Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydziestosześcioletnia Aleksandra spełnia swoje największe marzenie i wyjeżdża na roczną misję do Afryki. Wszystko byłoby pięknie, gdyby pretekstem do podjęcia tej spontanicznej decyzji nie była ucieczka przed niekontrolowanym uczuciem do świeżo upieczonego szwagra... Aleksandra liczy jednak, że zmiana otoczenia pozwoli jej ukoić zszargane związkiem nerwy. Nie spodziewa się nowych wyzwań od losu i spotkania tego jednego jedynego, który pozwoli jej odzyskać wiarę w mężczyzn. Dlaczego więc po roku spędzonym w nigeryjskim sierocińcu wraca do Polski nieszczęśliwa? Jakie wydarzenia pewnego dnia doprowadzą Aleksandrę na dach wieżowca, gdzie zdecyduje się zakończyć swoje życie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Jeziorska
Projekt okładki
Ewelina Nawara
Fotografie na okładce
© Coka|stock.adobe.comadogslifephoto|stock.adobe.com
Redakcja techniczna, składiłamanie
Damian Walasek
Przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Lekik
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Anna Jeziorska
Wydanie I, Chorzów 2022
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 600 472 609, 664 330 229
www.videograf.pl
Dystrybucja:LIBER SA
05-080 Klaudyn, ul. Zorzy 4
Panattoni Park City Logistics Warsaw I
tel.+4822-663-98-13, fax+4822-663-98-12
dystrybucja.liber.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2021
tekst © Elżbieta Downarowicz
ISBN 978-83-7835-934-0
Magdalenie, Agentce do zadań specjalnych, jednej z siedmiu BAB
To nie może być takie proste! Stanąć na dachu wieżowca, rozpędzić się i już? I tyle? Już po mnie? Świat jest taki piękny z perspektywy jedenastego piętra, a ja tak po prostu chcę skoczyć i zakończyć całe swoje popierdolone życie? Dlaczego nie wybrałam innego rozwiązania? Nie wiem, żyletki? Podcięcia sobie żył? Przecięcia tętnicy… o tak, to byłoby niewiarygodnie skuteczne, gwarantujące pozbycie się krwi do ostatniej kropli! Rzucenia się pod pociąg? Samochód? Dlaczego stoję tu i rozmyślam nad wykonaniem ostatniego kroku w moim życiu? Bo tylko ten przykład desperackiego działania daje stuprocentową pewność ostatecznego rozwiązania. W każdym innym przypadku mogliby mnie odratować, a ja — Aleksandra, zdrobniale nazywana przez wszystkich Olą, choć tego nienawidzę — chcę mieć pewność, że nikt mnie nie powstrzyma przed śmiercią. Nikomu nie uda się mnie uratować. Co gorsza, ja sama nie dam rady temu zapobiec.
Trzydziestosiedmioletnia kobieta przykucnęła przy krawędzi dachu niezwykle spokojna. Nie miała już nawet siły płakać. Patrzyła przed siebie pustym wzrokiem, ale nie dostrzegała otaczającego ją świata. Siedziała bez najmniejszej iskierki nadziei na cokolwiek. Kasztanowe, lekko kręcone włosy, które tak lubiła zwijać w przypadkowo ułożony kok na czubku głowy, tym razem poddawały się sile narastających podmuchów wiatru. Umalowała się na tę dzisiejszą „uroczystość”, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, kiedy obsługa karetki albo policjant podniesie z ziemi jej zmasakrowane po upadku ciało. Tak jakby do końca chciała i musiała pozostać człowiekiem, kobietą o nieprzeciętnej urodzie, wbrew wszelkim przeciwnościom losu, jakim stawiała tak dzielnie czoło. Do czasu, kiedy wszystko legło w gruzach przez jedną głupią i nieodpowiedzialną chwilę zapomnienia, która cały jej dotychczasowy świat postawiła do góry nogami, dając jednocześnie chwile szczęścia i wielkiego cierpienia.
— Musisz mi to robić?! — Na moment wyszła z marazmu i krzyknęła, nie wiedząc tak naprawdę, do kogo powinna skierować te słowa. Bo przecież nie do Boga, któremu wszyscy zawsze wylewają swoje żale. A może jednak chciała chwycić się nieistniejącej deski ratunku? Albo w konsekwencji obarczyć winą kogoś przypadkowego?
— Przecież to ty sama, Aleksandro, zgotowałaś sobie ten los. — Delikatny szum niesionych z wiatrem słów bezlitośnie wdarł się wjej podświadomość, dolewając oliwy do podsycanego od dawna ognia.
— Sama, sama — parsknęła. — Sama jednak bym wszystkiego tak nie ułożyła…
***
Aleksandra może i miała w życiu wiele szczęścia. Starsza o pięć lat od swojej siostry Alicji, wielokrotnie musiała w rodzinnym domu przecierać szlaki dla nich obu w drodze ku dorosłości, ale dzięki temu była silniejsza i bardziej odpowiedzialna. Wbrew pozorom surowe wychowanie dobrze jej się przysłużyło, uodparniało na przeciwności losu i zmuszało do samodzielnego podejmowania decyzji. Nie było dla niej rzeczy niemożliwych. Do wszystkiego doszła sama. Sama zarobiła na swoje studia i utrzymanie. Wraz zukończeniem liceum wyprowadziła się z domu, dorabiając, poza nauką, na swoje pierwsze mieszkanie. Oszczędna z konieczności, umiała dobrze gospodarować budżetem i nigdy nie prosiła rodziców o wsparcie. Z natury była altruistką i zawsze znalazła obok siebie kogoś, kto potrzebował pomocy. Ludzie lgnęli do niej jak muchy do miodu, wykorzystując ją wielokrotnie do granic możliwości, ale po niej to spływało. Dopóki mogła kogoś wesprzeć, czy to zasobnością portfela, czy pracą swoich rąk, nikogo nie pozostawiała bez należnej mu uwagi.
