Amerykańscy bogowie. Wersja autorska - Neil Gaiman - ebook

Amerykańscy bogowie. Wersja autorska ebook

Neil Gaiman

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Wersja autorska słynnej powieści Neila Gaimana, która zdobyła serca czytelników na całym świecie. „Amerykańscy bogowie” to coś więcej niż historia miłosna, jest bowiem opowieścią o współczesnym świecie, o przemijaniu wartości, konflikcie pomiędzy tym co nowe, a tradycjami, które powstawały przez wieki. Opowiada o pasji, miłości, nienawiści i śmierci, o codziennych problemach i rozterkach trapiących nas ludzi na początku nowego tysiąclecia.

Po trzech latach spędzonych w więzieniu Cień ma wyjść na wolność. Ale w miarę jak do końca odsiadki pozostają tygodnie, godziny, minuty, sekundy, czuje narastający niepokój. Na dwa dni przed zakończeniem wyroku, jego żona, Laura, ginie wypadku samochodowym w tajemniczych okolicznościach – wszystko wskazuje na zdradę małżeńską. Oszołomiony Cień powraca do domu, gdzie spotyka tajemniczego Pana Wednesday, twierdzącego, iż jest uchodźcą wojennym, byłym bogiem i królem Ameryki. Razem wyruszają oni w niesamowitą podróż przez Stany, rozwiązując zagadkę morderstw, które co zimę są dokonywane w małym amerykańskim miasteczku. Jednak podąża za nimi ktoś, z kim Cień musi zawrzeć pokój... W swojej niepokojącej, wciągającej i bardzo osobliwej powieści Neil Gaiman, wyrusza w podróż w poszukiwaniu duszy Ameryki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 773

Oceny
4,3 (121 ocen)
68
32
14
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gwynwolf

Nie oderwiesz się od lektury

Do połowy książki planowałem wystawić ocenę 4/5. Potem czasami zastanawiałem się nad 5, ale to ostatnie 1/3 lektury przekonało mnie o wystawieniu 5. Książka jest super dla osób szukających niezobowiązującego tytułu, bez kontynuacji. Jak zwykle autor jest mistrzem jednotomowych opowiadań. Akcja trzyma dobry poziom, a bohaterowie są ciekawi. Przed tą pozycją polecam zapoznać się z nordyckimi bogami.
81
KarolinaWoz

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam tę książę bardzo dawno temu. Pozostało mi już po niej tylko mgliste wspomnienie nieprzespanych nocy i zawodu, że już się skończyła. Drugie czytanie okazało się równie wspaniałe co pierwsze. To jest jedna z moich ulubionych książek.
30
Favoladolce

Całkiem niezła

Początek był świetny, ale mniej więcej po połowie książka zaczęła mi się dłużyć i coraz mniej interesowała mnie fabuła. Dobry pomysł i styl pisania, ale trochę przeciągnięta historia.
10
steamant

Nie oderwiesz się od lektury

Jedno z dzieł, które długo jeszcze po przeczytaniu rozgrywają się w duszy, umyśle. I jeszcze dłużej w sercu. Powieść optymistyczna mimo fatalizmu zdarzeń, piękna choć wiele w niej prawdy o śmierci i rozkładzie. W końcu ro druga strona tej samej monety, której awersem jest życie.
10
joales

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Rzadko spotyka się książki o takiej tematyce. A szkoda
10

Popularność




Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Dedykacja

Caveat i ostrzeżenie dla wędrowców

Epigraf

Część pierwsza. Cienie

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Część druga. Mój Ainsel

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Interludium

Interludium 2

Interludium 3

Rozdział trzynasty

Część trzecia. Nastanie burzy

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Rozdział osiemnasty

Część czwarta. Coś, co martwi skrywają stale przed żywymi

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dwudziesty

Post scriptum

Podziękowania

Słowo od tłumacza

Neil Gaiman

AMERYKAŃSCY BOGOWIE

Przełożyła Paulina Braiter

Wydawnictwo MAG

Tytuł oryginału:American Gods

Copyright © 2001 by Neil Gaiman

Copyright for the Polish translation © 2008 by Wydawnictwo MAG

Redakcja i korekta: Urszula Okrzeja

Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

Konwersja do formatu epub: [email protected]

ISBN 978-83-7480-310-6

Wydanie V rozszerzone

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43

Dla nieobecnych przyjaciół – Kathy Acker, Rogera Zelazny’ego i 

CAVEAT I OSTRZEŻENIE DLA WĘDROWCÓW

Ta książka jest powieścią, nie przewodnikiem. A choć przedstawiona w niej geografia Stanów Zjednoczonych nie jest do końca fikcyjna – można odwiedzić wiele opisanych tu miejsc, wędrować ścieżkami, nakreślić przebieg dróg – to pozwoliłem sobie na pewną swobodę. Mniejszą, niż można by sądzić, ale jednak.

Nie prosiłem o pozwolenie wykorzystania w książce prawdziwych miejsc, więc go nie otrzymałem, i przypuszczam, że właściciele Rock City i Domu na Skale czy myśliwi, do których należy motel w środkowych Stanach, zdziwią się niezmiernie, znajdując je tutaj.

Świadomie ukryłem położenie innych miejsc, choćby miasta Lakeside i farmy z jesionem, godzinę jazdy na południe od Blacksburga. Jeśli chcecie, możecie ich poszukać. Może nawet uda się wam coś znaleźć.

No i rzecz jasna wszyscy ludzie, żywi, martwi i inni obecni w tej historii są wymyśleni bądź występują w zmyślonych okolicznościach. Tylko bogowie są prawdziwi.

Jest jedno pytanie, które nie daje mi spokoju: Co dzieje się zistotami nadprzyrodzonymi, gdy imigranci porzucają swe ojczyzny iprzybywają tutaj? Irlandzcy Amerykanie pamiętają wróżki, norwescy – nissery, greccy – vrykolaki, lecz tylko wpowiązaniu ze starymi krajami. Gdy kiedyś spytałem, czemu wAmeryce nie widujemy podobnych demonów, moi rozmówcy zaśmiali się niemądrze irzekli: „Boją się przepłynąć ocean, to dla nich za daleko”, po czym dodali, że Chrystus iapostołowie także nie odwiedzili Ameryki.

Richard Dorson, „Spojrzenie teoretyczne na amerykański folklor”,Amerykański folklor w oczach historyka, (University of Chicago Press, 1971)

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Granice naszego kraju, panie? Na północy graniczymy zZorzą Polarną, na wschodzie ze wschodzącym słońcem, na południu zamyka nas Równik, ana zachodzie Dzień Sądu Ostatecznego.

Księga dowcipów amerykańskich Joe Millera

Cień odsiedział w więzieniu trzy lata. A że był dostatecznie rosły i wyglądał dostatecznie groźnie, jego największym problemem pozostawało zabijanie czasu. Ćwiczył zatem, uczył się sztuczek z monetami i wiele rozmyślał o tym, jak bardzo kocha swą żonę.

Najlepszą – i w opinii Cienia być może jedyną dobrą – stroną pobytu w więzieniu było poczucie ulgi, świadomość, że upadł już tak nisko, że niżej się nie da. Osiągnął dno. Nie obawiał się, że go złapią, bo już go złapali. Nie budził się w celi zlany potem; nie lękał się, co przyniesie jutro, bo zdarzyło się to już wczoraj.

Szybko uznał, że fakt, czy popełniło się dane przestępstwo, czy nie, nie miał żadnego znaczenia. Wszyscy ludzie, których poznał w więzieniu, pielęgnowali w sobie żal do władz. Zawsze coś było nie tak. Zarzucali człowiekowi coś, czego nie zrobił, albo przynajmniej nie zrobił tego dokładnie tak, jak twierdzili. Najważniejsze jednak, że cię złapali.

Zauważył to już w ciągu pierwszych kilku dni, gdy wszystko, od więziennego slangu po kiepskie żarcie, było czymś nowym. Mimo przejmującego, wszechogarniającego przerażenia i żalu czuł też, że oddycha z ulgą.

Cień starał się nie mówić zbyt wiele. Gdzieś w połowie drugiego roku wspomniał o swej teorii Lokajowi Lyesmithowi, koledze z celi. Lokaj, oszust z Minnesoty, uśmiechnął się, wykrzywiając przecięte szramą usta.

– Ano – rzekł. – To prawda. A jeszcze lepiej, kiedy skażą cię na śmierć. To wtedy przypominasz sobie dowcipy o gościach, którzy w chwili, gdy założyli im stryczek, zrzucali buty, bo kumple stale im powtarzali, że co jak co, ale umrą w butach.

– To żart? – spytał Cień.

– Ano tak. Wisielczy humor. Najlepszy, jaki istnieje. Bum! Najgorsze już się stało. Masz parę dni, by to do ciebie dotarło, a potem powiozą cię na powietrzny taniec.

– Kiedy ostatnio powiesili człowieka w tym stanie?

– Skąd u diabła mam wiedzieć? – Lyesmith starannie golił głowę, nie pozwalając odrosnąć jasnorudym włosom. Pod skórą widać było linie czaszki. – Ale powiem ci coś. Kiedy przestali wieszać ludzi, cały ten kraj poszedł w diabły. Koniec dowcipów. Koniec układów.

Cień wzruszył ramionami. Nie widział niczego romantycznego w karze śmierci.

Uznał, że jeśli nie ma się na głowie wyroku śmierci, więzienie w najlepszym razie stanowi jedynie czasowy urlop od życia. Z dwóch powodów: po pierwsze, życie zakrada się nawet do celi. Zawsze masz gdzie pójść, choćby twój pion zdjęto z planszy; życie trwa dalej, nawet jeśli jest to życie pod mikroskopem bądź w klatce. A po drugie, jeśli po prostu czekasz, któregoś dnia muszą cię wypuścić.

Na początku myśl o wolności była zbyt nikła, by mógł się na niej skupić. Potem stała się odległym promyczkiem nadziei i nauczył się powtarzać sobie: „to też minie”, gdy coś poszło nie tak, bo w więzieniu zawsze coś szło nie tak. Któregoś dnia magiczne drzwi otworzą się szeroko i przekroczy próg. Zaczął zatem skreślać dni na kalendarzu z wizerunkami ptaków śpiewających Ameryki Północnej, jedynym kalendarzu sprzedawanym w więziennym sklepiku. Słońce zachodziło, ale on tego nie widział. Wschodziło gdzieś i także tego nie dostrzegał. Ćwiczył sztuczki z monetami, czerpiąc wiedzę z książki odkrytej na pustkowiu więziennej biblioteki. Ćwiczył i sporządzał w głowie listę rzeczy, które zrobi, gdy tylko wyjdzie z więzienia.

Z czasem lista Cienia stawała się coraz krótsza. Po dwóch latach skurczyła się do trzech punktów.

