Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
38 osób interesuje się tą książką
Wszystko, w co wierzyła, okazało się kłamstwem. Nie wie już, kim jest ani czemu przez większość życia karmiono ją bredniami. Była mistrzynią fałszywych tożsamości, a teraz na niczym nie zależy jej tak mocno jak na poznaniu tej prawdziwej. Zdradzona przez najbliższych, ścigana przez płatnych zabójców i nękana przez domagające się uwagi duchy przeszłości, rusza do kolebki swoich strachów – do magicznej Norwegii, gdzie wszystko się zaczęło.
Czekają tam na Nikitę ludożercze trolle, boskie pszczoły, niespuszczające jej z oka kruki i tajemniczy Akuszer Bogów. Odpowiedzi oczywiście też – ale czy takie, jakich oczekuje? Jedno jest pewne: nie będzie to spokojna i sentymentalna wyprawa do źródeł.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 459
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Miała spojrzenie drapieżnika dość inteligentnego, by nie polować z głodu, ale z wyrachowania – dla satysfakcji płynącej ze zwycięstwa. Jej twarz prawie nigdy nie zdradzała emocji, a przecież znałam ją na tyle, by wiedzieć, że w jej głowie właśnie przeskakują trybiki. „Bardziej opłaca mi się ją zabić czy utrzymać przy życiu?”, szacowała, wbijając we mnie chłodne spojrzenie. I to oczywiście była moja wina. Znów ją zawiodłam.
Pod tym względem niewiele się zmieniło przez ostatnie trzydzieści lat. Byłam rozczarowaniem. Dlatego odwlekałam tę wielką konfrontację – jak dzieciak z pałą w zeszycie, który wraca do domu okrężną drogą.
Ale karty w tej rozgrywce zostały rozdane jakiś czas temu. Ona miała asy i króle, ja – znaczone dwójki i trójki.
Przez lata nauczyłam się, jak radzić sobie z narastającą w piersi paniką i wolą ucieczki. Już jako dziecko rozumiałam, że nie będzie misiów ani czytania na dobranoc. Będzie wycisk i powtarzane jak mantra słowa: „Zawdzięczasz mi życie, bądź mi posłuszna, a zdołasz je zachować. Jeśli zechcę, zabijesz dla mnie. Jeśli rozkażę, zginiesz dla mnie. Jestem twoją matką, a twoim obowiązkiem jest być mi posłuszną”.
Nie okazywać słabości. Nie okazywać emocji. Te szczególnie doprowadzały ją do furii – dawniej i dziś. A wściekła Irena była realnym zagrożeniem. Kiedyś przyjdzie naprawdę paskudne tornado, które nie zostawi kamienia na kamieniu, a ja będę głosować, by dostało na imię Irena.
Wkurzyłam ją. Wiedziałam, że to robię, ale nie miałam pomysłu, jak inaczej dać sobie trochę czasu, którego potrzebowałam. Nie przyjęła tego miękko. Zawsze kojarzyła mi się z rekinem. To dlatego przypisałam do jej numeru w komórce motyw przewodni z filmu Szczęki. Nigdy nie myślałam, że przez dwa tygodnie będę go słyszała kilkanaście razy dziennie. „Będziemy potrzebować większej łodzi – to Irena”, powiedziałby Roy z filmu.
Wiem, nieodbieranie telefonu nie jest najdojrzalszym sposobem rozwiązywania spraw. Ale wciąż byłam z siebie troszkę dumna – bo oparłam się dekadom tresury. W przeszłości wiele razy łamałam przykazania matki, ale zwykle za jej plecami, w bezpiecznej odległości. Tym razem wiedziała. I dzwoniła, znów i znów.
A dziś wpadła na oczywiste rozwiązanie. Zamiast motywem ze Szczęk moja komórka rozbrzmiała melodią z Bonda. I nawet nie przyszło mi do głowy, by odrzucić połączenie od Gabrieli – jednoosobowej centrali Zakonu. Gdy dzwoni, odbierasz, chyba że umarłeś godzinę wcześniej. Jeśli akurat wykrwawiasz się na podłodze obskurnego magazynu pod obstrzałem, odbierasz i wyrażasz żal, że nie dasz rady wziąć zlecenia. I przykro ci, że ją zawiodłeś, bo przecież miałeś być niezawodny. Za to ci płacili – za niezawodność, zabijanie ludzi i ochronę tych, których ktoś chciał zabić, a którzy nie przyjęli tego z rezygnacją.
Tacy jesteśmy. Zakon Cieni, niegdyś rycerze Watykanu, tajny oddział do walki z nadprzyrodzonym, dziś najemnicy, którzy dawno porzucili całą tę ideologiczną podbudowę. Oficjalnie pracowałam dla Zakonu jakieś jedenaście lat, choć wcześniej byłam kimś w rodzaju niepełnoletniego pracownika na czarno. Formalnie wstąpiłam zaraz po tym, jak mój ojciec porwał mnie i torturował. Czułam się słaba, bezradna i potrzebowałam ściany między sobą a Ernstem, gdyby chciał wrócić i dokończyć dzieła. Potrzebowałam kasy i zaplecza, którym dysponował Zakon.
Oddałam im za to swoje życie. Oddałam im duszę. Nawet nie wiedziałam, że taka była cena. Przez jakiś czas mi to nie przeszkadzało, lecz od niedawna próbuję odzyskać siebie. I to jest moja mała tajemnica. Tu raczej nie doceniają rozterek egzystencjalnych, a z troski o duszę wyrośli dwieście lat temu, kiedy odłączyli się od Kościoła katolickiego.
Nie wychylałam się z wątpliwościami. I zawsze odbierałam telefony od Gabrieli, bogini przydziału. Przynosiłam jej z realnego miasta słodkie łapówki, a gdyby oświadczyła, że potrzebuje nerki, uruchomiłabym wszystkie kontakty, by w dwadzieścia cztery godziny znaleźć jej odpowiednią.
Gabriela miała dostęp do naszych grafików. Jeśli cię lubiła, dostawałeś dobre zlecenia. Jeśli nie – za grosze ganiałeś po kanałach, szukając aligatorów. Owszem, w Warsie żyją aligatory – są zmutowane, upasione czarną magią, szybkie i śmiertelnie niebezpieczne. A za ich eksterminację płaci ci miasto, drobnymi z koperty z napisem „pro publico bono”.
Mnie Gabriela nawet lubiła. Kiedy czasem bez słowa odkładałam teczkę z danymi celu, nie pytała. Dawała zlecenie komuś innemu, a ja nie musiałam zabijać dzieci czy starców. Nie chciałam tracić tych przywilejów, więc odebrałam natychmiast, gdy tylko rozbrzmiała muzyka z Bonda.
Ale tym razem nie usłyszałam przyjaznego głosu starszej pani. Irena może i była po sześćdziesiątce, ale za nazwanie jej starszą panią wyrwałaby mi serce przez odbyt.
– Masz kwadrans, by stawić się w moim biurze i się wytłumaczyć. Albo… – zawiesiła głos – sama wiesz, jakie są procedury. – Zagrała strita. Moje karty zapłakały ze wstydu.
– Wstrzymaj pościg – warknęłam. – Będę.
I byłam. Wściekła, bo kolejny raz wymusiła na mnie coś, na co nie byłam gotowa. Nie chciałam się z nią spotkać, dopóki nie uporządkuję pewnych spraw, nie poznam odpowiedzi, których mi poskąpiła. Dopóki nie przestaną mnie nawiedzać sny o bracie, o którego istnieniu nie miałam pojęcia i którego zabiłam przy pierwszym spotkaniu. Na jej polecenie. Jeśli po czymś takim nie rozumiała mojej niechęci do rodzinnych spotkań i matczyno-córczynych pogawędek, cóż, może miała problemy z przyswajaniem rzeczywistości. Nie musiała czekać, aż miną mi fochy. Bo była nie tylko moją matką – zagrała asem, którego nie ma większość matek.
Była moją szefową. Mogła mi nakazać wziąć dupę w troki i w podskokach zjawić się w jej biurze. Miała prawo uznać, że zeszłam ze ścieżki Zakonu, a znając jego tajemnice, staję się zagrożeniem dla wspólnoty, więc trzeba mnie odstrzelić, jak wściekłe zwierzę.
Odsiedziałam swoje w poczekalni, na krześle tak niewygodnym, że można by na nim odbywać pokutę. I pewnie tak było. Mój tyłek płacił pierwszą ratę za niesubordynację, której się dopuściłam.
Marianna, osobista sekretarka Matki Przełożonej, odruchowo zerkała na żaróweczkę nad drzwiami do gabinetu. Wciąż świeciła się czerwona, więc wracała do stukania w klawiaturę z zawrotną prędkością. Na uszach miała słuchawki i spisywała nagrany na dyktafon raport. Jeśli dziwiło ją, że szefowa wezwała mnie na dywanik, a teraz każe mi czekać prawie godzinę, nie dała tego po sobie poznać. Nie zająknęła się też na temat tego, że kiedy widziałyśmy się ostatnio, wymusiłam na niej uruchomienie procedury alarmowej, zarezerwowanej na sytuacje zagrożenia życia głowy Zakonu. Była profesjonalistką wcześniej, jako zabójczyni, i teraz – jako strażniczka tajemnic i protokołu.
– Możesz wejść – usłyszałam jej głos i otrząsnęłam się z zamyślenia.
Lampka nad drzwiami świeciła na zielono. Wstałam energicznie z trzeszczącego plastikowego krzesła.