Tylko w sprawach męsko-damskich nie potrafiła wyznaczyć jasnych granic. Jako romantyczka szczerze wierzyła, że każde kolejne spotkanie z facetem, nawet krótkie, w kawiarni, stanie się zalążkiem tego wymarzonego związku na całe życie, a często po jednej nocy, niekonieczne spędzonej w namiętnych uściskach, kontakt się urywał. Facet nawet nie dawał Aleksandrze szansy, by ją poznać. Traktował bardziej jak kumpelę niż obiekt zainteresowania, pomimo jej wyjątkowej aparycji. Wolał przegadywać spędzone z nią chwile, zamiast przeznaczyć je na uciechy cielesne. A może najzwyczajniej w świecie nie był tym przeznaczonym, wymarzonym, jedynym?
Aleksandra posiadała duże pokłady ciepła i życzliwości, cieszyła się opinią kobiety tryskającej optymizmem. W najgorszej sytuacji potrafiła znaleźć pozytywny punkt zaczepienia. Nie oskarżała, ba, wręcz zawsze uwzględniała wszystkie za i przeciw, usprawiedliwiając działanie każdej ze stron. Znajomi na studiach często stawiali ją w roli mediatora i liczyli się z jej zdaniem. Ta umiejętność była bardzo przydatna również w pracy w banku. Pomagała w wielu skomplikowanych sprawach, a głównie w relacjach z przełożonymi.
Więc… Dlaczego teraz, stojąc na dachu wieżowca, nie potrafiła usprawiedliwić samej siebie? Zrozumieć postępowania osób, niegdyś stanowiących cały jej świat? Nie umiała w ciemności, jaka ją dopadła, odnaleźć nawet małego jasnego punkcika, który wyrwałby ją z wszechogarniającej rozpaczy. Dlaczego straciła wszelką nadzieję? Czy był ktoś, kto mógłby jej pomóc? Wyrwać ze szponów beznadziejności?
Aleksandra już drugą godzinę czekała na lotnisku w Warszawie na odprawę. Dziś wyjątkowo wszystko ją irytowało. Nie poznawała samej siebie. Zawsze spokojną i opanowaną kobietę drażniły nawet ciche rozmowy przy stoliku obok. Była niewyspana, od 2:30 na nogach, od 3:30 na kawiarnianym krzesełku. Lot wyznaczono dopiero na 6:30, a na lotnisku był już ruch jak w środku dnia; mnóstwo ludzi pędziło po terminalu, trącając się walizkami na kółkach.
Niezbyt dobry humor towarzyszył Aleksandrze od dłuższego czasu, szczególnie podczas ostatniego tygodnia, przeznaczonego na przygotowania do wyjazdu na wolontariat w nigeryjskie ostępy. A do tego doszła ta cholerna sytuacja z Tomaszem, mężem Alicji, jej jedynej i młodszej siostry. Co ją podkusiło, by do tego dopuścić? Gdzie ona miała rozum, by wdawać się w intymne relacje z własnym szwagrem?!
— Nie robimy niczego złego — wmawiał Aleksandrze za każdym razem, kiedy spotykali się w ustronnych miejscach, zamykając jej usta namiętnymi pocałunkami.
— Ciągle mam ci przypominać, że to moja siostra jest twoją żoną? — Nie liczyła, ile razy użyła tego argumentu.
— Doskonale o wszystkim pamiętam, ale przy niej od dawna nie czuję tego dreszczyku emocji, jaki przy tobie wywołuje gęsią skórkę. — Tomasz coraz śmielej błądził rękami po ciele Aleksandry.
— Oszalałeś! Trzymaj łapska przy sobie, bo wszystko powiem Alicji. — To były groźby z góry skazane na niepowodzenie, wiedziała o tym doskonale.
— Próbuj, kochanie, próbuj… — Śmiał się jej w twarz za każdym razem i za każdym kolejnym posuwał coraz dalej. — Alicja świata poza mną nie widzi.
— No to czas, by przejrzała na oczy! Mam tego serdecznie dość! — krzyczała wtedy i odchodziła wściekła.
W murze obojętności pojawiły się jednak łatwe do pogłębienia szczeliny. A słabnący z czasem opór, wystawiony na nowe pokusy, zaczął wpływać również na jej ogląd sytuacji. Tomasz zAlicją żyli w szczęśliwym związku, trzy lata temu podejmując decyzję o ślubie, a jego nagle wzięło na eksperymenty! Aleksandra wielokrotnie zadawała sobie pytanie, czy szwagier testuje swoją wierność, czy jej wytrzymałość psychiczną? Fakt, walnęła kiedyś tekst, że każdy jest skory do zdrady i jeśli tylko stworzy się ku temu odpowiednie warunki, wszelkie ustalenia biorą w łeb, ale żeby do tego stopnia? Ileż można odpychać od siebie natrętnie głaszczące ręce? Znosić przedłużające się przytulasy? Cmoknięcia, niby przypadkiem, w usta? Zawsze tak, by Alicja niczego nie widziała, nie słyszała, i tak, by Aleksandrze było głupio wszcząć alarm. Bo co niby miałaby powiedzieć siostrze — że jej mąż ją podrywa? Komu by uwierzyła Alicja, jemu czy jej? No na pewno nie Aleksandrze! Tomaszowi zawsze wszystko uchodziło płazem! Wystarczyło, że tylko spojrzał w oczy swojej żony, a ona już rozpływała się wzachwytach nad jego czułością i miłością. Przynosił jedną ledwo żywą różę, a momentalnie zyskiwał miano najlepszego męża pod słońcem. Kupił ciuch na przecenie albo wyprzedaży, a ona skakała pod sufit. Nieważne, że nigdy nie wracał na czas do domu, wieczory spędzał z kumplami przy piwie, albo oglądając mecze przed telewizorem. Żył innymi priorytetami, co żona bez dyskusji akceptowała.