Po pierwsze, zamierzał się wykąpać. Wziąć porządną, długą, prawdziwą kąpiel w wannie. W pianie. Może przeczyta też gazetę, może nie. Czasami miał na to ochotę, czasami niekoniecznie.

Po drugie, wytrze się, włoży szlafrok, może kapcie. Podobała mu się wizja kapci. Gdyby palił, w tym momencie zapaliłby fajkę. Ale nie. Chwyci w ramiona żonę, a ona krzyknie z udanym przerażeniem i prawdziwą radością: piesku, co ty wyprawiasz! Zaniesie ją do sypialni i zamknie drzwi. Jeśli zgłodnieją, zamówią pizzę.

Po trzecie, potem, gdy wyjdą już z Laurą z sypialni, jakieś dwa dni później, będzie siedział cicho i przez resztę życia trzymał się z dala od kłopotów.

– I wtedy będziesz szczęśliwy? – spytał Lokaj Lyesmith. Pracowali razem w więziennym warsztacie, montując karmniki dla ptaków. Było to zajęcie tylko odrobinę ciekawsze od przebijania tablic samochodowych.

– Nie nazywaj człowieka szczęśliwym, póki żyje – odparł Cień.

– Herodot – mruknął Lokaj. – Hej, uczysz się!

– Kto to, kurwa, jest Herodot? – spytał Sopel, składając ścianki karmnika i podając je Cieniowi, który mocno dokręcał śruby.

– Martwy Grek – odparł Cień.

– Moja ostatnia dziewczyna była Greczynką – rzucił Sopel. – Nie uwierzylibyście, jakie gówniane rzeczy jadała jej rodzina. Ryż zawinięty w liście i takie różne.

Sopel sylwetką i wzrostem przypominał automat do coca-coli. Miał niebieskie oczy i włosy tak jasne, że wydawały się niemal białe. Porządnie pobił faceta, który popełnił błąd i zaczął obmacywać jego dziewczynę w barze, gdzie tańczyła, a Sopel stał na bramce. Przyjaciele tamtego wezwali policję, która zaaresztowała Sopla, sprawdziła jego dane i odkryła, że osiemnaście miesięcy wcześniej urwał się z programu resocjalizacyjnego.

– To co miałem zrobić? – spytał ze złością Sopel, gdy po raz pierwszy opowiadał Cieniowi całą swą smutną historię. – Mówiłem, że to moja dziewczyna. Miałem pozwolić na taki brak szacunku? Widziałem na niej jego łapska!

Cień odparł jedynie coś w stylu „Dobrze powiedziane” i zostawił ten temat. Bardzo wcześnie nauczył się, że w więzieniu każdy odsiaduje własny wyrok. Nie należy przejmować się innymi.

Nie wychylać się. Dbać o własne sprawy.

Kilka miesięcy wcześniej Lyesmith pożyczył Cieniowi sfatygowany egzemplarz „Dziejów” Herodota.

– To nie jest wcale nudne. Bardzo fajna rzecz – rzekł, gdy Cień zaprotestował, że nie czytuje książek. – Najpierw sam zobacz, a potem też przyznasz, że fajna.

Cień wykrzywił się, ale zaczął czytać. I odkrył, że wbrew jego woli lektura go wciągnęła.

– Grecy – rzucił z niesmakiem Sopel. – A do tego to nieprawda, co o nich mówią. Próbowałem wsadzić go mojej panience w tyłek i mało nie wydrapała mi oczu.

Któregoś dnia Lyesmitha przeniesiono bez ostrzeżenia. Zostawił Cieniowi swój egzemplarz Herodota; między kartkami ukrył kilka monet: dwie ćwierćdolarówki, centa i pięciocentówkę. W więzieniu monety były zakazane – można wyostrzyć je o kamień i w walce rozciąć komuś twarz. Cień jednak nie chciał broni. Potrzebował czegoś, by zająć ręce.

Nie był przesądny. Nie wierzył w nic, czego nie mógł zobaczyć, lecz przez ostatnie kilka tygodni wyczuwał wiszącą w powietrzu katastrofę. Tak samo czuł się w dniach przed napadem. Żołądek ściskał mu się z lęku i choć Cień powtarzał sobie, że to jedynie obawa przed powrotem do świata zewnętrznego, nie miał pewności. Ogarnęła go paranoja, jeszcze większa niż zwykle – a w więzieniu jej zwykły poziom jest bardzo wysoki. To pozwala przetrwać. Cień stał się cichszy, spokojniejszy. Odkrył, że starannie śledzi język ciała strażników i innych więźniów, szukając czegoś, co mogłoby stanowić znak, zapowiedź czekających go złych wydarzeń. Był pewien, że nadejdą.

Miesiąc przed datą zwolnienia Cień usiadł w zimnym gabinecie naprzeciwko niskiego mężczyzny, na którego czole widniało duże ciemnoczerwone znamię. Rozdzielało ich biurko. Mężczyzna miał przed sobą otwarte akta Cienia. W dłoni trzymał długopis o paskudnie przygryzionej końcówce.

– Zimno ci, Cień?

– Tak – odparł Cień. – Odrobinę.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Witaj w krainie biurokracji. Piece włącza się pierwszego grudnia i wyłącza pierwszego marca. Nie ja ustalam zasady. – Najwyraźniej uznawszy, że wystarczy już tych uprzejmości, przesunął palcem po kartce przypiętej zszywaczem do wewnętrznej części teczki. – Masz trzydzieści dwa lata?

– Tak.

– Wyglądasz młodziej.

– Zdrowe życie.

– Piszą tu, że byłeś wzorowym więźniem.

– Dostałem już nauczkę.

– Naprawdę? – Rozmówca spojrzał uważnie na Cienia. Znamię na czole obniżyło się lekko.

Cień miał ochotę zdradzić mężczyźnie część swych teorii dotyczących więzienia. Nie odezwał się jednak. Zamiast tego przytaknął i skupił się na utrzymaniu skruszonej miny.

– Piszą też, że masz żonę.

– Nazywa się Laura.

– Co u niej?

– Mmm. Nieźle. Kiedy mnie aresztowali, wściekła się, ale odwiedza mnie, kiedy tylko może. To długa podróż. Pisujemy do siebie. Jeśli się da, dzwonię.

– Czym zajmuje się twoja żona?

– Pracuje w biurze podróży. Rozsyła ludzi po całym świecie.

– Jak się poznaliście?

Cień nie wiedział, czemu tamten o to pyta. Miał ochotę odpowiedzieć, że to nie jego sprawa, ale...

– Była najlepszą przyjaciółką żony mojego najbliższego kumpla. Urządzili nam randkę w ciemno. Zaskoczyło.

– I czeka na ciebie praca?

– Tak, proszę pana. Mój kumpel, Robbie, ten o którym mówiłem, ma swoją własną siłownię. Byłem tam trenerem. Mówi, że ma dla mnie dawną posadę.

Uniesienie brwi.

– Tak?

– Twierdzi, że powinienem przyciągnąć klientów. Tych z dawnych czasów. I nowych. Twardzieli, którzy chcą się stać jeszcze twardsi.

Mężczyzna wydawał się usatysfakcjonowany. Przygryzł końcówkę długopisu i przewrócił kartkę.

– Co myślisz o swoim wybryku?

Cień wzruszył ramionami.

– Byłem głupi – odparł. I mówił szczerze.

Mężczyzna ze znamieniem westchnął ciężko. Odhaczył kilka punktów na liście. Potem przerzucił papiery w teczce Cienia.

– Jak chcesz się dostać do domu? Autobusem?

– Samolotem. Dobrze mieć żonę pracującą w biurze podróży.

Jego rozmówca zmarszczył czoło. Znamię zafalowało.

– Przysłała ci bilet?

– Nie musiała. Tylko numer potwierdzenia. Bilet elektroniczny. Wystarczy, że za miesiąc zjawię się na lotnisku, pokażę dokumenty i już.

Mężczyzna skinął głową, zapisał coś jeszcze, po czym zatrzasnął teczkę i odłożył długopis. Dwie dłonie spoczęły na szarym biurku niczym małe różowe zwierzątka. Po chwili uniósł je, splótł palce i spojrzał wprost na Cienia wodnistymi, brązowymi oczami.

– Szczęściarz z ciebie – rzekł. – Masz do kogo wrócić. Czeka na ciebie praca. Możesz zostawić to wszystko za sobą. Dano ci drugą szansę. Nie zmarnuj jej.

Kiedy Cień wstał, mężczyzna nie podał mu ręki. Cień zresztą wcale tego nie oczekiwał.

Ostatni tydzień był najgorszy. Pod pewnymi względami był gorszy niż całe poprzednie trzy lata. Cień zastanawiał się, czy nie wpływa na to pogoda: ciężka, nieruchoma, mroźna. Zupełnie jakby zbierało się na burzę, która jednak nie nadchodziła. Aż go nosiło. Trzęsło. Ściskało w żołądku. Czuł, że coś jest nie tak. Na podwórzu powiał wiatr i Cieniowi wydało się, że wyczuwa w powietrzu nadchodzący śnieg.

Zadzwonił do żony na jej koszt. Wiedział, że firmy telefoniczne doliczają dodatkowe trzy dolary do każdej rozmowy z więziennego telefonu. To dlatego operatorzy są tacy uprzejmi dla ludzi dzwoniących z więzienia, uznał. Wiedzą, kto im płaci.

– Mam wrażenie, że coś jest nie tak – powiedział Laurze. Nie były to jego pierwsze słowa. Pierwsze brzmiały: „kocham cię”, ponieważ dobrze się to mówi, zwłaszcza gdy mówi się szczerze, tak jak Cień.

– Cześć – odparła Laura. – Ja też cię kocham. Co jest nie tak?

– Nie wiem. Może pogoda. Gdyby tylko w końcu nadeszła burza, może wszystko wróciłoby do normy.

– Tu jest ładnie – odparła. – Ostatnie liście jeszcze nie spadły. Jeśli nie będzie burzy, zobaczysz je po powrocie.

– Za pięć dni – mruknął Cień.

– Sto dwadzieścia godzin i jesteś w domu.

– U was wszystko w porządku? Nic się nie dzieje?

– Wszystko super. Dziś wieczór będę się widziała z Robbiem. Planujemy urządzić ci przyjęcie-niespodziankę.

– Niespodziankę?

– Oczywiście. Nic o nim nie wiesz.

– Absolutnie nic.

– Grzeczny mąż. – Zaśmiała się i Cień uświadomił sobie, że także się uśmiecha. Trzy lata siedział w więzieniu, lecz ona wciąż potrafiła wywołać u niego radość.

– Kocham cię, skarbie – rzekł.

– Kocham cię, piesku – odparła Laura.

Cień odłożył słuchawkę.

Gdy się pobrali, Laura wyznała Cieniowi, że chciałaby mieć pieska, lecz właściciel domu przypomniał, że umowa najmu nie pozwala na trzymanie w mieszkaniu zwierząt.