– Życz mi szczęścia – zażartowałam z dłonią na klamce.
– Będzie ci potrzebne – powiedziała i rzuciła mi obojętne spojrzenie.
Może właśnie przepisywała raport dotyczący mojej nieoczekiwanej i przypadkowej śmierci, która nastąpi pojutrze.
Matka stała odwrócona tyłem do pomieszczenia, w swobodnej pozie, opierając obie dłonie na biodrach. Nie mogła dobitniej mi pokazać, że jej zdaniem nie gramy w jednej lidze i nie uważa mnie za zagrożenie.
– Siadaj – rozkazała, nie odwracając się w moją stronę.
Usiadłam na miejscu dla interesantów. Prawie parsknęłam śmiechem, widząc, że dostałam „gorące krzesło”. Taka sztuczka z pokojów przesłuchań. Irena miała w gabinecie dwa krzesła: jedno wygodne, głównie dla klientów i tych, którzy znajdowali się w hierarchii Zakonu wyżej niż ona, czyli przyjezdnych. Drugie natomiast, z podpiłowaną nóżką, było przeznaczone dla wszystkich tych, z którymi miała na pieńku – na przykład Cieni i pretendentów do jej stołka. Musieli się cały czas pilnować, by nie kołysać się jak sierotka i przez to nie wypaść słabo. Czasami zdarzało mi się dostawać wygodne krzesło, co oznaczało, że Irena zamierza się kartą rodzinnych zobowiązań. Ale dziś miałam się pocić i kolebać. Oparłam się mocno, a krzesło zaskrzypiało. Wyciągnęłam nogi przed siebie z pozorną nonszalancją. W rzeczywistości zrobiłam to, ponieważ wciąż bolało mnie kolano, które goiło się po przedwczorajszym spotkaniu z japońskim demonem w Sawie. Splotłam ramiona nad głową i czekałam, aż zacznie się przedstawienie. Matka napisała scenariusz tego spotkania, ale zapomniała mi podesłać moją partię. Niewykluczone, że moja rola miała się ograniczać do „tak, Matko”, „oczywiście, Matko”, „jak sobie życzysz, Matko” w odpowiednich momentach, które, po latach zdobywania doświadczenia, powinnam wyłapać bez trudu.
– Nie widzę powodów, dla których miałabyś być z siebie tak zadowolona – powiedziała surowo, wciąż na mnie nie patrząc.
Ósmym zmysłem matki wyczuła kpiący uśmieszek błąkający się po moich ustach.
– Jestem zmęczona – odparłam wymijająco.
– Zakupami? Bawicie się w dom? – Dopiero teraz odwróciła się i zajęła swoje miejsce w królewskim fotelu.
Uniosłam brew. Jeśli wiedziała o mojej porannej wyprawie na zakupy z Robinem, to czy to właśnie jej ludzie regularnie śledzili mnie przez ostatnie dni? I czy specjalnie dała mi tak mało czasu na reakcję?
Mój partner zobaczył w telewizji reklamę Ikei i uznał, że po prostu musi tam pojechać. Nie protestowałam. Dzień wcześniej przyznałam mu, że jestem jego dłużniczką i bardzo mi to nie odpowiada, skoro wciąż czułam skutki awantury, którą skończyła się dla mnie spłata ostatniego długu. Robin zapewnił mnie, że będziemy kwita, jeśli wybiorę się z nim po meble. Tanio. Gdy zadzwoniła centrala, byliśmy przy kasie, ale i tak pobiliśmy rekord ładowania dziesiątków płaskich paczek z meblami do mojego samochodu (po wymontowaniu tylnych siedzeń Brzydal, czyli moja niepiękna, ale niezawodna terenówka, sprawdzał się jako wóz transportowy).
Tyle że to nie była sprawa Matki i nie podobało mi się, że jej ludzie mnie szpiegują.
– Zakupy to chwila relaksu, jestem zmęczona sprzątaniem po Ture, twoim synu – odpowiedziałam.
Zesztywniała.
– Uważaj na słowa! – wycedziła.
Wzruszyłam ramionami. Mogła zaprzeczać, ale obie znałyśmy prawdę.
– Próbowałam się z tobą skontaktować – dodała już spokojniej.
– Byłam w Sawie. Różnie tam z zasięgiem, a japońskie demony skutecznie odwracały moją uwagę od telefonu.
– Miałaś kolejne zlecenie w Sawie?
Wydawała się naprawdę zainteresowana tym faktem. A ja rozumiałam dlaczego. Co jakiś czas pojawiali się klienci życzący sobie działania w tej dzikiej i nieprzyjaznej części miasta po drugiej stronie Wisły. Mało kto był dość głupi, by je brać. Mało kto był dość dobry, by je wziąć i przeżyć. Mało kto był takim kretynem, by wziąć kolejne. Zlecenia w Sawie były doskonale płatne. Moje zlecenie od Madame Butterfly było frajerską robotą bez honorarium.
– Jeśli pytasz o procent do szkatuły Zakonu, nie da się uiścić procentu od zera – przyznałam.
– Polazłaś do Sawy za darmo? Do reszty zgłupiałaś? – Chłodny dystans płynnie przeszedł w niesmak i złość.
– Wiń za to Ture. Zanim odszedł z hukiem, narozrabiał. Musiałam posprzątać i potrzebowałam przysługi od kogoś, kto zażądał zwrotu długu.
– Mogłaś go odesłać do Zakonu.
Teoretycznie miała rację. Jako członek Zakonu mogłam się nań powołać, kiedy negocjowałam dług z Madame Butterfly. Ale im mniej Zakon wiedział o Zeldzie i moich relacjach z Dzielnicą Cudów, tym lepiej. Dotyczyło to także Ireny. Czego nie wiedziała, tego nie mogła wykorzystać przeciwko mnie.
– Miałam mieszać Zakon w naszą prywatną sprawę? Żeby każdy Cień zaczął się zastanawiać, o co chodzi z tym całym Ture? Ryzykować, że ktoś doda dwa do dwóch i rozpęta się piekło? – Teatralnie zawiesiłam głos, by Irena mogła przyswoić tę wizję. – Gdybym nie spłaciła długu, Madame Butterfly sprzedałaby go Syndykatowi. Dobrze dla nas wszystkich, że wystarczyło przynieść jej kilka paciorków z Sawy, prawda? Nikt nie musiał zajmować się kwestią twojej liczniejszej, niż zwykło się przyjmować, progenitury.
Zacisnęła usta w bladą linię. W takich ulotnych chwilach wyglądała na swój wiek. Zwykle – na czterdziestkę. O wiele zbyt młodo, by mieć trzydziestodwuletnią córkę. Była drobniejsza niż ja. Szczupła wszędzie tam, gdzie u mnie pod skórą rysowały się mięśnie. Włosy sięgające ramion miała jaśniejsze niż moje, czekoladowe, a oczy jasne, zielone, jak Ture. Moje były prawie czarne. Po Irenie nie było widać azjatyckiego dziedzictwa jej ojca czy wyrazistych rysów matki – Litwinki albo Ukrainki, nigdy nie zdołałam z niej tego wyciągnąć. Geny przeskoczyły jedno pokolenie. Miałam ciemniejszą karnację i lekko skośne oczy, tak że zwykle wyglądałam, jakbym nie spała kilka nocy. Nikt na pierwszy rzut oka nie poznałby, że jestem jej córką. Ture to zupełnie inna historia. Wprawdzie jasnorude włosy odziedziczył po ojcu, ale oczywiste było, po kim miał te kości policzkowe, oczy i wąski, zgrabny nos.
Nie, nie zauważyłam tego wszystkiego podczas naszego jedynego spotkania. Adrenalina huczała mi w żyłach i patrzyłam raczej na jego spluwę wymierzoną w skroń matki niż na jego oczy i nos. Ale potem trafiłam do jego pokoju hotelowego. I znalazłam dowód osobisty. Miałam go przy sobie, w wewnętrznej kieszeni kurtki. Co by powiedziała Irena, gdybym jej pokazała ten dokument, to zdjęcie, naszą wspólną, moją i mojego brata bliźniaka, datę urodzenia?
Nic. Taka była. Wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie – obowiązuje w sądzie i życiu rodzinnym.
– Jak ci się układa z nowym partnerem? – Zmieniła gładko temat.
Może moje wyjaśnienia ją zadowoliły. A może zastawiała kolejną pułapkę.
– Żyje. – Uśmiechnęłam się lekko.
– Tyle wiem.
Przez jej twarz przemknął cień niezadowolenia.
– Tak jak sobie życzyłaś, postanowiłam nie zabijać kolejnej owieczki, którą mi przysłałaś.
– Ile wie?
– Tyle, ile musi.
Skinęła głową. Nie sprostowałam, że nasze definicje „tyle, ile musi” znacznie się w tym wypadku różnią i Robin wie rzeczy, za które by go zabiła.
– A czy ja wiem tyle, ile muszę? – zapytałam, patrząc jej w oczy.
– Co masz na myśli? – Och, urażona niewinność!
– Mówię o jego aktach. Są sfałszowane. Nie uważasz, że powinnam wiedzieć, kogo wpuszczam do domu i kto chroni mi plecy?
– Wiesz, ile musisz. Czy Gabriela dała ci nowe zlecenie? – rzekła ponownie tonem szefowej.
– Poprosiłam ją o kilka tygodni wolnego – przyznałam.
Znów to czujne spojrzenie. Poczułam, że włoski stają mi dęba. Moja intuicja jak zawsze reagowała na minimalne zmiany jej nastroju.