Tomasz tak długo osaczał Aleksandrę coraz czulszymi słówkami, że zapomniała się na chwilę… na głupie trzydzieści minut… Niedorzeczne jednorazowe zbliżenie, które jego utwierdziło w przekonaniu o swojej wyjątkowości, podniosło cholerne ego, a Aleksandrę pogrążyło w świecie wyrzutów sumienia. Zamknęło w domu na kilka dni i odebrało radość życia oraz chęć do kontaktów z otoczeniem. Zmusiło do ciągłego zadawania jednego, z czasem doszła do wniosku, że bezsensownego, pytania: „Dlaczego?”. Gdyby jeszcze seks z Tomaszem sprawił jej przyjemność… gdyby na czas powiedziała stanowcze „nie!”… gdyby nie otworzyła tych cholernych drzwi do swojego mieszkania… gdyby nie odebrała domofonu… nie odpowiedziała na zdawkowego SMS-a… gdyby… gdyby… gdyby…
Głowa pękała Aleksandrze od tego „gdyby”! A gwar na lotnisku zwiększał uczucie ucisku i bólu w potylicy. Jak dobrze się złożyło, że po tamtym feralnym spotkaniu ze szwagrem nie musiała stanąć oko w oko ze swoją siostrą… Zupełnie przypadkowo pożegnały się w ubiegły weekend. Zresztą relacje między nimi nigdy nie należały do zażyłych. Z całą rodziną spotkania odbywała wtedy, kiedy musiała. Sama nie wiedziała, skąd się wzięły te chłodne stosunki.
Od miesięcy planowała tę podróż samotnie. Ani siostra, ani rodzice wżaden sposób nie zareagowali na zbliżającą się roczną rozłąkę. Odniosła wręcz wrażenie, że z ulgą przyjęli informację o wyjeździe Aleksandry, jakby jej obecność mocno im ciążyła, a przecież od dawna mieszkała sama, z dala od domu, i nie narzucała się ze swoim towarzystwem.
Przeszła zatem wszelkie obowiązkowe szczepienia, szczególnie te przeciw malarii i żółtej febrze, jednocześnie biorąc udział w szkoleniach traktujących o tym, jak w znacznym stopniu zminimalizować ryzyko zarażenia chorobami występującymi w Nigerii. Lekarze jeszcze w Polsce jak mantrę powtarzali zalecenia, nie na żarty strasząc, że można tam zachorować czy stamtąd wrócić z cholerą, tyfusem, wirusowym zapaleniem opon mózgowych, AIDS i wieloma chorobami tropikalnymi, zalecając ścisłe przestrzeganie higieny i zasad bezpieczeństwa. Dodatkowo już na miejscu, po dotarciu do celu, czekała na wolontariuszy kolejna prelekcja, w myśl zasady, iż profilaktyki nigdy dość, prowadzona przez przebywające w ośrodku siostry zakonne.
Na razie czekał ich bardzo długi lot. Dziś z Warszawy dwudziestu wolontariuszy, w tym jeden lekarz pediatra, wystartuje do miasta Lagos w Nigerii, by wspomóc Siostry Misyjne w opiece nad dziećmi w sierocińcu. W planie przewidziano dwa międzylądowania, najpierw we Frankfurcie z trzygodzinną przerwą, a potem w Abudży, stolicy Nigerii, by dostać się do punktu docelowego. Aleksandra znała tylko dwie osoby ze stanowiących tę wyjątkową grupę ochotników. Wcześniejsze spotkania z lekarzami i szkolenia przechodzili raczej miastami, z których wolontariusze podejmowali się swojej wyjątkowej misji, niż punktów docelowych, gęsto rozsianych po całym świecie, więc jej zespół składał się ze skorych do poświęceń osób z wielu różnych polskich miast. Wiedzieli tylko, że lekarz na stałe mieszka w stolicy. Dopóki koordynator wyjazdu nie zarządzi zbiórki, mogli jedynie domniemywać, która z osób oczekujących na samolot jest uczestnikiem wyprawy, a nie typowym turystą.
Aleksandra od zawsze chciała wyjechać jako wolontariusz do jednego z państw Afryki, to marzenie towarzyszyło jej od dzieciństwa. Pomysł godny pochwały, jednakże niełatwy do zrealizowania. Długo się nie składało, bo najpierw kończyła studia ekonomiczne, a potem podjęła pracę w banku jako doradca finansowy. Ponieważ nie miała męża ani dzieci, odłożone oszczędności przeznaczyła na małe mieszkanko, choć w końcu wzięła je na kredyt, a pieniądze wydała na umeblowanie. Powodziło jej się nie najgorzej w sensie materialnym, więc pewnego dnia powiedziała sobie: „Jak nie teraz, to już nigdy” i wyszukała wGoogle strony z wyjazdami dla wolontariuszy. Nie pozwalając rozszalałym myślom odwieść się od podjętej decyzji, dokonała wszelkich niezbędnych formalności i szczepień, podszkoliła angielski na tyle, że była w stanie się porozumiewać, i znalazła się dziś z walizką na lotnisku w Warszawie.
Wszystko byłoby dokładnie tak, jak sobie założyła i wymarzyła, gdyby nie te cholerne SMS-y od Tomasza. Ignorowała je do czasu. Niestety, ciekawość w końcu zwyciężyła, a to co Aleksandra przeczytała, momentalnie ją otrzeźwiło, jednocześnie przerastając jej najśmielsze oczekiwania. Trzymała w ręku komórkę, siedząc przy jednym z kawiarnianych stolików i próbując odpisać coś rozsądnego na tekst: „Mała, trochę nas poniosło. Nie wiem, co z tym wszystkim zrobić. Zrozum mnie. Przecież jestem z twoją siostrą. Tomasz”, kiedy ktoś ją potrącił. Trzymana w drugiej ręce kawa zalała jej telefon.
— Strasznie panią przepraszam — odezwał się uśmiechnięty od ucha do ucha mężczyzna, nie przestając całować wysokiej blondynki, noszącej chyba rozmiar xs, o ewidentnie nabotoksowanych ustach.
— Cholera!!! — Aleksandra nie miała zamiaru przebierać w słowach, energicznie wstając od stolika, by kawa nie poleciała na jej kolana. — Cholera! — powtórzyła. — Co mi po pańskim przepraszam? Przez pana zalałam telefon! Jak ja teraz…
Ale dalsza część pytania padła w próżnię, bo blondynka, nie chcąc ani na ułamek sekundy tracić zainteresowania swojego partnera, szybko odciągnęła go w dalszą część kawiarni.
— Przed nami niewiarygodnie długa rozłąka — rzuciła na odchodnym, kompletnie ignorując problem Aleksandry, zdecydowanie stawiając na przeciągnięcie chwili pożegnania.
Aleksandra zaczęła rzucać soczystymi przekleństwami. Jej klienci na próżno doszukiwaliby się w niej teraz zazwyczaj dystyngowanej doradczyni bankowej, na co dzień w nienagannym makijażu i fryzurze oraz na kant wyprasowanym spodnium. Próbowała powstrzymać płacz, by tusz z rzęs nie spływał po policzku, ale emocje przeważyły nad rozsądkiem. Jeśli zalała komórkę, w jaki sposób będzie się kontaktować choćby z Alicją? No bo z kimś jednak chciała. Ze światem poza Afryką? Szlag by to trafił! Nawet nie miała czasu na rozłożenie i wysuszenie aparatu, bo przez megafon usłyszała wezwanie do odprawy. Przy punkcie kontrolnym czekało na nią spotkanie z całą grupą wolontariuszy. Kurwa! Lepszego momentu czuła para nie mogła sobie wybrać! Dlaczego akurat dzisiaj wszystko szło pod górkę? Czy jej limit szczęścia nagle w magiczny sposób został przekroczony?
Dwudziestoosobowa grupa składała się w przeważającej części z kobiet. Tylko pięciu panów postawiło swoje plecaki koło stosu kolorowych walizek. Wśród nich ten cholerny facet, przez którego straciła telefon! Przedstawiony przez koordynatorkę jako doktor Wiktor Ziembiński, nawet na czas prezentacji nie wypuszczał z objęć blondyny, z mocno już rozmazaną czerwoną szminką. Jakoś dziwnym trafem panie z małej „wolontariackiej” społeczności, zamiast okazać choćby wzrokiem swoje niezadowolenie z faktu dość frywolnego prowadzenia się pana doktora, wlepiały w niego rozanielony wzrok, mając nadzieję, że… co? Staną w kolejce za blondyną? Szczególnie rudowłosa Iwona, z wykształcenia pielęgniarka, wwiercała swoje zielone oczy w klona Gerarda Butlera. Z dawno nieobcinanymi włosami, skręcającymi się w regularne grube loki, z równym kilkumilimetrowym zarostem, hollywoodzkim uśmiechem białych, ale lekko nierównych zębów, faktycznie wyglądał jak gwiazda filmowa i był uderzająco podobny do tego popularnego aktora. Może gdyby nie incydent z telefonem, Aleksandra też chętnie skrzyżowałaby na dłużej wzrok z jego niebieskimi oczyma. Na razie jednak musiała przełknąć informację, że podczas lotu do Frankfurtu leci w bezpośredniej bliskości doktorka… Dosłownie! Ramię w ramię na usytuowanych obok siebie siedzeniach! Ona przy oknie, doktorek w środku, a po lewej stronie Wiktora oczywiście ruda Iwonka…
Aleksandra nie znosiła startów i lądowań samolotów. Zbyt dużo w swoim życiu takich eskapad nie przeżyła, ale nawet gdyby zaliczyła ich tysiące, treść żołądkowa zawsze w zadziwiający sposób odnajdywała drogę do gardła. Jej twarz przybrała kolor białej ściany, kiedy tylko poczuła drgania od chowających się kół. Zamknęła oczy, by niczego nie widzieć. I nagle ktoś włożył jej w dłoń cukierek.
— Proszę ssać powoli i często przełykać ślinę — powiedział cicho Wiktor. — Odetkają się też wtedy uszy.
Popatrzyła na niego zaskoczona, na szczęście powstrzymując się przed jakimkolwiek komentarzem. Zdołała otworzyć usta jedynie po to, by wcisnąć w nie eukaliptusowy rarytas. Faktycznie, to pomogło uspokoić nie tylko kurczący się żołądek, ale i napięte do granic możliwości nerwy. Kiedy tylko lot się ustabilizował, Aleksandra przypomniała sobie o komórce.
— Może pani pomogę? Pani…? Ja mam na imię Wiktor. — Doktorek nie odpuszczał, mimo rzucanych przez nią wzrokiem błyskawic. Przesłodzony uśmiech nie schodził mu z twarzy.