– Hej – rzucił wówczas Cień – ja będę twoim pieskiem. Co mam robić? Gryźć ci kapcie? Sikać na podłogę w kuchni? Lizać cię po nosie? Obwąchiwać pupę? Założę się, że potrafię to robić równie dobrze, jak każdy psiak.

Podniósł ją, jakby nic nie ważyła, i zaczął lizać po nosie, nie zważając na chichoty i okrzyki, a potem zaniósł do łóżka.

W jadalni Cień ujrzał drepczącego ku niemu Sama Fetishera, który uśmiechnął się, ukazując stare zęby. Usiadł obok niego i zaczął pałaszować makaron z serem.

– Musimy pogadać – oznajmił.

Sam Fetisher był jednym z najczarniejszych Murzynów, jakich Cieniowi zdarzyło się oglądać. Na oko sądząc, mógł mieć równie dobrze sześćdziesiąt, jak osiemdziesiąt lat. Z drugiej strony, Cień spotykał już trzydziestoletnich ćpunów wyglądających starzej niż Sam.

– Uhmm – mruknął teraz.

– Nadciąga burza – oznajmił Sam.

– Też to czuję – powiedział Cień. – Może wkrótce spadnie śnieg.

– Nie taka burza. Znacznie większa. Mówię ci, chłopcze. Kiedy nadejdzie, lepiej ci będzie tutaj niż tam, na ulicach.

– Odsiedziałem już swoje, w piątek wychodzę.

Sam Fetisher spojrzał na niego z ukosa.

– Skąd jesteś? – spytał.

– Eagle Point w Indianie.

– Pieprzony kłamca. Tak w ogóle? Skąd są twoi rodzice?

– Z Chicago – mruknął Cień. – Matka mieszkała tam, będąc dzieckiem, i umarła pół życia temu.

– Jak już mówiłem, nadciąga wielka burza. Nie wychylaj się, mój chłopcze. To jak... Jak się nazywają te rzeczy, na których spoczywają kontynenty? Jakieś płyty?

– Tektoniczne? – zaryzykował Cień.

– Zgadza się. Płyty tektoniczne. To zupełnie jak wtedy, gdy się zderzają. Kiedy Ameryka Północna uderza w Południową. Nie chcesz wtedy być w środku. Kapujesz?

– Ani trochę.

Brązowe oko zamknęło się w powolnym mrugnięciu.

– Nie mów tylko, że cię nie ostrzegałem – oznajmił Sam Fetisher, unosząc do ust łyżkę trzęsącej się pomarańczowej galaretki.

– Nie powiem.

Tej nocy Cień półdrzemał, co chwila budząc się i osuwając w mrok, słuchając pomruków i pochrapywań nowego współlokatora, śpiącego na dolnej pryczy. Kilka cel dalej jakiś człowiek zawodził, skowyczał i szlochał jak zwierzę. Od czasu do czasu ktoś wrzeszczał, by się do kurwy nędzy zamknął. Cień usiłował nie słuchać. Pozwalał, by puste minuty opływały go: powolne, samotne.

Jeszcze dwa dni. Czterdzieści osiem godzin. Począwszy od owsianki i więziennej kawy, oraz strażnika nazwiskiem Wilson, który stuknął Cienia w ramię mocniej niż trzeba i rzekł:

– Cień? Tędy.

Cień pośpiesznie przyjrzał się swemu sumieniu. Było czyste. Co oczywiście nie znaczyło, że nie mógł znaleźć się po uszy w gównie. Tak już bywa w więzieniu. Obaj szli obok siebie. Ich kroki odbijały się echem wśród metalu i betonu.

Cień czuł w głębi gardła strach, gorzki niczym stara kawa. Nadeszło to, czego się lękał.

Gdzieś w jego głowie odezwał się głos. Szeptał, że dołożą mu rok do wyroku. Wsadzą do karceru. Odetną ręce. Odrąbią głowę. Powtarzał sobie, że to głupie, ale serce waliło mu tak mocno, jakby lada moment miało rozsadzić pierś.

– Nie rozumiem cię, Cień – powiedział Wilson.

– Czego pan nie rozumie?

– Ciebie. Jesteś za cichy, za grzeczny. Czaisz się jak starzy, a ile masz lat? Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia osiem?

– Trzydzieści dwa.

– I kim jesteś? Latino? Cyganem?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Może.

– Może częściowo czarnuchem? Masz w sobie czarną krew, Cień?

– Możliwe, proszę pana. – Cień szedł naprzód, patrząc wprost przed siebie. Całą uwagę skupił na tym, by nie dać się podpuścić.

– Ach, tak. Ja wiem tylko, że coś mi się w tobie nie podoba. – Wilson miał wyblakłe jasne włosy, wyblakłą jasną twarz i wyblakły jasny uśmiech. – Wkrótce nas opuszczasz?

– Taką mam nadzieję.

– Wrócisz tu. Widzę to po twoich oczach. Jesteś pojebem, Cień. Gdyby to ode mnie zależało, żaden z was, sukinsyny, w ogóle by stąd nie wyszedł. Wrzucilibyśmy was do ciemnej dziury i zapomnieli o waszym istnieniu.

Jak sekretne cele w lochach, pomyślał Cień, nie odezwał się jednak. Taką przyjął strategię przetrwania: nie odpowiadać, nie wspominać o dużej rotacji strażników więziennych, nie dyskutować o naturze skruchy, resocjalizacji, statystycznych szansach na recydywę. Nie mówił niczego cwanego ani zabawnego; na wszelki wypadek w rozmowach z pracownikami więzienia starał się głównie milczeć. Nie odzywaj się niepytany. Odsiedź swoje. Wyjdź. Wróć do domu. Weź długą gorącą kąpiel. Powiedz Laurze, że ja kochasz. Odbuduj swoje życie.

Przeszli przez kilka bramek. Za każdym razem Wilson pokazywał swoją kartę. Jeszcze schody i stanęli przed gabinetem naczelnika więzienia. Cień nigdy wcześniej tu nie był, ale wiedział, gdzie się znalazł. Na drzwiach czarnymi literami wypisano nazwisko: G. Patterson. Obok wisiała miniaturka drogowych świateł.

Górne światło płonęło czerwienią.

Wilson nacisnął guzik.

Kilka chwil czekali w milczeniu. Cień powtarzał sobie, że wszystko będzie dobrze, że w piątek rano będzie już siedział w samolocie do Eagle Point, ale sam w to nie wierzył.

Czerwone światło zgasło. Zapłonęło zielone. Wilson otworzył drzwi. Weszli do środka.

W ciągu ostatnich lat Cień kilka razy widział naczelnika. Raz, kiedy tamten oprowadzał po zakładzie jakiegoś polityka (Cień go nie znał), raz, gdy podczas Dni Zamkniętych przemawiał do nich, stojących w grupach po sto osób, mówiąc, że więzienie jest przepełnione i, że ponieważ zostanie przepełnione, lepiej, by do tego przywykli. Dziś po raz pierwszy mógł przyjrzeć mu się dokładniej.

Z bliska Patterson wyglądał gorzej. Miał owalną twarz i siwe włosy przystrzyżone krótko po wojskowemu. Pachniał Old Spicem. Za jego plecami Cień widział półkę pełną książek. Każda z nich miała w tytule słowo „więzienie”. Na idealnie czystym biurku stał tylko telefon i kalendarz Far Side ze zrywanymi kartkami. W uchu mężczyzny widniał aparat słuchowy.

– Usiądź, proszę.

Cień usiadł przed biurkiem. Uprzejme słówko nie umknęło jego uwagi. Wilson stanął tuż za nim.

Naczelnik otworzył szufladę biurka, wyjął teczkę i położył ją na blacie.

– Piszą tu, że zostałeś skazany na sześć lat za napad i pobicie. Odsiedziałeś trzy lata. Miałeś zostać zwolniony w piątek.

„Miałeś?”. Cień poczuł, jak ściska mu się żołądek. Zastanawiał się, ile jeszcze będzie musiał odsiedzieć – kolejny rok? Dwa? Całe trzy? Głośno jednak powiedział tylko:

– Tak, proszę pana.

Naczelnik oblizał wargi.

– Co powiedziałeś?

– Powiedziałem: tak, proszę pana.

– Cień, wypuścimy cię dziś po południu. Zostaniesz zwolniony parę dni wcześniej. – Naczelnik powiedział to beznamiętnie, jakby ogłaszał wyrok śmierci. Cień skinął głową, czekając na resztę. Naczelnik spojrzał na leżącą przed nim kartkę. – Dostaliśmy wiadomość ze szpitala w Eagle Point. Twoja żona zmarła dziś nad ranem. Zginęła w wypadku samochodowym. Bardzo mi przykro.

Cień ponownie skinął głową.

Wilson w milczeniu odprowadził go do celi. Otworzył drzwi i wpuścił Cienia. Dopiero wtedy rzekł:

– Zupełnie jak ten dowcip z dobrą i złą wiadomością, co? Dobra wiadomość: wychodzisz wcześniej. Zła wiadomość: twoja żona nie żyje.

Zaśmiał się, jakby powiedział coś zabawnego.

Cień milczał.

***

Jak odrętwiały spakował swoje rzeczy. Część rozdał. Zostawił w celi Herodota Lokaja i książkę o sztuczkach z monetami, a także, mimo chwilowego żalu, gładkie metalowe dyski, przemycone z warsztatu, które, póki nie znalazł ukrytego skarbczyka Lokaja, służyły mu za monety. Na zewnątrz będzie miał mnóstwo prawdziwych monet. Ogolił się i przebrał. Przechodził przez kolejne drzwi, wiedząc, że nigdy więcej w nich nie stanie. Czuł tylko pustkę.

Zaczęło padać. Z szarego nieba lał się zamarzający deszcz. Grudki lodu kłuły twarz Cienia. Cienki płaszcz przemókł błyskawicznie podczas krótkiego marszu z budynku więzienia do żółtego, dawniej szkolnego autobusu, który zawiezie ich do najbliższego miasta.

Nim do niego dotarli, byli kompletnie przemoczeni. Ośmiu odjeżdżało, półtora tysiąca zostało w środku. Cień usiadł w autobusie, dygocząc, póki nie zadziałało ogrzewanie. Zastanawiał się, co teraz zrobi, dokąd pójdzie.

Jego głowę wypełniły widmowe obrazy. W wyobraźni dawno temu opuszczał inne więzienie.

Bardzo długo tkwił w pozbawionym światła pomieszczeniu na wieży: brodę miał bujną, włosy zmierzwione. Strażnicy sprowadzili go szarymi kamiennymi stopniami na plac pełen barw i kształtów, ludzi i przedmiotów. Był dzień targowy. Oszołomił go hałas i kolory. Mrużył oczy w zalewającym plac blasku słońca. W nozdrzach czuł słoną wilgoć, którą było przesycone powietrze, zapach towarów z targu. Po lewej stronie woda migotała w słońcu...

Autobus trząsł się cały podczas jazdy.

