Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O KSIĄŻCE
To, przesycona symboliką i realizmem magicznym, powieść drogi.
Dwaj muzycy, Henry i Harry, wyruszają w tajemniczą podróż, która początkowo przynosi upragnioną ulgę oraz wyczekiwane od dawna uczucie świeżości i zachwytu.
Przemierzane kilometry zdają się jednak w osobliwy sposób oddziaływać również na tektonikę ich stanów psychicznych.
Niepostrzeżenie znajoma rzeczywistość zaczyna się rozklejać i tracić wyraźne kontury, a bohaterowie stają przed pytaniem: czy to ucieczka, czy dążenie ku czemuś?
A może ich podróż odbywa się w g ł ą b ?
Kiedy siatka współrzędnych geograficznych znika całkowicie, egzystencjalne otwarcie przybiera charakter tak gwałtowny, iż nieuchronnie prowadzi do pytań o własną poczytalność...
O AUTORZE:
Wawrzyniec Jan Dąbrowski (ur. 1982), choć urodzony na warszawskim Żoliborzu, mawia, że z gór był od zawsze. Komponuje, gra i pisze. Na swoim koncie ma 19 wydawnictw fonograficznych i przeszło pół tysiąca koncertów, w tym występy na takich festiwalach jak Open'er Festival (2010) czy Off Festiwal (2018). Od 2017 roku oddany niszowemu projektowi na poły muzycznemu, na poły podróżniczemu, jednoosobowemu, obwoźnemu zakładowi koncertowemu - Henry No Hurry. Włóczykij, samotnik i umiarkowany eskapista. Przez kolegów muzyków określany mianem pustelnika arystokraty. Od ponad 15 lat związany z myślą wschodu oraz tym, co nazywa praktyką bezruchu. Mieszka w różnych miejscach, obecnie w Górach Kaczawskich.
FRAGMENT KSIĄŻKI:
"Przebyło się więc wreszcie ten nieskończenie martwy dystans, tę drogę widmo - od końca do początku.
Zaczynało się znowu chcieć.
Zaczynało się znowu żyć.
Znów się zaczynało.
Gnało nas na peryferia, na rubieże, ku kresom. Przeczuwaliśmy, że poza orbitami rozpędzonych miast musi przecież istnieć jakiś zupełnie inny wymiar. I teraz, właśnie teraz, potrzeba sprawdzenia tego stała się silniejsza od całej reszty. Byliśmy gotowi na wszystko! Chcieliśmy włożyć palec w ranę życia, poczuć ból, poczuć przyjemność, poczuć c o k o l w i e k, co wyrwałoby nas z tego stanu nieznośnej bylejakości. Uciekaliśmy z raju, który niepostrzeżenie stał się dla nas zdecydowanie za ciasny".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 155
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szanse, że dotrę na czas, zmniejszały się z każdą minutą. Czarna pępowina łącząca miasto matkę z jego mniejszym odpowiednikiem właśnie straciła drożność. Utknąłem na środkowym pasie w ciągnącym się po horyzont sznurze aut. Od następnego węzła dającego szansę na ucieczkę z autostrady dzieliło mnie ponad dwadzieścia kilometrów. Trzeba było więc posłusznie odstać swoje i wśród warkotu blaszanych puszek chłonąć frustrację ludzi spóźnionych tak samo jak ja i odczuwających zapewne podobny ucisk w podbrzuszu.
Do tego wszystkiego jeszcze ten lejący się z nieba żar…
Niektórzy próbowali się ratować, słuchając radia. Przez otwarte okna dolatywały dźwięki jakiejś sfabrykowanej, być może napisanej przez najnowsze algorytmy muzyki. Inni wgapiali się w ekrany telefonów komórkowych lub prowadzili rozmowy z bliskimi.
Zdenerwowanie, pośpiech, frustracja. Do tego wszystkiego jeszcze jakieś nieopisane zniechęcenie. Jakby wszystko było pozbawione smaku, zapachu, jakbym sam stał się maszyną podobną do samochodu, w którym właśnie się gotowałem.
Zupełnie jak żaby. Podobno kiedy wrzuci się je do gorącej wody, od razu wyskakują. Jeśli jednak umieści się je w wodzie zimnej, a dopiero później zacznie się stopniowo zwiększać temperaturę, ugotują się bez najmniejszej próby ucieczki.