— Niech mi pan już raczej w niczym nie pomaga — odparowała Aleksandra, słysząc w tym samym momencie stłumiony rechot rudowłosej Iwonki, która po chwili odezwała się zjadliwie:
— Możesz być zła, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś się nam przedstawiła. — Przyjęła natychmiast rolę adwokata „bożyszcza tłumów”, za jakiego niewątpliwie uważała Wiktora Ziembińskiego.
— Aleksandra Rejman — burknęła na odczepnego, by jak najszybciej przystąpić do rozłożenia zamoczonego telefonu.
— Olaaa… — Wiktor dziwnie przeciągnął ostatnią samogłoskę, myśląc pewnie, że robi to zmysłowo.
— Nie! Nie Ola, Aleksandra! — rzuciła wściekle, mocując się z komórką.
— OK, OK, Aleksandro. — Podniósł ręce w obronnym geście. — To co, może jednak ci pomogę? — Nie dawał za wygraną.
— Wystarczająco już pan… — Opamiętała się w porę i westchnęła. — Nie, dziękuję, poradzę sobie.
— Nie, to nie. — Wzruszył ramionami.
Iwonka uważnie przysłuchiwała się każdemu słowu wypowiadanemu przez doktorka, wręcz spijała mu je z ust. Fakt, Aleksandra musiała przyznać, że Wiktor należał do grona bardzo interesujących mężczyzn, ale żeby do takiego stopnia? Żeby w niecałą godzinę od poznania omamił kolejną kobietę?
— Znajdziemy sobie ciekawsze rzeczy do obgadania. — „Ruda” szybko zaznaczyła swoje terytorium, niby mimochodem wsuwając rękę pod lewe ramię doktora.
„Matko, co za żenada” — pomyślała Aleksandra. — „I to z tymi ludźmi przyjdzie mi spędzić blisko rok na afrykańskiej ziemi? Oby inni wolontariusze okazali się osobami, które jadą do pracy, a nie na wakacje”. Słysząc szczebiot Iwonki, nabrała słusznego przekonania, iż ta para niejeden raz zagości na ustach wszystkich pozostałych uczestników i wciąż na nowo skutecznie będzie przypominać o swojej obecności. W mózgu Aleksandry świdrowały wysokie tony tokującej koleżanki, a nie miała ich nawet czym zagłuszyć, bo ten cholerny telefon nie chciał odpalić. Zalanej baterii za nic nie dało się uruchomić. Nie mogła włączyć muzyki, wysłać do siostry informacji o wylocie, ani odpowiedzieć na idiotycznego SMS-a Tomasza.
A miała mu do powiedzenia bardzo dużo. W głowie układała wyrywkowe odpowiedzi, jak to faceci szybko odzyskują rozsądek, przypominając sobie o czekającej w domu żonie, jak potrafią obrócić całą sytuację na swoją korzyść. „Maleńka, przecież cię do niczego nie zmuszałem”. — Słowa Tomasza wracały jak bumerang. — „Przecież musiałaś sobie zdawać sprawę z tego, że to nie może wiecznie trwać. Jak miałbym się podzielić między was dwie? Fakt, jesteście siostrami i nawet mi się to podoba, ale sama wiesz… przecież wiesz… no odpowiedz coś”. Najchętniej przywaliłaby mu w ten zakuty, rudy, fałszywy łeb.
Sytuacja zTomaszem okrutnie ją przerosła. Do tego stopnia, że wszelkie argumenty przystojnego bądź co bądź szwagra, wolała pozostawić bez komentarza. Bo cóż miałaby odpowiedzieć na tekst: „Ja ci się do łóżka nie pchałem. Oboje wiedzieliśmy, co robimy”. Kurwa, jakie to proste! Zrzucić wszystko na kobietę! Pogrążyć i tak pełną wyrzutów sumienia! Niech się nie podniesie. Niech płacze w poduszkę, rzuca garnkami, byleby nie przy nim! Pisze wiadomości, na które nie otrzymuje odpowiedzi! Niech siedzi i w samotności przeanalizuje swoje zachowanie! Bo przecież on do jej poziomu nie powinien się zniżać. On nie ma sobie nic do zarzucenia… No, może poza NIEMYŚLENIEM! „Tylko czy facet musi myśleć? No powiedz, kochanie, musi myśleć?” — niechciane słowa wciąż dudniły jej w głowie. Shit, shit, shit! Jaki wstyd! Jak mogła być taka głupia?Jak mogła na krótkie trzydzieści minut wyłączyć działanie swoich inteligentnych szarych komórek? KURWA! Jak mogła???
Nie, no chyba zacznie pić! Piękna perspektywa, tylko niekoniecznie skuteczna w tym konkretnym przypadku. Nie zdąży nawet dolecieć do Frankfurtu, a z hukiem i watmosferze ogromnego skandalu wyleci z grupy wolontariuszy. Poza tym jej zły humor został niestety zauważony przez pozostałych uczestników wyjazdu, odpowiednio skomentowany i potraktowany. Skoro Aleksandra nie potrafiła przyjaźnie odpowiadać na zadawane kurtuazyjne pytania, omijano ją wielkim łukiem. Może nie dosłownie, bo w samolocie byłby to wyczyn na miarę rekordu olimpijskiego, ale dosyć wymownie. Cóż, chyba sobie na to zasłużyła. Jak i na samobiczowanie w związku z sytuacją z mężem siostry.
Dobrze się złożyło, że stało się to, co się stało — nawet w myślach nie chciała do końca nazwać incydentu z Tomaszem romansem — tuż przed wyjazdem do Nigerii! Przez rok przynajmniej zapomni o szwagrze i o oszukiwanej przez nich Alicji. Z taką nadzieją podążyła w nieznane, z zupełnie obcymi ludźmi, którzy przez najbliższe dwanaście miesięcy mieli być jej tymczasową rodziną.