Wokół nich zawodził wiatr. Wycieraczki poruszały się ciężko tam i z powrotem na szybie, rozmazując obraz miasta, zmieniając go w plamy żółci i neonowej czerwieni. Było wczesne popołudnie, zza szyby jednak wydawało się, że zapadła noc.

– Niech to szlag – rzekł mężczyzna siedzący za Cieniem, przecierając zaparowane okno i przyglądając się mokrej postaci śpieszącej chodnikiem. – Widzę tu cipki.

Cień przełknął ślinę. Nagle przyszło mu do głowy, że jeszcze się nie rozpłakał – w ogóle niczego nie czuł. Ani łez, ani żalu. Niczego.

Przypomniał sobie o znajomym gościu, Johnniem Larchu. Mieszkał z nim w jednej celi. Johnnie opowiedział Cieniowi, jak kiedyś wyszedł po pięciu latach za kratami, z setką dolarów w kieszeni i biletem do Seattle, gdzie mieszkała jego siostra.

Johnnie Larch dotarł na lotnisko, wręczył kobiecie za ladą bilet, a ona poprosiła o pokazanie prawa jazdy.

Zrobił to. Ważność prawa wygasła parę lat wcześniej. Kobieta oznajmiła, że nie jest to ważny dokument. Odparł, że może nie jako prawo jazdy, ale pozostaje dokumentem, jest w nim jego fotka, wzrost, waga, a zresztą kim innym niby miałby być, jeśli nie gościem ze zdjęcia, do diabła.

Poprosiła, by zniżył ton głosu.

Odparł, żeby dała mu pieprzoną kartę pokładową, bo pożałuje. Powinna potraktować go z szacunkiem. W więzieniu nie pozwala się innym na okazywanie braku szacunku.

Wtedy kobieta nacisnęła przycisk. Kilka chwil później zjawili się ludzie z ochrony, próbując przekonać Johnniego Larcha, by spokojnie opuścił lotnisko. On jednak nie chciał i doszło do utarczki.

W rezultacie Johnnie Larch nie dotarł do Chicago. Następne kilka dni spędził w miejskich barach, a gdy wydał już sto dolarów, napadł na stację benzynową z plastikowym pistoletem-zabawką, żeby zdobyć pieniądze na dalsze picie. W końcu został aresztowany za sikanie na ulicy. Wkrótce znów trafił za kraty, by odsiedzieć resztę wyroku plus niewielki dodatek za napad na stację.

A morał całej tej historii, według Johnniego Larcha, brzmiał: nie należy wkurzać ludzi pracujących na lotnisku.

– Jesteś pewien, że nie chodzi raczej o to, iż „zachowanie sprawdzające się w niezwykłym otoczeniu, takim jak więzienie, nie sprawdza się, a nawet więcej, może szkodzić, gdy znajdziemy się poza podobnym środowiskiem”? – spytał Cień, gdy Johnnie Larch opowiedział mu swoją historię.

– Nie. Słuchaj mnie. Słuchaj tego, co mówię, stary – odparł Johnnie Larch. – Nie wkurzaj suk z lotniska.

Cień uśmiechnął się lekko na to wspomnienie. Jego własne prawo jazdy będzie ważne jeszcze przez kilkanaście miesięcy.

– Dworzec autobusowy! Wszyscy wysiadać!

Budynek cuchnął moczem i spleśniałym piwem. Cień wgramolił się do taksówki i kazał kierowcy zawieźć się na lotnisko. Powiedział, że dorzuci pięć dolarów napiwku, jeśli tamten będzie milczał. Po dwudziestu minutach znaleźli się na miejscu. Kierowca nie odezwał się ani słowem.

A potem Cień, potykając się, wędrował już przez jasno oświetlony terminal. Martwił się trochę, co będzie z elektronicznym biletem. Wiedział, że ma miejsce na lot w piątek, ale czy uda mu się odlecieć dzisiaj? Cieniowi wszystko, co elektroniczne, przypominało magię. Obawiał się, że w każdej chwili może zniknąć. Wolał rzeczy, których mógł dotknąć.

Miał jednak swój portfel – po raz pierwszy od trzech lat trzymał go w ręku – a w środku kilka nieważnych kart kredytowych i jedną Visę, której ważność, co odkrył z miłym zdumieniem, kończyła się dopiero w styczniu. Miał też numer rezerwacji. Nagle uświadomił sobie też, iż jest dziwnie pewien, że jeśli tylko dotrze do domu, wszystko znów jakoś się ułoży: Laura wróci. Może to podstęp, aby wyciągnąć go kilka dni wcześniej? Albo nastąpiła pomyłka: z wraku na autostradzie wyciągnięto ciało jakiejś innej Laury Moon?

Na zewnątrz, za oszklonymi ścianami lotniska zajaśniała błyskawica. Cień odkrył, że wstrzymuje oddech, czeka na coś. Odległy grzmot. Odetchnął głęboko. Zza kontuaru spojrzała na niego zmęczona biała kobieta.

– Dzień dobry – powiedział Cień. Jesteś pierwszą kobietą, z którą rozmawiam od trzech lat. – Mam numer biletu elektronicznego. Miałem lecieć w piątek, ale muszę dzisiaj – śmierć w rodzinie.

– Mmm, bardzo mi przykro. – Wystukała coś na klawiaturze, spojrzała na ekran, znów zaczęła pisać. – Nie ma problemu. Wpisałam pana na trzecią trzydzieści. Lot może się opóźnić z powodu burzy, więc proszę uważać. Jakiś bagaż?

Uniósł torbę.

– Nie muszę tego zdawać, prawda?

– Nie – rzekła. – Nie musi pan. Ma pan dokument ze zdjęciem?

Cień pokazał jej prawo jazdy. Następnie zapewnił, że nikt nie dał mu bomby, którą miałby wnieść na pokład, a kobieta wręczyła mu wydrukowaną kartę pokładową. Potem przeszedł przez wykrywacz metalu, a ochrona prześwietliła mu torbę.

Lotnisko nie było duże, lecz zdumiało go, ile kręciło się po nim ludzi. Patrzył, jak od niechcenia odkładają torby, wsuwają niedbale portfele do tylnych kieszeni, zostawiają torebki pod krzesłami. I wtedy na dobre pojął, że już nie jest w więzieniu.

Zostało pół godziny do otwarcia bramki. Cień kupił sobie kawałek pizzy i oparzył wargę gorącym serem. Odebrał resztę, podszedł do telefonu. Zadzwonił do Robbiego, do siłowni. Odpowiedziała jednak automatyczna sekretarka.

– Cześć, Robbie. Powiedzieli, że Laura nie żyje. Wypuścili mnie wcześniej. Wracam do domu.

A potem, ponieważ ludzie popełniają błędy – sam często to widywał – zadzwonił do domu i wysłuchał głosu Laury.

– Cześć – rzekła. – Nie ma mnie albo nie mogę podejść do telefonu. Zostaw wiadomość, a ja oddzwonię. Miłego dnia.

Nie mógł się zmusić, by cokolwiek powiedzieć.

Usiadł na plastikowym krześle obok bramki, ściskając torbę tak mocno, że rozbolała go dłoń.

Myślał o swym pierwszym spotkaniu z Laurą. Wtedy nie znał nawet jej imienia. Była przyjaciółką Audrey Burton. Siedzieli z Robbiem w kabinie w Chi Chi i rozmawiali, najpewniej o jednej z trenerek, która oznajmiła własnie, że otwiera własną szkołę tańca. Laura wmaszerowała tam tuż za Audrey i Cień nie mógł oderwać od niej wzroku. Miała długie kasztanowe włosy i oczy tak niebieskie, że z początku sądził, że założyła barwne szkła kontaktowe. Zamówiła truskawkowe daiquiri i uparła się, by go spróbował. A kiedy to zrobił, zaśmiała się radośnie.

Laura uwielbiała, gdy ludzie kosztowali tego, co ona.

Tego wieczoru pocałował ją na dobranoc. Smakowała truskawkowym daiquiri. Już nigdy nie miał ochoty pocałować kogoś innego.

Kobiecy głos oznajmił, że rozpoczyna się przyjmowanie na pokład pasażerów, i Cień znalazł się wśród pierwszych wywołanych nazwisk. Siedział na samym końcu obok pustego miejsca. Deszcz bębnił o ścianę samolotu. Cień wyobrażał sobie małe dzieci, ciskające z nieba garściami wysuszony groszek.

Tuż po starcie zasnął.

Był w mrocznym miejscu. Patrząca na niego istota miała głowę bawołu, paskudną, włochatą, o wielkich wilgotnych oczach. Głowa tkwiła na ciele mężczyzny: szczupłym i naoliwionym.

– Zbliżają się zmiany – oznajmił bawół, nie poruszając ustami. – Trzeba podjąć pewne decyzje.

Na wilgotnych ścianach jaskini zalśniło odbicie błyskawicy.

– Gdzie jestem? – spytał Cień.

– W ziemi i pod ziemią – odparł człowiek-bawół. – Tam gdzie czekają zapomniani. – Jego czarne oczy lśniły niczym szklane kulki. Głos przypominał grzmot z głębin świata. Pachniał mokrym zwierzęciem. – Uwierz – rzekł bawół. – Jeśli masz przeżyć, musisz wierzyć.

– Wierzyć? W co? – spytał Cień. – W co mam uwierzyć?

Człowiek-bawół patrzył na Cienia. Wyprostował się i jakby nagle urósł. W jego oczach zapłonął ogień. Otworzył zaśliniony pysk. Jego wnętrze też było czerwone. Płonęło ogniem wnętrza ciała spod ziemi.

– We wszystko! – ryknął człowiek-bawół.

Świat pochylił się i zawirował – i Cień znów siedział w samolocie. Lecz wszystko wokół wciąż się kołysało. Na przodzie samolotu jakaś kobieta krzyknęła bez przekonania.

Wokół nich zajaśniały błyskawice. Przez interkom usłyszeli głos kapitana, który informował, że spróbuje nabrać wysokości, by uwolnić się od burzy.

Samolot kołysał się i dygotał. Cień zastanowił się przelotnie, czy wkrótce zginie. Uznał, że to możliwe, lecz mało prawdopodobne. Wyglądał przez okno, patrząc na horyzont rozświetlony jasnymi błyskawicami.

A potem znów zasnął. Śniło mu się, że wrócił do więzienia, a Lokaj szepcze w kolejce po żarcie, że ktoś wykupił kontrakt na jego życie. Cień jednak nie mógł się dowiedzieć kto ani dlaczego. A kiedy się obudził, podchodzili do lądowania.

Wygramolił się z samolotu, mrugając w oszołomieniu.

Już dawno uznał, że wszystkie lotniska w gruncie rzeczy wyglądają tak samo – nieważne gdzie jesteś, jesteś na lotnisku. Kafelki, korytarze, toalety, bramki, kioski z gazetami, jarzeniówki. To lotnisko także wyglądało typowo; niestety, jednak nie było miejscem, do którego zmierzał. Było stanowczo za duże. Zbyt wiele ludzi, zdecydowanie zbyt wiele bramek.