Po co ja tam w ogóle jadę? – pomyślałem. Czy naprawdę wierzę w sens tego spotkania? W głębi ducha przecież wiedziałem, że będą to kolejne bezowocne godziny. Taniec kurtuazji, frazesów, przekonywania, że to, co robimy, jest szalenie ważne i pożyteczne. „A Twoja obecność – straszył wymierzony we mnie palec wskazujący – jest tam kluczowa”.
Byłem w pułapce. Nie tylko przez korek.
Zakląłem i uderzyłem dłońmi w kierownicę.
Czułem się jak zwierzę zagnane w miejsce, w którym zaraz zaczną upuszczać mu krew. Spojrzałem bezradnie w bok. Na jednym ze słupków ogrodzeniowych siedział potężny myszołów. Dumny, dostojny. Patrzył wprost na mnie.
– Tobie to dobrze. Jesteś wolny – wymamrotałem pod nosem.
„A Ty?”
Ptak zerwał się do lotu spłoszony przez podjeżdżający z drugiej strony siatki samochód. Wysiadło z niego kilku mężczyzn ubranych w odblaskowe kamizelki, wyciągnęli kosy spalinowe. Jeden z nich podszedł do bramy serwisowej i zaczął się szarpać z kłódką.
– A ja? – powiedziałem na głos i niespodziewanie włączyłem prawy kierunkowskaz.
Serce zaczęło mi walić jak szalone. Bezbłędnie rozpoznałem uczucie. Atak paniki właśnie się rozpoczynał.
Choć sąsiedni pas był całkiem zapchany, a auta poruszały się w żółwim tempie, skręciłem koła maksymalnie w prawo.
– No i gdzie się, kurwa, pchasz? – rzucił tęgi bezkarkowiec, wystawiając głowę przez okno.
Nie reagowałem. Miarowo odpuszczałem sprzęgło i dodawałem gazu, centymetr po centymetrze wymuszając pierwszeństwo. Szczelina przede mną stopniowo się powiększała.
Otwarcie na dwa palce.
– Hej! Głuchy jesteś? – powiedział i huknął wysuniętą przez okno dłonią w drzwi swojego BMW.
Samochód przed nim właśnie podjechał kolejne pół metra, które od razu skrzętnie wykorzystałem. To go rozwścieczyło. Usłyszałem, jak rozjuszony wysiada z auta. Trzask zamykanych drzwi nie pozostawiał wątpliwości – cała frustracja właśnie znalazła obiekt, na którym mogła się skupić. Doskoczył do mnie i zajrzał przez otwarte okno, dłonią łapiąc już za klamkę.
– I co teraz?! – ryknął na cały głos, szarpiąc za drzwi.
Wcisnąłem pedał gazu do oporu, odwróciłem wolno głowę i spojrzałem mu w oczy. Następnie dziwnie spokojny zdjąłem nogę ze sprzęgła.
Pełne otwarcie.
Wgniotło mnie w fotel. Usłyszałem, jak ocierające się o sąsiedni samochód drzwi zamykają się z trzaskiem. Kop był na tyle silny, by przepchnąć stojące przede mną auto o kolejne pół metra, czyli dokładnie o tyle, ile wystarczyło, by się prześliznąć. Wypadłem z impetem z jezdni, a następnie usłyszałem ciężkie stęknięcie pracującego zawieszenia, gdy samochód przełamywał się przez głęboki rów. Wpatrując się w otwieraną przez pracowników bramę, nie odpuszczałem gazu. Mignęły mi tylko ich przerażone twarze, kiedy w popłochu odskakiwali na bok.
Wypadłem na boczną drogę biegnącą równolegle do autostrady. Jechałem ślepo przed siebie, wybierając kolejne skręty i rozwidlenia na chybił trafił. Ktoś wyłączył mi mózg, pozostawiwszy jedynie zwierzęcą wolę. Pod wpływem nagłego wstrząsu wyrwałem się ze swojej dotychczasowej orbity niczym krążący w kosmosie obiekt.
Dalsze obliczenia były bezcelowe.
Trajektoria lotu stała się nieprzewidywalna.
Niektórzy, kolekcjonerzy nowych doświadczeń, wyruszają w drogę z zamiarem oderwania się od codzienności, zmiany otoczenia, przewietrzenia głowy. Ma to być epizod, z którego wrócą do domów, rodzin, czegoś, co nazywają „swoim życiem”. Nie wiedzą, że nawet najlepsza polisa nie jest w stanie zagwarantować im bezpieczeństwa. Każda podróż, o ile tylko trwa dostatecznie długo, zmienia. A ten, który wraca, często ostatni dowiaduje się, że do świata sprzed nie ma już powrotu.