Ponad jedenaście godzin lotu to zbyt wiele nawet dla podekscytowanej rudej Iwonki, nie mówiąc o pozostałych członkach grupy, na których twarzach malowały się wyraźne oznaki zmęczenia, podkreślone pomiętymi na potęgę ubraniami i zesztywniałymi stawami. Wszyscy z ulgą opuścili pokład podczas krótkiej przerwy i przesiadki do kolejnego samolotu. Aleksandra zyskała okazję do przyjrzenia się nieformalnym grupkom, które zdążyły się już uformować, wymieniającym się informacjami o sobie. Ona szybko po krótkich i niekoniecznie rzeczowych ripostach, otrzymała łatkę „niedostępnej”, „sfochowanej”, „naburmuszonej egoistki”, „obrażonej panienki”, a od każdej mikroskopijnej społeczności mogła sobie przykleić na ubranie inny epitet. Trochę to niesprawiedliwe, że ocenili ją po pierwszym, niefortunnym dla niej w czasie spotkaniu, ale chyba wszyscy byli święcie przekonani, że liczy się pierwsze wrażenie. Gdyby przynajmniej udawała miłą albo odrzuciła złość na rzecz obojętności… A tak, cóż! Zasłużyła sobie na takie traktowanie, nie będzie zaprzeczać. Choć po cichu liczyła na zrozumienie, że przecież każdy może mieć słabszy dzień.
Właśnie, każdy. „Inni też rozstawali się ze swoimi rodzinami na długi czas i nie obwieszczali wszem i wobec swojego rozżalenia” — pomyślała Aleksandra. Cóż, nie ma wyjścia, podejmie trud, by jednak ich do siebie przekonać.
***
Nigeryjska ziemia przywitała wolontariuszy oślepiającym słońcem, blisko trzydziestostopniową temperaturą i wysoką wilgotnością, więc ubrania natychmiast zaczęły się lepić do ich spoconych ciał. Aleksandra zebrała włosy i upięła je w kok na czubku głowy, licząc na choć maleńki powiew wiatru na szyi. Umordowani po trwającej tyle godzin podróży do Lagos ochotnicy zostali wpakowani do żółtego samochodu dostawczego. Do wioski, w której znajdował się sierociniec, mieli dotrzeć tym niewygodnym środkiem transportu. Największe miasto i dawna stolica Nigerii nadal pozostawała gospodarczym centrum państwa, miejscem kontrastów między milionerami, ba, nawet miliarderami, a znaczną populacją najuboższych mieszkańców.
Jadąc do centrum przez Third Mainland Bridge, z przerażeniem patrzyli na slumsy, ironicznie nazywane Wenecją Afryki, powstałe z domów budowanych na palach, gdzie się da i bez jakiegokolwiek planu. Słyszeli o nich na szkoleniach, jednak zobaczyć to miejsce na własne oczy było czymś… porażającym. W milczeniu obserwowali ubogie chaty pokryte dachem z blachy albo wręcz strzechą. Tego wrażenia nie przyćmiły ani wielobarwne ubrania kobiet, ani bogactwo wyrafinowanych wieżowców, reprezentacyjnych dzielnic przemysłu i międzynarodowego biznesu największego i mocno przeludnionego miasta Nigerii, w którym za jednego dolara dziennie zwykli ludzie imali się wszelkich prac dorywczych, przeważnie skupiając na handlu ulicznym czy po prostu myciu szyb samochodów.
Dotarli do punktu docelowego, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Wyczekiwani byli nie tylko przez ochronę przy bramie wjazdowej do ogrodzonego wysokim murem domu dla sierot, ale i osobiście przez siostrę Małgorzatę, ponadpięćdziesięcioletnią kobietę, która wraz z zakonnicami Esterą i Józefą opiekowała się blisko sześćdziesiątką dzieci w różnym wieku. Biel jej habitu odznaczała się na tle pomalowanego na czerwono długiego budynku, w którym umieszczono sypialnie podopiecznych, zaplecze sanitarne i sale lekcyjne. Zniecierpliwiona siostra Małgorzata nie mogła się doczekać, aż samochód zaparkuje na podjeździe. Podbiegła, krzycząc radośnie:
— Wiktor, jak dobrze, że znowu do nas wróciłeś!
Naprawdę?! Ona też — siostra zakonna — oczarowana doktorkiem? Aleksandra patrzyła na nich zaskoczona. Czy wszystkie kobiety szaleją na jego punkcie?
— Ojoj, przydałyby się nożyczki, by przyciąć te twoje niesforne włosy — kontynuowała uradowana kobieta. — Zapuściłeś się nieco. — Jej słowa brzmiały jak przygana, ale przeczył temu szeroki uśmiech na jej twarzy.
— Siostro Małgorzato, czy tylko na tyle siostrę stać po trzech latach rozłąki? — Doktorek się roześmiał, po czym wyciągnął przed siebie ręce. — Niech mnie siostra uściska… na Boga! Na upomnienia przyjdzie jeszcze czas.
— Oj, Wiktor, Wiktor! Nic się nie zmieniasz… — Zakonnica mocno wtuliła się w jego ramiona.
— I nadal posiadam umiejętności, o które siostra będzie zabiegać — stwierdził z rozbawieniem
— Wiesz, że twój urok na mnie nie działa, łobuzie. — Zaśmiała się serdecznie. — Za to twoje uzdrawiające ręce faktycznie są tutaj niezbędne. Ale dość o nas. — Odsunęła się od niego, jakby dopiero teraz zauważyła resztę towarzystwa. — Kochani, witam was wszystkich gorąco, dosłownie i w przenośni, na nigeryjskiej ziemi. Chodźmy, pokażę wam wasze mieszkania.
Aleksandra przypomniała sobie informacje, które zostały jej przekazane na temat tego niezwykłego miejsca podczas szkolenia. Siostra Małgorzata od dziesięciu lat mieszkała w Afryce. To jej pomysł i konsekwentne działania doprowadziły do utworzenia sierocińca w Nigerii. Osobiście zorganizowała niejedną akcję w celu pozyskania funduszy, czuwając nad każdą położoną cegłą i wykorzystanym do budowy kawałku drewna. Ile batalii przeszła z władzami Nigerii nie była w stanie zliczyć, a opór okolicznych mieszkańców też zrobił swoje. Na szczęście życzliwość i niezłomność Sióstr Misyjnych doprowadziły do szczęśliwego zakończenia budowy, by dać pełen miłości dom wolontariuszom i osieroconym dzieciom, stale wspieranym przez siostrę Małgorzatę.
Ośrodek misyjny kierował do pomocy dwie zakonnice, przyjeżdżające na służbę do Lagos i zmieniające się co dwa lata. A niezmiennie od dekady siostra Małgorzata trwała wiernie na posterunku, niosąc pomoc zagłodzonym sierotom, których, niezależnie od możliwości kwaterunkowych domu, wciąż przybywało. Gdyby mogła, oczywiście przyjęłaby pod swoje skrzydła wszystkie skrzywdzone dziewczynki i okaleczonych chłopców, ale nie pozwalały na to warunki. Dom, niestety, miał ograniczoną liczbę miejsc, a dzieci często i tak było więcej, niż siostra Małgorzata mogła przyjąć pod dach, nad czym mocno ubolewała. Cechowała ją wielka miłość do całego świata, a jej priorytetem stała się pomoc tym dotkniętym przez los małym istotom. Nie miało znaczenia wyposażenie, zbędne bibeloty, wygodne materace do spania, ale dziecko, które pragnęło zaspokoić podstawowe potrzeby, jak jedzenie, możliwość edukacji, czy prowadzenie normalnej, pozbawionej strachu egzystencji. Nic w tej kwestii nie ulegało zmianie. Teraz też, po rozlokowaniu wolontariuszy, na spotkaniu po pierwszej wspólnej kolacji, omówiła szczególne zasady bezpieczeństwa, dużo uwagi poświęcając przede wszystkim ochronie przed zakażeniami.
— Jaki będę miała z was pożytek, kiedy się pochorujecie? — zaczęła swoje przemówienie misjonarka, jednocześnie wykwalifikowany chirurg, z trudną, szczególnie w afrykańskich warunkach, praktyką. — Jak wam już z pewnością wkładali do głowy na kursach przygotowawczych w Polsce, przede wszystkim chrońcie się przed malarią. Wiecie, że roznoszą ją komary, dlatego każde łóżko zostało zaopatrzone w moskitiery, a okna w gęste siatki. Dbajcie o nie, bo mogą uratować wam życie, szczególnie w porze deszczowej, ale i po niej. Unikajcie przebywania na otwartym terenie od rana do wieczora, a wychodząc na dwór, zakładajcie długie spodnie i bluzki z długimi rękawami. Wiem, że przy tym upale wydawać się to może irracjonalne, ale tylko na początku trudno to wytrzymać. Z każdym dniem ciało będzie się przyzwyczajać do wysokich temperatur, a dobre nawyki wejdą wam w krew.
— Mam nadzieję, że zaopatrzyliście się w czapki, kapelusze i kremy do opalania z wysokim filtrem — dodała siostra Estera. — Unikamy wychodzenia z dziećmi na dwór między godziną jedenastą a szesnastą, zresztą podopieczni mają wówczas typowo szkolne zajęcia. Myjcie ręce przed każdym posiłkiem, pijcie wodę tylko przegotowaną albo butelkowaną, mamy jej tutaj na szczęście pod dostatkiem. I, co najważniejsze, nie zażywajcie kąpieli w zbiornikach ze stojącą wodą. To ulubiona kryjówka pasożytów przenoszących bilharcjozę, najczęściej po malarii występującą chorobę tropikalną.
— No i koniecznie pamiętajcie ojeszcze jednej śmiertelnej chorobie… — Siostra Małgorzata spojrzała na nich z powagą. — Denga to gorączka krwotoczna, której nie życzę nikomu. Jak tylko ktoś poczuje sztywność stawów i ogromne bóle, natychmiast zgłasza się do doktora Wiktora. Ze względu na brak szczepionki i skutecznych leków antywirusowych, możliwe jest wyłącznie leczenie objawowe, więc im prędzej się o tym dowiemy, tym lepiej dla was.
Aleksandra ukradkiem się rozejrzała i dostrzegła, że niektórzy wolontariusze kręcą się zniecierpliwieni na swoich krzesłach. O wszystkich zagrożeniach słyszeli już na szkoleniach, a teraz marzyli tylko o tym, żeby położyć się do łóżek po męczącej, wielogodzinnej podróży.
— Teren mamy ogrodzony, więc żadne nieprzewidziane odwiedziny ze strony dzikich zwierząt nie powinny mieć miejsca, ale gdyby doszło do takiego spotkania, wszelkie pogryzienia i zadrapania należy bezzwłocznie przemyć wodą utlenioną. — Siostra Estera na równi z siostrą Małgorzatą brała odpowiedzialność za bezpieczeństwo polskich ochotników. — Dzieci przebywają wyłącznie w głównym budynku. Do opieki nad nimi w nocy będziecie się zmieniać, po jednej osobie z każdego bungalowu. Jak już zdążyliście zauważyć, jest pięć kobiecych domków, po trzy osoby w każdym, jeden męski dla naszych czterech panów i ostatni, najmniejszy, ale za to jednoosobowy dla doktora Wiktora. Na razie przydzieliliśmy was przypadkowo i mam nadzieję, że wytrwacie w takim składzie do końca. Przypuszczamy, że nie mieliście jeszcze okazji, by się dobrze poznać, więc nie powinno to mieć teraz większego znaczenia.
— Pamiętajcie, po co tu jesteście i dla kogo — podjęła siostra Małgorzata, wstając i przechadzając się wokół długiego stołu. — To nie wy, ale dzieci są najważniejsze. To im mamy obowiązek zagwarantować spokój i stabilizację. Starajcie się poznać ich indywidualne, często tragiczne historie, ale wystrzegajcie przed zażyłymi relacjami. Wy za rok wyjedziecie, one będą musiały tu zostać. I, co jest bardzo ważne! — Podkreśliła wagę słów, podnosząc do góry palec wskazujący. — Tu każde dziecko traktujemy tak samo. Nikogo nie wyróżniamy, nie faworyzujemy, nie zmuszamy do uczestnictwa w zajęciach, w których nie chce brać udziału, bo może mieć bardzo poważny emocjonalny powód, by odmówić. Bądźcie zatem dobrymi obserwatorami. A teraz oddam głos siostrze Józefie.
— Pracujemy w naszym domu z podziałem na sekcje. — Siostra Józefa skinęła głową i zaczęła wyliczać: — Kuchenną, edukacyjną, nocną, w pomocy najmłodszym, przede wszystkim przy ich ubieraniu i myciu, oraz sprzątającą i remontową. Działamy w taki sposób, by każdy mógł się w każdej sekcji sprawdzić i wykazać, nawet w remontowej. — Posłała uśmiech w kierunku męskiej mniejszości. — Nie tylko panowie przecież potrafią używać młotka. Stąd przewidziane są kilkudniowe rotacje w sekcjach. Grafik wywiesimy już z samego rana, na dziś pewnie macie dość emocji. Wyśpijcie się po podróży i dajcie sobie samym szansę na aklimatyzację oraz poznanie dzieci. Powoli, bez nadmiernych emocji.
— Spędzimy ze sobą bardzo dużo czasu. — Siostra Małgorzata uśmiechnęła się do nich ciepło. — Postarajmy się, by był to czas owocny i satysfakcjonujący dla każdego z nas.
Aleksandra zamieszkała w białym drewnianym domku z małą werandą, skromnie wyposażonym w trzy łóżka, szafę na ubrania i niskie komody, mając za towarzystwo dwie młode kobiety. Nie wiedziała, czy to przypadek, czy nie, ale jej sublokatorki, Ola i Wiktoria, nie dołączyły do tymczasowego kręgu wyrażającego „dezaprobatę” względem jej zmiennego humoru w czasie długiego lotu samolotem. Bardzo ucieszyło ją takie rozwiązanie, tym bardziej że średnia wieku w polskiej grupie nie przekraczała czterdziestki. Tak się ułożył skład uczestników, że połowę stanowiła grupa zbliżona do niej wiekiem, a drugą połowę osoby, które ledwo przekroczyły dwadzieścia lat. Aleksandra miała nieodparte wrażenie, że zdecydowanie szybciej znajdzie z nimi porozumienie i w młodszym gronie będzie jej łatwiej sprostać stawianym przed nią zadaniom.
Iwonka oczywiście nie odstępowała Wiktora na krok. Uczepiła się jego rękawa jak rzep, licząc na to, że zarówno tę, jak i kolejne noce spędzi w bezpośrednim towarzystwie doktorka, a nie z przydzielonymi do jej chatki ledwo poznanymi dwiema paniami po trzydziestce. Może i nie należała ona do grona tak ekspresyjnych i wyrazistych przedstawicielek płci pięknej jak blondyna na lotnisku, ale przyciągała uwagę mężczyzn płomiennie rudymi włosami i chęcią nawiązania flirtu. Już w samolocie dało się wyczuć, że podryw nie stanowi dla niej większego problemu, w przeciwieństwie do Aleksandry, i że ma metody na to, by okręcić sobie wokół małego palca każdego faceta, łącznie z czterema pozostałymi męskimi członkami ich małej społeczności, niemogących oderwać oczu od smukłych nóg i ładnego tyłka. To trzeba było uczciwie przyznać, nogi Iwona posiadała wyjątkowo zgrabne.
Niestety, rozczarowana „Rudzieńka”, jak ją w myślach określała Aleksandra, swojej pierwszej nocy na obczyźnie nie spędziła w ramionach doktorka, ponieważ Wiktor nie mógł się nacieszyć towarzystwem siostry Małgorzaty. Trzy lata to bardzo długo dla kogoś, kto nie może w każdej chwili połączyć się telefonicznie czy poprzez Skype’a z bliską osobą. Odległość pomiędzy Polską a Nigerią była spora, a i problemy z komunikacją nie sprzyjały trwałym kontaktom. A jednak korzystali z każdej nadarzającej się okazji do spotkania, a wówczas godziny upływały niezauważenie. Siostra Małgorzata i Wiktor mieli sobie wiele do opowiedzenia, łączyły ich bowiem bardzo bliskie, typowo przyjacielskie relacje. Starsza o ponad dziesięć lat zakonnica została powierniczką największych tajemnic doktora i choć sama nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną, potrafiła dobrze doradzić trzydziestodziewięcioletniemu Wiktorowi, którego traktowała jak brata. Szczególnie że i on zaliczył w życiu wiele chwil załamania i wątpliwości. Ale o tym wszystkim Aleksandra nie miała bladego pojęcia, przyklejając doktorkowi łatkę bawidamka i łamacza kobiecych serc, budując w swoim umyśle jakże błędną i niesprawiedliwą ocenę.