– Czemuż to? – zapytała.
– Stary klient poprosił o małą przysługę. Nic wielkiego, ale wiąże się z wyjazdem do Oslo.
Przez chwilę przeszukiwała pamięć.
– Lars Amundsen? – rzuciła nazwisko klienta, z którym współpracowałam osiem lat wcześniej.
Przytaknęłam. Tę ścieżkę historii miałam już dograną i Lars potwierdzi wszystko, co powiem, gdyby zapragnęła mnie sprawdzić. Wciąż nie wiedziałam, czy to przypadek, czy ingerencja losu i bogów, że akurat teraz, po latach milczenia, zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że naprawdę zależy mu na spotkaniu – w Norwegii, dokąd się wybierałam po tym, jak Ture zostawił mi notatkę z adresem i wskazówką, że tam właśnie dostanę swoje odpowiedzi. Potrzebowałam przykrywki i telefon Larsa spadł mi z nieba. Ustaliliśmy spójną wersję, więc nawet gdyby zadzwoniła do niego, by mnie skontrolować, powiedziałby, co trzeba.
– Miał trochę problemów z ochroną. Chce, żebym mu pomogła zwerbować nowych ludzi, wzmocnić system alarmowy, protokoły bezpieczeństwa w domu i w firmie. Nic poważnego, ale ma problem z zaufaniem, a ja zrobiłam na nim dobre wrażenie. – Wzruszyłam ramionami. – Nie chce tego załatwiać oficjalnie, przez Zakon, bo musiałby uderzać do norweskiego oddziału, a nikogo tam nie zna.
Kupiła moją historię. I przez ułamek sekundy widziałam, że ucieszyła się, że zniknę z okolicy. Chętnie dowiedziałabym się dlaczego, ale pytać ją o motywy to jak rozwiązywać równania różniczkowe w przedszkolu.
– Nudna robota jak na ciebie – stwierdziła.
– Myślę, by powoli brać takich więcej. Ile można strzelać do ludzi? To nie tak, że planuję tu awansować i stać się graczem przykuwającym dość uwagi, by ktoś zaczął szperać. Może za jakiś czas pójdę na swoje. Nie robię się młodsza.
Nie skomentowała. Dla niej Zakon był wszystkim.
Nacisnęła guzik na interkomie. Po kilku sekundach drzwi się uchyliły i do gabinetu weszła Marianna, niosąc tacę z dzbanuszkiem z białej porcelany, dwiema filiżankami, mlecznikiem i słoiczkiem miodu. Postawiła ją przede mną i wyprostowała się, czekając na rozkazy Ireny. Ledwie widoczne drgnięcie głowy dało jej sygnał do wyjścia.
Irena bez słowa skinęła, bym zajęła się herbatą. Westchnęłam w duchu, ale wstałam i nalałam do filiżanek mocnego jak smoła czaju, zostawiając miejsce na mleko, które rozjaśniło płyn do karmelowego odcienia. Sięgnęłam po miód i dodałam odrobinę do mojej filiżanki. Z łyżeczką w dłoni zapytałam Irenę, ile słodzi. Nie byłyśmy na tyle blisko, bym wiedziała takie rzeczy.
– Bez słodyczy. – Skrzywiła się i poklepała po płaskim brzuchu.
Nigdy nie ważyła powyżej pięćdziesięciu kilogramów, ale odkąd pamiętam, pilnowała dyscypliny niczym primabalerina. Dołożyłam jeszcze łyżeczkę miodu do swojej filiżanki i zamieszałam. Jeśli coś może osłodzić mi chwile z moją matką, to poproszę.
– Kiedy wyjeżdżasz? – zapytała.
– Jak tylko ogarniemy dokumenty dla Robina.
– Zabierasz go ze sobą? – Wydawała się szczerze zaskoczona.
Upiłam duży łyk, a ciepło i słodycz spłynęły mi po ściankach gardła, pozostawiając po sobie lekkie drapanie. Odchrząknęłam.
– Czy nie po to ma się partnera? – zapytałam.
– Nie zauważyłam, byś dotychczasowych traktowała inaczej niż chłopców do bicia. – Posłała mi kwaśny uśmiech.
– Z Johannem dogadywałam się znakomicie. Nie moja wina, że zginął. Trzeba było nie wysyłać nas do walki z aniołami i diabłami.
Przypomniałam jej o moim wieloletnim partnerze, zmiennokształtnym. To jego śmierć, w trakcie zlecenia, którego nigdy nie powinnam brać, zapoczątkowała moje problemy na łonie Zakonu i naciski, bym przyjęła kolejnego partnera. Jeśli chodzi o okoliczności śmierci wilka, wszyscy wiedzieli tyle, ile musiałam im powiedzieć, ale nie to, że zabiła go moja przyjaciółka, a ja pozwoliłam jej ujść z życiem. W oficjalnym raporcie zwaliłam winę na anioły. Z nimi Zakon nie chciał wszczynać awantury, nie domagał się więc wyjaśnień.
– Partacze, których przysyłałaś mi w miejsce Johanna, dostali tylko to, na co zasłużyli – dodałam. – A właśnie, czy to twoje niańki błąkają się za mną po Warsie i Sawie?
– Dlaczego miałabym wysyłać za tobą niańki? – Pytaniem na pytanie, klasyka.
– Nie wiem, ale wolę się upewnić, że to nie ty będziesz płakać za tymi, których zepsułam.
– Jeśli dali się uszkodzić, nie byli zbyt dobrzy, prawda? – Wypiła herbatę do dna i odstawiła filiżankę na tacę.
– Nie byli najlepsi – stwierdziłam, odstawiając swoją, do połowy pełną.
Coś było nie tak. Nie wiedziałam co, ale czułam, że powinnam stąd wyjść, natychmiast.
– Czy to wszystko? Mam coś do załatwienia.
– Odbieraj telefony, kiedy do ciebie dzwonię – przypomniała surowo.
Miałam ochotę odpowiedzieć: „Tak, mamo”. Zakryłam usta dłonią, bo prawie wymsknął mi się cichutki śmiech. Wstałam i pokręciłam głową. W gardle wciąż czułam delikatne drapanie. Zerknęłam na filiżankę. Nie zrobiłaby tego…
– Do widzenia, Matko Przełożona – powiedziałam i ruszyłam w stronę drzwi.
Wolniej, niż chciałam. Mijając biurko Marianny, wymacałam w kieszeni komórkę. Wybrałam trójkę z szybkiego wybierania.
– Parking za Zakonem – powiedziałam i schowałam telefon. W tym stanie spacer przez cały gmach byłby samobójstwem. Irena nie była jedynym rekinem, który wyczułby krew w wodzie.
Na korytarzu, przed gabinetem Matki Przełożonej, Jurij swobodnie opierał się o ścianę. Uśmiechnął się na mój widok. Może i miał puste ręce, zaplecione na piersi, ale ponad ramieniem wystawała mu lufa snajperskiego karabinku, a przy pasie miał kaburę z komandoskim nożem długości mojego przedramienia. Czy byłam zaskoczona? Nie. Przecież wiedziałam, że w Zakonie nie ma miejsca na sentymenty. Owszem, pracowaliśmy razem kilka razy i chyba nawet łączyły nas całkiem przyjazne relacje, ale robota to robota. Jeśli coś mnie zaskoczyło, to że Irena wzięła człowieka z zewnątrz, bo Jurij oficjalnie pożegnał się z pracą w Zakonie już kilka lat temu. Wkrótce po tym, jak zmarł Johann. On też został wplątany przez Zakon w aferę z pierzastymi i z trudem przeżył. Złożył wymówienie. Gdyby tego nie zrobił, pewnie zaproponowałabym mu partnerstwo, bo nie wzdrygałam się z obrzydzenia na myśl, że miałabym z nim pracować. Cóż, był dobry, ale miał dość rozkazów.
Przełknęłam ślinę. Czułam, że zaczynają mi drętwieć palce, język mrowił ciepłem. Zwykle w starciu z Jurijem stawiałabym na siebie, ale teraz okoliczności były mocno nietypowe. Nie wiedziałam, ile mi zostało ani czy mój metabolizm pomoże, czy przeciwnie, skróci czas, zanim to, co Matka mi podała, zacznie działać. Powinnam wsadzić sobie palec w gardło, ale nie tu. Nie mogłam okazać słabości. Próbowałam wyminąć Jurija, ale złapał mnie za ramię. Szarpnęłam i moja ręka sama powędrowała w stronę kabury.
– Co jest, kurwa? – warknął cicho.
I zobaczyłam w jego spojrzeniu urazę. A więc nie przyszedł tu, by mnie zabić.
– Wychodzimy – powiedziałam i nawet w moich uszach brzmiało to niewyraźne. Nie musiałam powtarzać. Dodał dwa do dwóch sprawniej, niż ja mogłabym w tym stanie.
Biegliśmy korytarzem, a potem szeroką klatką schodową i znów korytarzem, w stronę tylnego wyjścia. Prawie spadłam ze schodów, ziemia uciekła mi spod stóp. Jurij mocniej zacisnął palce na moim ramieniu i przywrócił do pionu.
Ludzie oglądali się za nami, ale nikt się nie wtrącał. Jeszcze.
Adrenalina huczała mi w uszach, a pod skórą budził się berserk. Przez ostatni tydzień był spokojny i nie sprawiał kłopotów. Nowy wszczep chyba dawał radę, bo nawet raz nie wylądowałam w komorze deprywacyjnej. Jakby uspokoił się po przywołaniu go przeze mnie z własnej woli. Zmieniłam się, by uratować siebie i Robina z rąk porywaczy. Pozwoliłam berserkowi przybyć z odsieczą, a gdy ponownie potrzebowałam złapać za ster i wrócić do ludzkiej formy, wycofał się. Teraz znów był w pogotowiu, jakby wyczuwał, że mamy problemy.
Przeklęłam. Może lepiej zwymiotować na posadzkę Zakonu, niż stracić kontrolę nad przemianą? To byłby prezent, którym Matka z pewnością by nie pogardziła. Skończyłabym w klatce w badawczym skrzydle twierdzy, nakłuwaliby mnie i kroili, aż wiedzieliby dokładnie, kim jestem i co potrafię. A potem wysłaliby mnie na robotę, i zaraz na kolejną. Wybieraliby takie, których nie przeżyłby człowiek. No ale przecież nie jestem człowiekiem. Irena byłaby szczęśliwa – wreszcie spełniłabym jej oczekiwania. Przyłożyłabym cegiełkę do jej kariery, zaczęła spłacać dług, jaki u niej zaciągnęłam. Tytuł Matki Przełożonej polskiego oddziału Zakonu nie zaspokajał jej ambicji.
Jurij pchnął drzwi. Wiatr uderzył mnie w twarz, chłodząc rozpaloną skórę. Gorączka. Nic dobrego.
Usłyszałam pisk opon i kątem oka dostrzegłam mojego ciężkiego, opancerzonego dżipa z Robinem za kółkiem. Robinem, którego nie dało się określić kierowcą stulecia nawet wtedy, kiedy samochód nie był obciążony meblami. Pobiegłam w tamtym kierunku. A przynajmniej próbowałam. Nogi nie całkiem mnie słuchały. Powietrze wokół zamieniało się w smołę.
Pierwsza kula przeleciała kawałek ode mnie. Nie usłyszałam wystrzału – pewnie używali tłumików – ale powietrze przy moim ramieniu poruszyło się gwałtownie. Mieliśmy towarzystwo. Jurij zaklął. Przykucnął i pociągnął mnie w dół. Samochód jakiegoś pechowca robił za tymczasową osłonę. Kule rykoszetowały o maskę. Jurij nie zamierzał czekać, aż tamtym skończy się amunicja.
W ułamku sekundy miał w dłoniach snajperkę. Rozległo się suche kliknięcie zamka i wystrzał, tym razem głośny. Zadzwoniło mi w uszach. Wyciągnęłam Inkwizycję i oddałam w stronę napastników kilka cholernie niecelnych strzałów. Nie poczuli się zagrożeni nawet na tyle, by schować się za samochodem. Moja celność poszła się jebać, razem z szybkością i koordynacją ruchową.
Jurija zła czarownica nie poczęstowała herbatką, więc nie miał takich problemów i jeden z napastników padł błyskawicznie, a jego brzuch eksplodował w kontakcie z mocno grzybkującym pociskiem.
Robin był już na miejscu. Nachylił się i otworzył drzwi, bym mogła wsiąść.
– Jurij, uciekaj! – wrzasnęłam, bo wiedziałam, że nie zmieścimy się w samochodzie obydwoje. Nie z cholernymi paczkami z Ikei zajmującymi cały tył.
Skinął szybko i nie przerywając ostrzału, schował się za moim Brzydalem. Drugi zamachowiec osunął się na asfalt. Jurij oderwał się od naszej maski i sprintem ruszył do swojego wozu, opancerzonego monstra zaparkowanego kilkanaście metrów dalej.
Gdy wsiadałam do samochodu, po plecach rozlało mi się gorąco. Skuliłam się na fotelu i wyjrzałam ostrożnie zza osłony, jaką dawały mi drzwi i belka nośna nadwozia. W oknie na pierwszym piętrze twierdzy zobaczyłam snajpera. Rozpoznałam jednego z Cieni.
Zatrzasnęłam drzwi, a Robin ruszył z piskiem opon.
– Jak źle? – wrzasnął.
Ogień przegryzał się przez moją skórę, by dołączyć do płomieni buchających mi w żołądku. Ledwie mogłam się ruszać. Resztkę przytomności zużyłam na wsadzenie sobie palca w gardło i wymuszenie torsji. Prędzej przeżyję postrzał niż herbatkę u Królowej Kier.
Odpływałam, jak spod wody słysząc krzyki Robina i piski opon na asfalcie, wciąż mokrym po porannym deszczu.
– Nie pomogę ci z meblami – wyszeptałam. Najgłupsze ostatnie słowa w historii.
Odpowiedział mi barwną wiązanką przekleństw, które zdecydowanie nie nadawały się na ostatnie namaszczenie.
Jego głos jeszcze przez chwilę wypełniał ciemność. Poczułam smród wymiocin. A potem nie było już nic.
Nos ocknął się szybciej niż oczy. Zapach środków dezynfekcyjnych i krwi był obezwładniający. Powoli odzyskiwałam świadomość. Zbyt powoli. Poruszyłam się, a plecy eksplodowały mi bólem. Wymamrotałam przekleństwo i wyczułam ruch po lewej stronie. Sięgnęłam do kabury, ale nie było jej na miejscu. Przeklęłam raz jeszcze i potrząsnęłam głową, próbując odzyskać jasność myśli i widzenie. Czułam się tak, jakby coś cholernie silnego kopnęło mnie w głowę i polało wrzątkiem resztę ciała.
– Uspokój się – usłyszałam znajomy głos. Robin.
Nie był zagrożeniem, prawda? Panika nie odpłynęła. Nie całkiem.
– Gdzie jestem? – wychrypiałam.
Gardło piekło, jakbym wypiła litr wybielacza.
– Szpital Wiekuistej Łaski – powiedział mój partner. Spróbowałam się podnieść, ale mnie przytrzymał. – Zaraz będzie lekarz…
– Żadnych lekarzy, żadnych badań! – warknęłam.
Jeśli dokładnie sprawdzą moją krew, mogą znaleźć ślad mutacji. Wiem, bo dyskretnie i poza Warsem sama ją sprawdziłam. Muszę z całego serca unikać szpitali. Zwłaszcza tego.
Puścił mnie, a ja usiadłam tylko po to, by się zgiąć wpół.
– Daj mi wiadro – poprosiłam.
Gdy to zrobił – a trzeba przyznać, że nawet nie zapytał „po co” – jeszcze raz wsadziłam sobie palec do gardła. Nienawidziłam wymiotów, ale gorsza była świadomość, że w moim organizmie wciąż panoszyła się trucizna. Kiedy mogłam zwrócić już tylko soki żołądkowe, wyprostowałam się. Poczułam się nie tyle lepiej, co mniej otumaniona.
Mieliśmy mało czasu. Rozpoznałam izbę przyjęć. Wysoki parter, dobrze. Od innych łóżek oddzielały nas parawany podwieszone do szyn zamontowanych pod sufitem, ale panująca wokół cisza sugerowała, że albo na oddziale ratunkowym trafiło się bardzo spokojne popołudnie, albo, co bardziej prawdopodobne, kiedy Robin mnie przyniósł, pracownicy oddziału zaciągnęli parawany, po cichu wyprowadzili resztę pacjentów i zadzwonili do Zakonu. Cień, który do mnie strzelał na parkingu, wiedział, że jestem ranna. Na jego miejscu powiadomiłabym szpitale i lecznice weterynaryjne, że interesuje mnie laska z pociskiem w plecach. Pewnie właśnie dlatego strzelał w plecy – bym nie zdołała sama wyjąć kuli. Która, co poczułam, gdy tylko odzyskałam jasność umysłu, była zaklęta.
– Kula w plecach, musisz ją natychmiast wyjąć – powiedziałam cicho.
Robin się zawahał.
– Słuchaj, ktoś z tego szpitala na pewno zadzwonił już do Zakonu, który ufundował ten przybytek w latach ścisłej współpracy z Kościołem. Wciąż pompuje tu dość kasy, by nie zadawano pytań, za to odpowiadano na te, które zadają jego przedstawiciele. Za chwilę tu będą. Musimy spierdalać. A nie zdołam tego zrobić z zaklętą kulą w plecach i cholera wie z czym w żyłach.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek to robiłem – powiedział, wciąż niepewnie.
– To zrób to byle jak, najwyżej zostanie blizna. – Skrzywiłam się w uśmiechu, bo choć starałam się ich unikać, moje ciało było księgą pisaną bliznami. – W torbie jest zestaw pierwszej pomocy, pośpiesz się.
Zaczęłam ściągać kurtkę, sycząc z bólu. Wygięcie ręki do tyłu spowodowało wybuch supernowej pod powiekami. Zdarzyło mi się oberwać kulkę więcej niż raz. Bolało. Ale to była moja druga zaklęta kula. I bogowie na świadków, że to cholerstwo boli bez porównania bardziej. Kula trafiła w okolice lewej łopatki, ból rozlewał się na całą lewą połowę ciała, więc nie potrafiłam wskazać tego precyzyjniej.
Bokserka i stanik sportowy nie powinny przeszkadzać, a skoro mamy stąd zwiewać, nie zamierzałam zdejmować z siebie więcej, niż musiałam.
– Broń? – zapytałam, bo kabury nie zauważyłam na posłaniu ani na szafce obok.
– W torbie. Mojej, razem z kuszą. Wnosiłem cię na oddział ratunkowy, nie chciałem, by wezwali antyterrorystów – wyjaśnił.