Twarze mijanych osób miały zmęczony, otępiały wyraz, widywany jedynie na lotniskach i w więzieniach. Jeśli piekło, to inni, pomyślał Cień, to lotniska są czyśćcem.

– Przepraszam panią?

Kobieta spojrzała na niego znad papierów.

– Słucham?

– Co to za lotnisko?

Przyjrzała mu się, zaskoczona, jakby próbując stwierdzić, czy z niej żartuje.

– St. Louis – odparła w końcu.

– Myślałem, że samolot leci do Eagle Point.

– Bo leciał. Skierowali go tutaj z powodu burzy. Nie ogłosili tego?

– Pewnie tak. Spałem.

– Musi pan porozmawiać z tamtym człowiekiem w czerwonej kurtce.

Mężczyzna niemal dorównywał mu wzrostem. Wyglądał jak ojciec z sitkomu z lat siedemdziesiątych. Wpisał coś w komputer i kazał Cieniowi ruszyć – biegiem! – do bramki po drugiej stronie terminalu.

Cień przebiegł przez lotnisko. Ale gdy dotarł na miejsce, drzwi już się zamykały. Patrzył przez szybę na startujący samolot. Przestawił zatem swój problem kobiecie przy bramce (spokojnie, cicho, uprzejmie), a ona skierowała go do stanowiska pomocy, gdzie Cień wyjaśnił, że wraca po długiej nieobecności, że jego żona właśnie zginęła w wypadku, a on musi jak najszybciej dotrzeć do domu. Ani słowem nie wspomniał o więzieniu.

Kobieta na stanowisku pomocy (niska, brązowoskóra, z pieprzykiem na nosie) naradziła się z jeszcze jedną kobietą, gdzieś zatelefonowała („Nie, to niemożliwe. Właśnie go odwołali”), po czym wydrukowała kolejną kartę pokładową.

– To dla pana – oznajmiła. – Zadzwonimy na bramkę i uprzedzimy, że już pan idzie.

Cień czuł się jak groszek przerzucany między trzema kupkami. Jak karta wtasowywana w talię. Znów biegł przez lotnisko, by trafić w pobliże miejsca, w którym wysiadł.

Drobny mężczyzna przy bramce odebrał od niego kartę pokładową.

– Czekaliśmy na pana – powiedział, oddzierając pasek z numerem miejsca 17D.

Cień wbiegł do samolotu. Drzwi zamknęły się tuż za nim.

Przeszedł przez przedział pierwszej klasy – zaledwie cztery fotele, trzy z nich zajęte. Brodaty człowiek w jasnym garniturze, siedzący przy pustym miejscu z przodu, uśmiechnął się szeroko, po czym uniósł rękę i kiedy Cień przechodził obok, postukał w zegarek.

Tak, tak, przeze mnie się spóźnisz, pomyślał Cień. Obyś nie miał większych zmartwień.

Wędrował między fotelami. Uznał, że samolot jest prawie pełny, kiedy jednak dotarł na koniec, odkrył jak bardzo – na miejscu 17D siedziała już kobieta w średnim wieku. Cień pokazał jej kupon z karty. Ona wyjęła swój. Były identyczne.

– Zechce pan zająć miejsce – poprosiła stewardesa.

– Niestety – odparł. – Nie mogę. Ta pani na nim siedzi.

Stewardesa mlasnęła językiem, sprawdziła karty pokładowe, potem poprowadziła go na przód samolotu i wskazała pusty fotel w pierwszej klasie. Cień usiadł.

– Chyba ma pan dziś szczęście – powiedziała. – Życzy pan sobie coś do picia? Mamy dość czasu przed startem. Jestem pewna, że po tym wszystkim ma pan ochotę na drinka.

– Poproszę piwo – powiedział Cień. – Jakie państwo mają.

Stewardesa odeszła.

Mężczyzna w jasnym garniturze, siedzący obok Cienia, uniósł rękę i postukał paznokciem w zegarek – czarny Rolex.

– Spóźniłeś się – oznajmił i uśmiechnął się szeroko. W tym uśmiechu nie było ani krzty ciepła.

– Słucham?

– Powiedziałem, że się spóźniłeś.

Stewardesa wręczyła Cieniowi szklankę piwa. Pociągnął łyk.

Przez chwilę zastanawiał się, czy jego sąsiad przypadkiem nie oszalał. Potem uznał, że zapewne chodzi mu o samolot czekający na ostatniego pasażera.

– Przepraszam, że was zatrzymałem – rzekł uprzejmie. – Śpieszy się pan?

Samolot cofnął się od bramki. Stewardesa wróciła i odebrała Cieniowi piwo. Mężczyzna w jasnym garniturze uśmiechnął się do niej. To miało znaczyć: „Nie martw się, moja droga, będę jej pilnował”, a ona pozwoliła mu zatrzymać szklankę Jacka Danielsa, protestując bez przekonania, że stanowi to naruszenie przepisów. (Pozwól, że ja to osądzę, moja droga).

– Czas jest tu niewątpliwie istotny – oznajmił mężczyzna. – Ale nie, nie śpieszy mi się. Martwiłem się po prostu, że nie zdążysz na samolot.

– To bardzo uprzejme z pańskiej strony.

Samolot tkwił niespokojnie na ziemi, drżąc z niecierpliwości. Silniki ryczały, gotowe do startu.

– Uprzejme, akurat – mruknął mężczyzna w jasnym garniturze. – Mam dla ciebie pracę, Cień.

Głośniejszy ryk silników. Mały samolot szarpnął się naprzód, przyśpieszając gwałtownie i wciskając Cienia w siedzenie – a potem byli już w powietrzu. Światła lotniska gasły w dole. Cień przyjrzał się uważnie siedzącemu obok człowiekowi.

Mężczyzna miał rudosiwe włosy, brodę bardzo krótką, siworudą. Był niższy od Cienia, lecz wydawało się, że zajmuje wyjątkowo dużo miejsca. Kanciasta, kwadratowa twarz, jasnoszare oczy. Garnitur wyglądał na kosztowny. Miał barwę stopionych lodów waniliowych. Do tego krawat z ciemnoszarego jedwabiu i spinka w kształcie srebrnego drzewa: pień, gałęzie, głęboko sięgające korzenie.

Podczas startu trzymał szklankę Jacka Danielsa. Nie uronił ani kropli.

– Nie spytasz, jaką pracę? – rzekł.

– Skąd pan wie, jak się nazywam?

Mężczyzna zaśmiał się.

– Odkrycie tego, jak nazywają się ludzie, to najłatwiejsza rzecz pod słońcem. Trochę wiedzy, trochę szczęścia, odrobina pamięci. Spytaj, jaką pracę.

– Nie – odparł Cień.

Stewardesa przyniosła mu kolejną szklankę piwa. Pociągnął łyk.

– Czemu nie?

– Wracam do domu. Czeka tam już na mnie praca. Nie chcę innej.

Szeroki uśmiech mężczyzny w zasadzie się nie zmienił. Teraz jednak Cień dostrzegł w nim rozbawienie.

– W domu nie czeka na ciebie żadna praca. Nic tam na ciebie nie czeka. Ja tymczasem proponuję ci całkowicie legalne zajęcie – niezłą płacę, niezłe zabezpieczenie, imponujące premie. Jeśli pożyjesz dość długo, dorzucę nawet plan emerytalny. Interesuje cię to?

– Pewnie przeczytał pan moje imię na karcie pokładowej. Albo nalepce na torbie – powiedział Cień.

Tamten milczał.

– Kimkolwiek pan jest, nie mógł pan wiedzieć, że polecę tym samolotem. Sam tego nie wiedziałem. I gdyby mój lot nie został skierowany do St. Louis, w ogóle by mnie tu nie było. Podejrzewam, że żartuje sobie pan ze mnie. Może to jakiś numer, ale będzie lepiej, jeśli zakończymy naszą rozmowę.

Cień wziął magazyn lotniczy. Mały samolocik podskakiwał na niebie, utrudniając koncentrację. Słowa pływały w jego umyśle niczym mydlane bańki, gdy je czytał, by po sekundzie zniknąć bez śladu.

Sąsiad pił w milczeniu swojego Jacka Danielsa. Miał zamknięte oczy. Cień odczytał listę kanałów muzycznych dostępnych na pokładzie samolotów transatlantyckich. Potem obejrzał mapę świata, pokreśloną czerwonymi kreskami tras linii lotniczej. Przejrzał do końca magazyn, zamknął go z wahaniem i wsunął do kieszeni na ścianie.

Nieznajomy mężczyzna otworzył oczy. Jest w nich coś dziwnego, pomyślał Cień. Jedno wydawało mu się ciemniejsze niż drugie. Spojrzał na Cienia.

– A przy okazji – rzekł – przykro mi z powodu twojej żony, Cień. To wielka strata.

W tym momencie Cień o mało go nie uderzył. Zamiast tego odetchnął głęboko (gdzieś w jego umyśle odezwał się głos Johnniego Larcha: „Jak już mówiłem, nie wkurzaj tych suk z lotniska, bo wrócisz tu szybciej, niż zdążyłbyś splunąć”). Policzył do pięciu.

– Mnie także – odparł.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Gdyby tylko dało się coś zrobić – westchnął.

– Zginęła w wypadku samochodowym – powiedział Cień. – To szybka śmierć. Mogło być znacznie gorzej.

Tamten znów pokręcił głową. Przez chwilę Cień miał wrażenie, jakby jego sąsiad stał się niematerialny, jakby samolot nabrał rzeczywistości, podczas gdy mężczyzna ją utracił.

– Posłuchaj, Cień, to nie jest żart ani dowcip. Mogę zapłacić ci lepiej niż ktokolwiek inny. Jesteś byłym więźniem. Nie sądzisz chyba, że ustawi się do ciebie długa kolejka pracodawców?

– Panie, kimkolwiek pan kurwa jest! – odparł Cień dostatecznie głośno, by było go słychać ponad rykiem silników. – Na całym świecie nie ma dość forsy.

Uśmiech tamtego stał się jeszcze szerszy. Cień przypomniał sobie oglądany w dzieciństwie dokument o szympansach. Mówiono w nim, że małpy i szympansy uśmiechają się tylko po to, by zademonstrować zęby w grymasie agresji, przerażenia bądź nienawiści. Kiedy szympans się uśmiecha, oznacza to groźbę. Ten uśmiech był podobny.

– Jasne, że jest. I są też premie. Pracuj dla mnie, a powiem ci mnóstwo rzeczy. Oczywiście, jest pewne ryzyko, ale jeśli przeżyjesz, dostaniesz wszystko, czego tylko zapragniesz. Możesz zostać nowym królem Ameryki. Kto inny zapłaci aż tyle? Hmm?

– Kim pan jest? – spytał Cień.