▲▼▲
Miałem wizję.
Patrzę na świętą górę Kajlas, dookoła której odbywają się tradycyjne pielgrzymki. Obok mnie stoję „ja sprzed”. Można pomyśleć, że skoro zajmujemy ten sam wycinek Ziemi, to jesteśmy w tym samym punkcie. Mnie sprzed tak się właśnie naiwnie wydaje.
A jednak tylko jeden z nas okrążył już tę górę.
Jak opowiedzieć mu to wszystko, czego opowiedzieć nie sposób, bowiem wymyka się słowu?
Zapowiedź wiosny zawsze robi bałagan. To napełnia nadzieją odrodzenia, to znów straszy wszelkimi odcieniami szarości i podskórnym niepokojem. Jakby olbrzymie wahadło, docierając do miejsca maksymalnego wychylenia, traciło tempo, zwalniało, by ostatecznie na krótką chwilę się tu zatrzymać. W owym punkcie tkwi niewypowiedziana intensywność, potencjał zwrotu kierunku. W wewnętrznym krajobrazie są one prawie nie do zniesienia. Chciałoby się ten proces przyspieszyć, powiedzieć: „No już, błagam! Niech to się wreszcie przetoczy!”.
Ale nikt nie ma takiej władzy.
Na szczęście.
▲▼▲
Nacisnąłem przycisk i po krótkiej chwili czarny płyn zaczął sączyć się z małych dysz. Znajomy zapach wniknął przez nozdrza i krętymi kanałami dotarł do mózgu, napełniając go przyjemnym spokojem. Czekałem. Espresso zdecydowanie za szybko znika, a kawa określana jako mała jest zdecydowanie za słaba. Pilnowałem zatem, by zabrać kubek mniej więcej w połowie całego procesu. W ten sposób udawało mi się osiągnąć idealne proporcje. Wstrzymałem oddech. Ciemnobrązowa ciecz zmieniała właśnie kolor na jasnobeżowy.
– Arystokrata! – rzucił z szyderczym uśmiechem, akurat kiedy zaczynałem cofać dłoń. Poczułem, jak gorący płyn ścieka mi po palcach.
– Cholera, Harry! – syknąłem, a jakaś kobieta zmierzyła mnie zdegustowanym wzrokiem. – Zawsze musisz to robić?
– Robić co?
– Nieważne! – machnąłem ręką. – Chodźmy!
– Czekaj, czekaj! – Harry przyłożył dwa palce do ust i podniósł z uśmiechem prawą brew.
▲▼▲
Staliśmy na zapleczu stacji pod wąskim daszkiem i patrzyliśmy na gęsto padający deszcz. Było zimno i szaro. Dokładnie tak, jak powinno być, kiedy nowa pora roku pokazuje, na co ją stać. I gdyby tylko nie ten rytuał, odmierzany kilkoma centymetrami zwiniętej bibułki, przypominalibyśmy dwa bezpańskie psy. Zresztą nawet z papierosami w ustach właśnie tak teraz wyglądaliśmy.
Marzec był niczym uderzenie w mosiężny dzwonek. Przyniósł zmianę. Jego wibrujący dźwięk dotarł do odległych zaułków świadomości i wyszeptał trzykrotnie nasze imiona. Poczuliśmy wtedy, jak z uśpionych zimą nasion zaczęły kiełkować nowe chęci. Pięły się niestrudzenie ku górze, przebijały przez poczerniałą od mrozu ziemię i wystawiały już swoje zielone, ślimaczo zwinięte główki na powierzchnię.
Przebyło się więc wreszcie ten nieskończenie martwy dystans, tę drogę widmo – od końca do początku.
Zaczynało się znowu chcieć.
Zaczynało się znowu żyć.
Znów się zaczynało.
Gnało nas na peryferia, na rubieże, ku kresom. Przeczuwaliśmy, że poza orbitami rozpędzonych miast musi przecież istnieć jakiś zupełnie inny wymiar. I teraz, właśnie teraz, potrzeba sprawdzenia tego stała się silniejsza od całej reszty. Byliśmy gotowi na wszystko! Chcieliśmy włożyć palec w ranę życia, poczuć ból, poczuć przyjemność, poczuć cokolwiek, co wyrwałoby nas z tego stanu nieznośnej bylejakości. Uciekaliśmy z raju, który niepostrzeżenie stał się dla nas zdecydowanie za ciasny.