Nie żebyśmy nawet bez broni na wierzchu nie wyglądali na zakapiorów. Usiadłam na krawędzi łóżka i zgarbiłam się, napinając barki, by Robin miał dobry dostęp do rany. Miejmy to już za sobą, pomyślałam. Wiele razy wyciągałam z siebie kule, zszywałam rany, ale zawsze denerwowałam się bardziej, kiedy to ktoś operował narzędziami przy moim ciele. Dotyczyło to nawet dentysty. Chodziłam, kiedy musiałam, odkładając wizyty nie z obawy przed bólem, ale dlatego, że nie przychodziło mi łatwo zaufanie komukolwiek z ostrymi narzędziami i strzykawką trzymanymi tuż przy mojej twarzy.
Mój partner wyciągnął metalowe pudełko z przyrządami chirurgicznymi i bez wahania sięgnął dokładnie po te kleszcze, których sama użyłabym do wyciągnięcia kuli, gdybym była w stanie to zrobić. Coś mi się wydaje, że to nie było jego pierwsze rodeo. Zalety kumpla, który wprawdzie ma amnezję, ale nie dotyczy ona pamięci ruchowej. Mógł nie wiedzieć, jak się nazywa, ale strzelał i walczył po mistrzowsku. I całkiem sprawnie wyciągał kule.
Pocisk nie wszedł głęboko. Robin wymacał go, ledwie zagłębił w ciele wygięte końce kleszczy. To wada zaklętych kul – muszą być wolniejsze, bo jeśli przebiją cel, zaklęcie nie zostanie zakotwiczone. Nie mogą być wykonane z miedzi, bo tej nie trzymały się zaklęcia, więc kule grzybkujące i miękkie odpadały. Na moje szczęście ta była z ołowiu i choć zdeformowana, nie rozpadła się. Najbardziej popularne w przypadku zaklętych kul były śrutówki. Gdybym oberwała czymś takim, musiałabym wyciągać z siebie kilkadziesiąt zaklętych ołowianych kuleczek, jednak ze względu na dzielący nas dystans strzelec zapewne uznał, że rewolwer będzie pewniejszy. Chwalmy małe szczęścia. Rana wejściowa nie była duża, a przy wyciąganiu kuli nie poszarpało mi połowy pleców.
– W torbie jest słoiczek, zapakuj ją – powiedziałam i zsunęłam się z leżanki.
Nogi ugięły się pode mną, więc sprawną ręką przytrzymałam się krawędzi. Na szczęście kilka sekund później było już lepiej. Dała o sobie znać moja druga natura i wiedziałam, że stanę na nogi szybciej niż kiedykolwiek. Nie zawracałam sobie głowy opatrunkiem, choć rana wciąż krwawiła. Nie mieliśmy czasu. Nadchodzili. Słyszałam odległe wciąż echo wojskowych butów na linoleum. Zgarnęłam kurtkę, a Robin zapakował sprzęt i słoik z kulką do torby i przerzucił ją sobie przez ramię.
Odsunęłam parawan oddzielający nasze stanowisko od sąsiedniego. Wolałam nie wychodzić na otwartą przestrzeń izby przyjęć, gdzie bylibyśmy widoczni z daleka. Wykrochmalone pasy płótna osłaniały nas przed okiem pościgu. Byle do przeciwległego rogu pomieszczenia, gdzie, jak pamiętałam z innej wizyty w szpitalu, było okno. Wtedy to ja byłam pościgiem. Fortuna kołem się toczy.
Kolejne trzy stanowiska i łóżka okazywały się puste, a jednak parawany pozostawały pozasuwane. Widać personel uznał, że członkowie Zakonu wolą mieć zapewnioną intymność.
Kroki stały się głośniejsze, słyszałam szum rozmów, ciche buczenie komunikatorów, chrzęst broni. Wysłali za mną oddział. Czy powinnam być wzruszona tym, jak wysoko ceniono moje możliwości? A może chodziło o Robina, skoro po mnie się spodziewali, że już jestem warzywem. Pewnie bym była, gdyby nie torsje, krew i metabolizm berserka, o usłużnym partnerze nie wspominając.
Cicho przemykaliśmy pod osłoną parawanów, prosto do okna.
Po mojej ostatniej wizycie – zapewne po przeczytaniu mojego raportu – założyli kraty. Zbieg próbował nam zwiać właśnie tędy. Cholera by to wzięła!
– Masz te swoje nitki? – zapytałam. Oddział był już blisko.
Bez słowa oplątał wokół kłódki na kracie czerwoną nitkę z zaklęciem. Wystarczyło, że napełnił węzełek odrobiną mocy, a stalowy trzpień rozsypał się w proch, jeszcze bardziej widowiskowo niż wtedy, kiedy tym samym zaklęciem uwolnił ze skrzyni Zeldę.
Wiatr zakołysał zasłonami. Cholera raz jeszcze. Usiadłam na parapecie i szybko przełożyłam nogi na drugą stronę. Skoczyłam na beton, jakieś dwa metry niżej, lewą rękę odruchowo przyciskając do boku. Robin był tuż za mną. Ruszyliśmy pędem, gdy tylko nasze stopy dotknęły ziemi. Żegnała nas kanonada i wściekły wrzask Cienia, który dotarł na miejsce odrobinę za późno. Tym razem.
– Gdzie teraz? – zapytał Robin, odpalając silnik.
– Do Karmy. Muszę się upewnić, że nie noszę w sobie bomby z opóźnionym zapłonem – odparłam, a gdy spojrzał zaskoczony, wyjaśniłam: – Nie gonili nas specjalnie. Zakładają, że i tak nas znajdą.
Docisnął mocniej pedał gazu. Ilia będzie zachwycony, jeśli zaraz po nas zjawi się kawaleria. Zabije ich wszystkich, w to nie wątpiłam, ale potem każe mi się wytłumaczyć i niewykluczone, że dostanę pałę z zachowania i nie przejdę do następnej klasy.
Palcami sztywnymi od zaschniętej krwi i lepkimi od świeżej, spływającej strużką pod rękawem kurtki, którą wciągnęłam, by nie zwracać na nas uwagi przechodniów, wygrzebałam z kieszeni telefon i wybrałam numer matki. Odebrała po pierwszym sygnale. No proszę.
– Jesteś pewna, że chcesz wojny? – zapytałam, nie bawiąc się we wstępy.
– O czym ty mówisz? – zapytało lodowate wcielenie władzy.
– O zaklęciu w herbacie, którym mnie strułaś, i o Cieniach, którzy do mnie strzelają zaklętymi kulami… To tak na początek. Albo ogarniesz ten burdel, albo kolejne z twoich dzieci przyłoży ci spluwę do skroni. I tym razem zabraknie córki, która uratuje ci dupę – powiedziałam cicho, choć gotowało się we mnie od żalu, wściekłości i dziecięcego poczucia zdrady.
Przez chwilę słyszałam tylko gęstą ciszę. A potem się rozłączyła.
I może się łudziłam, ale to nie było jednoznaczne przyznanie się do winy. Była zaskoczona. Tylko nie postawiłabym złotówki na to, który element mojej wypowiedzi ją zaskoczył: to, że sądzę, że próbowała mnie zabić, to, że nie wyszło, czy to, że biorę pod uwagę zabicie jej.
*
W innych okolicznościach pojechałabym do siebie. Wlazłabym do wanny, by przyspieszyć gojenie. Zjadłabym kilka tysięcy kalorii ekstra, niewykluczone, że pod postacią lodów i czekolady, by przy okazji uleczyć moje złamane przez matkę serce. Przespałabym kilka godzin i byłabym jak nowa. Tyle że jeśli miałam w sobie magiczny odpowiednik pluskwy, chciałam o tym wiedzieć, zanim pojadę do Norwegii, odwiedzę Aleksa, Kosmę czy Dzielnicę Cudów. Nie zamierzałam podawać ścigającym mnie Cieniom moich słabych punktów na srebrnej tacy.
Karma miała pod swoim domem doskonały schron, izolujący wszystko, z magią, sygnałami satelitarnym czy radiowym włącznie. Ilia nie będzie zachwycony, ale też nie żyłam po to, by wprowadzać w jego egzystencję piękno i zachwyt. Interesy moje i Karmy pozostawały zbieżne w wystarczająco dużym stopniu, by moja śmierć dotkliwie ją zabolała. Ilia mógł być doskonałym strażnikiem, ale to ja byłam buforem między Karmą i Zakonem.
Robin zaparkował od razu przy bocznym wejściu. Gdy zeszliśmy rampą załadunkową do obitych stalą drzwi, odsłoniłam panel domofonu i wybrałam kod: sto trzynaście, alarmowy. Światełko zamigotało na pomarańczowo, po czym zmieniło barwę na zieloną. Zamki odskoczyły, weszliśmy, a drzwi za nami natychmiast się zatrzasnęły. Rozległ się zgrzyt zasuwy, a po nim kliknięcie zamków elektronicznych. Wąski korytarz wyposażony był w liczne czujniki i te, kiedy tylko znalazłam się w ich zasięgu, natychmiast rozmigotały się czerwienią. Zrobiłam krok do przodu, a czujniki omiotły Robina. Wiosenna zieleń. Zero zaskoczenia.
Staliśmy w wąskim korytarzu przez kolejne dwie minuty, dopóki Ilia nie zwolnił zamków do kolejnych drzwi. Myślę, że gdyby się dało, zamontowałby tu śluzy, jak na statku kosmicznym. Zrobiłby to tylko dlatego, że uwielbiał filmy science fiction.
Stał za progiem, wyraźnie wkurzony. Wyglądał jak jeden z tych wysokich, szczupłych chłopaków, którzy ledwie przekroczyli pełnoletniość i których organizmy wciąż koncentrują się na rośnięciu wzwyż, tak że nie starcza im energii, by nabrać masy. Jego rysy twarzy były bardziej chłopięce niż męskie, ale jedno spojrzenie w jego oczy sprawiało, że nabierało się wątpliwości, czy przez ostatnie pięćdziesiąt lat był młodym chłopakiem. Nie miałam pojęcia, kim dokładnie jest. Opiekował się Karmą, a ich relacja była więcej niż popieprzona. Czułam, że dysponuje starą i potężną magią, widziałam też, że jego ciało jest znacznie silniejsze, niż może się wydawać. Zastanawiałam się, czy nie jest zmiennokształtnym, ale jego aura była mniej gwałtowna, rozżarzona, raczej chłodna. Co niepokoiło jeszcze bardziej.
– Co ci mówiłem o kłopotach? – warknął.
Doskonale pamiętałam, co powiedział: mam je zostawiać po drugiej stronie progu. Mam nie wracać tak długo, jak długo mogę ściągnąć na Karmę problemy.
– Potrzebuję skanera – powiedziałam ponuro.
– A ja oswojonego i całkiem nieszkodliwego smoka – odparł i po tonie poznałam, że jego złość, przynajmniej częściowo, nie jest wynikiem mojej wizyty. Tylko jedna osoba potrafiła doprowadzić go do takiego stanu. A ja wpadłam w samą porę, by miał się na kim wyładować. Bo na nią nie podniósłby głosu czy ręki.
– Moje potrzeby łatwiej zaspokoić. Ale jeśli taka jest twoja cena, poszukam ci smoczego jajka.
– Nawet się, kurwa, nie waż. I nie waż się jej powiedzieć, że mogłabyś to zrobić, zrozumiałaś? – Zrobił krok w moją stronę i światło w korytarzu zamigotało.
Wyprostowałam się i całą siłą woli powstrzymałam się przed sięgnięciem do wsuniętej za pasek Inkwizycji.
Karma marzyła o smoku. Na razie hodowała wielką jaszczurkę o imieniu Draco, ale to tylko substytut smoka, którego pragnęła mieć. Nie pomagały wyjaśnienia, że nie ma miłych i oswojonych smoków. Te piekielne były złośliwymi i krwiożerczymi bestiami przez pierwsze pięćset lat swojego życia, potem, choć wciąż złośliwe, nie miały już zębów, by gryźć. Najlepszą reputację miały japońskie, ale wciąż były to olbrzymie gady o złożonej osobowości. Cały pomysł był niedorzeczny i miałam nadzieję, że Karma nigdy nie znajdzie sposobu, by go zrealizować. Ja nie zamierzałam pomagać jej w samobójstwie i, przy okazji, zniszczeniu Warsu.
– Jakiego smoka? Nic nie wiem o smokach – powiedziałam spokojnie. Cofnął się i żarówka znów zaświeciła nieco jaśniej. – Ilia, możemy już przejść do komory? Nie wiem, co wywołuje to pieprzone zaklęcie.
Bez słowa podszedł do drzwi na końcu korytarza i popchnął je, po czym przepuścił nas przodem.
Komora była dość ciasna – ledwie starczało miejsca dla całego wciśniętego tu sprzętu i trzech osób. Jej ściany połyskiwały ciepłym odcieniem miedzianych paneli, którymi wyłożono cały pokój, z podłogą i sufitem włącznie. Doskonała izolacja, nie zdołałaby się stąd wydostać nawet najsilniejsza magia.
Pośrodku pomieszczenia stało coś, co do złudzenia przypominało skanery medyczne ze Star Treka – wąska metalowa platforma na metrowej wysokości cokole, w połowie długości otoczona metalowym okręgiem o prawie metrowej średnicy. Na jej krawędzi wiły się magiczne symbole i wzory, a całość mieniła się barwami zimnego srebra, złota, ołowiu, miedzi i innych metali, których nie umiałabym rozpoznać bez szczegółowej analizy chemicznej.
– Pełen obraz? – zapytał Ilia, wyraźnie zaciekawiony.
Zerknęłam na niego chłodno.
– Ostatnia godzina. Za dużo wiedzy mogłoby cię zabić.
– Zawsze warto zapytać. – Wzruszył ramionami.
O tak, nie wątpiłam, że był równie ciekawy mojego pochodzenia co ja jego. Wiedziałam, że są miejsca, w których ludzie dzielą się swobodnie informacjami o swojej magii. Ale nie w Warsie. Może dlatego, że często lądowali tu ci, którzy naprawdę mieli coś do ukrycia.
Zdjęłam buty i kurtkę i odłożyłam je na podłogę razem z bronią, paskiem, nożami oraz zegarkiem – wszystkim, co mogło zakłócać pracę skanera.
W całym swoim życiu pełnemu skanowi poddałam się raz, na szkoleniu w Trójprzymierzu, prawie trzynaście lat temu. Pełen skan był czasochłonny, a sama procedura na tyle wymagająca, że usypiano obiekt na czas badania. Wciąż pamiętam tamtą niepewność, kiedy kładłam się na platformie w czarnym kimonie, które z jakichś powodów uznałam za odpowiedni strój na tę okazję.
Potwornie bałam się wyniku. Tego, że ktoś się dowie, kto jest moim ojcem, lub co gorsza, że będę miała na papierze dowody na to, że jestem wybrakowana, uszkodzona, a moja matka nigdy nie będzie ze mnie zadowolona. Ona też chciała wiedzieć, czy spełnię wreszcie jej oczekiwania. Ile można czekać? Przecież byłam już niemal pełnoletnia!
Dlatego oddała mnie na szkolenie. Zaryzykowała, bo stawałam się częścią systemu, a dotychczas pozostawałyśmy poniżej radaru. Ale była niecierpliwa i zniechęcona. Przez lata czekała, aż uaktywni się moja potężna magia, dzięki której pomogę jej zadać ostateczny cios Ernstowi. Nic z tego. Czekała więc do okresu dojrzewania, bo w wielu przypadkach to wtedy budziła się w dzieciakach magia. Lecz nic nie nastąpiło. A przynajmniej nic wystarczająco spektakularnego. Straciła cierpliwość. Potrzebowała mojego skanu, żeby czarno na białym zobaczyć, czy warto we mnie inwestować czas i wysiłek. Tymi słowy pożegnała się, kiedy zostawiła mnie pod domem Starszyzny w alternatywnym Sopocie.
Skan był warunkiem przyjęcia na szkolenie. Podstawowa procedura. Małolaty zwykle nie musiały jej przechodzić, bo rodzice wykonywali ich skan we wczesnym dzieciństwie. Przynajmniej tak się robiło w przypadkach, kiedy dziecko rodziło się w magicznej rodzinie i rodzice wiedzieli, że mogło odziedziczyć magię. Choć i to nie stanowiło reguły. Ale skan był potrzebny, by ustalić, jak pokierować edukacją dziecka, tak by w pełni i rozwinęło, i opanowało swoje moce. Zwykle podstawowe szkolenia zaczynały sześcio- i siedmiolatki. Około piętnastego roku życia dzieci miały za sobą podstawowy program i przez kolejne lata doskonaliły się już w trybie bardziej indywidualnym, w zależności od rodzaju magii, jaką dysponowały. Ja byłam opóźniona. I to połączyło mnie z Dorą – ona też była już dorosła i wcześniej nie wiedziała, że jest magiczna.
To właśnie skan stanowił przełom w relacjach moich i Ireny. Straciła zainteresowanie mną, gdy tylko się dowiedziała, jak rozczarowująca jest moja magia. Nie, nie pomyślała, że właściwie to ona za to odpowiada, bo widocznie wdałam się bardziej w nią niż ojca. Zniknęła z mojego życia na ponad trzy lata. To ja odnalazłam ją w Warsie i powiedziałam, że chcę wstąpić do Zakonu. Nie rozmawiałyśmy o tym, że nie szukała ze mną kontaktu, ani o tym, że kilka miesięcy wcześniej niespodziewanie pojawił się mój ojciec, który prawie mnie zabił, odciął mi małe palce u rąk i wysłał jej w prezencie. Myślał, że Irena przyjdzie, by mnie uratować, chciał ją zwabić. Naiwniak.
Miała mnie w nosie, odkąd skan wykazał, że jestem magicznym niewypałem. Nosiłam w sobie odrobinę leczniczego potencjału i intuicję, która po latach treningu mogłaby się rozwinąć w jasnowidzenie. Wszystko to po linii Ireny – jej matce szeptunce i ojcu, który był znachorem. Nie przejęłam jednak nic ze strony Ernsta, na co liczyła. Delikatna poświata, żadnej supernowej.
Nie mogła wiedzieć, że wyniki zostały sfałszowane. Kosma, archiwista i bibliotekarz w Trójprzymierzu, analizował wszystkie skany, by nanieść dane na linie genealogiczne – od stuleci prowadził badania na temat dziedziczenia magii i linii rodowych. Był też synem Ernsta starszym ode mnie o kilkaset lat. Rozpoznał wzór srebrnych linii – identyczny widział na swoim skanie. Sprawdził kilka rzeczy i gdy pojął, w jakiej sytuacji się znalazłam, sfałszował moje wyniki, zanim ktokolwiek je zobaczył. Nikt go o to nie podejrzewał, bo jakiż miałby cel? A jego reputacja od stuleci była nieskazitelna.