– A, tak. Era informacji. Młoda damo, zechcesz nalać mi kolejną szklaneczkę Jacka Danielsa? Nie za dużo lodu. Nie dlatego, żeby kiedykolwiek istniała inna era. Informacja i wiedza: oto waluty, które nigdy nie wyjdą z mody.

– Pytałem, kim pan jest?

– Pomyślmy. Dziś mamy środę, a że to mój dzień, nazywaj mnie Wednesday, panem Wednesday. Choć, zważywszy na pogodę, równie dobrze mógłbym nazywać się Thursday.

– A jak nazywa się pan naprawdę?

– Popracuj dla mnie dość długo i dość dobrze – odparł mężczyzna – a może nawet ci powiem. Proszę. Propozycja pracy. Zastanów się nad nią. Nie oczekuję, że zgodzisz się natychmiast. Nie wiesz w końcu, czy nie wskakujesz właśnie do zbiornika z piraniami albo klatki pełnej niedźwiedzi. Mam czas. – Zamknął oczy i odchylił się w fotelu.

– Raczej nie – powiedział Cień. – Nie podoba mi się pan. Nie chcę dla pana pracować.

– Jak już mówiłem – odparł tamten, nie otwierając oczu – nie śpiesz się. Przemyśl sprawę.

Samolot wylądował z lekkim podskokiem i kilkoro pasażerów zeń wysiadło. Cień ujrzał niewielkie lotnisko na pustkowiu. Od Eagle Point dzieliły go jeszcze dwa lądowania. Zerknął na mężczyznę w jasnym garniturze – pana Wednesdaya? Wydawało się, że śpi.

Cień wstał, złapał torbę i zbiegł po stopniach samolotu na śliski mokry asfalt. Miarowym krokiem ruszył w stronę świateł terminalu. Na twarzy czuł krople deszczu.

Już na progu zatrzymał się i obrócił. Nikt więcej nie wysiadł z samolotu. Obsługa lotniska odsunęła już schodki, drzwi się zamknęły i samolot ruszył po pasie. Cień obserwował go do chwili startu, po czym wszedł do środka i w wypożyczalni Budget, jedynej otwartej o tej porze, wynajął samochód. Na parkingu okazało się, że to mała czerwona toyota.

Rozłożył na fotelu obok mapę, którą dostał w punkcie wynajmu. Od Eagle Point dzieliło go jakieś dwieście pięćdziesiąt mil, głównie autostradą. Od trzech lat nie siedział za kierownicą.

Burze minęły, jeśli w ogóle dotarły tak daleko. Było zimno i jasno. Obłoki przemykały przed tarczą księżyca; przez moment Cień nie wiedział, czy to one się poruszają, czy też księżyc.

Przez półtorej godziny jechał na północ.

Robiło się późno. Poczuł głód i gdy uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny, skręcił na następnym zjeździe do miasteczka Nottamun (1301 mieszkańców). Napełnił bak na stacji Amoco i spytał znudzoną kobietę za kasą, gdzie znajdzie najlepszy bar w okolicy, w którym mógłby dostać coś do zjedzenia.

– Krokodylowy Bar Jacka – oznajmiła. – Na zachód od drogi N.

– Krokodylowy Bar?

– Tak. Jack twierdzi, że krokodyle dodają charakteru. – Narysowała mu mapkę na odwrocie liliowej broszurki, reklamującej zabawę z pieczeniem kurczaków i zbiórkę pieniędzy dla dziewczynki oczekującej na przeszczep nerki. – Hoduje kilka krokodyli, węża i jedną z tych wielkich jaszczurek.

– Iguanę?

– Właśnie.

Przejechał przez miasto, most, pokonał parę mil i w końcu zatrzymał się przy niskim prostokątnym budynku ze świecącym neonem Pabsta i automatem z colą przy wejściu.

Parking był prawie pusty. Cień zaparkował czerwoną toyotę i wszedł do środka.

Wewnątrz baru wisiał w powietrzu gęsty dym. Z szafy grającej dobiegały dźwięki „Walking After Midnight”. Cień rozejrzał się w poszukiwaniu krokodyli, ale ich nie dostrzegł. Zastanowił się przelotnie, czy kobieta ze stacji benzynowej przypadkiem go nie nabrała.

– Co pan sobie życzy? – spytał barman.

– Ty jesteś Jack?

– Jack ma dziś wolne. Jestem Paul.

– Cześć, Paul. Piwo i hamburgera ze wszystkimi dodatkami. Bez frytek.

– Talerz chili na początek? Mamy najlepsze w stanie.

– Brzmi nieźle – rzekł Cień. – Gdzie jest toaleta?

Mężczyzna wskazał drzwi w kącie baru. Na ich środku powieszono głowę wypchanego aligatora. Cień nacisnął klamkę.

Był w jasnej czystej łazience. Najpierw rozejrzał się wiedziony przyzwyczajeniem („Pamiętaj, Cień, kiedy sikasz, nie możesz się bić”, odezwał się w jego głowie Lokaj, jak zwykle cicho). Zajął pisuar po lewej, rozpiął rozporek i z ogromną ulgą sikał całą wieczność. Odczytał oprawiony w ramkę pożółkły wycinek z gazety, wiszący na ścianie na poziomie oczu, okraszony zdjęciem Jacka i dwóch aligatorów.

Znad pisuaru tuż obok rozległo się uprzejme chrząknięcie, choć Cień nie widział, by ktokolwiek wchodził do toalety.

Mężczyzna w jasnym garniturze był wyższy, niż myślał Cień, widząc go siedzącego w fotelu obok. Prawie dorównywał mu wzrostem, a Cień był naprawdę wysoki. Patrzył wprost przed siebie. Skończył sikać, strząsnął kilka ostatnich kropel i zapiął rozporek.

Potem uśmiechnął się szeroko, niczym lis wyżerający przynętę ze zwoju kolczastego drutu.

– Miałeś czas, żeby się zastanowić, Cień – powiedział pan Wednesday. – Chcesz tę pracę?

Gdzieś w Ameryce, Los Angeles, 23.26

W ciemnoczerwonym pokoju – barwa ścian przywodzi na myśl surową wątróbkę – stoi wysoka kobieta ubrana w karykaturalne, zbyt ciasne jedwabne szorty. Żółta, wiązana pod piersiami bluzka, unosi je i ściska. Kobieta ma czarne włosy, zaczesane do góry i spięte w węzeł. Obok niej czeka niski mężczyzna w oliwkowym podkoszulku i drogich niebieskich dżinsach. W prawej dłoni trzyma portfel i telefon komórkowy Nokia w czerwono-biało-niebieskiej obudowie.

Głównym meblem w czerwonym pokoju jest łóżko, zasłane białą pościelą ze sztucznej satyny i krwistoczerwoną kapą. U stóp łóżka stoi mały drewniany stolik, na nim niewielki kamienny posążek kobiety o potwornie szerokich biodrach i świecznik.

Kobieta wręcza mężczyźnie niewielką czerwoną świecę.

– Proszę, zapal ją.

– Ja?

– Tak. Jeśli chcesz mnie mieć.

– Trzeba było kazać ci obciągnąć w wozie.

– Może. Nie chcesz mnie? – Kobieta przesuwa dłonią po ciele, od ud po piersi, jakby demonstrowała nowy produkt.

Czerwony jedwabny szalik zarzucony na lampę w rogu pokoju nadaje barwę światłu.

Mężczyzna patrzy na nią głodnym wzrokiem, bierze świecę i wsuwa do świecznika.

– Masz czym zapalić?

Wręcza mu pudełko zapałek, a on wyjmuje jedną i zapala knot. Przez moment płomyk mruga, potem rozjarza się i uspokaja. Jego migotanie sprawia, że pozbawiona twarzy figurka, złożona z bioder i piersi, sprawia wrażenie, jakby zaczynała się poruszać.

– Wsuń pieniądze pod posążek.

– Pięćdziesiąt dolców.

– Tak.

– Kiedy cię zobaczyłem na Bulwarze, przez moment myślałem, że jesteś facetem.

– Mam przecież je. – Kobieta rozwiązuje żółta bluzkę, odsłaniając piersi.

– Jak wielu facetów w dzisiejszych czasach.

Kobieta przeciaga się i uśmiecha.

– A teraz chodź, kochaj się ze mną.

Mężczyzna rozpina dżinsy i zdejmuje oliwkową koszulkę, a ona masuje brązowymi palcami jego białe ramiona, po czym obraca go i zaczyna pieścić rękami, palcami i językiem.

Mężczyzna ma wrażenie, że światła w czerwonym pokoju przygasły. Jedyny blask daje płonąca jasno świeca.

– Jak się nazywasz? – pyta.

– Bilquis – odpowiada kobieta, unosząc głowę. – Przez q.

– Jak?

– Nieważne.

Mężczyzna zaczyna dyszeć.

– Chcę cię pieprzyć – mówi. – Muszę cię pieprzyć.

– W porządku, złotko, zrobimy to. Ale czy ty zechcesz przy okazji coś dla mnie zrobić?

– Hej – rzuca on z nagłą irytacją. – To ja ci płacę!

Kobieta dosiada go jednym płynnym ruchem.

– Wiem, kochanie – szepcze – wiem, że mi płacisz, a przecież popatrz tylko na siebie. To ja powinnam ci zapłacić, mam takie szczęście...

On ściąga wargi, próbując pokazać, że kurewskie gadanie na niego nie działa, nie da się nabrać. Na miłość boską, to w końcu tylko uliczna dziwka, a on jest producentem filmowym. Doskonale zna się na naciąganiu. Ona jednak nie prosi o pieniądze, zamiast tego mówi:

– Złotko, kiedy mi go dasz, kiedy wsadzisz mi swego wielkiego i twardego, czy mógłbyś mnie wielbić?

– Co takiego?

Teraz podskakuje na nim; napuchnięta główka penisa trze coraz mocniej o jej mokry srom.

– Czy zechcesz nazwać mnie boginią? Modlić się do mnie? Oddawać mi cześć całym swym ciałem?

Mężczyzna uśmiecha się. Tylko tego jej potrzeba? W końcu każdy ma swoje odchylenia.

– Jasne – mówi.

Ona sięga dłonią między nogi i wsuwa go do środka.

– Dobrze ci, moja bogini? – wystękuje facet.

– Oddawaj mi cześć, złotko – mówi Bilquis, dziwka.

– Tak – szepcze mężczyzna. – Wielbię twoje piersi, oczy i cipę. Wielbię twoje uda, oczy i wiśniowe usta...

– Tak... – jęczy kobieta, kołysząc się na nim jak łódź na wzburzonych falach.