Równolegle działała na nas siła o odwrotnym kierunku. Byliśmy niczym malutkie opiłki żelaza przyciągane przez olbrzymi magnes. Jakby coś nieustannie nas wołało, wskazywało drogę, wytwarzało próżnię, w którą byliśmy zasysani.
Ostatecznie trudno było stwierdzić, czy zmierzamy od czy do.
▲▼▲
Przyglądałem się Harry’emu, który z lekko odchyloną głową to zerkał na kapiący z daszku deszcz, to wpatrywał się w bliżej nieokreśloną dal. Później, długo po tym, gdy już zniknął, pomyślałem, że musiał się wtedy przyglądać chmurom. Zawsze go fascynowały. Pamiętam, jak pewnego razu odwrócił się do mnie i z dziecięcym zachwytem wskazał palcem na niebo. Powiedział: „Zobacz! A to przecież tylko woda”. Teraz trwał jednak w jakimś nienaturalnym bezruchu i tylko jego głęboko osadzone, lekko zaczerwienione oczy zmieniały od czasu do czasu obiekt zainteresowania. Jasne, prawie białe włosy założone z jednej strony za ucho, z drugiej zwisały swobodnie niczym rozpuszczona końska grzywa. W ogóle miał w sobie coś z konia. Wyraźnie zarysowaną szczękę, odrobinę wklęsłe policzki i duże usta. Porośnięta kilkudniowym zarostem twarz, wyrzeźbiona w sposób zdecydowany i konsekwentny, nie pozostawiała miejsca na dwuznaczności. Tylko brwi miał nietypowe, jakby kwadratowe, ot, dwie poziome kreski nietworzące łuków. Kiedy je marszczył i łypał spod nich, przypominał srogiego kapitana kutra rybackiego.
Popiół z papierosa miał już dobre kilka centymetrów. Osiągnął punkt krytyczny i runął w dół. To go wyrwało z zadumy. Pokiwał głową, mruknął coś pod nosem, a potem powiedział:
– Tak to jest, tak to właśnie jest, panie kolego!
Spojrzałem na niego pytająco, od razu karcąc się za to w myślach. Przecież to właśnie go karmi, tym się żywi. Harry cisnął peta w kałużę przed sobą i ruszył w stronę samochodu.
Weszliśmy po starych schodach z potężnymi poręczami na pierwsze piętro. Było cicho i uroczyście w ten charakterystyczny, biblioteczny sposób. Idąc długim korytarzem, wsłuchując się w głuchy stukot butów na drewnianym parkiecie, zaczęliśmy się rozglądać. Późny Gomułka, wczesny Gierek. Idealnie. Harry chciał coś powiedzieć, ale powstrzymałem go, kręcąc głową i przykładając palec do ust.
Przekroczyliśmy próg czytelni. Właśnie tu wieczorem miał się odbyć koncert. Pierwszy w naszej trasie i pierwszy, jak mieliśmy się wkrótce dowiedzieć, w historii tej biblioteki.
Wszystko było już przygotowane. Na publiczność czekały ustawione w równych rządkach krzesła oraz stoliczek z herbatą i ciastkami. Podekscytowani organizatorzy gestami wskazali miejsce, w którym miała się pojawić scena.
Nim udało mi się otworzyć usta, usłyszałem szydercze parsknięcie Harry’ego:
– No błagam! Nie za grzecznie?!
Upomniałem go srogim spojrzeniem, choć sam nie ująłbym tego lepiej. Podczas gdy zmieszani organizatorzy zaczęli tłumaczyć, skąd taki wybór, Harry wyruszył na krótki spacer. Przechadzał się pomiędzy regałami, wodził dłonią po grzbietach książek, przystawał, wyciągał którąś z nich, kartkował, by po krótkiej chwili leniwym krokiem ruszyć dalej. Był niczym różdżkarz szukający wody. Gdy, próbując uspokoić organizatorów, wypowiadałem właśnie słowa: „Dajmy sobie, proszę, chwilę, by poczuć odpowiednie feng shui”, Harry, jakby powodowany silnym impulsem, zatrzymał się. Odczytałem opis działu znajdujący się tuż nad jego głową: Geografia.