Chciał mnie chronić. Rozumiał, jakie noszę brzemię, i pragnął mi pomóc utrzymać berserka w uśpieniu. Jemu się udało – przez stulecia żył w zaciszu biblioteki, izolując się od wrażeń, emocji, adrenaliny, które obudziły w nim bestię. Dla mnie to nie było takie proste. Trauma po porwaniu, ból i strach, bezradność i wola walki wskrzesiły uśpiony dotąd kawałek mnie. Kosma pomógł mi i wtedy nauczył mnie, jak nad sobą panować i jak kontrolować ciało – siłą woli i chemią, gdy nie starczało woli.
Obraz skanu zmieniał się z wiekiem, potencjał się rozwijał. Gdybym dziś powtórzyła badanie, berserk nie byłby już srebrnym cieniem morderczego potencjału ukrytego w genach. Dlatego teraz pełny skan zwyczajnie nie wchodził w grę. Chyba że byłabym gotowa zabić każdego, kto mógłby go zobaczyć.
O ile było mi wiadomo, skaner Karmy był jedynym należącym do osoby prywatnej. Kosztował cholernie dużo ze względu na wszystkie stopy metali wykorzystane do jego budowy, do tego potrzeba było naprawdę mnóstwo magii, by go zmontować, a potem utrzymać w dobrym stanie. Nie wiedziałam, czy Ilia sam go skonstruował, czy skądś go wytrzasnął. Nauczyłam się nie zadawać pytań, na które nie udzieliłby mi odpowiedzi. Dotąd dwa razy korzystałam ze skanera. Badanie nie dotyczyło mnie, ale przedmiotów z Sawy, które miałam dla kogoś zdobyć, i chciałam się upewnić, że oddając je zleceniodawcy, nie przykładam ręki do końca świata, jaki znamy.
Skan z ostatniej godziny powinien dostarczyć odpowiedzi na temat magii, z którą miałam kontakt. Powinien zidentyfikować zaklęcie, którym strułam się w gabinecie matki, a także wskazać sygnaturę autora zaklętej kuli.
– Spodnie też – powiedział Ilia, kiedy chciałam usiąść na platformie. – Suwak i guzik są z metalu – wyjaśnił.
Odwrócił się dyskretnie i zajął się ustawianiem parametrów na stacji centralnej, przypominającej steampunkowy komputer. W Trójprzymierzu byli znacznie bardziej tradycyjni – wykresy skanu rysowała ślepa wieszczka w stanie boskiego amoku. Wszystko miało silnie zrytualizowaną strukturę i w działaniach uczestniczyła cała wspólnota. Wykresy trafiały do Kosmy, który je interpretował jak technik klisze rentgenowskie, a następnie z pełnym opisem doręczał Starszyźnie. Byłam zaskoczona, kiedy Ilia powiedział mi, że od dawna znane są prostsze sposoby, tyle że mniej podniosłe, więc ze względu na ryt przejścia Starszyzna w Trójprzymierzu trwa przy dawnych metodach. W miejscu, w którym on przechodził pierwszy skan – oczywiście nie wspomniał, gdzie to było – używano maszyny podobnej do tej. Gdyby pierwsze komputery miały romans z busolą, telegrafem i łodzią podwodną, właśnie tak wyglądałoby ich potomstwo.
Kwadrans później przeglądałam dwumetrowe pasy wykresu, nie mogąc wyjść ze zdumienia.
*
Choć wyszłam z szafy jakiś czas temu, istniały rzeczy, które wciąż w niej trzymałam, i wolałam, by nikt się o nich nie dowiedział. Zamknęłam za sobą rozsuwane drzwi do komory deprywacyjnej, uaktywniłam alarm i posłałam impuls magii do glifów pokrywających jesionowe panele, którymi wyłożyłam ściany. Runy i zaklęcia rozjarzyły się ciepłym blaskiem, a ja poczułam się lepiej.
Usiadłam na fotelu, przypominającym taki z gabinetu dentystycznego. Przypięłam się pasami w talii i przykleiłam do piersi elektrody. Kosma poradził mi, bym włączyła je do diagnostyki po wypadkach ostatnich tygodni. Wyglądało na to, że podczas przebudzenia berserka serce zmienia się gwałtowniej niż cała reszta, a tętno i ciśnienie rosną w szybkim tempie. Zacisnęłam pasek uciskowy tuż nad zgięciem lewego łokcia i popracowałam pięścią, by uwidocznić żyły. Z wprawą starego heroinisty odnalazłam odpowiednią i wbiłam igłę tuż nad nadgarstkiem, następnie przykleiłam wenflon plastrem i podłączyłam do niego kroplówkę. Na razie wciąż była zablokowana, ale wystarczyło, że nacisnęłabym guzik albo moje tętno gwałtownie by podskoczyło, a w moich żyłach popłynąłby uspokajający koktajl alfa- i beta-blokerów.
Obecne w czaju zaklęcie nie tylko mnie śledziło – miało również zanalizować moją magię, moje pochodzenie. Było skomplikowane i niebezpieczne. Potrzebowało czasu, którego nie zamierzałam mu dać.
Autorem zaklęcia nie był mag Zakonu, co stanowiło powód do niepokoju. Matka była praktyczna – po co miałaby płacić, i to sporo, za coś, co mogła mieć za darmo? Zwrócenie się do innego maga, choć pod nosem miała lojalnego i sprawnego maga bojowego, nie miało sensu. Chyba że to nie ona zleciła wykonanie zaklęcia. Albo uparcie szukałam dowodu, że to nie jej robota.
Istniał tylko jeden sposób, by całkowicie się pozbyć zaklęcia z organizmu: użycie dużego impulsu odpowiednio silnej i starej magii. Cóż, akurat taką dysponowałam. Jeśli dopisałoby mi szczęście, kontrolowana przemiana dezaktywowałaby zaklęcie. Jeśli nie – komora wciąż pozostawała wystarczająco dobrze zaizolowana magicznie, by ślad tej magii nie wydostał się na zewnątrz.
Podstawowe zaklęcie z pocisku zostało już zneutralizowane. Wedle skanu miało mnie uśpić. I nosiło sygnaturę zakonną. Ale w kuli znalazł się też robal, który wzmacniał zaklęcie ukryte w herbacie, a więc kula musiała powstać w tym samym celu.
Niewiele z tego rozumiałam. Moje życie było pojebane jak wenezuelska telenowela, ale nawet mnie nie zdarzały się przypadkowe, zsynchronizowane ataki magiczne. Nie trują mnie i nie strzelają do mnie każdego dnia.
I jak do tego wszystkiego pasowała Matka? Była zaskoczona. Czym? Tym, że wiem? Czy całą resztą? Zajmę się tym później, pomyślałam. Teraz musiałam się skupić na wypaleniu zaklęcia, które wciąż próbowało mnie rozłożyć na czynniki pierwsze.
Nie miałam pojęcia, czy uda mi się kontrolowana przemiana. Dotąd tylko raz z własnej woli zmieniłam się w berserka i kontrola nie jest cechą szczególnie bliską mojej drugiej naturze. Stałam się bestią, która roztarła porywaczy na taką miazgę, że gdy, już jako kobieta, musiałam przeszukać kieszenie jednego z nich, by odnaleźć telefon, mój żołądek odesłał śniadanie do Rygi. Owszem, udało mi się wrócić do ludzkiej postaci i nie zabić Robina, uznajmy to za sukces, ale nie całkiem był to wynik mojej woli czy kontroli. Berserk odpuścił. Cofnął się. Zwykle zostawał przy sterach tak długo, aż moje ciało padało nieprzytomne po kilkunastu godzinach furii i siania zniszczenia. Być może wtedy berserk w jakimś prymitywnym przebłysku zdrowego rozsądku uznał, że nic tu po nim, bo potrzeba ludzkiego umysłu i precyzji w używaniu kciuków. Nie wiem. Wiem za to, że po tamtym dniu się uspokoił, mniej się awanturował, mniej wysiłku kosztowało mnie codzienne powstrzymywanie go. Ale to niczego nie dowodziło – mógł mieć taki kaprys. I choć wciąż nie myślę o nas jako o jednej osobie, zaczęłam nazywać go Panem B., a to duży postęp. Wcześniej zwykle określałam go mianem potwora, Pan B. było formą grzecznościową.
– Panie B. – powiedziałam – potrzebujemy dużo magii, by spalić to zaklęcie i mieć z głowy pościg i szpiegów. Ale żadnego szaleństwa, rozbijania domu czy mordowania ludzi.
Nie pozwoliłam Robinowi zostać w domu, choć obiecywał, że nie będzie przeszkadzał i poczeka na dole, w kuchni.
– Proszę, współpracuj – dodałam, nie mając pojęcia, czy komunikacja między nami w ogóle jest możliwa ani czy berserk słyszy, co do niego mówię. Musiał mieć jakiś poziom świadomości otoczenia, skoro w momencie zagrożenia próbował wymusić przemianę, ale poza tym cholera wie. To nie tak, że do genów dodają instrukcję obsługi.
Odetchnęłam ciężko i wyobraziłam sobie, że otwieram klatkę, w której na co dzień siedział Pan B. Nie byłam uwięziona, za ścianą nie czaili się faceci do rozerwania na strzępy. To nowy etap w naszych relacjach i działałam po omacku. Z kiepskim wynikiem.
