiej drzemce był zawsze pogrążony i dopiero dojechawszy do alei lipowej, Szymek pochylił się i żwawo go napomniał, że dwór już blisko i czas przetrzeć oczy.
Jakoż Iwaś uznał słuszność przestrogi, otrząsł się, czapkę zdjął nieco, poprawił włosów, surdut ociągnął, kołnierz wyprostował i już wcale ochoty do snu nie okazywał. Podróżny tylko, choć się już do celu zbliżać zdawali, nie wTyszedł z głębokiego swego zamyślenia.
Wtem alea lipowa się skończyła i niedaleko ukazało ogromne podwórze, otoczone ogrodzeniem w .słupach murowanych, z bramą w pośrodku, która prowadziła do dworu. Szymek, nie mający żadnej specjalnej instrukcji i wnioskując własnym rozumem, iż pan major, którego wiózł, nigdzie indziej prócz dworu zmierzać nie może, wprost się skierował na bramę. Stała przy niej ładna, dzikim winem okryta chatka odźwiernego i wychodzący z niej staruszek już się zabierał wrota otwierać, gdy nagle, jakby przebudzony, major chwycił gwałtownie za ramię Szymka i krzyknął przerażony, a gniewny:
— Trutniu jaki! nawracaj! na folwark!
Ą że konie się niełatwo dały wstrzymać i spod samych wrót odwrócić, major uderzył woźnicę po ramieniu, w największym gniewie powtarzając:
— Nawracaj, .skurczypałko! do kroćset batalionów...
Szymkowi tego było za wiele, czuł się pokrzywdzonym
na honorze, zatrzymał konie i zamiast je zwrócić, sam się obrócił ku panu.
— Przecie mi pan major nie mówił, dokąd mamy zajechać — skądże ja to miał wiedzieć? Jużci my po folwarkach nie zwykli! — zawołał Szymek.
— Nawracaj! prędzej! będziesz ty mi rezonował! — powstając w koczobryku, wołał rozogniony coraz bardziej major — nawracaj!
Gniew ten wywołać musiało i to, że odźwierny stał, patrząc, u wrot i że w ganku pałacyku ukazało się kilka osób ciekawie się przypatrujących bryczce stojącej przed bramą.
Pomimo połajania Szymek, czując się niewinnym i w swym prawie, nawracając, ust nie zamknął.
— Ja nie winien przecie — czemuż jaśnie pan zawczasu mnie nie mówił, że nie do dworu jedziemy... Ja nie wiem, gdzie tu folwark...
Podróżny zaciął usta.
— W prawo — zawołał, ukazując drogę — w prawo — i milczeć. Winien, nie winien... komendy słuchać i usta stulić! Słyszysz!
Szymek, milcząc, zawrócił się w prawo. W ganku tymczasem ten cały zatarg i krętanina musiały zwrócić uwagę służby, bo się jej coraz tam więcej zbierało. Odźwierny, zobaczywszy, że bryczka wzięła się na prawo, powrócił do swej chatki.
Major jechał rozbudzony, ale podrażniony, fajkę rzucił w nogi, kapciuch schował prędko do kieszeni płaszcza, otrząsł się z pyłu... i milczący patrzał, wyglądając folwarku.
Droga pomiędzy klombami wiodąca ku niemu, cienista.
jak w parku starannie utrzymana, po bokach miała małe dworki z ogródkami. Czuć tu było i dobry byt, i ład wielki, i porządek surowo trzymany, co się u nas rzadko na wsi zdarza. Nigdzie połamanego płotu, odartego drzewa, zdeptanej murawy. Na podziw jakoś wyglądało wszystko po wojskowemu wymusztrowane.
Folwark, do którego jechali, już widać było, na tle także starych drzew, niby porządny dworek szlachecki, z dziedzińczykiem tak samo, jak pałac, ogrodzonym. Tu tylko ami chatki, ani odźwiernego nie znaleźli, i już Iwaś się zbierał z kozła skoczyć, aby zamknięte otwierać wrota, gdy z dworu, w szarej kurtce wybiegł chłopak i uprzedził go. Z nim razem dwa psy gończe prześliczne, lśniące, wesołe, a przy nich wyżeł, szczekając, śpieszyły do bramy.
W chwilę potem major stał w ganku i miał zapytać o pana, gdy drzwi lewe w sieni otwarły się i z nich szybkim krokiem wybiegł niemłody mężczyzna, z otwartymi rękami, rozjaśnioną twarzą, na powitanie.
— Major!!
— Pułkowniku kochany — tak — to ja!
Padli sobie w objęcia tak serdecznie, tak niemal namiętnie się całując, że długo żaden nie odezwał się słowa. Uścisk ten milczący powtórzył się razy kilka, a gdy dwaj towarzysze broni podnieśli głowy, w oczach ich nieżoł-nierskie łzy widać było...
Pułkownik ów, który wyszedł na spotkanie majora, był, jakby z jednej z nim rodziny pochodził, do niego podobny. Nie rysami i nie twarzą, raczej postawą i rycerskimi ruchami starego wojaka, Trzymał się też bardzo prosto, mimo siwiuteńkich włosów, miał siwe półksięży-cowe bakembardy, wąsik czarno umalowany, chustkę na wysokiej duszce — białą, i — może nawet kolczyk w uchu.
Dwie te twarze różne w sobie, widomie czas jakiś w jednej formie ugniatane służbą, nabrały pewnego familijnego podobieństwa. Ale pułkownik nieco był starszy, twarz jego więcej była wypogodzona i uspokojona, oczy jego niebieskie śmiały się, gdy majora czarne trochę niecierpliwie na świat patrzały.
Po uścisku i ucałowaniu wzięli się za ręce, a pułkownik rzuciwszy słowo: — Konie do istajni, rzeczy do gościnnego pokoju — wprowadził gościa do domu.
W ślicznym pokoju bawialnym, do którego weszli, wnet było można poznać starego kawalera, lubiącego porządek i czystość człowieka. Począwszy od wyfroterowa-nej jak szkło posadzki, do firanek, jak śnieg białych, wszystko było świeże, nigdzie pyłku, i każdy sprzęt, każda drobnostka miała tu swe wyznaczone miejsce, jak żołnierz w szeregu. Na ścianach piękne, wielkie litografie z Ver-neta wystawiały sceny wojskowe i śmierć księcia Józefa, kilka portretów sztychowanych generałów i wojskowych towarzyszyło im. Przez drzwi na pół otwarte widać było obok gabinet z biurem, równie starannie uporządkowany.
— Ani ty mi mów, majorze kochany, żeś do mnie przyjechał — zawołał, śmiejąc się, gospodarz. — Wiem, czemum to winien... wiem! Dawnom się spodziewał skorzystać z tego, że syn wziął dzierżawę w naszym sąsiedztwie... Byłeś u syna,
— Nie byłem u syna — odparł nieco zmieszany major — daję ci słowo i żołnierskim słowem mogę ci zaręczyć, że na ten raz więcej dla zobaczenia się z wami niż z synem przyjechałem... Chciałem cię uścisnąć, widzieć i nagadać się. Słowo daję!
Pułkownik Brandys uścisnął przybyłego milczący.
— Bóg zapłać! ale mi tego nie wybijesz z głowy, żebyś dla mnie odbył podróż.
— Słowo...
— No, to wierzę... i tym jestem wdzięczniejszy. Siadaj, stary kolego — ochoczo zawołał gospodarz — siadaj, rozgość się, jesteś jak w domu u mnie. Widzisz... sam jestem... i czym chata bogata, tym rada...
Przybyły pan major, Piotr Jazyga, poprawił włosów półsiwych na łysinie, bo miał zwyczaj ją zakrywać po staremu tymi, co mu z tyłu głowy pozostawały, potarł czoło nieco zafrasowane i z wolna siadł w fotelu.
Gospodarz wołał już o śniadanie i krzątał się około przyjęcia.
— Daj pokój tym kłopotom o mnie — odezwał się Jazyga — my się nagadamy, a na noc,pojadę do syna...
— Żeby mnie przekonać, żeś przyjechał do mnie i dla mnie. Sacre matinl — rozśmiał się pułkownik, ponownie ściskając przyjaciela. — Syn się wami nacieszyć będzie miał dosyć czasu — a ja — dalipan, dziś przynajmniej nie puszczę. Ileż to lat, ile lateśmy się nie widzieli!
— Ile lat — westchnął major — nie liczmy lepiej... labuntur anni... Co robić, byle serca nienaruszone nimi zostały...
— A! mój Piętrzę — przerwał Brandys — ileżem to ja razy, ile razy was wspominał, wzdychał do tej chwili, gdy uścisnę. Szczególniej gdy szczęśliwy traf do nas tu syna twego sprowadził... na widok jego o małom się nie rozpłakał, tak mi was przypomniał... Dopytywałem go ciągle, czy też do nas nie zawitacie? Filut chłopak, bo mi zawsze powtarzał, że lubicie swój kąt, że się wam z niego ciężko oddalić... i że się nie bardzo odwiedzin spodziewa...
— I nie kłamał, słowo daję — począł major. — Ja tam nie bardzom się spodziewał być u was. W istocie wrosłem w swoją skorupę, po co się włóczyć po świecie?... człowiek dożywa resztek, nie spodziewa się niczego, mało ku czemu tęskni... Ot, jednak — choć uścisnąć was, a pożegnać się z wami zapragnąłem.
— Na cóż, u licha, żegnać?
— Bom stary, czuję się starym — rzekł major, wzdychając. — Nie mierzcie sobą losów moich... Wyście swobodni, szczęśliwi, nie związani niczym — ja byłem szczęśliwy, póki żyła moja droga Anusia... syna się dochowałem... nie bardzo mu już potrzebny jestem...
— Ze złego tonu śpiewasz! pfe! — przerwał pułkownik — ja tego słuchać nie chcę. Póki człowiek żyje, ma obowiązki być żwawym, żywym i ochotnym do końca...
Wniesiono śniadanie, które chłopak, stół ode drzwi wziąwszy, starannie wśród pokoju zastawił. Brandys chwycił za flaszkę...
— Napijemy się wódki — aby tę tęsknicę przepędzić? — rzekł, podnosząc w jednej ręce karafkę, w drugiej kieliszek. — Starka czy kimel? no?
Major się zawahał.
— Starka! mamy przedziwną! jak oliwa! — dodał pułkownik. — Ja nią tylko takich gości, jak ty, przyjmuję, bo ją mam z łaski mej dobrodziejki, i nadużywać nie chcę. Zobaczysz! istny eliksyr długiego życia. W ręce twoje...
Wstał Jazyga, napili się po kieliszku, a że po drodze głód dokuczał, wzięto się do wędlin, masła i przekąsek ochoczo.
Brandys też miał apetyt wyśmienity, odpowiadający wesołości, która się malowała na jego twarzy. Major był milczący, odpowiadał półsłówkami i choć widzenie dawnego kolegi widocznie budziło w nim radość, przesuwały się po niej jakby chmury jakiejś wewnętrznej troski, którą pragnął ukryć w sobie. Zamyślenie to, jakie go w drodze trapiło, wracało przy śniadaniu, eo nie uszło oka wesołego pułkownika.
— Zmęczony być musisz drogą — odezwał się wreszcie — bo nie przypuszczam, żebyś miał troskę jaką, a coś mi wyglądasz chmurno...
Jazyga razem westchnął i uśmiechnął się, ruszając ramionami.
— Jakże bym troski nie miał, mając syna — mój drogi pułkowniku! Najlepszy, najpoczciwszy w świecie chłopiec, ale to młode. Znamy, co młodość, i jak to trudno to morze nawalne bez szwanku przepłynąć. Więc choć mi mój poczciwy, kochany Robert najmniejszego powodu nie daje do niepokoju o niego — ale serce ojcowskie...
— Zlituj że się — począł Brandys — serce ojcowskie! Co ty mówisz! chyba wątroba, jeśli na nią chorujesz; to złoty chłopiec! to wzór dla młodzieży... Jakąż troskę możesz mieć o niego? My tu go często widujemy, sąsiadujemy z nim, wiemy najlepiej, jak siedzi i co robi... A! to kochać się w tym twoim Robercie! Słowo daję — winszować ci...
Nie wiedzieć dlaczego, gdy pułkownik mówił, że go tu często widują, po twarzy majora przesunęła się chmura, mimowolnie usta zaciął, ale jakby się wydać lękał z tym, co go tknęło, wnet przymuszonym śmiechem i wesołą twarzą zaczął dziękować.
— Bóg zapłać za dobre słowo — rzekł — wiecie, że ojca nic tak nie uszczęśliwia, jak pochwała dziecięcia. Tak jest... mam wszelkie powody cieszyć się moim poczciwym chłopcem — ale...
Tu się zaciął major, zaczął sobie chleb smarować i posypywać serem niepotrzebnie... zwiesił głowę, umilkł.
— No — co za „ale"? — spytał Brandys.
Jak gdyby o wyrzeczonym „ale" już zapomniał major, oczy podniósłszy zdumione tylko, nic nie odpowiedział.
— Nie ma żadnego „ale" — dokończył Brandys — żadnego „ale", żadnej, najmniejszej płochości, zachcianek... mówię ci — wzór dla młodzieży...
Zamilkli. Śniadanie się skończyło i obaj usiedli w krzesłach, zamiast fajek zapaliwszy cygara. Rozmowa o synu Jazygi zdawała się wyczerpaną; przy cygarach zaczęli obaj przypominać dawne czasy... służbę w wojsku Napoleona, potem w wojsku polskim pod Wielkim Księciem... Było to źródło nieskończonych reminiscencyj, zapytań, odpowiedzi, wykrzykników, podziwień: umarł — ożenił się. — zginął,.. Z kolei wywoływali tak duchy i cienie towarzyszów broni, których najrozmaitsze spotkały losy. Jedni się bez wieści rozpierzchli po świecie, drudzy po-odmieniali do niepoznania, dla jednych los był opiekunem i po wynosił ich wysoko, drugich strącił tak nisko, że litość obudzali. Wielu z tych, co najpiękniejsze nadzieje czynili
0 sobie, zawiodło je okrutnie; inni, po których nic sobie nie obiecywano, wyszli tam, gdzie nie marzyli. Któż w Zajączku, przyjacielu gorącego, demokratycznego Kołłątaja, mógł przewidywać księcia namiestnika?... Tak było
1 z wielu innymi...
— Mój drogi — odezwał się Brandys — a mógłżem ja, doszedłszy do stopnia, jaki w wojsku miałem, przewidywać kiedy, że skończę tu, w Ruszkowie, jako rządca mojej drogiej panny Pretwiczówny?...
Prawda, że mnie z nią dalekie jakieś łączyło pokrewieństwo, ale gdym przypadkiem się z nią spotkał i poznał w Warszawie, ani mi było w głowie, że mnie na generalnego swojego plenipotenta i rządcę wykieruje. Przyznam ci się, że nawet wcale do tych funkcji nie czułem w sobie usposobienia. Tymczasem ta, naówczas młoda dziewczynka, bystrzejsze miała oko ode mnie: poznała w starym wojskowym przyszłego hreczkosieja... Cha! cha! ale ba!! Jest też to niepospolita kobieta! Takiej drugiej może na świecie nie ma...
Słuchając tych pochwał, major czegoś się coraz bardziej zadumywał, cygaro począł gryźć, w okno zapatrzył i znowu chmury mu się po czole błąkać zaczęły.
Tymczasem Brandys, gdy raz wpadł na ten przedmiot, dla obcych wcale nie zajmujący, trudno mu się już było oderwać od niego, i nie bardzo zważając na pewny rodzaj roztargnienia, które major okazywał, mówił dalej:
— Ty jej nie znasz, tej mojej dobrodziejki?
Major głową potrząsł.
— Przecież ci syn musiał mówić, bo tu u nas bywa — ciągnął dalej pułkownik — i oo najlepiej dowodzi, ile ten chłopiec wart, nasza panna — a o to u niej niełatwo — bardzo go lubi! Powiadam ci, bardzo ceni...
Major, zawsze roztargniony, tylko głową ruszył i nic nie odpowiedział. Brandys, ożywiając się ciągle, dalej opowiadał wesoło:
— Syn ci nie mógł jednak wielu rzeczy ciekawych opowiedzieć, których się dowiesz ode mnie. Rozumie się sub rosa — między mami. Znasz jej hiistorię? To bo coś osobliwego i ta kobieta, i jej życie...
Major z zaciekawieniem, ale razem zakłopotany zwrócił oczy na opowiadającego, cygaro mu zagasło. Wzięto się do zapalenia go na nowo, to nieco rozmowę przerwało, lecz pułkownik był przejęty swoim ulubionym przedmiotem — i nie dał zbić się z toru.
— O tak — dodał — tak — jest to ze wszech względów historia ciekawa... można powiedzieć — zagadkowa. Wystaw sobie pannę piękną, bo słowo ci daję, choć nieco zimną się wydaje i surową a nieprzystępną, ale piękną jest i ujmującą, gdy chce... wystaw sobie osobę rodu znakomitego... Wiesz, czym byli Pretwicze niegdyś!
Tu przerwał sobie Brandys, aby podnieść sławę zapomnianego imienia.
— Pretwicze! dziś to tam mało kto o tym i wie, ale lat temu trzysta liczyli się do najznakomitszych w Rzeczypospolitej. Było przecie przysłowie: — Za pana Pretwicza, spała od Tatar granica... Ha! Toć to niewiele jest w kraju rodzin, coby jak Zawiszę i Pretwicze dostąpili tej sławy, by w ludowych ustach się unieśmiertelnili! Ha!
Wystawże sobie — mówił dalej — pannę młodą jeszcze, piękną, z takim imieniem, a dziś i bardzo bogatą, która ani chce słyszeć, żeby kiedy za mąż iść miała. Hę?
Major milczał.
— Nie myśli za mąż iść? — wyjąknął po długim przestanku — a — a to bardzo rozumna — słowo daję...
— Albo — albo — odparł Brandys — nie jest to bez przyczyny...
Tu zniżył głos i z krzesłem się przysunął do kolegi, szepcząc coraz ciszej.
— Nie każdy to wiedzieć może i powinien... Matka mojej dobrodziejki była w małżeństwie najnieszczęśliwszą w świecie kobietą. Między nami mówiąc, nieboszczyk Pretwicz, za którego bogata Boguszanka za mąż z miłości poszła, a kochała go do szaleństwa — choć to był ojciec mojej dobrodziejki, nie mogę inaczej wyrazić się o nim — był to łotr spod ciemnej gwiazdy. Szuler, pijak, rozpustnik... Najmilszy z ludzi przy tym, słodki, dowcipny, miły, choć go do rany przyłożyć na pozór, ale mu ani zaufać, ani na serce jego rachować, ani srom w nim obudzić nie było podobna. Dosyć powiedzieć, że ta kobieta żyjąc z oim, czyściec, jeśli nie piekło miała na ziemi... Zagryzł ją, zamęczył, zdradzał, nadużywał, a ona kochała go do końca... Szczęściem go choróbsko jakieś obrzydłe wzięło, gdy już z żony ledwie cień pozostał, a z majątku ruiny... gdy ta kochająca kobieta... musiała się już brzydzić człowiekiem bez czci i wiary... Po zmarłym jeszcze trzeba było długie lata oczyszczać każde miejsce, którego tylko dotknął stopą... Dziecko od najpierwszych lat łzy matki liczyło, męczarni tych było świadkiem mimowolnym. Niepodobna było nic ukryć przed żywego umysłu wyrostkiem... domyślającym się łatwo... a nieboszczka ukrywać się ze swą niedolą i siły nie miała. Ten widok i doznane w kolebce niemal wrażenia, sceny okropne... wraziły się głęboko w umysł mojej panny — poprzysięgła sobie, że nigdy za mąż nie pójdzie...
Major słuchał chciwie, twarz mu się rozjaśniała widocznie.
— A! żebym ci ja chciał i mógł opisać, co się to z tej kobiety wyrobiło — mówił Brandys — skutkiem tego postanowienia!! Inna — mój Boże — zagryzłaby się, skwa-śniała, a zresztą i słowa by nie mogła i nie umiała dotrzymać. — A ta!!
Uśmiechnął się major.
— Przecież nie jest jeszcze tak stara — wtrącił — choć mi syn mówił, że się sama ciągle starą panną nazywać lubi. Ktoż wie, czy jej późriej i za późno nie przyjdzie fantazja...
— O! nie! — żywo przerwał Brandys — że nie, to nie. Ja ją znam. To charakter żelazny... Ba! ba! Gdy z tej ruiny, w jakiej nieboszczyk nas zostawił, z latami, przy oszczędności i ładzie fortuna się podniosła, oczyściła i znowu stała wcale pańską... mieliśmy bez liku konkurentów. Dali pan i takich, których by inna nie odrzuciła; że o innych nie wspomnę, dwu wołyńskich goluteńkich książąt czy kniaziów, ale tak wyedukowanych... bo to tam ich zawczasu na myśliwców posagowych uspasabiają — powiadam ci... sacre maiinl — jak królewicze! Ani patrzeć na nich nie chciała... Co ona ich tu wymiotła i jakich!! Teraz też wiedzą, że próżno by tu się kusili, żaden ani zajrzy...
Ustał nieco pułkownik, bo i jemu cygaro zagasło, zapalił je prędko i nie dając zmienić przedmiotu rozmowy, kończył uparcie o swej pani.
— Kobieta wyjątkowa, powiadam ci...
— Wiele ma lat? — przerwał major.
Brandys głową pokiwał. Zdawało mu się nieprzyzwoitym zdradzać najdrażliwszą z niewieścich tajemnic swej pani.
— Co tam lata — rzekł porywczo — metryka głupstwo... Zobaczysz... wygląda młodo, a rozum — rozum nas wszystkich starych zakasuje... Prawda, w ogóle niewiasty, wiesz, włosy mają długie — mówi przysłowie — a rozumu niewiele; ano, gdy się rozumna niewiasta uda, żaden jej z nas nie dorówna; bo będzie miała rozum męski, a uczucie kobiece, którego nikt z nas mieć nie może.
Dwie te potęgi, gdy się trafem zejdą z isobą... stanowią olbrzymią...
— I — powiadasz, że się schodzą? — spytał nieoo szy-dersko major.
— A, powiadam! powiadam! bo przykład mam przed oczyma! — gorąco odparł pułkownik. — Może się to trafiać bardzo rzadko — nie przeczę — ale się trafia.
Major dziwnie kręcił ustami.
— Nie będę się z tobą sprzeczał — rzekł zimno — ale mnie się zdaje, kochany pułkowniku, iż z uwielbienia dla swej pani wpadasz w teorię, nie dającą się usprawiedliwić... Rozum, gdy się z uczuciem spotyka, jedno z dwojga, albo je zje, albo się da spoić, i tak z nim, jak z Samso-nem... Za późno potem odrasta mu siła, i po to tylko, aby jej użył — na gruzy...
Westchnął major, ciągnąc mocno dym ze znowu przygasającego cygara. Machnął ręką. Pułkownik był niemal urażony.
— A ja ci powiadam — odparł — że są wypadki, iż rozum się żeni z uczuciem i małżeństwo bywa zgodne!
— Wówczas kobieta bywa taka rozumna — szepnął z cicha z między zębów major — iż przestaje być niebezpieczną i zapomina być kobietą...
Brandys aż się porwał z krzesła.
— Widzisz, kochany panie Piętrzę — zawołał — widzisz, że nie znasz mojej pani, to ci tę herezję wyrzeczoną przebaczam. Gdybyś ją poznał...
Major tak spuścił głowę i zatopił ją w ramionach, tak się zgarbił, iż mu nawet twarzy widać nie było. Zmilczał zupełnie.
— At! co to gadać o tym — wciąż mówił Brandys — są wyjątkowe istoty, a jedną z nich niezaprzeczenie jest moja dobrodziejka. Ma wdzięk niewiasty, a rozum męski i naukę. Czego ona nie umie? czym się ona nie zajmowała??
— Widzisz, kochany pułkowniku — bez urazy, bez urazy — rzekł cicho, głowę podnosząc major. — Wiedziałem o tym od mojego syna, który, jak wy, z wielkim jest uwielbieniem dla tych fantazyj... A to są nic więcej jak kobiece fantazje... Chwyta z kolei dla rozrywki dziś filozofię, jutro botanikę, pojutrze astronomię — na ostatku muzykę, chemię, nie wiem już tam co... Wszystko to... zabawki... zabawki...
Bez urazy, pułkowniku — dodał major — ot, prawimy sobie tak o kobietach w ogóle, ujmy jej to nie czyni. Ja lubię kobiety, które kobietami po prostu, jak Bóg przykazał, być umieją. Nie dziwujcie mi się, że oponuję...
Nachmurzył się Brandys.
— Czegóż bym się miał obrażać? — rzekł — najprzód wy jej nie znacie, po wtóre wyjątkowe istoty wzbudzają zawsze niewiarę w swą egzystencję u tych, co sami się nie przekonali, że są cuda... Na ostatek, po co bym miał taić? z pewnego względu macie słuszność, choć w istocie, sięgnąwszy do głębi — nie! Zapewne, że kobieta, której przeznaczenie zostało zwichnięte, musi szukać dla umysłu zajęcia, pokarmu... Jeśli umysł jest żywy, pokarm się wyczerpuje, musi przechodzić do innego... Nie przeczę, że to są, jak ty mówisz, zabawki, ale uczciwe, potrzebne i — w końcu podnoszące i kształcące.
Z kolei major zamilkł — potrząsł tylko głową.
— Nie mamy się o co sprzeczać — dokończył Brandys — opowiadam ci, na co patrzę z uwielbieniem... Charakter, umysł, wola... a przy tym serce! serce!!
Major podniósł oczy, w których znowu zdało się pułkownikowi, że wyczytał niedowierzanie.
— Ano, tak — serce! serce! — powtórzył — ale serce rozumne!! Wydaje się zimną, często surową, ale umie być dobroczynną sposobem wy rozumowanym, taik że żaden jej uczynek dobry nie idzie marnie...
Rozśmiawszy się, dodał Brandys:
— To prawda, że ona się do serca i uczucia nie przyzna nigdy — zawsze niby czyni wszystko z obowiązku — ano — znamy się na tym!!
Chociaż już major Jazyga wcale nie podsycał rozmowy, która zdawała mu się być niezbyt miłą, pułkownik nie przestał rozwodzić się z pochwałami swej dobrodziejki. Było w nich jawnie dużo przesady, nadto uniesienie i serce poczciwego Brandysa zbyt wielki może udział w nich miało. A że w początkach major objawił jakby sceptyczne usposobienie, Brandys tym mocniej nalegał, dowodził i nastawał.
— Najwięcej mnie to dziwi — odezwał się w końcu — że wy, kochany majorze, coście od syna pewnie wiele dobrego o niej słyszeć musieli, bo twój Robert jest, jak my wszyscy, z wielkim dla niej uwielbieniem — że wy — wy — jakoś mi się zdradzacie z ipewną... jakby to nazwać... gorzej niż obojętnością dla mej dobrodziejki... Przez samą wdzięczność powinni byście ją na niewidziane wielbić — bo dziwnie jest łaskawa dla waszego syna...
Słysząc ten zarzut, major się podniósł i gorąco zaprotestował.
— Ale — kochany pułkowniku — cóż ci się marzy?... Skąd, dlaczego miałbym ja mieć jakieś uprzedzenie przeciwko osobie tak powszechnie szanowanej, gdy zwłaszcza jeszcze i wy dla niej macie tak gorące przywiązanie — i dla Roberta jest... tak łaskawą?
Ostatnie wyrazy wymówione były takim tonem dziwnym, że Brandys aż spój rżał zdziwiony na kolegę i — zamilkł.
Milczeli jakiś czas oba... zdawało się, że zaczną mówić o czym innym, gdy, śmiejąc się z przymusem, major Jazyga wtrącił:
— A już to powiem ci, pułkowniku, że choć nadzwyczaj jestem wdzięczen waszej pani, że poczciwego Roberta tak przyjmuje dobrze — ale — nie jestem ja temu bardzo rad.
— Co? dlaczego? — krzyknął Brandys.
— Bo, bo widzisz — wolałbym, żeby więcej pilnował gospodarstwa i w te górne strefy towarzyskie, do których nie jest stworzony, nie zaglądał. Słuchaj — syn to mój jedyny — chciałbym go widzieć... szczęśliwym. Nic więcej. Rozumie się poczciwym naprzód — bo na tym tylko prawdziwe się szczęście opiera, Więcej dla niego nie chcę nic. Nie dałem mu umyślnie wysokiej nauki, bo to męczeństwo jest... Chciałem, by był rozsądny, pojętny, praktyczny. Nauka pali człowieka i rodzi sceptycyzm... suchoty moralne lub pragnienie nienasycone wiedzy... Po co mu to? Nie pragnę dla niego bogactw, bo te psują i niepokoją człowieka... Jest to ogień, który ogrzewa, ale i parzy, i pali. Nie starałem się dlań o stosunki nad naszą sferę, bo te częściej niewolnikiem robią, niż podnoszą, a niekiedy upadlają. Skromne dla niego miałem i mam życzenia — chcę, by w umiarkowanej atmosferze pozostał... ot, tak, poczciwym wiejskim szlachcicem, szczęśliwym mężem i ojcem rodziny... Nic więcej.
Pułkownik słuchał z natężoną uwagą.
— A cóż mu bywanie u nas i towarzystwo naszej dobrodziejki szkodzić może? — zapytał.
— Ja nie mówię, by szkodziło — rzekł major — zrozumiej mnie. Dom to pański, osoba niepospolita — mogąca na młodego chłopaka wpływ wywierać... A tu o nauce, o książkach, o kwestiach nierozwikłanych nieustannie, słyszę, mowa — od tego mu się w głowie może zakręcić... Po co to? po co?
Ruszył ramionami Brandys.
Major mówił dalej:
— Ty wiesz, pułkowniku, ja panów nie lubię — i pańskiego świata.
— Tak, wiem o tym — odezwał się Brandys. — Nie masz słuszności — są panowie różni, w czambuł wszystkich tak potępiać niepodobna, a towarzystwo ich jest najmilszym w świecie...
Skrzywił się Jazyga.
— Tak! tak! — dodał — bardzo miłe — ale się w nim człowiek rozpieszcza, uczy się próżnowania, mięknie... Potem mu nic nie smakuje...
— Widzę tylko — rzekł, chmurząc się trochę, Brandys — że z miłości dla syna wpadasz w dziwactwo, kochany majorze... Jak cię kocham... Wolałbym na twym miejscu lepsze dla niego towarzystwo niż zabawę na folwarku z dziewczętami lub po jarmarkach z drobną szlachtą... przy ponczyku i kartach...
— O! o to jestem spokojny! — rozśmiał się major. — Robert nie ma do anderaczków najmniejszego pociągu, ani do kart i butelki... a... towarzystwo gładkie... nadto mu się uśmiecha...
— E! dziwa czysz, słowo daję! — zawołał pułkownik. — Co u kata! my ci go nie popsujemy!!
— Gadało się to tak, aby gadać — zakończył major — wyciągnąłeś mnie sam nie wiem jak na to...
Milcząc, przeszedł się major po pokoju parę razy posępny, stanął potem przed starym kolegą, który z podziwem postrzegł, że miał oczy zwilżone.
— Daruj ty mi, pułkowniku — rzekł głosem, w którym czuć było poruszenie — daruj mi, że ja, starym obyczajem, serce moje całe odkrywam przed tobą aż do głębi, która się tobie wydaje dziwactwem, a jest dla jedynego dziecka miłości pełna. Mam go jednego, nim i w nim żyję! Być może, iż się troszczę zbytnio... ale wszystko mnie przestrasza... Chciałbym go widzieć szczęśliwym...
Pułkownik ścisnął mu ręce z uczuciem.
— Kochany mój majorze — szczęśliwym chcesz go mieć — ale po swojemu...
Jazyga się zamyślił.
— Tak, może to być — rzeikł — ale jakże ty chcesz, bym inaczej patrzał ino przez własne oczy i serce? Ja szczęście dla niego pojąłem w warunkach, które mi się ze stanem jego i położeniem zdają najzgodniejsze... Inaczej nie umiem. Znasz francuskie przysłowie... La plus belle femme...
Rozśmieli się i tak rozmowa, ku końcowi rozrzewnieniem i łzami zwilżona, zamknęła się niby żartobliwym zwrotem. Pułkownika jednak uderzyło to, że major lękał się o syna i że mu się z tego zwierzał. Choć to było niby przypadkowe wygadanie się — coś więcej pod nim można się było domyślać.
Zdaje się, że major także począł się obawiać, czy zanadto się z myślą jakąś nie zdradził, bo zagadał zbyt porywczo o koniach i psach i z nienaturalnym zajęciem wychwalać począł psy widziane w ganku. Mowa jego była pośpieszna, niemal gorączkowa, a ile razy pułkownik otworzył usta, jakby obawiając się powrotu rozmowy do pierwszego przedmiotu, natychmiast zagadywał o koniach, polowaniu itp.
Przeszło tak dosyć czasu i ani się spostrzegli, gdy od koni przeszedłszy do dawnej służby, do anegdot z Saskiego placu i Belwederu, przepaplali godzin parę. Obiad u panny Pretwiczówny jadano około drugiej; pułkownik chodził do stołu do pałacu. Zdawało mu się najnatural-niejszym w świecie zaprowadzić z sobą majora, zaprezentować go pani domu, jak to zwykle ze swymi gośćmi czynił, którzy od niej byli mile widziani. W tym życiu wiejskim każdy nowo przybywający przynosił z sobą żywioł jakiś świeży do rozmowy lub sam w sobie stawał się przedmiotem ciekawym i był pożądany. Pułkownik nie wspomniał nawet koledze o tym... zdawało mu się to zupełnie w porządku... Spój rżenie na zegarek przypomniało Brandysowi tę obiadową godzinę.
— Wiesz co! — przerwał nagle — a może byśmy, uprzedzając godzinę obiadu, poszli teraz do pałacu?
— Do pałacu! — rzucając się, odparł major — do pałacu? my! a to po co?
— Ano — na obiad!
— Jak to! to ty nie jadasz u siebie w domu?
Brandys zamilkł zafrasowany.
— Zmiłuj się — jakże chcesz! po co bym miał dla siebie jednego kazać gotować? U nas to jest zwyczajem, że ktokolwiek przyjeżdża, idzie ze mną do mojej dobrodziejki. Jam tu jak gospodarz, a ona... ona! jest samą uprzejmością... słowo ci daję.
Major stał jak osłupiały.
— Człowiecze! — zawołał — ale ja za żadne skarby świata towarzyszyć ci nie będę! To nie może być! Głodny nie jestem. Posiedzę tu, popalę cygaro, dasz mi gazetę, będę czekał na ciebie... a że nie pójdę do pałacu — to — jak mnie żywego widzisz...
— Ale dlaczegóż?
— Nie mogę! nie chcę! Zresztą nie mam isiię w co ubrać. Nie mam z sobą nic prócz tej taratatki. Za nic w świecie, za nic w świecie!
Brandys stał okrutnie zakłopotany i pokręcał wąsa.
— Prósz ęż cię! na tara tatkę u nas nikt w świecie nie zważa. Ja za ciebie przeproszę i winę wezmę na siebie...
— Nie mogę! nie pójdę! daruj! to niepodobieństwo! — powtarzał major.
— Jestem pewien, że moja pani wie już o waszym przybyciu — dodał pułkownik — nazwisko wasze jej powie, że jesteście ojcem pana Roberta, będzie wam to miała za złe... Zlituj się... W dodatku pogniewa się na mnie...
— Nie mogę! nie mam fraka! nie mogę! — powtarzał coraz mocniej zaniepokojony major, który zdawał się już szukać czapki i chcieć uciekać.
Pułkownikowi nie pozostawało już nic nad to, by kazał obiad przynieść do folwarku. Lecz ile razy się to trafiało, panna Ada zawsze czyniła mu wymówki, wprawiało ją to w najgorszy humor. Brandys tym się więcej lękał tego, że szło a Jazygę-ojca, którego syn, jak mówił, był w wielkich łaskach u dobrodziejki.
Major, domyślając się może, iż pułkownikowi stał się kłopotliwym gościem, zbliżył się do niego z uśmiechem.
— Kochany pułkowniku — rzekł — wiesz co najlepiej będzie? Ja teraz do syna pojadę... Puść mnie, jutro wieczorem się zapraszam na herbatę. Juściż samowar masz u siebie...
— Ale nie — nie! — zastępując drogę począł pułkownik — ja cię błagam — nie będziesz się upierał... Ta-ratatka na wsi to jak frak w mieście... poznasz moją panią — idzie mi o to... Naówczas lepiej ją ocenisz... Majorze! zaklinam! na dawną przyjaźń i koleżeństwo! proszę! uczyńże to dla mnie!
Major całował, mruczał, wymawiał się, ale stał upor-nie przy swoim.
— Słowo daję — nie mogę! nie mogę!
Jeszcze się tak oertowali, a Jazyga ooraz bliżej drzwi popychał gospodarza, dążąc do nich, gdy te się otworzyły i niespodziane zjawisko ukazało się na progu.
Była to — kobieta...
Z pierwszego na nią spojrzenia przerażony major odgadł w niej panią domu. Z opisów syna tak ją sobie właśnie wystawiał.
Trudno było wiek jej oznaczyć. Nie była ani bardzo młodziuchna, ani wcale stara —- średnich lat też dać się jej nie godziło. Miała w sobie tę młodość przechowaną, skamieniałą, którą dają pewne temperamenta i charaktery. Słusznego dosyć wzrostu, pełnych kształtów, zręczna i gibka, postawę miała pańską, śmiałe ruchy, coś w twarzy nakazującego i nie dającego sobie rozkazywać. Widać w niej było okolicznościami zawczasu wyswobodzoną niewiastę, nawykłą używać swej woli, panować nad sobą i drugimi. Wyraz ogólny całej osoby obudzał poszanowanie, ale zarazem pewną trwogę, pomimo że jej nie zbywało na niewieścim wdzięku. Twarz biała i rumiana zdrowiem jaśniejąca, z ciemnymi, zuchwale niemal patrzącymi oczyma, z czołem podniesionym, składała się z rysów klasycznie pięknych, ale nie mających na pierwszy rzut oka tego, co się indywidualną fizjognomią nazywa. Była to piękność owej muzy starożytnej, która się tysiąc razy powtarza i nie zdaje się mówić nic — ale u panny Ady ten chłód klasyczny, przy bliższym wpatrzeniu się, gdy się ożywiła, zapomniała trochę, okazywał się przybranym. Oswobodzona z pęt, które sama wkładała na siebie, zmieniała zupełnie twarz, mówiły oczy, śmiały się usta — oblicze stawało się może mniej pięknym, ale ozłoconym promieniem myśli i ciepłem uczucia. W pospolitych momentach nie bywała taką panna Ada — lecz ci, co z nią żyli, znali tę metamorfozę i kochali ją więcej zmienioną niż powszednią.
W ogóle jako kobieta nie mogła starych kawalerów nie zachwycać! Rączka, nóżka, przepyszne włosy, białe zęby perłowe, płeć prześliczna, czyniły z niej istotę już pod plastycznym względem wyjątkową. Dodawszy wyraz twarzy, wzrok przeszywający, czoło myślące, to coś w ustach, co znamionuje, że one mówić umieją i uśmiechać się wdzięcznie... niepodobna było ominąć ją bez pokłonu. Piękna kobieta, w której oczach błyska iskra inteligencji, jest niezawodnie najidealniejszą na ziemi istotą. Dlatego malując aniołów, przybierają ich w dziewicze postaci.
Wprawdzie panna Ada, mimo swej znakomitej piękności, nie miała wyrazu łagodnego anioła — można ją chyba było postawić w obrazie jako tego z mieczem ognistym, co stoi u bram zamkniętego raju — ale była uroczyście piękną i major, przestraszony, osłupiał zarazem zobaczywszy ją przed sobą.
Ubrana była po domowemu, bardzo skromnie, w czarną suknię pod szyję, z białym kołnierzykiem, ale ten strój nadzwyczaj prosty, niepojętą tajemnicą niewieścią był zarazem pełen elegancji, smaku, kroju tak szczególnego, iż artysty zdradzał rękę. Widać było z niego, że panna Ada nie lubiła się stroić, ale się lubiła ubierać, jak przystało kobiecie — że chciała być piękną, ufając w to, iż piękność jej nie potrzebowała być podnoszoną sztucznie, tylko właściwie uwydatnioną. Od trzewiczka począwszy do rękawiczki wszystko było harmonijnie dobrane, świeże, ładne. Nic krzyczącego nie psuło tej prostoty ubrania, bo torebka u boku, zegarek i łańcuszek były z oksydowanego srebra. Parasolik, który trzymała w ręku, miał takąż rączkę, przedziwnie wyrzeźbioną, prawdziwe arcydzieło sztuki.
Zawahała się chwilkę u progu. Pułkownik, usłyszawszy szelest jej sukni i domyśliwszy się snadź, rzucił majora i podbiegł ku pani.
Twarz jego malowała to poszanowanie, admirację, ubóstwienie niemal, jakim pałał dla kuzynki dobrodziejki. Skoczył na jej spotkanie, a major, którego pierwszą było myślą schronić się do sąsiedniego gabinetu, zmieszał się, zawahał i ani postrzegł, jak go zaprezentowano, jak się ukłonił i — został pochwycony.
— Ja właśnie dla pana majora zachodzę tu, wracając z przechadzki gospodarskiej — odezwała się miłym, ale dosyć silnym głosem pani domu. — Dowiedziałam się o przybyciu pana do pułkownika, i choć wiedziałam, że on mnie wyręczy i zaprosi go do mnie, wolałam to uczynić sama. Godzina obiadowa się zbliża, zabieram panów z sobą...
Spojrzała na majora, który stał jak na mękach, pot mu na czoło występował, usta się krzywiły.
ADA
— Pani dobrodziejko — odezwał się plącząc — niewymownie — za ten zaszczyt i łaskę jestem wdzięczen — ale... pani przebaczy... Jestem w drodze, ,po podróżnemu, i nie śmiałbym się tak zaprezentować... Będę miał to szczęście później...
— Ale cóż znowu? kto tam na to uważa?... Proszę pana! Gniewałabym się, gdybyś mnie pan wziął za jakąś trywialną formalistkę... wymagającą stroju, rękawiczek!! Pułkowniku! zaświadczże za mnie! Jestem stara panna... wieśniaczka... u mnie ceremonij żadnych nie ma... Wymówek nie przyjmuję... Podaj mi pan rękę, panie majorze, służę panu...
Jazyga, zagadnięty tak nakazująoo przez kobietę, choćby był wolał stokroć iść na odwach choćby najsurowszy, rękę podał i milczący, zmieszany, poszedł jak na stracenie. Panna Ada zdawała się w wybornym humorze, swobodną i zręcznie bardzo bawiła gościa, niekiedy ukradkiem mierząc go wzrokiem, jak gdyby zbadać go chciała.
Pułkownik szedł obok w odsieczy, posiłkując przyjaciela, którego przykre położenie aż nadto jawne było. Przejście z folwarku pana rządcy do pałacu było przez część parku otaczającego, utrzymanego z wielkim staraniem, ułożonego ze smakiem. W rysunku i ugrupowaniu klombów major, gdyby się był znał na tym, poznałby wykształcony smak artystyczny. Drzewa barwą swych liści i kształtami składały malownicze wiązanki, wśród których zaledwie zaaklimatyzowane, rzadkie i osobliwe widać było krzewy. Niektóre z nich właśnie żywymi zakwitały barwami.
To, co się nazywało pałacem, nie miało może prawa do tego imienia, chyba rozległością swoją. Był to raczej ogromny cottage angielski, poobwieszany winem dzikim, klematysami, wijącymi się różami i bujnymi roślinami, stare dość opinającymi ściany. Ginęła niemal niesmaczna
JOZEF IGNACY KRASZEWSKI
architektura budowy pod tym żywym przykryciem. Wydawało się to, jeśli nie pięknie, to malowniczo bardzo, fantastycznie, oryginalnie. Gdzieniegdzie z pośrodka liści wychylał się biały wazon kształtów szczególnych i przerywał jednostajność zieleni. Pałac budowany nieumiejętnie, przybudowywany, poprawiany, nieregularny, ratował się tym, że pretensji mieć nie mógł do żadnej architektury. Ręka nowej dziedziczki odświeżyła go tylko i starała się trwałym uczynić. Dawne okna pozmieniano na jednoszybowe, dach kolorową okryto dachówką, słupy nieforemne zastąpiono wyrzeźbionymi kunsztownie. Pomimo to ozdoby były tak umiarkowanie rozrzucone, tak prawie skromne, iż nie raziły tą zalotnością niewczesną, jaką ma często architektura młodych budowniczych i świeżo zbogaconych panów. Pałac z pewnych względów strojem przypominał swą panią: miał sukienkę bardzo prostą, ale wytwornego kroju.
Było to zresztą cechą wszystkiego, co otaczało pannę Adę; widocznie unikała narzucania się oczom, jaskrawości, krzyku — powaga i spokój panowały wszędzie. Może tylko pamięć o utrzymaniu tego charakteru wszędzie, we wszystkim, w najmniejszym kątku, nadto była widoczna. Idąc, dziedziczka swobodną rozmową starała się towarzyszącego jej, zrezygnowanego już, majora rozruszać, spoufalić, ośmielić. Pokazywała mu niektóre drzewa, mówiła o gospodarstwie, zapytywała go o okolicę, w której mieszka itp.
Zamiast wnijścia przez główny ganek od dziedzińca i bramy, w której tego ranka Szymek się tak z panem swym spierał, pani domu poprowadziła majora przez ogród ku południowej stronie. Tu całą niemal ścianę pałacową zakrywała przybudówka szklana, rodzaj oranżerii, zimowego ogrodu, z którego teraz drzewa już były po-wynoszone, okna odjęte i zastąpione okryciem z płótna szarego, zwilżanego kilka razy na dzień, aby tu chłód utrzymać. Stąd wprost wchodziło się do obszernego, nieco ciemnego i trochę niskiego salonu, zastawionego starymi, a raczej starożytnymi meblami. Fantastycznie przybrany, miał to do siebie, że był oryginalny. Można się zeń było domyślać, że między innymi upodobaniami dziedziczki był i brie a brac... Rzeźbione sprzęty, zwierciadła weneckie, delfty, japońskie naczynia, laki i porcelany — wszystko, co tu nagromadzone było, z wielkim smakiem ułożyła zapewne sama, unikając zbytniej symetrii. Rozległość sali nie dawała jej zbytnim napchaniem przypominać magazynu. Był to jakby motyw do ładnego obrazka z XVII wieku...
W salonie oczekiwało kilka osób, gdyż obiadowa godzina je tu zgromadziła.
Major w pierwszej chwili zaledwie mógł nazwiska i fizjognomie połapać przy wzajemnym prezentowaniu.
Bierwszą, która wyszła naprzeciw pani, była panienka młodzi u chna,, ładna, zręczna, ale widocznie onieśmielona, strwożona, jakby zahukana. Oglądała się ciągle niby przestraszona, wahała., mając przemówić, rumieniła, i żal jej musiało być patrzącym, tak się męczyła niepewnością na każdym słowie i kroku.
Ta nieśmiałość dziecinna nadawała panience szczególny wdzięk i budziła politowanie. Spojrzawszy, z jaką pokorą przystąpiła do nadchodzącej panny Ady, jakim ona ją surowym i badawczym zmierzyła okiem — dawało się to wytłumaczyć. Mimo całej dobroci znać było w stosunku tych dwóch kobiet różnicę jakąś charakterów, która im zbliżyć się do siebie nie dawała. Panna mogła mieć lat około dwudziestu, zachowawszy piętnastoletnie rumieńce i nieśmiałość; miała śliczne niebieskie oczy, orzechowej barwy włosy, brwi ciemne, płeć do zbytku białą, którą co chwila krew płomieniami zalewała. Z całą swą świeżością, wdziękiem, wyrazem niezmiernej dobroci i łagodności, panienka przy pani domu wyglądała na nieco pospolitą, choć nierównie od niej sympatyczniejszą. Widać w niej było kobietę w całym, najpełniejszym wyrazu tego znaczeniu. Była to daleka uboga krewna panny Ady, panna Karolina Horodzka, którą kuzynka zwała pospolicie Sensytywą... Należy też wiedzieć, że Ada uczyniła sobie z tego zadanie, aby u Karusi tę chorobliwą wrażliwość i czułość przygłuszyć, zahartować, zniszczyć. Uważała to za obowiązek. Czy zręcznie się do tego brała — nie wiemy; lecz walka zdawała się Sensy ty wę więcej rozdrażniać, niż ukajać, a niesłychanie ją męczyła.
Karusia byłaby się pewnie wyrzekła wszystkich przyjemności i korzyści pobytu u bogatej kuzynki, uciekłaby od niej — ale uciec gdzie nie miała. Kochała ją, szanowała, wielbiła, widziała w niej ideał niedościgniony — lecz było to dla niej bóstwo... którego wóz ciężki co dzień jej żelaznymi koły na wpół przerzynał serce.
W najszlachetniejszym celu panna Ada upierała się z Karusi uczynić istotę sobie podobną, kierującą się czystym rozumem, broniącą wrażeniom, niedostępną czułościom i sentymentalizmowi, zimną, praktyczną, panią siebie. Biedna Sensytywą, najmocniej pragnąc stać się do tego wzoru, jaki miała przed oczyma, podobną — w końcu powiedzieć sobie musiała, że to jest nad jej siły. Życie jej było cichą męczarnią — płakiwała po nocach, ale we dnie starała się uśmiechać i udawała, jak mogła, kamienną... Kilka razy spłonąwszy i szepnąwszy coś gospodyni domu, Karusia żywo się usunęła na stronę. W sam czas, gdyż na powitanie szedł dostojny, niedawno przybyły gość, ksiądz kanonik (i przyszły infułat...) Ottó hrabia de Bello.
Niepodobna go pominąć, zbywając lekko, był to bowiem i w domu panny Ady, i w okolicy, i w prowincji znany i wysoko szacowany człowiek. Zasługiwał na ten szacunek najzupełniej, a sympatia pani domu dla niego tłumaczyła się podobieństwem charakterów i pojęć w obojgu.
Postać ta nie potrzebowała badania i wpatrywania się, tak była wyrazista, nacechowana i charakterystyczna. Słusznego wzrostu, silnej budowy, ksiądz kanonik Otto blady był, chudy i na twarzy nosił piętno surowości nie-zbłaganej, którą się odznaczał. Nie był to zły człowiek, owszem, litościwy i miłosierny, w spełnianiu obowiązków posuwający się do ofiar największych — lecz w tym, co czynił, nie było tego, czego żądał apostoł — miłości... Było to chodzące prawo, nielitościwe, nie dające się rozbroić, zimne i wszelkiemu uczuciu, słabości, zapomnieniu się nieprzyjazne. Nie niósł z sobą przebaczenia i pociechy — ale groźbę, postrach i wyroki żelazne.
Pomimo to w kanoniku na pierwsze wejrzenie każdy poznał człowieka wychowania wyższego, nawykłego do salonów, obracającego się w towarzystwie wyborowym. Długi pobyt we Francji, potem w Rzymie, uczynił go nieco obcym stosunkom, a nade wszystko duchowi kraju, który miłością grzeszył i miłością nawykł być rozgrzeszany. Ksiądz Otto był nadzwyczaj delikatny, ugrzeczniony, mówił wszystkimi możliwymi językami, pisał nimi doskonale, słynął z nauki i erudycji, dał się nawet poznać kilku rozprawami polemicznymi w przeglądach i dziennikach.
W pewnych kołach, bardzo szerokich, była to powaga i wyrocznia, była potęga, której się z trudnością mógł kto opierać. Wielka ogłada światowa nie przeszkadzała kanonikowi okazywać niekiedy delikatnie, że czuł i znał siłę swoją, którą zlewał zresztą ze źródłem, z jakiego pochodziła.
Znany z prawości, nieskazitelności i niezłomnego charakteru, ksiądz Otto de Bello był — potrzeba to wyznać — kapłanem z powołania, przekonania i bez żadnych widoków światowych. Był to żołnierz wierny sztandarowi, przywiązany do niego, gotów dlań poświęcić wszystko; lecz — mówiono sobie, że w istocie rycerzem był raczej niż kapłanem.
Wedle pojęć naszych starych kapłaństwo było nade wszystko powołaniem miłosierdzia i miłości, władzą rozgrzeszającą i pocieszającą, szaf ars twem balsamu dla Sa-marytanów tego świata. Ksiądz Otto de Bello pojmował je zupełnie inaczej, jako straż księgi prawa, jako czuwanie nad tym, aby o nim nie zapominano, jako dzierżenie miecza i chłosty... Nie trafiło się nigdy, aby przy całej swej nauce i gorliwości ksiądz kanonik kogo nawrócił — ale wymieniano osoby, co surowością jego zrażone, odepchnięte, poszły się, zrozpaczone, błąkać na bezdroża.
Gdy ktoś raz mu o podobnym wspomniał wypadku, kanonik z krwią zimną odpowiedział:
— Tym lepiej, gdy się owce parszywe wydzielą ze stada... Czasy się zmieniły, surowym być trzeba.
Wedle tych zasad kierował się kapłan surowy, któremu zresztą, oprócz tej niezbłaganej surowości, nic zarzucić nie było można. Nikt gorliwiej nad niego nie zbierał składek na szpitale, zakłady dla sierot i ubogich, na wydawnictwa budujące itp. Nie mógł mu nikt najmniejszej zadać słabostki. Surowy dla drugich, był ostrzejszym jeszcze dla siebie.
Otaczało go też powszechne uwielbienie. Panna Ada dzieliła je z innymi i była jedną z posłusznych a najmilszych księdza de Bello klientek. Ile razy potrzeba było ofiary, a z innych źródeł nie mógł jej wydobyć kanonik, udawał się tutaj i dość było słowa, napomknienia, aby natychmiast spełniono jego życzenie. On też zarówno pannę Adę wynosił jako wzór niewiast, jako istotę wyjątkową, którą niemal do ubłogosławienia podnosił.
Częsty gość w tym domu, poradnik sumienia — dla jednej może panny Ady był cokolwieczek pobłażającym. Zamykał oczy na fantazje i słabości panny Pretwiczówny. Ubolewał nad tym, że je miała — przebaczał... Rzucanie się na różne drogi badań naukowych, czasem niezupełnie się z ortodoksją dających pogodzić — tłumaczył ksiądz
Otto próżnią w życiu panny Ady, pozbawionej rodziny, która ją zmuszała do szukania pokarmu, zajęcia, roztargnienia. Mówiono powszechnie, chociaż rzecz była nie dowiedziona, iż celem było księdza kanonika Ottona skłonić pannę Adę, która wcale za mąż iść nie miała i głośno się z tym oświadczyła, do ■przekazania całego ogromnego majątku na kościół i jakiś instytut zakonno-dobroczynny,
0 którym bliższych szczegółów dowiedzieć się nie było można. Było to wielce prawdopodobnym. Tymczasem jednak piękna Ada, pomimo pobożności swej, miewała dziwnie świeckie fantazje — artystyczne, niby naukowe itp.
Parę razy jeździła za granicę słuchać różnych kursów, których prelegenci stali na indeksie — czytywała Renana
1 Straussa... Wszystko to jej uchodziło.
Przywitanie z księdzem kanonikiem, którego gospodyni w rękę pocałowała, było pełne pokory i uprzejmości zarazem. Ksiądz Otto z ukosa spojrzał na pułkownika i przywitał go uśmieszkiem, w którym czuć było co najmniej obojętność i nieufność — nie bardzo też mile popatrzał na majora. Dawni wojskowi, ludzie indyferen-tyzmem zarażeni — nie byli mu do smaku. Pułkownik skutkiem wpływu księdza Ottona dawno by był może wyleciał i został zastąpiony przez innego, ściślej ortodoksyjnego rządcę; ale — panna Ada silnie obstawała przy nim — i o to rozbiły się starania dyrektora sumienia, który stanowczy opór spotkawszy, zaraz się cofnął.
W obejściu się salonowym, powszednim kanonika można się było domyślać surowości jego, ale się ona nie objawiała zbyt wyraziście. Mówił o rzeczach obojętnych, unikał kwestyj drażliwych, często milczał, gdy je rzucano. Można było sądzić czasem, że nie chce rozrzucać pereł... inter... jak to tam stoi w przysłowiu.
I tego dnia nader miłym i łaskawym okazał się ksiądz kanonik, prawie wesołym, choć aż dwóch sceptyków w towarzystwie mogło mu je zatruć.
Za kanonikiem z dala stała figura podrzędna, widać domownik, trochę dziwnie ubrany i oryginalnie wyglądający. Był to mężczyzna lat średnich, blady, twarzy jakby nalanej, z oczyma zmęczonymi, zadumany, roztargniony, w aksamitnym surduciku i takiej że reszcie ubrania. Włosy w wielkim nieładzie wznosiły mu się nad czołem. Artystą go czuć było o staję i w istocie poświęcał się temu zawodowi. Lecz nieszczęśliwa to była istota ze wszech miar: Pan Bóg mu dał poczucie piękna, inteligencję, ochotę do pracy, zdolność pojmowania wszystkiego, a odmówił władzy — tworzeinia i wcielenia swych myśli... Zwał się Mirosław Oblęcki. Uczeń nie wiem ilu szkół, przez długi pobyt w Rzymie i za granicą, po wszystkich galeriach, pan Mirosław zdawało się, że się potrafi wykształcić na znakomitego artystę. W istocie nabrał wiadomości, wyrobił smak, sąd zdrowy, ale dłoń jego pozostała bezpłodną. Był w stanie okazać wady każdego utworu cudzego, poddać najsprawiedliwszej krytyce arcydzieło, unosić się uwielbieniem i szałem dla wielkich mistrzów i ich kreacyj — był w stanie nareszcie obmyślić choćby Kaulbachowską kartę olbrzymią, zachowując wszystkie prawidła i warunki, jakich wymaga sztuka — ale — gdy przyszło do wykonania — rozbijał się o nie. Rysunek był nierówny, koloryt dziwaczny. Nigdy nie nabrał maniery żadnej, techniki niczyjej, próbował wszystkich, próbował wiecznie, i choć siwiał już trochę, został studentem na zawsze. Mistrz, gdy mówił, za stalugą był bazgraczem...
Pan Mirosław pojmował piękności wszelkie od Peru-gina począwszy do Carrachów i Correggia, dobywał z każdego płótna co w nie włożyło natchnienie, unosił się czasem nad Bellinim, jutro'nad Boucherem i Watteau; — gdy przyszło do wyboru szkoły, stylu — był bezsilny.
Dręczył się tym i walczył. Właśnie smutne jego położenie skłoniło litościwą pannę Adę do dania mu roboty. Wynajdowała różne ornamentacyjne w domu zajęcia, w bibliotece porządkowanie, restauracje starych obrazów, w których Mirosław był mistrzem, aby mu dać przytułek, chleb, a dla siebie mieć w rozprawach o sztuce bardzo miłego interlokutora.
Oblęcki jako sędzia piękna, jako estetyk i znawca w istocie był znakomitym — rozmowa jego nauczająca, pomysły, jakie rzucał, genialne. Panna Ada to się z nim sprzeczała, to od niego uczyła, a że napadały na nią cało-miesięczne artystyczne miłośnictwa i gorączki, był jej w domu potrzebny. Miała dlań prawie takie względy, jakie się ma dla nieszczęśliwych, dla chorych i kalek. Takim się jej wydawał ten człowiek, co śnił arcydzieła, a tworzyć ich nie był w stanie, zrodzony na męczarnie Tantala — który, mimo jawnej nieudolności swej, wyrzec się nie chciał kunsztu i miłował go miłością wielką, serdeczną, ofiarną.
Było to zresztą ciche, spokojne, łagodne, w pożyciu niezawadne stworzenie, nie potrzebujące wiele. Całe dni gotów spędzać nad sztychami i rysunkami lub nad kartonami swymi. Gdy mu myśl jaka dopiekła tak, że się wreszcie ważył na przeniesienie jej na papier, zamykał się na klucz, nie jadł, nie wychodził, nikogo nie puszczał do siebie —rozogniał się, palił, zdało mu się, że zwycięży ten czas, to zaklęcie, co go czyni bezsilnym. Trwało to zwykle aż do ukończenia kartonu. Stawał potem Mirosław przed nim, patrzał... myślał, czasem mu się łzy z oczu rzuciły, i — z wściekłością biegł karton szarpać w kawałki, rznąć i palić, by śladu po nim nie pozostało... Po takim paroksyzmie leżał chory i potrzebował długiego czasu, aby znowu przyjść do siebie. Wielokrotne próby takie czyniły go w końcu coraz mniej śmiałym, nie ważył się na te próby, co go tyle kosztowały... Niekiedy miesiące całe nosił się z myślą. Milczeć o niej nie umiał, na chwilę się oderwać nie mógł... rozpowiadał naj obojętni ej szym swe pomysły, konstrukcję olbrzymich obrazów, charaktery osób, aż do kolorytu i obmyślanej techniki... i wszystko, to szło marnie, gdy przyszło myśli dać ciało!
W domu swej dobrodziejki, której był wielbicielem, Mirosław zajmował stanowisko bardzo maluczkie — krył się za innymi, nie powołany, nie odzywał się. Przychodził na obiady i wieczerze, resztę czasu spędzał na przechadzkach, w bibliotece lub w swym atelier w oficynie, w którym największy nieład panował.
Ponieważ gospodyni bywała niekiedy i muzykalna, a muzyka poważna, religijna czasami ją do egzaltacji nawet rozmarzała — dom miał też muzyki reprezentanta w starym Czechu, przez długi pobyt w kraju zupełnie spolszezałym, z długimi siwymi włosami i poważną fizjo-gnomią, noszącym tytuł dyrektora, panu Wacławie Ru-baczku. Ten także z dala stawał, mówił niewiele i powołany, tylko służył do rozwikływania kwestii muzycznych, do towarzyszenia na organach w kaplicy w czasie mszy świętej, a czasem do odegrania jakiego nowego utworu, którego wielki rozgłos obudzał w pannie Adzie ciekawość. Dyrektor Rubaczek był człeczek chytry, milczący, mimo wieku mający wiele, nie bardzo zalecających go, nawy knień — słowem, jako człowiek wcale był nieosobliwy, ale jako muzyk nie miał równego. Czytał partytury z biegłością zadziwiającą, pisał pięknie kościelne pieśni, był kontrapunkcista doskonały, znawca gruntowny, a nawet wcale niepospolity fortepianista. I skrzypce mu nie były obce. Wprawdzie posztywniały mu już palce nieco, ale umysł został żywy. Surowy sędzia, Rubaczek na nową szkołę trząsł głową i ruszał ramionami, a panna Ada podzielała zdanie jego o niej. Muzyka kościelna była dlań niemal jedyną uznaną muzyką, figle wirtuozów, jak łamane sztuki, budziły w nim pogardę, jak nadużycie i świętokradztwo.
Rubaczek miał już lat przeszło pięćdziesiąt. Za wcześnie zestarzał, bo się nie szanował; pił, gdy mógł, począwszy od wina do siwuchy, co napadł; pracą się brzydził i z siwymi włosy był najśmieszniejszym, a najgorętszym wielbicielem płci, choćby nie pięknej zresztą, byle młodej.
To mu odejmowało wszelki szacunek i konsyderację gospodyni, która dla dworu swojego była bardzo surowa. Parę razy Ru-baczek dostał był odprawę za różne folwarczne awanturki, ale wyprosić się umiał, a nie było kto by go u organów zastąpił. Miano tylko na niego oko i pułkownik dosyć po żołniersku z nim postępował.
Niby sekretarz, na wpół bibliotekarz, stał jeszcze dalej w kątku, czarno ubrany, we fraku, z miną obudząjącą politowanie. Zwał się Bonifacy Musiatowski. Był on niegdyś profesorem podobno języka łacińskiego, urzędnikiem, jakiś czas próbował nowicjatu u kapucynów, którego nie mógł wytrzymać, nareszcie musiał tu szukać przytułku. Musiatowski był także niemłodym człowiekiem, chudy, długi i noszący piętno sarkastyczne tych ludzi, co się mają za geniusze, przez świat hie uznane, pokrzywdzone. Z twarzą męczennika, kwaśny, pogardliwy, milczący, Musiatowski patrzał na świat z góry. Gdy znalazł sympatycznego słuchacza, chętnie o tym mówił, co by to on mógł, co by pisał, co by robił — gdyby ludzie tego byli warci. Krytyk surowy, wszystkich wielkich poetów odsądzał od czci i wiary... Nie było dlań książki, którą by czytania mienił godną.
— Śmiecie — głupstwo — galimatias! — odzywał się, rzuciwszy okiem.
Musiatowski marzył, fajkę palił, rozmiłowany w sobie, sobą się samym karmił — a że pannie Adzie był posłuszny, pisał wyraźnie, bez omyłek, zawsze się znalazł, gdy był potrzebny, i obowiązki swe pełnił dosyć pilnie, z obawy, aby się go nie pozbyto (znając surowość swej pani) — utrzymywał się na swym stanowisku. Zrzekł był się zupełnie wszelkiej nadziei i przyszłości, coś jednak pisał czas-ami, ale nikomu się z tego nie zwierzał. Posądzano go o niedorzeczne pamiętniki własnego życia.
Musiatowski nadto był dumny, aby we dworze z kimkolwiek przestawał; malarza nazywał wariatem, a Rubaczka po prostu łajdakiem. Rzadko mówili z sobą i w ogóle mało się odzywał ów geniusz niepoznany... Gdy nowa jaka książka wielkiego rozgłosu się ukazała, a posłyszał o niej, wykradał ją zwykle z biblioteki, szedł z nią na miejsce samotne i tam napawał się szyderstwy, które w nim obudzała. Śmiał się, skakał, rzucał; ją, chwytał, pluł, zżymał się, wreszcie odnosił, i nigdy nie był weselszym, niż gdy się przekonał, że sławione arcydzieło funta kłaków nie było warte.
Panna Ada znała to jego usposobienie i czasami bawić się nim próbowała, wywołując jego zdanie. Przychodziło to z trudnością. Musiatowski był zamknięty w sobie; niekiedy jednak, rozdrażniony, rzucił słów kilka. Budziły oine więcej litości niż śmiechu. Z tego, co się niegdyś uczył, zostało mu jedno — łacina, którą gruntowniej umiał. Z tej był pyszny i człowiek, co tego języka nie umiał, nic u niego nie ważył.
Taki był skład dworu pani Ady, nad którym ona despotyczną rozciągała władzę, ale razem i macierzyńską opiekę.
Już, wprowadzona przez księdza kanonika do sali, gospodyni w towarzystwie panny Karoliny, majora i pułkownika, miała się skierować ku jadalnemu pokojowi, będąc pewna, że jak tylko wybiła godzina, obiad musiał być gotów, gdy z drugiej strony otwarły się drzwi i wszedł nimi z twarzą wesołą bardzo piękny młody mężczyzna.
Z poufałego tego wnijścia, śmiałego przestąpienia progu i wyrazu młodej twarzy, wnosić było można, że był tu powszednim gościem, spodziewającym się dobrego przyjęcia. Spojrzenie rzucone na salę i widok majora, który drgnął cały, zobaczywszy wchodzącego — wprawiły go w zdumienie, prawie w osłupienie,
Uśmiech gospodyni, wesoły, ocucił go z niego. Gość zdawał się chwilę wahać, kogo ma wprzódy przywitać, szybko skłonił się pannie Adzie, i rzucił ojcu w objęcia. Był to Robert Jazyga...
Majorowi łzy w oczach stanęły, całował syna, słowa nie mogąc przemówić — patrzał nań, napatrzeć się nie mogąc. Widok tej sceny poruszył wszystkich, nawet na twarzy gospodyni widać było pewne, wnet poskromione wrażenie. Rozjaśnionej fizjognomii majora nikt się dziwić nie mógł, bo w istocie mógł się synem pocieszyć i uradować, tak był nie tylko piękny, ale od razu pociągający ku sobie wyrazem otwartym, szlachetnym, niemal dziecięcą prostotą.
Powiedzieliśmy już, że był to piękny chłopak; lecz piękność jego nie była z rodzaju tych, które się w salonach najczęściej trafiać zwykły. Robert był opalony, zdrów, przy rysach regularnych i dziwnie miłych miał w sobie chłopską świeżość; nic rozmarzonego, nic sentymentalnego w nim się nie przebijało — było to życie, rade z siebie, rozwinięte w pełni, nie zwichnięte niczym, była to piękność zdrowa i silna — a przy tym, choć oczom nie zbywało na inteligencji, czołu na roztropności, , całemu wyrazowi na swobodzie, jaką daje łatwość pojęcia i porozumienia się ze światem — wyraz twarzy odznaczał się jakąś młodzieńczą naiwnością, jakby przedłużoną i zapożyczoną z dziecinnego wieku. Wesoły spokój opromieniał te lica, przypominające niby twarz młodego Fauna, niby jakiegoś ubóstwionego młodziana, który nie potrzebował nigdy walczyć z życiem, tylko mu się uśmiechać.
Tak wyglądał ten ukochany Robert, słuszny, gibki, szerokich ramion, a niezbyt rozrosły, zręczny, ciemnego włosa, ciemnomodrych oczu, z ustami różowymi, zawsze się nieco uśmiechającymi, około których wąsik z jednej strony, z drugiej świeżo zapuszczona miękka bródka się zwijała, Oprócz księdza kanonika Ottona, który bardzo zimno głową mu skinął, wszyscy go powitali serdecznie, a gospodyni domu z widoczną poufałą uprzejmością.
— A prawda? — spytała, podając mu rękę i pokazując białe ząbki — żem panu zaproszeniem moim miłą sprawiła niespodziankę? Prószęż mi za nią pięknie podziękować...
Robert pocałował ją w rękę z uczuciem poszanowania i podziękował wejrzeniem... Potem zwrócił się ku ojcu, który chciwie nań oczekiwał, choć tylko co z uścisku mu się wyrwał.
Już miano do stołu iść, gdy nadeszła ostatnia do dworu panny Ady należąca, krewna jej — rezydentka, zapewne najmniej czterdziestoletnia... panna Hortensja Trocka...
Szła z wielką powagą, krokiem wyrachowanym, z miną skwaszoną, opięta, ubrana z widocznym staraniem o to, aby strój powagi dodawał i uwydatniał arystokratyczne jej pochodzenie. Twarz zżółkła, nieładna, trochę już pomarszczona, zdawała się przejęta tą żółcią, jaika z całej jej postaci się sączyła. Wzrok miała zatruty, uśmiech szyderski, czoło chmurne i na widok jej chciało się uciekać, tak raziła nagromadzoną w sobie złośliwością — niechęcią — zgryźliwością.
Była to także jedna z tych istot do szpitala przeznaczonych, nieznośnych, które panna Ada trzymała dlatego, że nikt by ich znieść i wytrzymać nie mógł. Uboga krewna, nie mogąca znieść ani ubóstwa swego, ani sprzeczności, w jakiej ją z nim stawiło znakomite pochodzenie i urodzenie z jakiejś księżniczki — byłaby zatruła każdy dom, gdyby tu zimna krew, wielki takt, cierpliwość chłodna i niewyczerpana, nareszcie nawyknienie nie czyniły jej — znośną. Ada wielu rzeczy nie widziała, nie chciała słyszeć wielu, na wiele pytań nie odpowiadała — i zawsze równie uprzejmie obchodziła się z nieszczęśliwą.
Wsunąwszy się do salonu, z gniewem za to, że się opóźniła (przypisywała to niesłusznie umyślnie zaniedbanemu oznajmieniu), panna Hortensja przywitała kuzynkę niechętnie, nie spojrzała prawie na nikogo i z francuską rozmową zwróciła się do księdza kanonika, który z wielką atencją zbliżył się do niej. Szanował w niej nieszczęśliwe dziecię wielkiej rodziny (o tej wielkości mówiła ona ciągle) — a razem nadzwyczaj przykładną pobożność i wielką uległość dla władzy duchownej.
Z wejrzeń, który cały teraz zebrany dwór panny Pretwiczówny rzucał na siebie, widać było, że ta garstka ludzi, zmuszonych żyć z sobą — była w rozstroju i zwadzie; — nikt nie przemówił do nikogo, wszyscy zdawali się unikać otarcia jedni o drugich. Jedynym węzłem, co łączył tę zbieraną drużynę, była pani domu ze swą królewską postawą, nakazującym wzrokiem, przed którym chyliło się i milkło wszystko posłuszne. Jeden pan Mirosław Oblęcki, zatopiony zapewne w jakimś zadaniu artystycznym, na nikogo nie patrzał — i zdawał się obcym temu, co go otaczało.
Pani domu, szepnąwszy coś do ucha majorowi, który się skłonił, podała rękę kanonikowi — i wszyscy się posunęli ku jadalnej sali.
Francuskie przysłowie, często przerabiane, mówi: — powiedz mi, z kim przestajesz, powiem ci, kto jesteś. Z równą słusznością można by to zastosować do domu i mieszkania. Powiedz mi, jak mieszkasz — powiem ci, kto jesteś.
Nie zawsze człowiek wolen jest wybrać sobie schronienie, często się mieści w opustoszałej skorupce po dawnym jej dziedzicu — ale zawsze niemal urządzić się może stosownie do charakteru swego i smaku. Mimowolnie w tym, czym się człowiek otacza, odciska się jego usposobienie, gusta — on cały. Czytać tylko umieć trzeba.
Tak też w domu, nazwijmy go pałacykiem, panny Pretwiczówny, którego ona ani budowała, ani przebudowywała nawet. Samo wewnętrzne przyozdobienie, urządzenie znamionowało energiczny charakter, który, umiejąc się zastosować do miejscowych warunków, potrafił w danych ramach wszystko przetworzyć po swojemu. Dawni dziedzice byliby nie poznali starego dworu. Wszystko w nim było obrachowane praktycznie, wygodnie, trwale, a w dodatku tak ozdobnie, aby oka nigdzie nie raziła dysharmonia linii lub koloru, zestawienie rzeczy, które od siebie dzielą wieki i które razem iść nigdy nie mogą.
Artystę razem i umysł chłodny a praktyczny czytać było można z fizjognomii tego domu. Rzadko się to łączy z sobą; a tu stanowiło jak najspólniejszą całość. Nie było nieładu artystycznego nigdzie, czystość holenderska, porządek do drobnostkowości posunięty — a dobór najmniejszego sprzęciku przekonywał, że szczegół żaden nie był obojętny.
Jak sala bawialna, tak jadalny pokój przybrany był po pańsku, ani jaskrawo, ani błyszcząco. Na ścianach nieuniknione rodzinne stare portrety, po rogach dwa przepyszne bufety na wzór starych szaf gdańskich, przy oknach kwiatów wiele. Wszystko to, w stylu surowym trzymane, pańsko się wydawało. W jednym z tych bufetów zza szkła patrzały stare puchary, roztruchany, kubki, półmiski i misterne roboty złotnicze, które nieboszczka matka panny Ady cudem poocalała, wykupując z zastawu... bo je mąż wszystkie był porozpraszał...
Nad drzwiami jako supraporty widać było wyborne holenderskie obrazy, przedstawiające owoce, kwiaty i zwierzynę. Stół i krzesła nawet do bufetów zastosowane były, a porcelana saska, na której obiad był podany, należała do najpiękniejszych z czasów Marooliniego.
Major, nie nawykły do takich występów, od śmierci żony zakopany na wsi, żyjący skromnie, po kawalersku, po żołniersku, jadający sam na rogu stoliczka pokrytego grubą serwetką, widocznie był pańskością tego domu i stołu zafrasowany.
Jak się on tu znalazł ze swą taratatką trochę wysza-rzaną, z trochę zapylonym kołnierzykiem, niby jednym z dworaków tej dumnej pani — sam nie wiedział; obwiniał o to w duszy trochę Roberta — to znowu Brandysa.
Sam też sobie wyrzucał, że wpadł na tę — galerę! Była to dla niego galera istotnie... Przyjęcie uprzejme, grzeczność pani, życzliwość jej dla syna, widoczne względy, jakie mu okazywano — nie mogły zniszczyć wrażenia, że był... niby dworakiem u wielkiej pani, która raczyła dać mu miejsce u stołu i gotowa była myśleć, iż mu tym honor i łaskę czyniła...
Twarze, po których spoglądał, wydawały mu się wszystkie napiętnowane niewolnictwem, subordynacją, upokorzeniem. Z wyjątkiem kanonika i kwaśnej panny Hortensji, zachowujących pewny pozór niezawisłości, wszystko to byli — poddani panny Ady. A wśród tych — poddanych glebae adscripti, major z oburzeniem w duszy widział syna swego, uśmiechniętego, wesołego, dźwigającego te dworactwa kajdany... jakby mu one nie ciężyły. To go gniewało. I myślał, brwi marszcząc mimowolnie: Sacre nom!... (oba oni z pułkownikiem z wojska francuskiego to sacre powynosili) — nie mógłby u siebie zjeść krupniku i pójść swobodnie z wyżłern? trzeba mu tu tym zatrutym powietrzem oddychać. Tymczasem Robert, nad którego losem się tak ojciec użalał, twarz miał najszczęśliwszego z ludzi, usta mu się śmiały, obracał się swobodnie, był tu jak w domu!
Oczyma zdawał się tylko ojcu zadawać pytanie: — A oo? nie miałżem słuszności chwalić się tą znajomością i tym towarzystwem?...
Z drugiej strony pułkownik Brandys, z uwielbieniem będący dla dziedziczki, dla swej dobrodziejki — patrzał ukradkiem na majora, oczekując na to, jak się nawróci, jak mu się czoło rozjaśni... jak padnie na twarz przed bóstwem jego.
Gospodyni domu była w istocie ujmująca, a nade wszystko niezrównanej zręczności i talentu w spełnianiu swych obowiązków. Nie zapominała o nikim, słyszała wszystko — prowadziła na raz trzy rozmowy różne, pamiętała o gościach swych, nie zaniedbywała nikogo i starała się, aby obiad, który był bardzo wytworny, smakował im wszystkim. Pułkownik miał nadzór nad butelkami. Usługa cicha, wprawna, szła z czarodziejską regularnością. Ale major — major wolałby był, jak sobie mówił w duszy, śmierdzącą jajecznicę w karczmie niż te pulpety. Mało też jadł, trochę dlatego, że się wewnątrz burzył, po części, że mu wytworny stół nie smakował i wydawał się zagadkowym. Major potrzebował wiedzieć, co je — zamaskowane mięsa, poprzestrajane ryby, tajemnicze siekaniny, sosy nieznanego pochodzenia — wstirętliwe mu były.