– Tu! – wskazał palcem w kierunku ziemi.
Pracownicy biblioteki wymienili zdziwione spojrzenia, a ja bez wahania chwyciłem dywan i jednym ruchem rozwinąłem go we wskazanym miejscu.
– Ciasno… klaustrofobicznie – nie przestając wymieniać, zniknąłem za jednym z regałów. Po chwili, rozsuwając książki na wysokości żeber, wychyliłem się przez utworzone w ten sposób okienko i dorzuciłem: – Idealnie!
▲▼▲
Siedzieliśmy w niewielkim pokoiku służącym nam za garderobę.
− Sporo osób przyszło! – rzucił Harry, wciągając na siebie biały T-shirt. − To co? Ostatnie siku zrobione? – zapytał, podchodząc do drzwi. – Zaczynamy?
Scena.
By do niej dotrzeć, wpierw trzeba opuścić bezpieczną przystań garderoby i wypłynąć na nieznane wody. Zdarza się jednak, że coś w środku nie pozwala wstać, łapie za rękaw i skomli: „Nie idź tam!”. Wbrew radom Odyseusza trzeba wówczas odwiązać samego siebie od masztu i ruszyć dumnie ku syrenom. Kiedy indziej zupełnie na odwrót – trudno utrzymać lejce, powstrzymać fale ekscytacji, bowiem stopy same wskazują kierunek. Właśnie wtedy zaczyna się podróż właściwa, która może trwać zaledwie parę sekund – wystarczy zrobić kilka kroków i nacisnąć klamkę. Zdarza się jednak, że najpierw trzeba pokonać labirynty ciasnych korytarzy, meandry festiwalowych backstage’ów czy wytrzymać trwający całe wieki moment unoszącej się kurtyny.
Bez względu na odległość mierzoną w metrach to podróż pomiędzy wymiarami sacrum i profanum. Po wejściu na scenę jej granice stają się w przedziwny sposób oczywiste dla wszystkich. Nawet gdy tworzy ją rzucony na ulicę czy trawę dywan, jedynie nieliczni mają odwagę go nadepnąć. Właściwie wystarczyłoby przy pomocy czerwonej nitki wyznaczyć na ziemi prostokąt, by jak za dotknięciem różdżki przemienił się on w scenę. Biada jednak temu, kto uzna taki zabieg za stratę czasu! Muzyk, aktor, tancerz – wszyscy potrzebują sceny jak ryba wody. Potrzebuje jej też publika. A ta, którą zobaczyliśmy tamtego dnia przed sobą… była wyjątkowo tajemnicza.
Zacząłem bez słowa przywitania. Przeciąłem wiszące w powietrzu wyczekiwanie leniwym Fmaj7. Akord rozpłynął się po sali niczym dym z papierosa, po czym powoli zaczął unosić się w stronę sufitu. I byłby uciekł przez kratki wentylacyjne, szpary w drzwiach, cieniutkie spękania w sklepieniu, gdyby nie chrapliwy dźwięk kontrabasu. Wypuszczona spod palców Harry’ego pryma dopadła uciekiniera, osadziła go w harmonii i sprowadziła bezlitośnie na dół. Byłem przekonany, że wszyscy prześledzą ten proces wraz z nami. Czekałem, aż odchylą głowy i odprowadzą dźwięki wzrokiem z powrotem na scenę. Ale nic z tego! Publiczność patrzyła cały czas przed siebie, na nas. Pozwalałem więc, by nitki babiego lata spojrzeń stopniowo oplatały twarz, dłonie, gryf gitary i, na samym końcu, nogi. Zerknąłem na Harry’ego. Z na wpół przymkniętymi oczyma, pokryty od stóp do głów lepkimi białymi nićmi, wyglądał zupełnie jak zjawa. Gdy kołysząc się, wprawiał je w ruch, sprawiał wrażenie, jakby machał końską grzywą. Później usłyszałem wyraźną różnicę w jego grze, dostrzegłem moment, kiedy żylaste dłonie uzyskały pełną niepodległość. Wiedziałem, że jest już hen, tam, w tym dziwnym, smutnym lesie, że biega po nim nago, spija rosę z kory drzew i rozmawia z kamieniami. Wiedziałem, bo byłem tam z nim.
Z transu wybudził mnie tytuł kolejnego utworu. Kiedy miałem już uderzyć w struny, usłyszałem zachrypnięty głos Harry’ego:
– To będzie historia psów – zaczął – które mają sierść i podniebienia czarne jak smoła. Nie są to psy zwyczajne. Nie można ich spotkać na podwórkach, w mieszkaniach ani wałęsających się gdzieś przy drogach. Te żyją bowiem w każdym z nas. – Tu zmierzył publiczność wzrokiem. – To prawda, większość czasu spędzają na łańcuchach i wtedy, taaak, wtedy wszystko układa się przewidywalnie. Ale kiedy taki czarny pies z łańcucha się zerwie… potrafi solidnie nabałaganić, potrafi wywrócić życie na lewą stronę. Na próżno wtedy przywoływania i komendy. Nie obejrzy się! Biegnie przed siebie, na oślep, w gorączce, bo wreszcie może, bo wreszcie… jest wolny.
Spojrzałem na niego, wydąłem usta i pokiwałem głową w geście uznania. Ale Harry nie zwrócił na to uwagi. Uniósł za to wskazujący palec i dodał:
– Jeśli ktoś z Was – tu łypnął na mnie spod kwadratowych brwi – myśli, że takiego psa w sobie nie ma… niech tylko poczeka, aż ten zerwie się z łańcucha!
Na chwilę zamarłem. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że jego słowa zmierzają dokładnie w to miejsce, w które nie chciałem, by trafiły. Jakby Harry miał szczegółową mapę mojego wnętrza, przynajmniej tej jego części, której całkowicie nie znałem. Wgapiałem się w jego uniesiony palec i patrzyłem, jak wszystko inne pochłaniała głęboka czerń.
Z końca korytarza dobiegł szum czarnych skrzydeł.
Serce podskoczyło do gardła.
Niespodziewanie starsza pani z pierwszego rzędu wybuchnęła niepohamowanym chichotem. Zakrywając dłonią usta, starała się go powstrzymać – na próżno. Tamy puściły. To zdjęło zły czar! Powróciły kolory i pełne pole widzenia. Wszyscy, włączając w to Harry’ego, głośno się śmiali. Dystans pomiędzy sceną a widownią zniknął. Tylko ja stałem wciąż nieruchomy, blady, z tłukącym się sercem.
Przez resztę koncertu towarzyszyło nam pomarańczowe światło reflektora padające od strony okien. Było tym intensywniejsze, im ciemniej robiło się na zewnątrz. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że uczestniczymy w najdłuższym, przeczącym prawom astronomii zachodzie słońca.
Dopiero głośne brawa, niczym odległy dźwięk budzika, przywołały nas z powrotem. Minęły 64 minuty. Odłożyliśmy instrumenty i podeszliśmy do krawędzi sceny. Usłyszałem, jak Harry liczy pod nosem: „raz, dwa…”, i na trzy nisko się ukłoniliśmy. Kiedy ocierałem dłonią spoconą twarz, poczułem znajomy aromat.
Palce wciąż pachniały poranną kawą.
Kiedy zaspany wsiadał do samochodu i z trzaskiem zamykał drzwi, niemal słyszałem syk powietrza wysysanego z kosmicznej śluzy. Cienka warstwa pordzewiałej karoserii i spękana w kilku miejscach szyba odgradzały nas od reszty świata.
Byliśmy w kapsule czasowej.
Kiedy mijaliśmy granice miasta i krzykliwe billboardy powoli ustępowały miejsca przydrożnym drzewom, kiedy prawa stopa nieco mocniej zapadała się w podwozie, widziałem w lusterku wstecznym ciągnące się za nami stado czarnych kruków. Tylko czekały, aż drogę zatarasuje nam niedzielny kierowca lub czerwone światło ruchu wahadłowego, aż usiądą nam one na dachu, na zderzaku, będą walić dziobami w karoserię, w skórę głowy, czaszkę, by na końcu bolesnymi ukłuciami w mózg przypomnieć o tych wszystkich niezamkniętych pętlach, które zostawiliśmy w domu.
Jedynie w ruchu byliśmy bezpieczni.