Nic się nie działo. W mojej wizualizacji klatka została otwarta, ale berserk siedział w środku, spoglądając na mnie przenikliwie. No tak. Musiałam być chyba bardziej wkurzona.
Metoda na wkurzenie pozostawała niezmienna. Pomyślałam o moim ojcu. O bólu, który mi zadał. O pogardliwych słowach, które od niego usłyszałam. O jego obietnicach, co czeka mnie w najbliższych godzinach. O torturach, zasychającej na skórze krwi, która śmierdziała adrenaliną i zwierzęcym strachem.
Wysoki pisk monitora serca przeszył moje uszy. Pulsowanie narastało w szybki tętent. Moje naczynia krwionośne puchły, zmieniając się w grube rzemienie tuż pod skórą. Wenflon zaczął powoli wysuwać się z żyły. Runy i glify zalśniły mocnym szafirowym blaskiem, pojedyncze symbole odrywały się od jesionowego drewna i unosiły w powietrzu wokół mego ciała. Pas w talii zaczął cisnąć, a sekundę później całym moim ciałem wstrząsnęły drgawki. Gwiazdy eksplodowały. Magia przelewała się przez moje komórki, wypalając zaklęcia i zmieniając krew w lawę. Krzyknęłam, gdy ból w piersi wybuchł gorącem.
O bogowie, za każdym razem było inaczej, ale jedno się nie zmieniało: nigdy nie było przyjemnie.
Runy i glify zlały się w jedną lśniącą granatowo powierzchnię. Pazury, szarpiąc skórzany pas przytrzymujący mnie w talii, kaleczyły mi skórę. Moje dłonie nie były już moje. Zacisnęłam palce na pilocie kroplówki, ale płyn spłynął na podłogę – wenflon wysunął się z żyły.
Berserk zawył, zrywając się z uwięzi.
– Nie! – krzyczałam, póki jeszcze tu byłam, póki nie zniknęłam na dobre.
Zwolniło. Wszystko. Kolory zniknęły. Srebrzysta poświata. Pot. Płuca jak miechy, dyszący oddech. Mój. Wolny. Stoję na podłodze. Ciasno. Iść. Powietrze. Ból, gdy popycham ścianę. Drzewo Pana. Jego słowa jak zimny wiatr. Posłuszny. Na kolana. Tak. Co każesz.
Ocknęłam się na podłodze, zwinięta w kłębek, zmarznięta, w przepoconej bieliźnie, drżąc z gorączki albo z wyczerpania. Z trudem podniosłam się na kolana. Przytrzymując się powyginanej ramy fotela, wstałam. Nogi trzęsły się pode mną, jakbym była świeżo urodzonym źrebakiem.
Bogowie! Podłokietniki fotela były całkiem wyłamane, solidne śruby wygięte jak lizaki zostawione na słońcu, pas poszarpany na strzępy, metalowa klamra pogięta i niekształtna. Na podłodze kałuża płynu kroplówkowego. To nie leki opanowały berserka. I nie ja.
– Dzięki ci, Odynie – szepnęłam, dotykając jesionowych paneli z nieaktywnymi już runami.
Zwolniłam blokadę i alarm i przez szafę wyszłam do swojej sypialni. Zamykając za sobą drzwi, zerknęłam w lustro zajmujące jedno skrzydło. Wyglądałam kiepsko. Spaliłam kilka kilogramów i rysy mojej twarzy stały się ostrzejsze, cienie pod oczami głębsze. Nagle wyglądałam drobniej, żałośniej. Odwróciłam się, by zerknąć na ranę na plecach, bo uświadomiłam sobie, że choć ciało boli mnie jak po morderczym treningu, to nie czuję rany po postrzale. Wyglądała, jakbym spędziła w szafie dobry tydzień – jej brzegi zbiegały się już wyraźnie, a cienka błonka nowej skóry zarastała ślad wypukłą pajęczynką. Mimo to wciąż wolałam śmierdzącą kąpiel leczniczą niż wizytę Pana B., choćby miał mnie obdarować mocą superregeneracji.
Owinęłam się szlafrokiem. Idąc do łazienki, musiałam przytrzymywać się ściany. Mój żołądek zwinął się w ciasną pięść i domagał się pożywienia.
Wannę wypełniała zawczasu przygotowana śmierdząca breja. Zaklęcie utrzymywało stałą temperaturę, by leczenie nie było bardziej nieprzyjemne, niż musi. Na szerokiej krawędzi wanny stało kilkanaście buteleczek nutridrinków i batony proteinowe. Za jakieś dziesięć tysięcy kalorii powinnam się poczuć lepiej.
Rozebrałam się i zanurzyłam w zielonym trzęsawisku, tak by lecznicza substancja pokryła całe moje ciało, zwłaszcza plecy. Przez następne dwadzieścia minut odkręcałam wieczka butelek i póki nie poczułam, że mój żołądek jest pełen, wypijałam do dna ich gęstą, słodkawą zawartość. Zrobiłam krótką przerwę i zaczęłam od początku.
To absurdalne, jak dziwne rzeczy wypływają na powierzchnię mózgu w chwilach nagle odkrytej słabości. Jakby przepaleniu uległo nie tylko zaklęcie, ale i jakieś bariery, które ustawiam między sobą dzisiejszą a sobą z przeszłości. Dawniej nie byłam dość silna, by się obronić. Robiłam, co mogłam, by to zmienić, ale wyniki pozostawały niezadowalające. Wreszcie zwątpiłam, że kiedykolwiek zdołam sprostać oczekiwaniom – nie tylko mojej matki. Do presji, jaką na mnie wywierała, ochoczo dołączały się naciski, którym zazwyczaj poddawane są młode dziewczyny. Przejmowałam się nimi może bardziej niż moje rówieśnice, bo wiedziałam, w jak wielu kwestiach odbiegam od normy. Należały do nich choćby pochodzenie, brak doświadczeń, które kształtują przeciętną nastolatkę (jak szkoła, przyjaźnie, pierwsze miłości), czy graniczące z pewnością przeczucie orientacji seksualnej – choć to akurat sprawa raczej teoretyczna, bo na randki z kimkolwiek matka nie dawała mi czasu i zgody.
W wieku czternastu, może piętnastu lat doszłam do wniosku, że chyba jestem za gruba, bo zamiast smukłej sylwetki modelki miałam ciało żylaste i masywne – wszystko przez regularne treningi, podnoszenie ciężarów, boks i naukę sztuk walki. W jakiejś babskiej gazecie przeczytałam opis diety i przez dwa dni próbowałam jej przestrzegać, ale wciąż byłam głodna, a przez to zdekoncentrowana. Na treningach zbierałam łomot jak nigdy. Trenerka wzięła mnie na rozmowę. Przyznałam się, że jestem na diecie. Nie wyśmiała mnie, nie próbowała mi wybijać tego z głowy. Po prostu wyliczyła, ile kalorii moje ciało zużywa w spoczynku, a ile kalorii na treningach. Dieta z gazety z trudem starczała na bierne spalanie. Miałam deficyt kilku tysięcy kalorii. Trenerka postawiła mnie na urządzeniu, które pokazało nie tylko moją wagę, ale również zawartość tłuszczu w organizmie: sporo poniżej normy.
– Jak myślisz, co spala twój organizm, kiedy nie dostarczasz mu paliwa? – zapytała.
Domyśliłam się.
– Jak myślisz, czy twój ojciec, kiedy was dopadnie, będzie obchodził się z tobą łagodniej tylko dlatego, że jesteś wiotka i masz smukłe nogi?
Nie znała szczegółów i historii Ernsta. Matka powiedziała jej, że uciekamy od przemocy domowej najgorszego sortu. W sumie nie do końca skłamała.
Nigdy więcej nie byłam na diecie.
Odkąd doszło do przemiany, pilnuję, by jeść wystarczająco dużo. A potem przychodzi berserk i sprawia, że to wszystko trafia szlag. Na szczęście też mam tu coś do powiedzenia, pomyślałam, rzucając na podłogę dwa papierki po batonach proteinowych.
Dopiero gdy pochłonęłam taką liczbę kalorii, która każdą uczciwą bulimiczkę wprawiłaby w mieszaninę ekscytacji i dojmującego poczucia winy, oparłam się plecami o brzeg wanny i przestałam walczyć z narastającą sennością. W ostatnich dniach naprawdę nie miałam wiele snu. W Sawie sen oznaczał bilet w jedną stronę – do zaświatów. A poranny telefon od Robina, który po prostu musiał zrobić coś ze swoim mieszkaniem, by zaczęło przypominać dom, a nie dziuplę kawalera, zrujnował mój plan wyspania się za wszystkie czasy. Miałam wrażenie, że Robin nie spał za wiele, niezależnie od okoliczności. Pewnie też cierpiałabym na chroniczną bezsenność po kilku miesiącach w twierdzy Zakonu. I gdyby w snach nawiedzała mnie przeszłość, której nie pamiętam i nie rozumiem. Kolejna rzecz na liście, gdy już jakoś ogarnę tajemnice mojej rodziny – odkryć, co czai się w przeszłości Robina.
Wszyscy zasługujemy na swoją porcję prawdy i odpowiedzi w miejsce niekończących się pytań.
Akuszer Bogów
Copyright © Aneta Jadowska 2017
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017, 2022
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Marta Pustuła
Skład i łamanie – Natalia Patorska
Okładka – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl
Rysunki wewnątrz książki – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl
Inicjały – Marcin Karaś
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików. Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie II, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382106329
ISBN epub: 9788382106336
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda,Piotr Jankowski
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl