9,90 zł
„Agonia Serca” Stefana Zweiga to przejmujący portret człowieka, który ulega destrukcyjnej obsesji. Salomonson, jeden z najbogatszych ludzi w swoim mieście, doświadcza wstrząsającego odkrycia, które niszczy jego spokój i szczęście. Obserwując tajemnicze działania swojej ukochanej córki, Salomonson wpada w spiralę wewnętrznego konfliktu i agonii. Ta poruszająca historia, opowiedziana z mistrzowską precyzją przez Zweiga, zmusza do zastanowienia się nad trudnymi pytaniami o zaufanie, miłość i poświęcenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 46
Stary pan – (nazywał się Salomonson, był tajnym radcą komercyjnym) – obudził się w nocy z powodu silnego bólu. Działo się to w hotelu w Gardonie, gdzie, korzystając ze świąt wielkanocnych, towarzyszył swojej rodzinie. Miał wrażenie, że w ciało wrzynały mu się ostre obręcze, oddech z trudem wydobywał się z piersi. Stary pan wystraszył się, cierpiał wszak na kamienie żółciowe. Wbrew radzie lekarza, który mu przepisał kurację karlsbadzką, wyjechał na południe, mając na względzie swoją rodzinę. Obawiając się jednego z owych niebezpiecznych ataków, z obawą obmacywał swoje zażywne ciało. Lecz niebawem stwierdził z ulgą, mimo dręczącego bezustannie bólu: było to tylko ściskanie w żołądku, powstałe widocznie na skutek nienawyknienia do włoskiej kuchni, albo też na skutek lekkiego zatrucia, jakiemu często podlegają turyści. Westchnął głębiej; drżąca dłoń opadła, lecz ucisk nie minął, wciąż tamował oddech. Stary pan, jęcząc, podniósł się z łóżka, aby nieco się rozruszać.
Istotnie, ucisk był mniej dotkliwy, gdy wstawał lub zaczynał chodzić. Lecz w ciemnym pokoju było niewiele miejsca, przy tym obawiał się obudzić żonę śpiącą w sąsiednim łóżku, nie chciał jej niepotrzebnie niepokoić. Więc narzucił szlafrok na siebie, wdział filcowe pantofle na bose stopy i po omacku, ostrożnie wyszedł na korytarz, aby tam uśmierzyć duszność.
W chwili, gdy otwierał drzwi wiodące w ciemny korytarz, przez szeroko otwarte okna dotarł dźwięk zegara z wieży kościelnej: cztery uderzenia, na początku głośne, później z wolna cichnące nad wodą: czwarta nad ranem.
Długi korytarz tonął w kompletnych ciemnościach. Lecz stary pan pamiętał doskonale, że korytarz biegł prosto i że był bardzo przestronny. Kroczył więc, nie zapaliwszy światła, od jednego końca do drugiego, tam i z powrotem, ciężko oddychając, zadowolony, że ta obręcz zaciskająca się na jego piersi nieco puściła. Już był gotów wrócić do pokoju, gdyż dobroczynny zabieg prawie całkowicie złagodził ból – gdy nagle zatrzymał go i przeraził jakiś szmer. Szelest w mroku, nie wiadomo skąd, ledwo dosłyszalny, a jednak niezaprzeczalny. Jakiś skrzyp drzwi, jakiś szept, coś się poruszyło, z na wpół otwartych drzwi na oka mgnienie przeszył bezkształtną pomrokę wąziutki stożek światła. Cóż to było?
Stary pan mimo woli wcisnął się w kąt – nie z ciekawości, lecz jedynie ze zrozumiałego zawstydzenia; nie chciał wszak być przyłapany na tak osobliwej nocnej wędrówce. Lecz prawie wbrew woli spostrzegł w owej sekundzie, kiedy światło błysnęło w przejściu, że jakaś kobieca postać w bieli prześlizgnęła się i zniknęła na końcu korytarza.
I rzeczywiście, u jednych z ostatnich drzwi zgrzytnęła leciutko klamka. Potem – znów ciemność i cisza niczym niezmącona.
Stary pan zatoczył się nagle jak ugodzony w samo serce. Tam, w najodleglejszym krańcu korytarza, tam, gdzie poruszyła się zdradziecko klamka… tam były… tam było tylko jego mieszkanie, trzypokojowy apartament, wynajęty dla rodziny. Żona? Zostawił ją kilka minut temu, pogrążoną we śnie. Nie, złudzenie było niemożliwe – postacią w bieli, która nocą wracała z obcego pokoju, mogła być jedynie Erna, jego córka, dziewiętnastoletnia córka…
Stary człowiek trząsł się na całym ciele, zimnym dreszczem przeszyła go zgroza. Jego córka Erna, jego dziecko, pogodne, swawolne dziecię… nie, to niemożliwe, musiał się pomylić. Lecz cóż mogła ona robić w obcym pokoju, jeśli nie… Odpychał od siebie myśli, niczym dzikie bestie, lecz straszne widziadła panoszyły się w mózgu, szponami wpijał się obraz skradającej się postaci, niezatarty, niezniszczalny: musiał, musiał mieć pewność. Ciężko dysząc, brnął po omacku wzdłuż ściany korytarza, aż do jej drzwi, sąsiadujących z jego drzwiami. To straszne: właśnie tutaj, właśnie przy tych drzwiach, jedynych w całym korytarzu, drżała wąziutka niteczka światła u szczeliny, a dziurkę od klucza przeszywał zdradziecki biały punkt: o czwartej nad ranem było jeszcze światło w jej pokoju. I oto nowa poszlaka: trzask elektrycznego kontaktu, biały sznureczek światła rozpłynął się bez śladu w czerni – nie, nie, nic nie pomoże samookłamywanie się – to była ona, Erna, jego córka, to ona w nocy skradała się z cudzego łóżka do własnego.
Stary człowiek trząsł się z zimna i zgrozy; w jednej chwili pot oblał mu całe ciało. Pierwszą jego myślą było wyważyć drzwi, pięściami stłuc ją, bezwstydną! Lecz nogi chwiały się pod szerokim korpusem. Ledwo znalazł siły, aby zawlec się do pokoju, do łóżka. W głowie mu się mąciło, upadł na poduszki jak śmiertelnie ranne zwierzę.