– Wielbię twoje sutki, z których wypływa mleko życia. Twój pocałunek to miód, twój dotyk pali niczym ogień, a ja go wielbię. – Jego słowa stają się coraz bardziej rytmiczne, podkreślają tempo, w którym kołyszą się i podskakują ich ciała. – Rankiem daj mi swą żądzę, a wieczorem ulgę i błogosławieństwo. Pozwól, bym nietknięty wędrował przez ciemność i znów przybył do ciebie, by spać u twego boku i kochać się z tobą. Wielbię cię wszystkim, co mam w sobie, wszystkim wewnątrz mego umysłu, tym gdzie byłem, o czym śniłem... – Urywa, dysząc, gwałtownie. – Co ty ze mną robisz? To zdumiewające, wspaniałe... – Patrzy w dół ku biodrom i miejscu, w którym są złączeni, lecz jej palec wskazujący sięga do jego brody i unosi głowę. Znów widzi wyłącznie jej twarz i sufit.

– Mów dalej, złotko. Nie przestawaj. Czy nie jest ci dobrze?

– Lepiej niż kiedykolwiek w życiu – odpowiada mężczyzna szczerze. – Twoje oczy są jak gwiazdy płonące – ożeż! – na firmamencie, twoje wargi to łagodne fale, liżące piasek, a ja je wielbię.

Teraz wchodzi w nią coraz głębiej, czuje się jak naelektryzowany, jakby całą dolną połowę jego ciała przepełniała energia seksualna; olbrzymi, napuchnięty, zachwycony.

– Obdarz mnie swym darem – mruczy, nie wiedząc już sam, co mówi – twym prawdziwym darem. I spraw, by zawsze było tak... Zawsze... Modlę się o to... Ja...

I wtedy rozkosz osiąga szczyt i przechodzi w orgazm. Jego umysł osuwa się w otchłań, głowa, myśli, cała istota pogrążają się w pustce, a on wnika coraz głębiej i głębiej, i głębiej...

Z zamkniętymi oczami, wstrząsany dreszczem, napawa się tą chwilą, a potem czuje szarpnięcie. Ma wrażenie, jakby wisiał głową w dół, choć rozkosz nie ustaje.

Otwiera oczy.

Przez sekundę rozpaczliwie poszukując logiki, myśli o narodzinach, a potem, w chwili idealnego postkoitalnego olśnienia, zastanawia się, czy to, co widzi, nie jest przypadkiem złudzeniem.

Oto, co widzi:

Tkwi w niej aż po pierś i gdy tak patrzy ze zdumieniem i niedowierzaniem, kobieta kładzie dłonie na jego ramionach i zaczyna popychać łagodnie.

Wsuwa się w nią głębiej.

– Jak mi to robisz? – pyta, albo przynajmniej tak mu się zdaje; być może słowa dźwięczą tylko w jego głowie.

– To ty to robisz, złotko – odpowiada szeptem kobieta.

Mężczyzna czuje wargi i pochwę zaciskające się wokół piersi i pleców, obejmujące go, pochłaniające. Zastanawia się, jaki przedstawiają sobą widok, i czemu on się nie boi. A potem już wie.

– Wielbię cię moim ciałem – szepcze w chwili, gdy ona wsuwa go w głąb siebie. Śliskie wargi sromowe przesuwają się po twarzy mężczyzny, jego oczy pochłania ciemność.

Kobieta przeciąga się na łóżku niczym wielki kot, a potem ziewa.

– Tak – mówi. – Wielbisz.

Nokia zaczyna odgrywać wysoką elektroniczną wersję „Ody do radości”. Kobieta podnosi telefon, naciska przycisk i unosi aparat do ucha.

Brzuch ma płaski, pochwę małą i zamkniętą. Jej czoło i górną wargę pokrywa lśniąca warstewka potu.

– Tak? – mówi. – Nie, złotko, nie ma go tutaj. Poszedł.

Kobieta wyłącza telefon, po czym pada na łóżko w ciemnoczerwonym pokoju. Raz jeszcze się przeciąga, zamyka oczy i zasypia.

ROZDZIAŁ DRUGI

Zabrali ją na cmentarz

Zparadą iłoskotem

Zabrali ją na cmentarz

Ale już nie zpowrotem.

stara piosenka

– Pozwoliłem sobie – oznajmił pan Wednesday myjąc ręce w męskiej toalecie Krokodylowego Baru Jacka – zamówić swoje jedzenie do twojego stolika. W końcu mamy o czym pomówić.

– Nie sądzę – odparł Cień, wycierając dłonie w papierowy ręcznik. Zgniótł go i wrzucił do kosza.

– Potrzebujesz pracy – oznajmił Wednesday. – Ludzie nie zatrudniają byłych więźniów. Czują się wobec was niezręcznie.

– Czeka już na mnie praca. Dobra praca.

– Masz na myśli posadę na Farmie Siły?

– Może – rzekł Cień.

– Nie. Nie czeka. Robbie Burton nie żyje. Bez niego farma także jest martwa.

– Kłamca!

– Oczywiście. I to doskonały. Najlepszy, jakiego poznasz. Obawiam się jednak, że w tej kwestii nie kłamię. – Sięgnął do kieszeni, wyjął kilkakrotnie złożoną gazetę i wręczył ją Cieniowi. – Strona siódma. – dodał. – Chodź do baru, przeczytasz to przy stole.

Cień pchnięciem otworzył drzwi i wrócił do lokalu. Powietrze było sine od dymu. Z szafy grającej dobiegały głosy Dixie Cups śpiewających „Iko Iko”. Cień uśmiechnął się lekko, poznając starą dziecięcą piosenkę.

Barman wskazał mu stolik w rogu. Po jednej stronie stał talerz pełen chili i hamburger, po drugiej krwisty stek oraz talerz frytek.

Spójrz na króla, króla czerwonego,

Iko, Iko cały dzień,

Zakład, że wkrótce zręki zginiesz jego,

Jockamo-Feena-Den.

Cień zajął swoje miejsce. Odłożył gazetę.

– Dziś rano wyszedłem z więzienia. To mój pierwszy posiłek na wolności. Pozwolisz, że przeczytam twoją stronę siódmą, gdy skończę?

– Ależ proszę.

Wbił zęby w hamburgera. Był dużo lepszy niż hamburgery więzienne. Chili także jest niezłe, uznał po kilku łyżkach, choć z pewnością nie najlepsze w stanie.

Laura robiła pyszne chili. Używała do tego chudego mięsa, czerwonej fasoli, drobno posiekanej marchewki, butelki ciemnego piwa i świeżej, ostrej papryki. Jakiś czas gotowała to wszystko, po czym dodawała czerwone wino, sok z cytryny, szczyptę świeżego koperku i wreszcie odmierzała własne przyprawy. Kilka razy Cień próbował namówić ją, by pokazała mu dokładnie, co robi. Obserwował każdy gest, od krojenia cebuli i wrzucania jej na oliwę, i zapisywał składnik po składniku. Kiedyś, gdy Laura wyjechała, przyrządził sobie jej chili. Smakowało nieźle – z pewnością nadawało się do jedzenia – ale to nie było chili Laury.

Notka na stronie siódmej stanowiła pierwszą relację ze śmierci żony, jaką widział. Czuł się dziwnie, jakby czytał opowiadanie o obcych ludziach: o tym, jak Laura Moon – gazeta podała jej wiek: 27 lat – i Robbie Burton, 35, jechali autostradą samochodem Robbiego. Nagle skręcili wprost przed trzydziestodwukołową ciężarówkę, która właśnie ich wyprzedzała, próbując zmienić pas. Ciężarówka otarła się o wóz Robbiego i zepchnęła go z drogi. Zatrzymał się dopiero na znaku.

Ekipa ratunkowa dotarła na miejsce po kilku minutach. Wydobyła oboje z wraku. W chwili przybycia do szpitala już nie żyli.

Cień ponownie złożył gazetę i przesunął ją po blacie w stronę Wednesdaya, który zajadał się stekiem tak krwistym i ciemnym, iż było wątpliwe, żeby w ogóle tknął go kuchenny ogień.

– Proszę, zabierz ją – rzekł Cień.

Robbie prowadził. Musiał być pijany, choć w gazecie o tym nie wspominano. Cień wyobraził sobie twarz Laury, gdy ta zrozumiała, że Robbie za dużo wypił i nie może prowadzić. W jego umyśle pojawił się cały scenariusz. Cień nie mógł uwolnić się od obrazów: Laura krzycząca na Robbiego – krzycząca, by zjechał z drogi, a potem ogłuszające uderzenie. Kierownica wyrwana z rąk...

...samochód na poboczu. Stłuczone szkło połyskujące niczym odłamki lodu i brylanty w blasku reflektorów: rubiny krwi na asfalcie. Dwa ciała, martwe bądź prawie martwe, wyciągane z wraku, ułożone obok siebie na poboczu.

– I co? – spytał pan Wednesday. Skończył swój stek, pałaszując, jakby umierał z głodu. Teraz chrupał frytki. Kolejno nabijał je na widelec.

– Racja – odparł Cień. – Nie mam pracy.

Wyjął z kieszeni ćwierćdolarówkę, reszką do góry. Podrzucił ją, natychmiast potrącił palcem, by zaczęła się obracać, złapał i z klaśnięciem przycisnął do wierzchu dłoni.

– Orzeł czy reszka? – spytał.

– Czemu?

– Nie chcę pracować dla kogoś, kto ma większego pecha niż ja. Mów.

– Orzeł – oznajmił pan Wednesday.

– Przykro mi – odparł Cień; nawet nie zerkając odsłonił monetę. – Reszka, oszukałem.

– Oszukane gierki najłatwiej przejrzeć. – Wednesday skinął masywnym palcem na Cienia. – Sam zobacz.

Cień zerknął w dół i ujrzał orła.

– Musiałem się pomylić – rzekł zdumiony.

– Nie obwiniaj się. – Wednesday uśmiechnął się szeroko. – Ja po prostu mam ogromne szczęście. Uniósł wzrok. – A niech mnie, Szalony Sweeney. Napijesz się z nami?

– Southern Comfort z colą bez lodu – odparł ktoś zza pleców Cienia.

– Pójdę, pogadam z barmanem. – Wednesday wstał i zaczął się przepychać w stronę baru.

– Mnie nie spytasz, co piję? – zawołał za nim Cień.

– Już wiem, co pijesz – odparł Wednesday, stając przy barze. Z szafy grającej znów dobiegł głos Patsy Cline, śpiewającej „Walking after Midnight”.

Facet od Southern Comfort z colą usiadł obok Cienia. Miał krótką rudą brodę, dżinsową kurtkę pokrytą kolorowymi łatami, a pod nią poplamioną białą koszulkę z napisem:

JEŚLI NIE MOŻESZ TEGO ZJEŚĆ, WYPIĆ, WYPALIĆ ALBO WCIĄGNĄĆ... TO PIEPRZ TO!

Na głowie nosił czapeczkę z hasłem:

KOCHAŁEM W ŻYCIU TYLKO JEDNĄ KOBIETĘ, ŻONĘ INNEGO – MOJĄ MATKĘ!