Patrzyłem więc z ulgą na wyświetlany za oknem film. Na białe plamki znikających w lasach sarnich zadków, rozwrzeszczane stada wracających już żurawi czy przemykające od czasu do czasu przez szosę rude strzały lisów. Poniżej falującej linii gór zalegały jeszcze brudne łaty mokrego śniegu, których rychły kres zwiastowały wiszące nisko ołowiane czapy chmur. Gdzieś przy drodze dożywały swoich dni drewniane chałupy czy zzieleniałe ze starości płotki, gdzie indziej ostatnie żółto-niebieskie przystanki PKS. Wszystko to było prawdziwe, takie, jakie jest, bez grama abstrakcji. Myślałem wówczas o sobie spędzającym osiem godzin dziennie przed komputerem, przemierzającym tę samą drogę do pracy w korkach, w zapchanych tramwajach i autobusach, wykonującym te same rutynowe czynności. Wolny jak krowa – jedynie w obrębie przytwierdzonego do ziemi łańcucha. Jakże blisko tego byłem. Jak bardzo bałem się, że proza życia znów chwyci mnie za kark i wciskając twarz w czarną ziemię, syknie: „Co teraz?! Chciałeś latać wysoko, a orzesz glebę własnymi zębami?!”, a potem raz jeszcze zmusi mnie do sabaczego posłuszeństwa w imię przetrwania.
A jednak teraz, przez chwilę, mogliśmy żyć inaczej.
Następnego dnia rano obudziłem się wcześnie. A może obudził mnie alkohol, który nadal pulsował w żyłach? Patrzyłem długo w drewniany sufit, który co pewien czas, w wirującym znajomo tańcu, ulegał mimowolnej deformacji. Kolejne zamknięcie powiek, chwila przerwy i cały proces zaczynał się od początku. Zrozumiałem, że dalsze próby wejścia w sen nie powiodą się.
Założyłem więc niezdarnie wczorajsze ciuchy, zabrałem ze stołu papierosy i wyszedłem na zewnątrz. Uderzyła mnie fala chłodnego, orzeźwiającego powietrza. Wziąłem głęboki wdech i ruszyłem rześko na poranny spacer.
Początkowo patrzyłem pod stopy, na gliniastą ziemię i zapadające się w nią buty. Omijając lub przeskakując kolejne kałuże koloru cappuccino, wspinałem się wąską ścieżką na porośnięte trawą zbocze. W połowie drogi do linii lasu przystanąłem i odwróciłem się. Na horyzoncie majaczyły kontury gór, głęboko w dolinie budził się nowy dzień: szczekanie psa, unoszący się z kominów dym, stukot, pobrzękiwania… życie.
Zaciągnąłem się głęboko i ruszyłem pod górę. Coś na granicy łąki i lasu przykuło moją uwagę. Rzeźba? Pomnik? – pomyślałem. Z tej odległości trudno było ocenić. Dopiero kiedy nieco się zbliżyłem, rozpoznałem w tym kształcie mężczyznę. Był nagi od pasa w górę. Piersi i przedramiona zdobiły niewyraźne, rozmazane wiekiem tatuaże. Czarne, nażelowane włosy były starannie zaczesane do tyłu. W wyciągniętej ręce trzymał biały plastikowy kubeczek. Patrzył wprost przed siebie. W jego postaci zauważyłem coś szlachetnego. Coś, co sprawiało, że nietaktem wydało mi się wypowiedzenie banalnego „Dzień dobry”.
Na szczęście nie było mi dane trwać długo w niezręcznej ciszy.
– Czy widzisz te góry? – przemówił pomnik. – Czy widzisz te dostojne góry? – Białym kubeczkiem, na dnie którego zakołysała się przeźroczysta ciecz, wskazał na linię horyzontu. – Stoją tu od zawsze. W milczeniu przyglądają się kolejnym obrotom Ziemi, kolejnym narodzinom, znojnym zmaganiom o byt. Widziały wojny, cierpienia, pogromy i śmierć… Czy je widzisz?!
Poczułem, że ten zawieszony w porannym powietrzu znak zapytania domaga się odpowiedzi. Otworzyłem usta, ale… to nie moje słowa padły pierwsze. Pomnik wygłaszał monolog.
Jak dobrze – pomyślałem. Wystarczyło słuchać.
– A my, górale, jesteśmy ich dziećmi, jesteśmy jak… – zawahał się – jak Grecy! – Choć zaszkliły mu się oczy, to reszta ciała pozostawała majestatycznie nieporuszona. Mówił coraz głośniej, tak że ostatnie słowa były już prawie wykrzyczane: – To my to wszystko stworzyliśmy, tę kulturę, to piękno, ten świat. Wykuliśmy go młotami naszych góralskich serc! – Po jego policzkach pociekły łzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki