Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bezimienna narratorka odkrywa życie w Dublinie. Wyrzucona ze studiów, pracuje jako kelnerka, wieczorami zaś pije i uprawia przygodny seks. Życie bohaterki zmienia się razem z poznaniem starszego od niej Ciarana – idealnego w oczach dziewczyny chłopaka, który jest pewnym siebie krytykiem sztuki. Para jednak nie tworzy idealnego związku. Akty desperacji to kronika toksycznej relacji, w której i kobieta, i mężczyzna są socjopatyczni. To także studium autodestrukcji prowadzącej do niepohamowanej żądzy seksu, samookaleczania, zatracania się w używkach i alkoholu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Mojej mamie Sam i tacie Jimowi
I co, udało ci się dostać to, czego
chciałeś od życia – mimo wszystko?
Mnie tak.
A czego chciałeś?
Być ukochanym, poczuć się w świecie ukochanym.
Raymond Carver, Późny fragment, tłum. A. Zano
Siedemnastoletnia dziewczynka w szpitalu dla umysłowo chorych wyznała mi, że się boi, bo ma w sobie bombę atomową.
R.D. Laing, Podzielone ja, tłum. M. Karpiński
Dublin
Podczas naszego pierwszego spotkania straszliwie go pożałowałam.
Rozejrzałam się po galerii za stolikiem z drinkami, chciało mi się pić – i wtedy się zaczęło.
Stał obok nieco groteskowej rzeźby. Różowa bryła miała chyba stanowić jakąś zmutowaną wariację na temat ludzkiego ucha.
Pogrążony w rozmowie, zawzięcie gestykulował, wskazując na dzieło sztuki. Uświadomiłam sobie, że już go gdzieś kiedyś widziałam.
Raz się tak zdarzyło, że siedziałam naprzeciwko niego w bibliotece na Rathmines i już w tamtym momencie, podobnie jak teraz, zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Uznałam go za najpiękniejszego mężczyznę, jaki stąpał po ziemi. Wymieniliśmy przeciągłe spojrzenia.
Spotykałam się wtedy z kimś innym, ale nawet w przeciwnym wypadku nic bym nie zrobiła, bo nigdy w życiu nie zainicjowałam kontaktu z mężczyzną – nie w taki sposób. Rozmyślałam o nim później, ale uznałam, że pewnie odwiedził bibliotekę tylko przelotem. Nikt taki, nikt o takim wyglądzie nie może mieszkać w Dublinie, stwierdziłam, ani w ogóle w Irlandii. Niemożliwe, żeby ktoś tak piękny żył tu pośród nas.
A teraz stał niecały metr ode mnie i znów mogłam mu się uważnie przyjrzeć.
Ciaran miał delikatne jak puch włosy barwy ciemniejącego blondu, jak u dziecka wychodzącego z okresu niemowlęctwa.
Ogromne szare oczy, krzywy rzymski nos i doskonałe, skrojone jak u cherubina usta. Te niemożliwie różane wargi miał nieco wydęte, jakby w wyrazie nadąsania albo nieustająco gotowe się roześmiać. Był bardzo wysoki i miał wadę postawy typową dla kogoś, kto szybko urósł i starał się to maskować.
Zgrabne dłonie pomimo długich rąk sprawiały wrażenie nieproporcjonalnie dużych, jego kości zaś wydawały się z jakiegoś powodu delikatniejsze niż u innych. Rysy twarzy również miał zachwycające, ale na widok jego ciała ugięły się pode mną nogi. Kości policzkowe – tak wysokie, że przydawały oczom okrutnego wyrazu, i długie palce, z rozmysłem chwytające powietrze w trakcie rozmowy, jakby poprawiał niewidzialne dekoracje.
O Ciaranie trzeba jednak wiedzieć, że był nie tylko wyjątkowo piękny, ale że z jego ciała promieniował także nieopisany spokój. Każdy jego gest był podszyty ciszą, podobnie jak spojrzenia i śmiech. Niczego nie chciał od świata zewnętrznego.
W takiej przestrzeni, w otoczeniu sztuki – gdzie rozmówca zawsze patrzy ci przez ramię, rozglądając się za kuratorem – jego energia robiła szczególne wrażenie. I choć nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego, nie dało mu się odmówić aury wewnętrznej harmonii, jak gdyby już zawierał w sobie wszystko, czego potrzebował.
Czy to możliwe pokochać kogoś tylko z widzenia, w ogóle go nie znając?
Jak opisać to, co mi się przydarzyło, nie sięgając po słowo „miłość”?
Stałam w galerii i czułam nie tylko pociąg erotyczny (uświadamiałam go sobie mgliście, jak biały szum), ale też uczucie, którego nie potrafię opisać inaczej niż jako poważną, głęboko niepokojącą litość.
Nie chcę przez to powiedzieć, że patrzyłam na niego z góry. Przez niemal całe nasze wspólne życie uważałam Ciarana za lepszego ode mnie zarówno w kwestiach najważniejszych, jak i tych całkiem błahych.
Mówiąc o pożałowaniu, mam na myśli tylko to, że kiedy go zobaczyłam, ogarnęła mnie przeszywająca czułość na widok jego stanu: człowieczeństwa. W tamtej chwili najprostsze przywiązanie i smutek, jakich mogłabym doświadczać wobec kogokolwiek, nasiliły się tak bardzo, że nie dałam rady oddychać.
Nawet teraz, nawet po wszystkim, co się między nami wydarzyło, wciąż nie uszło ze mnie poruszenie, jakie wtedy we mnie wywołał.
Ciaran nie był pierwszym pięknym mężczyzną, z którym się przespałam, ani pierwszym, do którego czułam obsesyjne przywiązanie, ale nikogo przed nim nie wielbiłam. Jego ciało zmieniło się w mój dom modlitwy – miejsce, gdzie mogłam zapomnieć o własnej fizyczności, jego mi wystarczała. Stało się dla mnie przestrzenią absolutnej rozkoszy, absolutnego piękna.
Myślicie, że nie zauważyłam, jak opisuję jego ciało – że nazywam je miejscem, rzeczą? Sądzicie, że nie jestem świadoma, co to znaczy, kiedy kobieta mówi tak o mężczyźnie? Co ja mogę wiedzieć o męskim ciele – i czy którekolwiek z nich potrzebuje jeszcze więcej pochwał, czy naprawdę na to zasługuje?
Jakie to musi być uczucie – być pięknym, a zarazem niewidzialnym, kiedy tylko się tego zapragnie? Jak to jest być pięknym mężczyzną?
Ciaran zauważył, że go obserwuję. Lekko się uśmiechnął i otworzył szerzej oczy – może przypomniał sobie nasze wcześniejsze przelotne spotkanie, przynajmniej taką miałam nadzieję. Zbliżyłam się do niego, a on przerwał rozmowę i zwrócił się w moją stronę.
– Ach, to ty – powiedział, jakbyśmy się tu umówili.
– No tak się składa – odparłam głupio i zapłonęłam ze wstydu, prawie nie poznając własnego głosu. Brzmiał bardzo irlandzko, jakby podszyty nieszczerą jowialnością. Ciaran z kolei mówił z akcentem, którego nie potrafiłam przypisać do żadnego miejsca.
– Jak masz na imię? – spytałam.
– Ciaran. Ale tylko mój ojciec pochodzi z Irlandii – dodał, jakby czytał mi w myślach. – Jestem Duńczykiem.
Spojrzałam mu w oczy, a wtedy wstyd przestał się liczyć, ustąpił miejsca przyjemności ze spotkania.
Posłaliśmy sobie nieśmiałe uśmiechy.
– Jak ci się podoba wystawa?
– Och, wiesz… – Starałam się odpowiedzieć jak najszybciej i jak najgładziej. – To tylko zbieranina przedmiotów upchniętych w jednym pomieszczeniu, nie uważasz? Niewiele dla mnie znaczy. Przychodzę wyłącznie ze względu na drinki.
Zignorował to ostatnie zdanie, wplecione po to, żeby wyprowadzić nas z galerii do jakiegoś miejsca, w którym czułabym się swobodniej.
– Przecież na tym właśnie polega nasze zadanie, prawda? Zrozumieć, dlaczego akurat te przedmioty zebrano akurat w tym pomieszczeniu.
Szukałam w jego uwadze kpiny, ale jej nie znalazłam – chyba mówił poważnie.
– Widzisz, w kontakcie ze sztuką zawsze mam wrażenie, że stąpam po grząskim gruncie. W innych sprawach mogę się posiłkować wiedzą i poruszać po wyznaczonej przez nią przestrzeni. A tutaj wydaje mi się, że wystarczyłoby powiedzieć cokolwiek. Brak mi jakiegokolwiek punktu odniesienia.
Znów się do mnie uśmiechnął. Teraz w jego oczach dostrzegłam błysk, już na pewno o seksualnym zabarwieniu, niemal triumfujący.
– A ja właśnie to najbardziej w sztuce lubię.
– Weźmiemy coś do picia? – zasugerowałam.
– Ja zaraz lecę, zresztą alkohol i tak już się skończył. Proszę, weź moje. – Wręczył mi niemal pełne piwo, po czym przewiesił torbę przez ramię. – Masz ochotę wybrać się jutro ze mną na spacer?
Uznawszy moje rozmaślone spojrzenie za odpowiedź twierdzącą, zapisał swój numer na serwetce i mi ją podał.
– Świetnie – rzucił jeszcze i już go nie było.
Mieszkałam wtedy na Ranelagh w kawalerce na parterze i zostawiałam na noc otwarte okno, żeby przez nie wejść, gdybym zgubiła klucze, co zdarzało mi się często. Pierwszego wieczora w nowym domu rozpakowałam swoje rzeczy, usiadłam na łóżku i rozejrzałam się po strzępach wspomnień i rozmaitych drobiazgach. Wodziłam spojrzeniem po rysunkach i liścikach od dawnych kochanków i przyjaciół, po zdjęciach i pocztówkach, porcelanowych figurkach, popielniczkach ze sklepików ze starociami. Potrzebowałam tych rzeczy, rozkładałam je natychmiast po wprowadzeniu się do nowego miejsca, ale teraz, gdy zostałam z nimi sama, wyglądały głupio. Przypominały rekwizyty z kiepskiego przedstawienia, jakby ich zadaniem było spreparować jakąś osobowość i wypełnić nią pustkę.
Mieszkając w pojedynkę, oddzielałam się od samej siebie coraz dotkliwiej i bardziej groteskowo.
Miałam życie poza domem: pracowałam, chodziłam tańczyć i pić, a w towarzystwie byłam zabawna i pełna energii; w tym życiu zdarzało mi się zamienić kilka spojrzeń z mężczyznami w barach, a czasami też zabierać ich na noc do siebie; w tym życiu mówiłam ludziom, że uwielbiam mieszkać sama, a oni mi wierzyli, bo przecież widzieli moje szczęście.
Kiedy sprawiałam wrażenie szczęśliwej, nie udawałam. Nie jestem zdolna do odgrywania emocji, jakich w sobie nie znajduję. Kłopot w tym, że uczucia nie mają ciągłości, nie przechodzą z jednej godziny na drugą.
Pod tym wszystkim kryło się drugie życie, to spędzane w mieszkaniu, gdzie usiłowałam zmusić się do uległości i bezruchu. Nie potrafiłam być szczęśliwa w pojedynkę, a ponieważ wiedziałam, że to oznaka słabości, zmuszałam się do znoszenia tego stanu tak długo, aż pękałam – choć czasami sądziłam, że oszaleję.
Przebywanie z innymi ludźmi dawało mi poczucie spełnienia. Właśnie dlatego chciałam się zakochać. W takim stanie ducha nie jest potrzebna ciągła fizyczna obecność ukochanej osoby. Miłość sama w sobie dokarmia i uzasadnia wszystkie wstrętne chwile, które w przeciwnym razie marnowałabyś na ćwiczenia z bycia prawdziwą osobą, chodzenie tam i z powrotem po gównianym mieszkanku i odwlekanie momentu odkorkowania wina do dziewiętnastej.
Człowiek zakochany doznaje stanu łaski. Pewien przyjaciel wyznał mi kiedyś, co sobie wyobraża podczas pracy – że obserwuje go jego ojciec albo Bóg, bo wtedy jest bardziej produktywny. Na mnie stan zakochania działał podobnie: stawał się moją tarczą, celem wyższym, obietnicą składaną czemuś poza mną samą.
Tamtego wieczora, kiedy poznałam Ciarana, upiłam się najbardziej w życiu. Potrafiłam się upijać na dwa sposoby. Pierwszy – raczej w samotności – to stan upojenia zrodzony nie z chęci przyjemnego spędzenia czasu, lecz by godziny mijały nieco mniej żałośnie. Spożywałam wtedy alkohol powoli, może kieliszek wina na pół godziny, w nieprzesadnych ilościach – choć nigdy mniej niż butelkę. Te chwile charakteryzował nastrój płaczliwego użalania się nad sobą, który czasami kwaśniał i zmieniał się w coś gorszego.
Drugi rodzaj upojenia, jakiemu się oddawałam, był o wiele bardziej rozbuchany, kipiący od dobrego nastroju, który w większym towarzystwie zmierzał w stronę manii. Wydawałam wówczas ogromne ilości pieniędzy, których nie miałam, bo koncepcja czasu wykraczającego poza tu i teraz wydawała mi jeszcze bardziej niż zazwyczaj absolutną niemożliwością, a bieżące potrzeby wymagały natychmiastowego zaspokojenia.
To rozpasanie nigdy nie było przygnębiające w trakcie, składało się po prostu na młodość bez stabilizacji, bez zobowiązań. Takie wieczory zwykle dawało się rozpoznać, jeszcze zanim się rozkręciły – zaczynaliśmy pić, a w pomieszczeniu unosiła się beztroska. Pierwsze drinki łoiło się na hejnał, niecierpliwie czekając na rozluźnienie i późniejszą histeryczną zabawę. Wtedy sądziliśmy, że do teraz pewne rzeczy, których nam brakowało, będziemy już mieć.
Czasami w takie noce spotykałam ludzi innych niż ja, wyrosłych na dużych pieniądzach i żyjących wygodnie w mieszkaniach, które rodzice podarowali im z równą nonszalancją, z jaką nam dawali na urodziny bransoletki z przywieszkami albo kupony podarunkowe do księgarni. Jeden z takich gości, Rogers – drobny, żylasty, z nastroszoną blond czupryną, drgającą nad jego porcelanową twarzą – wyleciał ze studiów mniej więcej wtedy co ja. Wpadłam na niego na imprezie kilka miesięcy później i zapytałam, jak sobie radzi. Zaskoczył mnie informacją, że został pracownikiem średniego szczebla w dużej firmie PR-owej; przecież oboje mieliśmy dopiero dziewiętnaście lat i żadnych kwalifikacji. Ja nadal ledwo wiązałam koniec z końcem, rozpaczliwie szukając jakiejś żałośnie płatnej roboty w sklepie albo barze.
Gdy w swojej niewinności spytałam, jak mu się to udało, on puścił do mnie oko.
– Nazwisko Rogers sporo znaczy w tym mieście! – powiedział.
To stwierdzenie było obrzydliwe samo w sobie, ale zarumieniło się zabawnym odcieniem absurdu, gdy wspólna znajoma zdradziła mi, że firma jest własnością jego rodziców. „Nazwisko Rogers sporo znaczy w rodzinie Rogersów”, myślałam odtąd z przepyszną pogardą za każdym razem, kiedy go gdzieś widziałam.
Podobnie jak większość moich przyjaciół byłam dobrą pijaczką – to znaczy potrafiłam dużo w siebie wlać, lubiłam taką formę spędzania czasu, a po alkoholu nie stawałam się nieprzyjemna.
Kace były plagą mojego życia. Codziennie mnie jakiś dręczył, a ze dwa razy w tygodniu cierpiałam poważnie. Podczas tych gorszych na całe dnie zawijałam się w pościel, bez przyjemności i bez przekonania przesuwałam palcem po ekranie telefonu, zamknięta w powtarzalnej czynności jak w bunkrze. O szesnastej zerkałam przez zasłony na wpadające do środka promienie słońca i uznawałam, że lepiej zostać w domu aż do zmroku. Bardzo się bałam.
Raz wypełniłam kwestionariusz pozwalający ocenić poziom uzależnienia od alkoholu. Ostatnie pytanie w dziale określającym, czy jesteś „alkoholikiem w końcowym, niemal śmiertelnym stadium choroby”, brzmiało: „Czy kiedy budzisz się po długim okresie picia, towarzyszy ci głębokie przerażenie?”. Pomyślałam, że nie ujęłabym tego lepiej.
Głębokie przerażenie. To doskonale opisywało strach, jaki ogarniał mnie rano, strach o szczególnym zabarwieniu, jakby przeżywała go stara kobieta. Przypominał mi te filmowe staruszki u progu demencji, niedawno owdowiałe i niepamiętające już szczegółów wnętrza własnego domu; bezcelowe, lecz pochłaniające bez reszty niepokój i poczucie zaskoczenia. Regularnie budziłam się głęboko przerażona.
William Faulkner w ostatnim stadium alkoholizmu wybrał się do Nowego Jorku, żeby odwiedzić znajomych i obejrzeć jakieś przedstawienia teatralne. Po dziesięciu dniach ciężkiego picia zniknął. Przyjaciel wybrał się do hotelu, żeby sprawdzić, co się stało. Przez jakiś czas bezskutecznie wołał Faulknera i łomotał do drzwi jego pokoju, aż w końcu zażądał jego otwarcia. Ludzie wpadli do środka i znaleźli Faulknera na podłodze w łazience; był półprzytomny i głucho pojękiwał.
W powietrzu wisiał dziwaczny odór. Pomimo mrozu wszystkie okna były szeroko otwarte. Okazało się, że Faulkner wstał w nocy, żeby zwymiotować, przewrócił się i oparł o rurę grzejnika. Natychmiast stracił przytomność i nie czuł, jak gorąca rura przez wiele godzin pali mu skórę na plecach. Kiedy go znaleziono, miał już poparzenia trzeciego stopnia.
W szpitalu wezwano do niego lekarza.
– Dlaczego pan to robi? – spytał doktor.
Ponoć wtedy Faulkner wysunął buńczucznie podbródek i odparł:
– Bo lubię!
Pisarzowi towarzyszył jego wydawca, Bennett.
– Bill – odezwał się, a ja wyobrażam sobie, że wpatrywał się wtedy w swoje dłonie, potrząsał lekko głową, nie był w stanie spojrzeć przyjacielowi w oczy. – Czemu robisz sobie coś takiego na wakacjach?
Słysząc to, Faulkner się zjeżył i podciągnął na łóżku, aż usiadł prosto.
– Bennett, to są moje wakacje.
Dlaczego to robisz? Bo lubię.
To nawet nie oznacza „Czerpię z tego przyjemność”, tylko: „To mój wybór”.
Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę – to właśnie czynię. Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci?
List do Rzymian, 7:15–7:25
Tamtej nocy po spotkaniu z Ciaranem piłam, aż zwymiotowałam i popękały mi naczynka wokół oczu. Przyglądałam się im później w lustrze, wodząc delikatnie palcami po nowo powstałych śladach, bo wiedziałam, że znaczą pewien początek.
W pierwszych latach dorosłości przydarzyły mi się rzeczy obiektywnie gorsze od tych, które czekały mnie z Ciaranem; ponure pozycje do odhaczenia z listy zranionej kobiety. Nie mogę wspomnieć o nich zbyt szybko, bo same ich nazwy wystarczą, by jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zgasić zainteresowanie oświeconego czytelnika. Kobiece cierpienie jest tanie i tanio sprzedawane przez nieszczere atencjuszki – a szukanie zainteresowania zajmuje bez wątpienia wysokie miejsce wśród naszych grzechów głównych.
Całe cierpienie, jakie przypadło mi w udziale, zanim poznałam Ciarana, znosiłam jak dziecko. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie było ono poważne, bo było, ani że go nie rozumiałam, bo rozumiałam. Ale przed Ciaranem wciąż postrzegałam cierpienie jako coś znaczącego. Nawet te najbardziej niepojęte z tragedii były w moich oczach uświęcone jakimś jeszcze nieodkrytym celem.
Czułam, że istnieją szczęściarze i pechowcy, a ja szczęście miałam. Wiedziałam o tym nawet w najgorszych depresyjnych dołkach. Mój ból wydawał się wyrastać z przekonania, że nie jestem dość wartościowa, by zasługiwać na niepodważalnie szczęśliwe życie, jakie przypadło mi w udziale.
Nie myślałam o tym aż tak dosłownie – albo z takim religijnym oddaniem – by twierdzić, że „nic nie dzieje się bez przyczyny” albo że „Bóg daje nam tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć”, ale ogólne wrażenie nie różniło się jakoś specjalnie od takich frazesów. Chodziło o przeczucie, że każde ludzkie życie ma w sobie jakąś opowieść i przeznaczenie. I że nieszczęście, choćby największe, prowadzi ku własnemu nieuchronnemu rozwiązaniu.
W mojej interpretacji każde doświadczenie prowadziło do punktu, w którym miałam się ostatecznie znaleźć, a punktem tym było zakochanie.
Miłość stanowiła wielkie pocieszenie, miała być płomieniem, który jednym podmuchem strawi całe połacie mojego życia, spali je na popiół. Uważałam miłość za potężny walec, za żywioł, który mnie oczyści i dzięki swojej obecności sprawi, że zacznę na nią zasługiwać. Od dzieciństwa nie było w moim życiu żadnej religii; zaczęłam natomiast żarliwie wyznawać wiarę w miłość.
Och, nie śmiej się ze mnie. Nie śmiej się, że jestem taką kobietą i mówię ci takie rzeczy. Sama to słyszę.
Napisałam do niego rano i umówiliśmy się na spotkanie o czternastej przed Muzeum Historii Naturalnej. Wzięłam prysznic w niemal wrzącej wodzie, a przy szorowaniu zębów plułam krwią do umywalki. Miałam okrutnego kaca, ale bez mdłości – ten złoty moment przed całkowitym wytrzeźwieniem. Cieszyłam się, że jestem w takim stanie. Życie na kacu to katorga, ale bez niego też nie jest tak różowo. Biały szum i otępienie potrafią przeprowadzić prawie niezauważenie przez dzień; człowiek jest zbyt zajęty bólem i pragnieniem, żeby zwracać uwagę na inne, potencjalnie kłopotliwe sprawy.
Nic nie jadłam od wczorajszego lunchu, szłam trochę roztrzęsiona. Usiłowałam przypomnieć sobie jego twarz, ale tak się zadurzyłam, że nie byłam w stanie. Potrafiłam zrekonstruować w myślach poszczególne elementy, kiedy jednak próbowałam je poskładać, unosiły mi się przed oczami w rozmigotanym roju. Gdy to sobie uświadomiłam, roześmiałam się niespokojnie i potrząsnęłam głową, przepełniona czułością do samej siebie. Kocham siebie zakochaną. Uważam swoje uczucia za bardzo ludzkie i fascynujące – przynajmniej w takim stanie mogę się utożsamiać z własnymi poczynaniami.
On już był na miejscu, snuł się po trawnikach, oglądając żywopłoty przystrzyżone na kształty różnych zwierząt. Zbliżyłam się do niego i położyłam mu dłoń na łokciu, poczułam jego ciepło pod znoszonym swetrem koloru rdzy. Zauważyłam to już poprzedniego dnia na wernisażu – nosił ubrania, które wprawdzie wyglądały na nim elegancko, ale były bliskie rozpadu. Nie chodziło tylko o modne wyświechtanie; one naprawdę były doprowadzone do absolutnej granicy swojej funkcjonalności. Ta obserwacja wzbudziła we mnie instynktowny szacunek: oto prawdziwa zaradność. Ojciec powiedział mi kiedyś, że niczego nie ceni w ludziach tak bardzo jak zaradności, i od tamtej pory zwracałam na to uwagę.
Objęliśmy się na powitanie; poczułam, jak szczupłe ciało kryje się pod wysłużonymi, miękkimi warstwami ubrania. Teraz otaczała go nieco inna energia niż poprzedniego wieczora. Nadal miał w sobie potężny spokój, ale na jego twarzy malowało się napięcie. Zastanawiałam się, czy jest zdenerwowany. Moja trema brała się głównie z trzeźwej atmosfery całej sytuacji. Wszystkie dotychczasowe romantyczne zbliżenia zaczynałam pod wpływem alkoholu; do większości doszło przypadkiem.
To nie było dobre miejsce na pierwszą randkę. Musieliśmy chodzić od sali do sali i koncentrować uwagę na czymś innym niż na sobie nawzajem. Przerywaliśmy milczenie uwagami o eksponatach. Rozmawialiśmy akurat tyle, żeby w cichych pomrukach wymienić się podstawowymi informacjami na swój temat. Dowiedziałam się, że rok temu przeprowadził się na stałe do Dublina, by spędzać więcej czasu z ojcem, który chorował, ale teraz czuł się już lepiej. Wcześniej mieszkał pod Kopenhagą, gdzie pracował jako krytyk sztuki. Tutaj próbował pisywać eseje, ale zarabiał głównie na zleceniach copywriterskich i recenzjach dla jakiegoś magazynu.
Długie pasma ciszy wpędzały mnie w stan nieznośnego niepokoju; bałam się, że jeszcze chwila i wybuchnę śmiechem. Przestrzeń muzealna nie pomagała: znaleźliśmy się w zapuszczonym, ciemnym i pięknym starym budynku, gdzie eksponaty bywały szalenie zabawne, choć twórcy ekspozycji z pewnością nie mieli takich intencji. Czasami chodziliśmy tam na kacu ze znajomymi i doskonale się bawiliśmy, wyśmiewając stare, nieporadnie wypchane zwierzęta. Ciaran jednak spacerował po wystawie z widoczną powagą i zrobiło mi się głupio, że tak mnie bawi to miejsce.
Gdy schylał się nad motylami, przyglądałam mu się tak długo, jak się dało. Chciałam znaleźć się bliżej. Podeszłam, znów dotknęłam jego wytartego swetra i zapytałam, czy chciałby wyjść i coś zjeść.
Nadal w milczeniu zeszliśmy po schodach, a kiedy byliśmy już na zewnątrz, on odwrócił twarz w moją stronę.
– Cóż – stwierdził. – To było bardzo kiepskie muzeum.
Jego powaga tak mnie rozbawiła, że się roześmiałam, a on mi zawtórował.
Spędziliśmy razem resztę dnia, rozmawialiśmy jeszcze trochę o swoim życiu. Opisał mi miasto swojego dzieciństwa i dodał, że nie czuł żalu, kiedy je opuszczał. Ja opowiedziałam o tym, jak wyleciałam ze studiów, i o licznych zajęciach, jakich się chwytałam od tamtej pory. Dodałam, że też piszę – powiedziałam to tak, jak zawsze zwierzałam się z tego ludziom, z cnotkowato spuszczonymi oczami, odwracając spojrzenie z obawą i cichutką nadzieją, że zechcą dowiedzieć się więcej. W przypadku większości mężczyzn ta obawa była zupełnie nieuzasadniona, a Ciaran nie stanowił wyjątku. Tylko pokiwał energicznie głową i skierował rozmowę na dalsze tory.
Wieczorem przeszliśmy się wzdłuż rzeki, a następnie on się pożegnał, bo musiał iść do swojego studia, żeby popracować. Pocałował mnie i przytrzymał moją twarz w dłoniach, przyglądając się jej z czułą satysfakcją. Powiedział, że niedługo znów się zobaczymy.
Kiedy ruszyliśmy każde w swoją stronę, odwróciłam się, żeby spojrzeć na niego przez ramię. On w tej samej chwili zrobił to samo, od czego wezbrała we mnie fala niepowstrzymanej beztroski. Roześmialiśmy się oboje, a ja oderwałam od niego wzrok i pobiegłam w przeciwnym kierunku – musiałam, to uczucie było zbyt silne. Biegłam, biegłam i nie mogłam przestać się śmiać z niedowierzania i zachwytu, że mnie pocałował, a ja nie chciałam teraz całować nikogo innego.
Kiedy to wspominam, najdziwniejsze jest dla mnie to, jak spokojny był ten nasz wspólny dzień. Dobrze się dogadywaliśmy, miło spędzało nam się razem czas i nie było żadnych wątpliwości co do tego, że czujemy do siebie pociąg, ale w naszej rozmowie nie było żadnej przełomowej chwili. Nie nastąpił ten moment, który przytrafiał mi się ze wszystkimi przed nim – gdy obie strony czują, że każdy element układanki wskoczył na swoje miejsce i pojawia się wspólny rytm.
Wydaje mi się, że już wtedy, gdy biegłam zachłyśnięta nad rzeką w świetle zachodzącego kwietniowego słońca, zdawałam sobie z tego sprawę. Nie było dla mnie ważne, czy ma poczucie humoru, co o mnie myśli, jakie książki oboje czytaliśmy.
Zakochałam się w nim od pierwszej chwili i ani on, ani nikt inny nie zdołałby tego zmienić.
Przed Ciaranem przymierzałam się do innych mężczyzn. Próbowałam wielu różnych rzeczy. Weszłam w dziwny wiek. Nie byłam już tą ledwo dojrzałą, choć samoświadomą nastolatką, dzierżącą taką władzę nad mężczyznami. W niczym jednak nie przypominałam pewnej siebie dorosłej kobiety, która kusiłaby ich niezależnością.
Ludzie chętnie spędzali ze mną czas, bo byłam dostatecznie atrakcyjna, a przy tym ich nie onieśmielałam. Sprawiałam wrażenie życzliwej i pogodnej, czasami natomiast potrafiłam wbić zabawną szpileczkę. Wyglądałam jak kobieta i ruchałam się jak kobieta, ale potrafiłam pić, ćpać i gadać jak ziomek. Sprowadzałam sobie do domu jakiegoś zniewieściałego DJ-a o długich kończynach, a nad ranem włóczyliśmy się razem po mieście bez niezręcznych sugestii romansów albo zobowiązań.
Mogliśmy iść na kawę w tych swoich komicznych futrzanych płaszczach albo na konspiracyjne zbyt wczesne piwo, a potem się rozejść. Nierzadko widywałam ich jeszcze tej samej nocy w innym klubie z jakąś dziewczyną, która w ich oczach była bardziej rzeczywista – wysoka, smukła jak trzcina i zajmująca się modelingiem w przerwach od studiowania sztuk pięknych. Niczego tak nie pragnęłam, jak stać się prawdziwą dziewczyną taką jak one, lecz nie wiedziałam, jak to osiągnąć – poza wspólnym imprezowaniem nie znałam żadnego sposobu na zbliżenie się do tych chłopaków. Nie byłam bezwartościowa, ale nie zależało mi na akurat takiej wartości, jaką w sobie nosiłam, i nie miałam pojęcia, jak ją wymienić na coś innego.
Moje życie towarzyskie z czasem straciło rozmach. Przespałam się ze zbyt wieloma cudzymi chłopakami, rzygałam w zbyt wielu salonach. Straciłam urok wesołej imprezowiczki i zmieniłam się w taką gorączkowo szukającą zabawy, aż w końcu i tak poczułam, że zrobiłam się na to za stara.
Później nabrałam zwyczaju spotykania się wyłącznie z mężczyznami znacznie starszymi ode mnie. Nie wiedziałam, co ze sobą począć, więc najłatwiej było po prostu wtoczyć się w ich życie. Przy nich nie miało większego znaczenia, czy jestem naprawdę piękna, wyjątkowa, interesująca. W szerszej perspektywie wciąż byłam bardzo młoda, nawet jeśli nie dostatecznie młoda, by przyciągać uwagę w nocnych klubach. Cieszyłam się przywilejem młodości dość świeżej, by tacy mężczyźni zachwycali się mną wyłącznie z racji wieku, stanowiącego pomnik tego wszystkiego, do czego oni nie mieli już dostępu.
Jednego takiego spotkałam na premierze książki niedługo przed poznaniem Ciarana. Był Amerykaninem i redaktorem w małym niezależnym wydawnictwie poetyckim. Nosił zabawne grube okulary i włóczkowe bezrękawniki, a do tego mówił przez nos i bezrefleksyjnie głośno – właśnie przez to go zauważyłam. W trakcie nużących przemówień różnych gości tak donośnie i beztrosko rozmawiał ze znajomym, że aż się roześmiałam. Kolega odpowiadał szeptem i próbował go uciszyć, ale redaktor chyba nie dostrzegał jego wysiłków i uparcie nadawał na pełny regulator, zaciągając płaskim kalifornijskim akcentem. Zauważył, że mu się przyglądam, i przez resztę wieczoru piliśmy razem.
Było coś niesamowitego w przyglądaniu się mężczyznom, którzy nie mogli się pochwalić szczególną atrakcyjnością, lecz żywili mniej lub bardziej uzasadnione przekonanie, że mogą robić i mieć, co tylko zapragną. Zawsze z laboratoryjną precyzją oceniałam, jak piękni w porównaniu ze mną są ludzie, z którymi chciałam się spotykać, i trzymałam się z daleka od tych zbyt dotkliwie przewyższających mnie urodą. A tu, proszę, tacy mężczyźni rozbijają się po świecie i z radosną bezmyślnością wyciągają ręce po każdą mijaną błyskotkę. Oni nie czuli potrzeby proporcjonalnej wymiany – parli prosto na ciebie, może tylko uśmiechając się z jakąś dozą nieśmiałości, a ich poczucie uprzywilejowania było mi tak obce i tak godne pozazdroszczenia, że działało trochę jak urok.
– Mam tak jakby dziewczynę – wydyszał mi do ust, przycisnąwszy mnie do ściany.
– Okej – odparłam, przewróciłam oczami i znów go pocałowałam.
Kiedy parę tygodni później po raz pierwszy zabrał mnie do domu, natychmiast straciłam całą domniemaną przewagę. Facet był bogaty. Mieszkał w ogromnym trzypokojowym mieszkaniu przy Merrion Square, całym w beżach i miękkich tkaninach. Z kanapy zamrugała na nas zaspana mała corgi o imieniu Dots. Młodość i piękno czasami wydawały się czymś bardzo wartościowym, jakby te rzeczy przekładały się jakoś na władzę w prawdziwym świecie. W starciu z pieniędzmi jednak zawsze stwierdzałam, że te atuty są gówno warte.
Zaprowadził mnie do łóżka; zareagowałam nieśmiało, zupełnie jak nie ja. Elegancja tego mieszkania mnie przytłoczyła, moja tania bielizna z sieciówki wydała mi się ordynarna. W końcu rozebrał mnie całą i położył na łóżku, a potem przyklęknął i cierpliwie odsuwał mi dłonie za każdym razem, kiedy próbowałam osłaniać najintymniejsze miejsca. Robił tak, aż przestałam się zakrywać i znieruchomiałam pod jego spojrzeniem. Wyglądał na bardzo szczęśliwego, długo mi się przyglądał. Dotknął każdej części mojego ciała, a następnie delikatnie pocałował mnie w czoło.
– Od dawna chciałem to zrobić – powiedział. – Odkąd pierwszy raz cię zobaczyłem.
– Ja też – odparłam, choć wcale nie mówiłam szczerze. Nie chciałam się z nim przespać. Chciałam, żebyśmy nigdy nie poszli do łóżka, tylko rozmawiali, chciałam widzieć wiadomości od niego po przebudzeniu, bawić go i być rozbawianą. Chciałam, żeby nasze niewinne kawiarniane randki ciągnęły się w nieskończoność, a to – seks – oznaczało ich koniec. Wiedziałam o tym.
Na swój sposób było mi nawet przyjemnie, bo on był taki podekscytowany – a mnie sprawiało przyjemność, że tak się przy mnie czuje – ale przy każdej nowej rzeczy, jaką mi robił, przepełniał mnie smutek. Każda nowa rzecz była kolejnym zakończeniem. A gdy zrobiliśmy już wszystko, co było do zrobienia, on zasnął, a ja przywarłam do jego kojąco masywnego, miękkiego brzucha – ojcowskiego, tak różnego od ciał tych wychudzonych jak sieroty chłopców z hipsterskich klubów – i się rozpłakałam.
Nad ranem obudziłam się pierwsza i poszłam do kuchni po wodę. Snułam się po mieszkaniu i zauważałam różne szczegóły, które umknęły mi wieczorem, bo byłam zbyt pijana. W jednym pomieszczeniu wszystkie ściany były zasłonięte regałami pełnymi książek; kiedy stanęłam przed jednym z nich, ogarnęło mnie poczucie stabilności i bezpieczeństwa. W dwóch kątach pomieszczenia znajdowały się fotele, w których dwie osoby mogłyby siedzieć przez cały dzień i czytać w przyjemnej ciszy aż do wieczora, gdy nadchodził czas, by wrócić do świata i znowu być razem. Pogłaskałam sapiącą radośnie Dots i wyjrzałam przez okno na plac, wyobrażając sobie, jak by to było wyprowadzać ją na spacer dwa razy dziennie, jak by to było mieć aż tak regularne i poukładane życie – już po przebudzeniu wiedzieć, co się będzie dzisiaj robić.
Po powrocie do sypialni zobaczyłam szpilki ustawione w kącie po swojej stronie łóżka, a na szafce nocnej flakon perfum i krem nawilżający Avène. Pomyślałam, że jego dziewczyna może być w wieku mojej matki. Oto prawdziwe, dotykalne życie, w które wlazłam i naniosłam w nie błota. Nigdy wcześniej nie czułam się tak niepodobna do człowieka, tak jednorazowa, ulotna i stworzona wyłącznie do pełnienia przypisanej mi funkcji. Wezwał mi taksówkę. Wiedziałam, że już nigdy więcej się do mnie nie odezwie, i miałam rację.
W tamtych czasach pracowałam jako kelnerka w hipsterskiej burgerowni, byłam niespokojna od wiecznego biegania tam i z powrotem i od kreseczek koksu wciąganych razem z innymi w toalecie na podwójnych zmianach. Mieszkałam wtedy ze swoją przyjaciółką Lisą w domu, który nazywałyśmy górską chatką, bo miał dziwaczne, nisko zawieszone drewniane sufity i człowiek odnosił wrażenie, że to wnętrze go wchłania. Lisa i ja poznałyśmy się podczas naszego pierwszego tygodnia w Dublinie. Obie dąsałyśmy się bez przekonania na obrzeżach jakiegoś koszmarnego wieczorku integracyjnego dla studentów pierwszego roku, a kiedy nasze oczy się spotkały, dostrzegłyśmy w nich tę samą udręczoną ulgę. Lisa pochodziła z jeszcze mniejszego i bardziej zacofanego miasteczka niż moje, przynajmniej według miejscowych standardów, bo dublińczycy wszystkich spoza swoich żenująco prowincjonalnych przedmieść uważali za wsiurów, rolników i prymitywów z chowu wsobnego.
Od razu się do siebie zbliżyłyśmy i pozostałyśmy przyjaciółkami nawet po tym, jak nagle rzuciłam studia. Kiedy mówiła, że chce iść potańczyć, z zaskoczeniem odkrywałam, że to nie eufemizm na picie, tylko dosłowna tęsknota za parkietem. Piłam dużo więcej od niej, ale doceniałam to, że nigdy nie robi mi z tego tytułu wyrzutów; zachowywała się tak, jakby w ogóle czegoś takiego nie zauważała. Była wielkooka i towarzyska, rzadko przebywała w samotności. Można było odnieść wrażenie, że nie jest jej potrzebny ani gram anonimowości i prywatności, jaką daje samotność. Podziwiałam w niej tę swobodę i dobroć, wiedząc, że mój własny głód towarzystwa ma zupełnie inny, warunkowy wymiar – a kiedy nie byłam w stanie go zaspokoić, potrafiłam wybuchnąć.
Zamieszkałyśmy razem, gdy skończyła studia, i obie pracowałyśmy jako kelnerki na pełen etat – albo przynajmniej na tyle blisko pełnego wymiaru godzin, na ile pozwalały nam kaprysy przełożonych. Dni wolne spędzałyśmy owinięte kocami i polarami na naszej koszmarnej, niewygodnej kanapie, słuchałyśmy radia, skrobałyśmy w notesach, wysyłałyśmy maile albo „robiłyśmy research”, co w moim przypadku oznaczało czytanie na Wikipedii o mniej znanych seryjnych zabójcach i notowanie szczegółów, które zrobiły na mnie wrażenie: „Kiedy przetrzymywał dziewczynę, dał jej do przeczytania Wyspę skarbów i obejrzał z nią Hooka”. Albo: „W wieku dojrzewania zabójca potrafił osiągnąć spełnienie seksualne tylko wtedy, kiedy wycinał dziury w fotografiach przedstawiających kobiety”.
Piłyśmy mocną herbatę bez wyjmowania torebek i paliłyśmy jednego za drugim skręcane papierosy, a kiedy dzień miał się już ku końcowi, wspólnie zabierałyśmy się do krzyżówki. Gotowałyśmy posiłki z puszkowanej fasolki i zwiędłej zieleniny, szczodrze dorzucając czosnku, krojonych pomidorów i anchois. Prawie do każdej potrawy wbijałyśmy na koniec jajko, czekałyśmy, aż się zetnie, a następnie wyłączałyśmy palnik i jadłyśmy, a sos wycierałyśmy z talerzy resztkami chleba, który jedna z nas przyniosła z restauracji. W przeciwieństwie do Lisy byłam niespokojna i zawsze nerwowo czekałam na rozwój wypadków, ale nasze wspólne domowe życie miało na mnie kojący wpływ. Podziwiałam to, jak każde miejsce potrafi zmienić dom – wystarczyło kilka dni od naszej przeprowadzki, żeby nawet na obrzydliwych wilgotnych ścianach toalety pojawiły się ozdoby i figurki oswajające nową przestrzeń.
Lisa była tak prostolinijna, że czasami nie wiedziałam, jak na nią reagować bez przewracania oczami – jakby jej pikniki, bezalkoholowe proszone obiady z jadalnymi kwiatami i podawaną w całości pieczoną rybą albo przygody w pociągach stanowiły jakiś afront wobec mnie. W rzeczywistości bardzo chciałam pragnąć tych wszystkich rzeczy i marzyłam, żeby tak żyć. Albo raczej marzyłam, żeby sprawiać wrażenie kogoś, kto właśnie tak żyje. Lisa robiła to wszystko dla własnej szczerej przyjemności, a ja tylko myślałam, że dobrze by się to prezentowało z boku, ale mi na tym nie zależało. Sądziłam, że życie wyglądające właśnie tak – czyste, łagodne, szlachetne – pomoże mi zdobyć to, czego naprawdę chcę, czyli tak wielu ludzi, jak tylko się da, ich uwagę, pożądanie, ciekawość.
Czasami myślałam o osobach takich jak Lisa – które nigdy nie tracą kontroli nad sobą, nigdy z niczym nie przesadzają, zawsze smacznie śpią po pierwszej w nocy – z czymś w rodzaju pogardy. Ceniłam swoją niezależność, jak o tym myślałam, swoją gotowość do robienia zawsze tego, na co mnie najdzie ochota, zdolność podążania za najprostszym fizycznym wezwaniem, jakie się we mnie akurat budziło. Czy w moim sposobie istnienia nie było jakiejś głębszej prawdy, jaką ludzie bardziej powściągliwi boją się odkryć? Nie przyszło mi do głowy, że być może Lisa robi wszystko dokładnie tak, jak chce, i że pragnie właśnie takiego spokojnego, łagodnego życia. Nie myślałam o tym w taki sposób, bo nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógłby się napić i nie czuć potrzeby picia dalej. Nie rozumiałam, że nie wszyscy noszą w sobie to pragnienie.
Czasami siadała, otwierała butelkę czerwonego wina, ukradzionego przez nią lub przeze mnie z restauracji, upijała mały łyk, potem większy, wzdychała z przyjemnością i odstawiała kieliszek. Popijała je przez kolejną godzinę albo dwie, a przy tym coś czytała albo krzątała się po kuchni. Delektowanie się pierwszym kieliszkiem było mi zupełnie obce; ja wychylałam każdy tak samo, krzywiąc się przez chwilę, kiedy obrzydliwy, kwaśny smak alkoholu rozlewał się po powierzchni wiecznego kaca, i rozluźniałam się dopiero, kiedy pierwsze dwa zaczynały działać.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Tytuł oryginału angielskiego: Acts of Desperation
Copyright © Megan Nolan 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2022
Copyright © for the Polish translation by Aga Zano, 2022
Wydanie I, Warszawa 2022
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: d2d.pl
Redakcja techniczna: Robert Oleś / d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl
Projekt typograficzny: Robert Oleś / d2d.pl
Skład: Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-962706-3-4