Brudnym paznokciem otworzył miękką paczkę lucky strike’ów. Wyjął papierosa, podsunął Cieniowi. Cień już miał odruchowo wziąć – nie palił, lecz papierosy stanowiły doskonały towar wymienny – gdy uświadomił sobie, że przecież wyszedł z więzienia. Każdy mógł kupić fajki, kiedy tylko chciał. Pokręcił głową.

– A zatem pracujesz dla niego? – spytał brodacz. Nie był trzeźwy, choć też i nie pijany.

– Na to wygląda – odparł Cień

– Jestem leprechaunem – oznajmił tamten.

Cień nie uśmiechnął się w odpowiedzi.

– Naprawdę? Nie powinieneś pić guinessa?

– Stereotypy. Musisz nauczyć się wykraczać poza nie. Irlandia to znacznie więcej niż guiness.

– Nie masz irlandzkiego akcentu.

– Zbyt długo już tu siedzę.

– Więc jednak pochodzisz z Irlandii?

– Mówiłem już, jestem leprechaunem, kurwa. My nie pochodzimy z Moskwy.

– Chyba nie.

Wednesday wrócił do stolika, niosąc w potężnych dłoniach trzy szklanki.

– Southern Comfort dla ciebie, Szalony Sweeney, mój stary. Dla mnie Jack Daniels, a to dla ciebie, Cień.

– Co to?

– Skosztuj.

Napój miał barwę ciemnego złota. Cień pociągnął łyk i poczuł na języku osobliwe połączenie kwasu i słodyczy. W głębi wyczuwał nutkę alkoholu i dziwne połączenie smaków. Przypominało to nieco więziennego bełta, robionego w worku na śmieci ze zgniłych owoców, chleba, cukru i wody, było jednak łagodniejsze, słodsze i nieskończenie dziwniejsze.

– W porządku – rzekł. – Skosztowałem. Co to?

– Miód – wyjaśnił Wednesday. – Miód z winem. Napój bohaterów. Napój bogów.

Cień pociągnął kolejny nieśmiały łyk. Owszem, wyczuwał w tym miód. To był jeden ze smaków.

– Trochę przypomina sos z marynaty – rzekł. – Słodki sos z marynaty z winem.

– Smakuje jak siki pijanego cukrzyka – zgodził się Wednesday. – Nienawidzę go.

– Czemu więc mi go przyniosłeś? – spytał rozsądnie Cień.

Wednesday spojrzał na niego swymi różnymi oczami. Cień pomyślał, że jedno z nich musi być szklane, ale nie potrafił zdecydować które.

– Przyniosłem ci miód, bo tak każe tradycja, a w tej chwili potrzebna nam każda szczypta tradycji. W ten sposób przypieczętujemy umowę.

– Nie zawarliśmy żadnej umowy.

– Oczywiście, że zawarliśmy. Pracujesz dla mnie. Chronisz mnie. Pomagasz mi. Przewozisz z miejsca na miejsce. Od czasu do czasu prowadzisz dla mnie rozpoznanie – jedziesz gdzieś, zadajesz pytania. Wykonujesz moje polecenia. W razie zagrożenia, ale tylko w wyjątkowym przypadku, robisz krzywdę ludziom, których należy skrzywdzić. Na wypadek mojej śmierci, co mało prawdopodobne, będziesz nade mną czuwał. W zamian dopilnuję zaspokojenia wszystkich twoich potrzeb.

– Oszuka cię – wtrącił Szalony Sweeney, drapiąc się po zjeżonej rudej brodzie. – To oszust.

– Jasne, że jestem oszustem – odparł Wednesday. – Dlatego potrzebuję kogoś, kto się mną zajmie.

Piosenka dobiegła końca. Na chwilę w barze zapadła cisza. Nawet rozmowy ucichły.

– Ktoś kiedyś mi powiedział, że takie chwile ciszy następują jedynie dwadzieścia po albo za dwadzieścia. Nigdy inaczej – mruknął Cień.

Sweeney wskazał zegar na barze, tkwiący w masywnych, obojętnych szczękach głowy wypchanego aligatora. Wskazywał jedenastą dwadzieścia.

– O, proszę – dodał Cień. – Niech mnie diabli, jeśli wiem dlaczego.

– Ja wiem – odparł Wednesday.

– I zamierzasz podzielić się z nami tą wiedzą?

– Może powiem ci któregoś dnia. A może nie. Wypij miód.

Cień opróżnił szklankę jednym długim haustem.

– Z lodem byłby chyba lepszy – uznał.

– Albo nie – dodał Wednesday. – To paskudztwo.

– Rzeczywiście – zgodził się Szalony Sweeney. – Przepraszam na chwilę, panowie, poczułem jednak gwałtowną, naglącą potrzebę odlania się.

Wstał i odszedł – niewiarygodnie wysoki mężczyzna. Cień pomyślał, że musi mieć ponad dwa metry wzrostu.

Kelnerka przetarła stół ścierką i zebrała puste talerze. Opróżniła popielniczkę Sweeneya i spytała, czy chcieliby zamówić jeszcze coś do picia. Wednesday kazał jej przynieść to samo dla wszystkich, tyle że tym razem dorzucić do miodu lód.

– W każdym razie – podjął Wednesday – oto, czego oczekuję, jeśli będziesz dla mnie pracował. A oczywiście będziesz.

– To ty tak twierdzisz – odparł Cień. – Chciałbyś wiedzieć, czego ja oczekuję?

– Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej.

Kelnerka przyniosła szklankę. Lód nie pomógł – gorzej, wyostrzył jeszcze kwaśny posmak i sprawił, że dłużej pozostawał w ustach. Cień pocieszył się jednak myślą, że nie wyczuwa w trunku zbyt wiele alkoholu. Nie był jeszcze gotów, by się upić. Jeszcze nie.

Odetchnął głęboko.

– W porządku – rzekł. – Moje życie, któremu od trzech lat daleko było do najwspanialszego na świecie, właśnie gwałtownie się pogorszyło. Muszę załatwić kilka spraw. Chcę pojechać na pogrzeb Laury. Chcę się pożegnać. Potem, jeśli nadal będziesz mnie potrzebował, zacznę od pięciuset dolarów tygodniowo. – Rzucił tę liczbę ot tak, z głowy. Oczy Wednesdaya pozostały nieprzeniknione. – Jeśli dobrze nam się będzie razem pracować, po sześciu miesiącach podniesiesz mi pensję do tysiąca tygodniowo. – Urwał. Od lat nie wygłosił równie długiej przemowy. – Mówisz, że może będę musiał zrobić komuś krzywdę. Zrobię to, jeśli spróbują skrzywdzić ciebie. Ale nie dla zysku bądź zabawy. Nie wrócę do więzienia. Jeden raz mi wystarczy.

– Nie będziesz musiał – wtrącił Wednesday.

– Nie – zgodził się Cień. – Nie będę.

Wysączył resztkę miodu. Gdzieś w głębi umysłu zakiełkowało podejrzenie, czy to aby nie miód tak na niego wpłynął, rozluźnił mu język. Słowa tryskały zeń niczym woda z zepsutego hydrantu w letni dzień i nie mógł ich powstrzymać.

– Nie lubię pana, panie Wednesday, czy jak tam się nazywasz. Nie jesteśmy przyjaciółmi. Nie wiem, jak udało ci się wysiąść z samolotu i jak mnie znalazłeś, ale przyznaję, zaimponowałeś mi. Masz klasę. W tej chwili jestem na rozdrożu. Kiedy skończymy, odejdę. Jeśli mnie wkurzysz, też odejdę. Do tego czasu pracuję dla ciebie.

Wednesday się uśmiechnął. Cień uznał, że robi to dziwnie. Jego uśmiechy nie miały w sobie nawet krztyny humoru czy rozbawienia. Wyglądał, jakby nauczył się ich z podręcznika.

– Doskonale – powiedział. – Zawarliśmy zatem układ. I doszliśmy do porozumienia.

– A co mi tam.

Po drugiej stronie sali Szalony Sweeney wpychał monety do szafy grającej. Wednesday splunął na dłoń i wyciągnął rękę. Cień wzruszył ramionami i także splunął. Uścisnęli sobie dłonie. Wednesday zaczął zaciskać palce. Cień odpowiedział tym samym. Po kilku sekundach zabolała go ręka. Tamten jeszcze przez pół minuty ściskał mu dłoń. Potem ją wypuścił.

– Dobrze – rzekł. – Dobrze. Bardzo dobrze. – Znów się uśmiechnął, przez moment, i Cień nie wiedział, czy ów uśmiech nie krył w sobie autentycznej radości. – Jeszcze jedna szklanka paskudnego, ohydnego, pieprzonego miodu do przypieczętowania umowy i załatwione.

– Dla mnie Southern Comfort z colą – wtrącił Sweeney, wracając na miejsce rozkołysanym krokiem.

Z szafy grającej dobiegły dźwięki Velvet Underground śpiewających „Who Loves the Sun”. Cień pomyślał, że to dziwna piosenka, jak na takie miejsce, mało prawdopodobna, ale też cały ten wieczór stawał się z każdą chwilą coraz mniej prawdopodobny.

Zabrał ze stołu monetę, którą wcześniej rzucił w powietrze. Napawał się dotykiem nowiutkiej, błyszczącej ćwierćdolarówki. Wziął ją w prawą dłoń pomiędzy kciuk i palec wskazujący, udał, że przekłada do lewej jednym szybkim gestem, a tymczasem przytrzymał palcem we wnętrzu dłoni. Zacisnął lewą rękę wokół nieistniejącej ćwierćdolarówki. Potem wziął w prawą rękę drugą, pomiędzy palec i kciuk, i udając, że wrzuca ją do lewej dłoni, pozwolił, by uderzyła o poprzednią. Brzęk wzmocnił tylko złudzenie, że obie monety tkwią w lewej ręce, podczas gdy bezpiecznie trzymał je w prawej.

– Sztuczki z monetami, co? – spytał Sweeney, unosząc głowę. Rozczochrana broda zjeżyła się. – Jeśli lubisz sztuczki z monetami, to popatrz.

Wziął ze stołu pustą szklankę po miodzie i wysypał kostki lodu do popielniczki. Następnie wyciągnął rękę i wyjął z powietrza wielką monetę, złotą i błyszczącą. Wrzucił ją do szklanki, wyciągnął z powietrza kolejny pieniążek i posłał w ślady pierwszego. Zderzyły się z brzękiem. A potem zaczął zbierać monety z płomienia świecy w świeczniku na ścianie, z własnej brody, z pustej lewej dłoni Cienia. Kolejno wrzucał je do szklanki. W końcu uniósł nad nią dłoń, dmuchnął mocno i kilka kolejnych monet posypało się z jego ręki. Przechylił szklankę nad kieszenią kurtki, wsypał do niej lepkie monety, a potem poklepał się po kieszeni, demonstrując, że jest pusta.

– Proszę – rzekł. – Oto prawdziwa sztuczka.