Nigdziebądź - Neil Gaiman - ebook + książka

Nigdziebądź ebook

Neil Gaiman

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Nigdziebądź" to niepokojąca powieść o przeznaczeniu.

Richard Mayhew, główny bohater, prowadzi życie podobne do każdego z nas - pracuje w firmie, ma przyjaciół, a także piękną narzeczoną Jessikę, z którą planuje wspólną przyszłość. Jednak pewnego dnia bohater, na skutek splotu przypadków, zmuszony jest do wędrówki przez Londyn Pod - zwiedza widmowe podziemia i kompletnie różne w nocy miejsca niby znane (Muzeum Brytyjskie, Harrods). Poznaje miasto zaludnione przez nieśmiertelne postacie z jego rzymsko-elżbietańskiej przeszłości, koczuje na zamurowanych przed laty stacjach metra. Jego dotychczasowe życie ulega diametralnej przemianie, staje się mieszkańcem Londynu Pod, leżącego w kanałach i podziemnych przejściach Londynu Nad. Poprzez tę "małą" zmianę staje się niewidoczny dla normalnych ludzi. Nie mając zbyt wielkiego wyboru, Richard postanawia towarzyszyć pewnej dziewczynie o imieniu Drzwi, która jest ścigana przez okrutnych morderców: Pana Croup'a i Pana Vandemara. W międzyczasie dołącza do nich tajemnicza Łowczyni i jeszcze bardziej tajemniczy Markiz de Carabas. Razem postanawiają odnaleźć legendarnego anioła Islingtona, który jako jedyny może im pomóc: Richardowi wrócić do jego świata - Londynu Nad, a Drzwi odkryć sekret związany z tragiczną śmiercią całej jej rodziny.

Książka ta niesie także dość smutne przesłanie na temat tego, jak życie potrafi być szare i monotonne w realnej rzeczywistości. Przeniesienie Richarda do nierzeczywistego świata jest dla niego ratunkiem przed nudą znajdującą się tuż za oknem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 380

Oceny
4,4 (116 ocen)
61
42
10
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bancho

Całkiem niezła

Lubię Gaimana, jego "Amerykańscy bogowie" sa znakomici, ale ta książka jest przeciętna i napisana jakby była dialogami do komiksu, w którym brakuje obrazków.
00
Gosciana

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja wciągająca od samego początku do samego końca.
00
senoritaSindbad

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękny choć odrażający świat kryjący się w podziemiach Londynu. Przepięknie tworzona mitologia i twarde zasady rządzące Londynem Pod nieco równoważą okrucieństwo i brak człowieczeństwa, które tam panują. Historia kilkorga ludzi, których historie wcale nie musiały się połączyć.
00
ClaryFray1

Całkiem niezła

Początek wciągający, inny, końcówka też ładna. Środek straszny, pogmatwany. Ciężko się to czytało, być może miałam zbyt duże oczekiwania...
00
xmerinex

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie zaskakująca książka. Osobiście nigdy się nie spotkałam z czymś takim. Od razu po przeczytaniu prologu mnie całkowicie pochłonęła. Zdecydowanie polecam!
00

Popularność




Tytuł oryginału:Neverwhere

Copyright © 1996 by Neil Gaiman

Copyright for the Polish translation © 2009 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Łucja Grudzińska

Korekta: Iwona Ognicka

Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior

Mapa londyńskiego metra: Jerzy Rzymowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-442-4 Wydanie VI

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 e-mail: [email protected]

Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

Nigdziebądź nie powstałoby, gdyby nie Lenny Henry. Książkę tę zatem dedykuję właśnie jemu i Polly McDonald: dwojgu położnych, zupełnie do siebie niepodobnych prócz jednego szczegółu – niewiarygodnego wzrostu.

Dedykuję ją też Clive’owi Brillowi i Beverly Gibson, ludziom normalniejszej postury.

Nigdy nie byłem wSt John’s Wood. Nie śmiałem. Lękałbym się niezliczonych nocnych świerków itego, że nagle natknę się na krwistoczerwony puchar iusłyszę bicie orlich skrzydeł.

Prolog

W wieczór przed wyjazdem do Londynu Richard Mayhew fatalnie się bawił.

Z początku bawił się całkiem nieźle. Z przyjemnością czytał pożegnalne karty i odbierał uściski od kilkunastu atrakcyjnych młodych dam; z radością słuchał ostrzeżeń o pułapkach i niebezpieczeństwach Londynu oraz przyjął prezent w postaci białej parasolki z mapą metra, na którą zrzucili się kumple; wypił ze smakiem kilka pierwszych szklanek piwa, potem jednak z każdą kolejną szklanką bawił się zdecydowanie gorzej, aż w końcu odkrył, że siedzi dygocząc na chodniku przed pubem, porównując w duchu pozytywne i negatywne aspekty zwrócenia kolacji, i bawi się wręcz fatalnie.

W pubie przyjaciele nadal świętowali jego zbliżający się wyjazd z entuzjazmem, który według Richarda powoli zaczynał stawać się złowrogi.

Richard zacisnął dłoń na złożonej parasolce, zastanawiając się, czy przeprowadzka do Londynu to naprawdę dobry pomysł.

– Lepiej uważaj, złociutki – powiedział ktoś trzeszczącym starczym głosem. – Zgarną cię, zanim zdążysz mrugnąć. Albo i przymkną, jak nic. – Z kanciastej, brudnej twarzy spojrzało na niego dwoje bystrych oczu. – Wszystko w porządku?

– Tak, dziękuję – odparł Richard.

Brudna twarz złagodniała.

– Masz, biedaku – rzekła kobieta, wciskając mu pięćdziesięciopensówkę. – Jak długo jesteś na ulicy?

– Nie jestem bezdomny – wyjaśnił zawstydzony Richard, usiłując oddać staruszce monetę. – Proszę, niech pani weźmie pieniądze. Nic mi nie jest. Wyszedłem tylko odetchnąć świeżym powietrzem. Jutro jadę do Londynu – wyjaśnił.

Przyjrzała mu się podejrzliwe, po czym odebrała pieniążek, który zniknął gdzieś pod warstwami ubrania i chust.

– Byłam w Londynie. Wyszłam tam za mąż, ale kiepsko trafiłam. Mama zawsze powtarzała, że męża trzeba wybierać wśród swoich, ale ja byłam młoda i piękna, choć teraz trudno uwierzyć, i poszłam za głosem serca.

– Z pewnością – rzekł Richard. Powoli opuszczało go niezłomne przekonanie, że zaraz zwymiotuje.

– I żeby chociaż coś mi z tego przyszło. Byłam bezdomna, więc wiem, jak to jest – oznajmiła stara kobieta. – Dlatego do ciebie podeszłam. Co będziesz robił w Londynie?

– Mam tam pracę – rzekł z dumą.

– W czym?

– W ubezpieczeniach.

– Ja byłam tancerką – powiedziała stara kobieta i zaczęła dreptać chwiejnie po chodniku, nucąc fałszywie pod nosem. W końcu zakołysała się z boku na bok jak przystający bąk i znieruchomiała, patrząc na Richarda.

– Daj mi rękę, a przepowiem ci przyszłość.

Posłuchał.

Ujęła jego dłoń i zamrugała kilka razy niczym sowa, która połknęła mysz i odkryła, że kąsek był nieświeży.

– Czeka cię długa podróż... – zaczęła.

– Do Londynu – domyślił się Richard.

– Nie tylko do Londynu... – urwała. – Nie do Londynu, jaki znam.

Zaczęło padać.

– Przykro mi – oznajmiła stara kobieta. – Wszystko zaczyna się od drzwi.

– Drzwi?

Przytaknęła. Deszcz padał coraz mocniej.

– Na twoim miejscu uważałabym na drzwi.

Richard wstał, chwiejąc się na nogach.

– Dobrze – rzekł niepewny, jak powinno się traktować podobne informacje. – Będę uważał. Dziękuję.

Otwarły się drzwi pubu. Na ulicę wypłynęła fala światła i dźwięku.

– Richard, jesteś tam?

– Tak, nic mi nie jest. Za moment wracam.

Stara kobieta odchodziła już w głąb ulicy kolebiącym się krokiem.

Richard poczuł, że musi coś dla niej zrobić. Ale nie mógł po prostu dać jej pieniędzy. Pobiegł za nią.

– Proszę – rzekł. Zaczął zmagać się z parasolką, próbując znaleźć otwierający ją przycisk. Nagle rozległ się szczęk i nad ich głowami rozkwitła mapa metra.

Stara kobieta wzięła parasolkę.

– Masz dobre serce. Czasami to wystarczy, by bezpiecznie doprowadzić cię do celu. – Potrząsnęła głową. – Ale najczęściej nie.

Nagły powiew wiatru próbował wyrwać jej podarunek. Chwyciła mocniej parasolkę i odeszła w deszcz i noc. Biała plama, pokryta nazwami stacji: Earl’s Court, Marble Arch, Blackfriars, White City, Victoria, Angel, Oxford Circus...

Richard odkrył, że zastanawia się z pijacką ciekawością, czy na Oxford Circus naprawdę był kiedyś cyrk, prawdziwy cyrk, pełen klownów, pięknych kobiet i groźnych zwierząt.

Drzwi pubu znowu się otwarły, wypuszczając strumień hałasu, zupełnie jakby ktoś w środku mocno podkręcił głośność.

– Richard, ty fiucie, to twoje pieprzone przyjęcie! Ominie cię cała zabawa.

Wrócił do pubu, w oszołomieniu zapominając o mdłościach.

– Wyglądasz jak przytopiony szczur – powiedział ktoś z tłumu.

– Nigdy nie widziałeś przytopionego szczura – odparł Richard.

Ktoś inny wręczył mu dużą whisky.

– Masz, łyknij. Wiesz, że w Londynie nie dostaniesz prawdziwej szkockiej.

– Na pewno dostanę – westchnął Richard. Z włosów ściekała mu woda, kapiąc wprost do drinka. – W Londynie mają wszystko.

Opróżnił szklankę, potem kolejną, a potem wieczór rozpłynął mu się przed oczami i rozpadł na kawałki. Później pamiętał już tylko wrażenie, że opuszcza poukładaną, sensowną przystań, zmierzając ku czemuś wielkiemu, staremu i niebezpiecznemu. Pamiętał też, że nad ranem wymiotował bez końca do pełnego deszczówki rynsztoka, a gdzieś w deszczu oddalała się od niego biała postać przypominająca małego, okrągłego żuka.

Następnego ranka wsiadł do pociągu. Matka dała mu na drogę kawałek ciasta i termos z herbatą, i Richard Mayhew pojechał do Londynu. Czuł się koszmarnie.

Drugi prolog

Czterysta lat wcześniej

Była połowa XVI wieku. W Toskanii padał deszcz – zimny, złośliwy deszcz, który okrywa świat szarym całunem.

Z małego klasztoru na wzgórzu ku porannemu niebu uniosła się smuga czarnego dymu.

Na zboczu siedzieli dwaj mężczyźni. Czekali, kiedy budynek zacznie płonąć.

– To, panie Vandemar – rzekł niższy, wskazując tłustą ręką smużkę dymu – będzie piękne całopalenie, gdy tylko całe się spali. Choć bezlitosna wierność prawdzie zmusza mnie do przyznania, iż wątpię, by któryś z mieszkańców w pełni je docenił.

– Bo wszyscy nie żyją, panie Croup? – spytał jego towarzysz. Jadł właśnie coś, co wyglądało, jakby kiedyś było szczeniakiem; odcinał nożem duże kawałki truchła i wkładał je sobie do ust.

– Ponieważ, jak słusznie zauważyłeś, mój słodki druhu, wszyscy nie żyją.

Oto jak można rozróżnić tych dwóch mężczyzn: po pierwsze, gdy stoją, pan Vandemar jest o dwie i pół głowy wyższy od pana Croupa.

Po drugie, pan Croup ma oczy barwy wyblakłej błękitnej porcelany, a oczy pana Vandemara są brązowe.

Po trzecie, pan Vandemar ozdobił swą prawą dłoń pierścieniami własnoręcznie zrobionymi z czaszek czterech wielkich kruków, pan Croup zaś nie nosi żadnej biżuterii.

Po czwarte, pan Croup lubi słowa, a pan Vandemar jest zawsze głodny.

Klasztor z łoskotem stanął w ogniu. Zaczęło się całopalenie.

– Nie lubię słodyczy – oznajmił pan Vandemar. – Dziwnie smakują.

Ktoś krzyknął. Potem rozległ się trzask, gdy dach runął do środka. Płomienie wystrzeliły wyżej.

– Ktoś nie był martwy – zauważył pan Croup.

– Teraz już jest – odparł pan Vandemar, zjadając kolejny kawałek surowego szczeniaka. Znalazł swój obiad martwy w rowie, gdy wychodzili z klasztoru. Lubił szesnasty wiek. – Co teraz? – spytał.

Pan Croup uśmiechnął się szeroko, ukazując zęby, które wyglądały jak wypadek na cmentarzu.

– Jakieś czterysta lat naprzód – rzekł. – Londyn Pod.

Pan Vandemar przetrawił wiadomość, żując kawałek szczeniaka. W końcu spytał:

– Będziemy zabijać ludzi?

– O tak – rzekł pan Croup. – Myślę, że mogę to zagwarantować.

Rozdział 1

Uciekała już od czterech dni, rozpaczliwie umykając w głąb chaotycznych korytarzy i tuneli. Była głodna i wyczerpana. Z coraz większym trudem otwierała każde kolejne drzwi.

Teraz znalazła sobie kryjówkę: małą kamienną norę pod światem. Była tu bezpieczna; taką przynajmniej miała nadzieję. W końcu zasnęła.

* * *

Pan Croup wynajął Rossa na ostatnim Ruchomym Targu, który urządzono w opactwie Westminster.

– Myśl o nim jak o kanarku – rzekł do pana Vandemara.

– Śpiewa? – spytał pan Vandemar.

– Wątpię. Naprawdę szczerze wątpię. Nie, mój miły przyjacielu, mówiłem w przenośni. Chodziło mi o ptaki, które zabiera się do kopalni.

Vandemar skinął głową.

Pan Ross zupełnie nie przypominał kanarka: był rosły – niemal tak rosły jak pan Vandemar – i brudny. Mało mówił, choć nie omieszkał wspomnieć, że lubi zabijać i że jest w tym dobry. Słowa te bardzo rozbawiły pana Croupa i pana Vandemara, tak jak Dżyngis-chana mogłyby rozbawić popisy młodego Mongoła, który niedawno splądrował swą pierwszą wieś albo spalił jurtę. Ross był kanarkiem, nawet o tym nie wiedząc. Toteż szedł pierwszy w poplamionej koszulce i sztywnych od brudu dżinsach, a Croup i Vandemar maszerowali za nim, ubrani w eleganckie czarne garnitury.

Szmer w ciemności. W dłoni pana Vandemara błysnął nóż. A potem nie tkwił już w jego ręce, lecz kołysał się lekko dziesięć metrów dalej.

Pan Vandemar podszedł i podniósł nóż. Na ostrzu tkwił szczur; zamykał i otwierał bezradnie pyszczek, gdy umykało z niego życie. Pan Vandemar dwoma palcami zmiażdżył mu czaszkę.

– Oto gryzoń, który nikogo już nie ugryzie – rzekł pan Croup. Zaśmiał się z własnego dowcipu.

Pan Vandemar milczał.

– Szczur. Gryzoń. Rozumiesz?

Pan Vandemar zsunął truchło z ostrza i zaczął z namysłem ruszać szczękami.

Pan Croup wytrącił mu martwego szczura z ręki.

– Przestań – rzekł.

Jego towarzysz z nadąsaną miną schował nóż.

– Uśmiechnij się – syknął zachęcająco pan Croup. – Będzie jeszcze wiele szczurów. A teraz ruszajmy. Tyle rzeczy do zrobienia. Tylu ludzi do zniszczenia.

* * *

Trzy lata w Londynie nie odmieniły Richarda, choć zmieniły sposób, w jaki postrzegał to miasto.

Gdy przybył tu po raz pierwszy, uznał, że Londyn jest dziwny, olbrzymi, całkowicie niezrozumiały. Tylko mapa metra nadawała mu choćby pozór porządku.

Stopniowo zaczął pojmować, że mapa ta stanowi jedynie podręczną fikcję, która ułatwia życie, lecz w żaden sposób nie odpowiada rzeczywistości; zupełnie jak członkostwo w partii politycznej, pomyślał kiedyś z dumą. Potem jednak, gdy spróbował wyjaśnić podobieństwo łączące mapę metra i partię grupie oszołomionych nieznajomych na przyjęciu, zdecydował, że w przyszłości będzie się trzymał z dala od polityki.

Z czasem odkrył, że coraz bardziej przyjmuje Londyn za coś oczywistego. Wkrótce zaczął się szczycić tym, że nie odwiedził żadnej atrakcji turystycznej (poza londyńską Tower; jego ciotka Maude przyjechała do miasta na weekend i Richard niechętnie towarzyszył jej w zwiedzaniu).

Jessica zmieniła to wszystko. Nagle, miast rozsądnie spędzać weekendy, zaczął bywać z nią w miejscach takich jak Galeria Narodowa i Tate, gdzie przekonał się na własnej skórze, że od zbyt długich wędrówek po galeriach okropnie bolą nogi, po jakimś czasie wielkie dzieła sztuki całego świata zlewają się w jedno, a żaden normalny człowiek nie zdoła uwierzyć, ile bezczelne kafejki muzealne potrafią policzyć sobie za ciastko i filiżankę herbaty.

– Oto twoja herbata i eklerka – rzekł. – Taniej byłoby kupić jednego Tintoretto.

– Nie przesadzaj – odparła radośnie Jessica. – A zresztą, w Tate nie ma żadnych Tintorettów.

– Trzeba było zjeść jeszcze ciasto z wiśniami – mruknął Richard. – Wtedy mogliby sobie pozwolić na kolejnego van Gogha.

– Nie – poprawiła go Jessica. – Nie mogliby.

Richard spotkał Jessicę dwa lata wcześniej we Francji podczas weekendowego wypadu do Paryża. Natknął się na nią w Luwrze, gdy próbował odszukać grupkę przyjaciół, którzy zorganizowali wycieczkę. Cofając się, wpadł na Jessicę, podziwiającą właśnie niezwykle wielki i historyczny brylant. Próbował przepraszać ją po francusku, poddał się, przeszedł na angielski, a potem usiłował przeprosić po francusku za to, że przeprasza po angielsku, wówczas jednak zorientował się, że Jessica jest tak angielska, jak tylko być można. W ramach rekompensaty kupił jej kosztowną francuską kanapkę i strasznie drogi musujący sok jabłkowy. I tak się to zaczęło.

Potem już nigdy nie zdołał przekonać Jessiki, że nie jest typem człowieka, który odwiedza galerie.

Richard czuł nabożny podziw wobec Jessiki, która była piękna, często nawet dowcipna i z pewnością czekała ją wielka przyszłość. Jessica natomiast dostrzegła w nim ogromny potencjał, który, właściwie pokierowany przez odpowiednią kobietę, uczyni z niego idealnego kandydata na męża.

Gdyby tylko nieco bardziej skoncentrował się na ważnych sprawach, mruczała do siebie i kupowała mu książki, takie jak: „Ubiór znaczy sukces” oraz „125 nawyków, które wiodą na szczyt”, książki uczące, jak kierować biznesem niczym kampanią wojskową. Richard zawsze jej dziękował i zawsze zamierzał kiedyś je przeczytać. Kupowała mu też ubrania, które uważała za odpowiednie – i nosił je posłusznie. A kiedyś, gdy uznała, że nadszedł czas, oznajmiła, iż powinni kupić pierścionek zaręczynowy.

– Czemu się z nią spotykasz? – spytał osiemnaście miesięcy później Garry z działu projektów. – Jest przerażająca.

Richard potrząsnął głową.

– Kiedy ją bliżej poznać, okazuje się urocza.

Garry odstawił na miejsce jednego z trolli z biurka Richarda.

– Dziwię się, że pozwala ci się nimi bawić.

– Nigdy nie poruszała tego tematu.

W istocie poruszała go, i to nieraz. Jednakże zdołała przekonać samą siebie, że zbiór trolli Richarda to oznaka pewnej uroczej ekscentryczności, porównywalna do kolekcji aniołów pana Stocktona. Właśnie organizowała wystawę aniołów pana Stocktona i doszła do wniosku, że wielcy ludzie zawsze coś zbierają. Tak naprawdę Richard nie kolekcjonował trolli. Zamiast tego, usiłując na próżno nadać nieco osobisty ton swemu miejscu pracy, rozmieścił w strategicznych miejscach plastikowe figurki. Ustawił też na biurku zdjęcie Jessiki. Dziś tkwiła na nim przylepiona żółta kartka.

Było to piątkowe popołudnie. Richard zauważył kiedyś, że wydarzenia to tchórze. Nie lubią występować pojedynczo, lecz zbierają się w stada i atakują wszystkie naraz.

Weźmy choćby ten szczególny piątek.

Był to, jak podkreśliła Jessica co najmniej dziesięć razy w ciągu ostatniego miesiąca, najważniejszy dzień jego życia. Oczywiście, nie najważniejszy dzień jej życia. Ten nadejdzie dopiero w przyszłości, gdy – Richard nie wątpił w to ani przez chwilę – ludzie obwołają ją premierem, królową czy nawet Bogiem. Lecz bez wątpienia w jego życiu był to dzień najważniejszy. Szkoda zatem, że mimo karteczki, którą Richard przykleił sobie na lodówce, i drugiej, zostawionej na zdjęciu Jessiki w biurze, zapomniał o nim całkowicie i na śmierć.

Był jeszcze raport Wandswortha, spóźniony i zaprzątający go prawie bez reszty. Richard sprawdził kolejny rząd liczb. Nagle zauważył, że strona siedemnasta zniknęła, i przygotował się do kolejnego wydruku. Po następnej stronie wiedział już, że gdyby tylko dano mu spokój... gdyby jakimś cudem telefon nie zadzwonił...

Zadzwonił. Richard pstryknięciem włączył głośnik.

– Halo? Richard? Dyrektor chce wiedzieć, kiedy dostanie raport.

Richard zerknął na zegarek.

– Za pięć minut, Sylvio. Jest już prawie gotowy. Muszę tylko dołączyć prognozę zysków i strat.

– Dzięki, Dick. Zaraz po niego przyjdę.

Sylvia, jak sama lubiła mówić, była osobistą asystentką dyrektora. Otaczała ją aura bezlitosnej sprawności.

Richard wyłączył głośnik. Telefon natychmiast zadzwonił ponownie.

– Richardzie – przemówił głosem Jessiki. – Tu Jessica. Nie zapomniałeś, prawda?

– Zapomniałem? – Próbował przypomnieć sobie, o czym mógł zapomnieć. Spojrzał na zdjęcie Jessiki w poszukiwaniu natchnienia i znalazł je w aż nadto wyraźnej postaci małej żółtej karteczki przylepionej do jej czoła.

– Richardzie, podnieś słuchawkę.

Posłuchał, jednocześnie czytając notatkę.

– Przepraszam, Jess. Nie zapomniałem. Siódma wieczór w Ma Maison Italiano. Spotkamy się na miejscu?

– Jessica, Richard, nie Jess. – Na moment urwała. – Po ostatnim razie, raczej nie. Potrafiłbyś zabłądzić nawet we własnym ogródku.

Richard miał właśnie zauważyć, że każdemu mogłaby pomylić się Galeria Narodowa z Narodową Galerią Portretu, i że to nie ona spędziła cały dzień stojąc na deszczu (co zresztą w jego opinii było równie zabawne jak nieskończone wędrówki po obu galeriach), zmienił jednak zdanie.

– Przyjdę do ciebie – oznajmiła Jessica. – Pójdziemy tam razem.

– Dobrze, Jess... przepraszam, Jessico.

– Potwierdziłeś naszą rezerwację, prawda, Richardzie?

– Tak – skłamał nader przekonująco. Drugi telefon na jego biurku rozdzwonił się przeraźliwie. – Jessico, posłuchaj, muszę...

– To dobrze – odparła Jessica i przerwała połączenie.

Największą sumę pieniędzy, jaką Richard wydał w życiu, przeznaczył na pierścionek zaręczynowy dla Jessiki osiemnaście miesięcy wcześniej.

Odebrał drugi telefon.

– Cześć, Dick – rzekł Garry. – To ja, Garry.

Garry siedział kilka biurek dalej. Pomachał do Richarda znad lśniącego, wolnego od trolli blatu.

– Wciąż jesteśmy umówieni na drinka? Mówiłeś, że obgadamy projekt Mersthama.

– Rozłącz się, do cholery. Jasne, że jesteśmy.

Richard odłożył słuchawkę. Na dole karteczki dostrzegł numer telefonu. Napisał ją sam kilka tygodni wcześniej. I zrobił tę rezerwację. Był tego niemal pewien. Ale jej nie potwierdził. Zamierzał, lecz ciągle miał coś na głowie, a wiedział, że zostało mnóstwo czasu. Wydarzenia atakują stadnie...

Sylvia stała obok niego.

– Dick? Raport Wandswortha?

– Już prawie gotów, Sylvio. Zaczekaj momencik, dobrze?

Skończył wystukiwać numer. Westchnął z ulgą, gdy ktoś odpowiedział.

– Ma Maison. Czym mogę służyć?

– Tylko jednym – odparł Richard. – Stolikiem dla trzech osób na dziś wieczór. Chyba go zamówiłem. Jeśli tak, potwierdzam rezerwację. Jeśli nie, chciałbym go zamówić. Proszę.

Nie. Nie mieli ani śladu rezerwacji na nazwisko Mayhew. Ani Stockton. Ani Bartram – nazwisko Jessiki. A co do zamówienia stolika...

Najgorsze nie były same słowa, lecz ton, jakim przekazano mu informację. Stolik na dziś wieczór powinien był zostać zarezerwowany wiele lat wcześniej, może nawet przez rodziców Richarda. Stolik na dziś wieczór był po prostu niemożliwy. Gdyby nagle w drzwiach zjawił się papież, premier albo prezydent Francji i nie miał potwierdzonej rezerwacji, wylądowałby na ulicy.

– Ale tu chodzi o szefa mojej narzeczonej. Wiem, że powinienem był zadzwonić wcześniej. Jest nas tylko troje, czy nie można by...

Jego rozmówca odwiesił słuchawkę.

– Richard – wtrąciła Sylvia. – Dyrektor czeka.

– Jak sądzisz – spytał Richard – czy daliby mi stolik, gdybym zadzwonił i zaproponował im dodatkowe pieniądze?

* * *

W jej śnie byli wszyscy razem, w domu. Jej rodzice, brat, siostra. Stali w sali balowej. Wszyscy tacy bladzi, tacy poważni. Porcja, matka, dotknęła jej policzka i powiedziała, że jest w niebezpieczeństwie. W swym śnie Drzwi zaśmiała się i odparła, że wie. Matka potrząsnęła głową. Nie, nie. Była w niebezpieczeństwie teraz. W tej chwili.

Otwarła oczy. Drzwi uchylały się powoli, cichutko. Wstrzymała oddech.

Ciche kroki na kamieniu.

Może mnie nie zauważy, może sobie pójdzie, pomyślała. A potem, z rozpaczą: Jestem głodna.

Kroki umilkły. Wiedziała, że jest dobrze ukryta pod stosem szmat i starych gazet. Może intruz nie ma złych zamiarów, myślała. Czyż nie słyszy bicia mego serca? A potem kroki zbliżyły się i wiedziała, co musi zrobić. Przerażało ją to.

Czyjaś ręka odgarnęła pokrywające ją śmieci i Drzwi spojrzała wprost w tępą twarz, która zmarszczyła się w złowieszczym uśmiechu. Przekręciła się i szarpnęła gwałtownie. Nóż wycelowany w pierś trafił ją w ramię.

Do tej chwili nie przypuszczała, że zdołałaby to zrobić. Nie sądziła, że miałaby dość odwagi, była dość przerażona, zdesperowana, by się ośmielić. Teraz jednak wyciągnęła rękę ku jego piersi i otworzyła...

Poczuła coś ciepłego, mokrego i śliskiego. Skuliła się i wygramoliła spod mężczyzny, po czym potykając się wypadła z pomieszczenia.

Zatrzymała się dopiero w tunelu, niskim i wąskim. Oparta o ścianę szlochała, chwytając oddech.

Zużyła resztkę sił. Nie zostało jej nic. Czuła narastający ból w ramieniu. Nóż! – pomyślała. Ale była bezpieczna.

– No, no – usłyszała głos dobiegający z ciemności po jej prawej stronie. – Przeżyła spotkanie z panem Rossem. A niech mnie, panie Vandemar. – Ton głosu był równie śliski, jak brązowy śluz pod palcami.

– A niech i mnie, panie Croup – odparł beznamiętny głos po lewej stronie.

W ciemności zapłonęło migotliwe światełko.

– Mimo to – oczy pana Croupa błyszczały w mroku pod ziemią – spotkania z nami nie przeżyje.

Drzwi rąbnęła go mocno kolanem w krocze. Poczuła, jak coś ustępuje pod kolanem, i zaczęła biec, zaciskając prawą dłoń na ramieniu.

Uciekła.

* * *

– Dick?

Richard machnięciem ręki odgonił intruza. Znów kierował swoim życiem. Jeszcze tylko chwila...

Garry powtórzył jego imię:

– Dick? Jest wpół do siódmej.

– Co?

Papiery, długopisy, arkusze kalkulacyjne i trolle wylądowały w aktówce Richarda. Zatrzasnął ją i rzucił się biegiem do wyjścia, po drodze naciągając płaszcz. Garry biegł obok niego.

– To co, idziemy na drinka?

– Drinka?

– Mieliśmy wyskoczyć dzisiaj razem, obgadać projekt Mersthama, pamiętasz?

To było dzisiaj? Richard zatrzymał się na moment. Gdyby bałaganiarstwo stało się kiedykolwiek sportem olimpijskim, mógłby reprezentować w nim Anglię.

– Garry, przepraszam. Zawaliłem sprawę. Muszę dziś spotkać się Jessicą. Zabieramy jej szefa na kolację.

– Pana Stocktona? Z firmy Stockton? Tego Stocktona?

Richard przytaknął.

Zbiegali po schodach.

– Na pewno będziesz się dobrze bawił – rzekł Garry. – A co słychać u potwora z Czarnej Laguny?

– Tak naprawdę Jessica pochodzi z Ilford, Garry, i wciąż pozostaje światłem i miłością mojego życia. Dzięki, że spytałeś. – Znaleźli się w holu i Richard śmignął wprost ku automatycznym drzwiom, które widowiskowo się nie rozsunęły.

– Jest już po szóstej, panie Mayhew – przypomniał Figgis, strażnik budynku. – Musi się pan podpisać.

– Jeszcze tylko tego mi trzeba – rzekł Richard do nikogo w szczególności. – Jeszcze tylko tego.

Pan Figgis pachniał syropem od kaszlu i słynął ze swej encyklopedycznej kolekcji miękkiej pornografii. Strzegł drzwi z oddaniem graniczącym z szaleństwem, bo nigdy nie doszedł do siebie po wieczorze, kiedy z całego piętra zniknęły komputery wraz z dwiema palmami w donicach i dywanem dyrektora Axminstera.

– Czyli dziś z drinka nici?

– Przepraszam, Garry. Może być w poniedziałek?

– Jasne. W poniedziałek. Nie ma sprawy. Do zobaczenia.

Pan Figgis zbadał uważnie podpis i przekonawszy się naocznie, że Richard nie wynosi komputerów, palm w donicach ani dywanów, nacisnął przycisk pod biurkiem. Drzwi się rozsunęły.

– Drzwi – rzekł Richard.

* * *

Podziemny korytarz rozgałęział się i dzielił. Na oślep wybierała drogę, śmigając tunelem, biegnąc, potykając się i wymachując rękami.

Gdzieś za nią maszerowali pan Croup i pan Vandemar, spokojni i radośni, jakby zwiedzali właśnie wystawę w Pałacu Kryształowym.

Gdy dochodzili do rozstajów, pan Croup klękał, znajdował najbliższą kroplę krwi i znów ruszali jej śladem.

Byli niczym hieny, ścigające ofiarę, póki nie pada z wyczerpania. Mogli zaczekać. Mieli mnóstwo czasu.

* * *

Dla odmiany Richardowi dopisało szczęście. Złapał taksówkę. Szczególnie entuzjastyczny kierowca zawiózł go do domu niezwykłą trasą, biegnącą ulicami, istnienia których Richard wcześniej nie zauważył. Wyskoczył z taksówki, pozostawiając napiwek i aktówkę, zdołał jeszcze zatrzymać wóz, odzyskał walizeczkę, wbiegł po schodach i wpadł do mieszkania.

Już w korytarzu ściągnął z siebie ubranie; aktówka zawirowała w powietrzu i wylądowała na sofie. Starannie położył klucze na stoliku po to, by o nich nie zapomnieć.

Potem wpadł do sypialni.

Zadźwięczał dzwonek.

Richard, w trzech czwartych odziany już w swój najlepszy garnitur, rzucił się do domofonu.

– Richard? Tu Jessica. Mam nadzieję, że jesteś gotów.

– Ach, tak. Zaraz będę.

W biegu naciągnął płaszcz, zatrzaskując za sobą drzwi.

Jessica czekała na niego przed schodami. Taki miała zwyczaj. Nie lubiła mieszkania Richarda; czuła się w nim niezręcznie i dziwnie kobieco. Zawsze istniała szansa, że w dowolnym miejscu natknie się na sztukę męskiej bielizny, nie mówiąc już o wędrujących bryłkach zeschniętej pasty do zębów na umywalce. Nie, z całą pewnością nie było to mieszkanie w jej stylu.

Jessica była bardzo piękna, tak piękna, że Richard od czasu do czasu wpatrywał się w nią ze zdumieniem, myśląc: Jakim cudem związała się ze mną?

A kiedy się kochali – nieodmiennie w mieszkaniu Jessiki na Barbicanie, w mosiężnym łóżku Jessiki między sztywnymi, białymi, lnianymi prześcieradłami (rodzice Jessiki wychowali ją w przekonaniu, że kołdry są dekadenckie) – po akcie w ciemności obejmowała go bardzo mocno, jej długie brązowe loki opadały mu na pierś i szeptała, jak bardzo go kocha. A on odpowiadał, że także ją kocha i pragnie z nią być, i oboje wierzyli, że to prawda.

* * *

– Na mój honor, panie Vandemar. Ona zwalnia.

– Zwalnia, panie Croup.

– Pewnie traci mnóstwo krwi, panie V.

– Śliczniej krwi, panie C. Ślicznej, mokrej krwi.

– Już niedługo.

Szczęk: dźwięk otwieranego sprężynowego noża, pusty, mroczny i samotny.

* * *

– Richardzie, co robisz? – spytała Jessica.

– Nic, Jessico.

– Nie zapomniałeś chyba kluczy, prawda?

– Nie, Jessico.

Richard przestał się poklepywać i wsunął ręce głęboko w kieszenie płaszcza.

– Kiedy dziś wieczór poznasz pana Stocktona – zaczęła Jessica – powinieneś docenić, że to nie tylko bardzo ważny człowiek, ale uosobienie wielkiej korporacji.

– Nie mogę się już doczekać – westchnął Richard.

– Co mówisz, Richardzie?

– Nie mogę się już doczekać – powtórzył z entuzjazmem.

– Chodź szybciej. – Jessica zaczęła zdradzać oznaki czegoś, co u kobiety mniejszego ducha można by opisać jako zdenerwowanie. – Nie możemy się spóźnić.

– Nie, Jess.

– Nie nazywaj mnie tak, Richardzie. Nie znoszę zdrobnień. Są takie protekcjonalne.

– Może kilka groszy?

Mężczyzna siedział w drzwiach z ręcznie wypisaną kartką na piersi, oznajmującą światu, że jest głodny i bezdomny. Richard nie potrzebował żadnego znaku, by w to uwierzyć. Sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu monety.

– Richardzie, nie mamy czasu – upomniała go Jessica, która wspierała organizacje charytatywne i etycznie inwestowała pieniądze. – Chcę, żebyś wywarł dobre wrażenie jako mój narzeczony. To istotne, by przyszły małżonek wywarł dobre wrażenie. – Nagle zmarszczyła twarz w uśmiechu. Objęła go na moment. – Och, Richardzie, kocham cię. Wiesz o tym, prawda?

A Richard przytaknął. I rzeczywiście wiedział.

Jessica zerknęła na zegarek i przyspieszyła kroku.

Richard dyskretnie rzucił funtową monetę w stronę mężczyzny w drzwiach, który pochwycił ją zręcznie brudną dłonią.

– Nie miałeś problemów z rezerwacją, prawda? – spytała Jessica.

A Richard, który nie potrafił dobrze kłamać w bezpośredniej rozmowie, odparł:

– Hmm...

* * *

Źle wybrała. Korytarz zamykała gładka ściana. W zwykłych okolicznościach nie stanowiłoby to problemu, ale była taka zmęczona, taka głodna. Tak bardzo cierpiała...

Oddychała gwałtownie, dławiąc się i szlochając. Jej lewe ramię było zimne. Ręka zupełnie zdrętwiała.

– Na mą czarną duszę, panie Vandemar, czy widzi pan to co ja? – Głos był miękki, bliski. Musieli podejść do niej bliżej, niż przypuszczała. – Moje maleńkie oczy dostrzegają coś, co...

– Za chwilę zginie, panie Croup – dokończył głos nad jej głową.

– Nasz zleceniodawca będzie zachwycony.

A ona sięgnęła daleko w głąb swej duszy, czerpiąc z bólu, strachu, cierpienia. Była zmęczona, wypalona, całkowicie bezradna. Nie miała dokąd pójść. Brakowało jej czasu i sił.

Choćby były to ostatnie drzwi, które otworzę... – modliła się w duchu do Świątyni i Łuku. Gdzieś... gdzie będzie... bezpiecznie. A potem pomyślała: Ktoś.

I spróbowała otworzyć drzwi.

Gdy pochłonęła ją ciemność, usłyszała głos pana Croupa dobiegający z bardzo daleka.

– Do licha!

* * *

Jessica nie przyjęła tego dobrze.

– Naprawdę musiałeś obiecać im dodatkowe pięćdziesiąt funtów za nasz stolik? Jesteś idiotą, Richardzie.

– Zgubili moją rezerwację. I powiedzieli, że wszystkie stoły są zajęte.

– Pewnie posadzą nas koło kuchni – westchnęła. – Albo obok drzwi. Mówiłeś im, że to dla pana Stocktona?

– Tak.

Znów westchnęła.

W ścianie tuż przed nimi otwarły się drzwi. Wyszła z nich jakaś postać. Przez długą, straszliwą chwilę stała chwiejnie, a potem runęła na beton.

Richard zadrżał.

– Kiedy będziesz rozmawiał z panem Stocktonem, pamiętaj, żeby mu nie przerywać ani się z nim nie spierać. Nie lubi, gdy ktoś się z nim spiera. Jeśli zażartuje, śmiej się. Gdybyś miał wątpliwości, czy to był żart, spójrz na mnie, a ja... postukam palcem w stół.

Dotarli do człowieka na chodniku. Jessica przekroczyła go. Richard się zawahał.

– Jessico?

– Masz rację. Może uznać, że się nudzę. Kiedy zażartuje, podrapię się w ucho.

– Jessico!

– Co?

– Spójrz – wskazał chodnik. Spoczywająca tam osoba leżała twarzą do ziemi, spowita w wielowarstwowy strój.

Jessica chwyciła go pod rękę i pociągnęła ku sobie.

– Jeśli zaczniesz zwracać na nich uwagę, Richardzie, wejdą ci na głowę. Oni wszyscy mają domy. Kiedy się prześpi, z pewnością nic jej nie będzie.

Jej? Richard przyjrzał się uważnie. Rzeczywiście, to była dziewczyna.

– Uprzedziłam pana Stocktona, że... – ciągnęła Jessica. Richard przyklęknął. – Richardzie, co ty robisz?

– Nie jest pijana – rzekł – tylko ranna. – Spojrzał na swe palce. – Krwawi.

Jessica popatrzyła na niego, zdenerwowana i zaskoczona.

– Spóźnimy się – powiedziała z naciskiem.

– Jest ranna.

Jessica obejrzała się na dziewczynę na chodniku. Priorytety. Richardowi stanowczo brakowało priorytetów.

Twarz dziewczyny pokrywała warstwa brudu. Jej ubranie było mokre od krwi.

– Richardzie, spóźnimy się.

– Ona jest ranna – odparł z prostotą. Jego twarz przybrała wyraz, którego Jessica jeszcze na niej nie widziała.

– Richardzie! – rzuciła ostrzegawczo, potem jednak ustąpiła odrobinę, proponując kompromis. – Zadzwoń po karetkę. Tylko szybko.

Oczy dziewczyny otwarły się, białe i okrągłe w ciemnej od krwi i kurzu twarzy.

– Proszę, nie do szpitala. Znajdą mnie. Zabierz mnie w bezpieczne miejsce. Proszę. – Jej głos był bardzo słaby.

– Ty krwawisz – rzekł Richard. Obejrzał się, by sprawdzić, skąd przyszła. Ściana jednak była ceglana, lity mur.

– Pomóż mi – szepnęła. Powieki jej opadły.

– Kiedy zadzwonisz na pogotowie, nie podawaj nazwiska. Może musiałbyś złożyć zeznanie albo coś takiego. A nie chcę, by nasz wieczór zakończył się katastrofą... Richardzie, co ty robisz?

Richard podniósł dziewczynę. Była zaskakująco lekka.

– Zabieram ją do siebie, Jess. Nie mogę jej tu zostawić. Powiedz panu Stocktonowi, że jest mi naprawdę bardzo przykro, ale zdarzyło się coś niespodziewanego. Z pewnością to zrozumie.

– Richardzie Oliverze Mayhew – powiedziała zimno Jessica. – Natychmiast połóż tę młodą osobę i podejdź tutaj, bo jeśli nie, zrywam nasze zaręczyny. Ostrzegam!

Richard poczuł ciepłą, lepką krew przesiąkającą przez koszulę. Czasami nic się nie da zrobić.

Odszedł.

Jessica stała na chodniku patrząc, jak Richard rujnuje jej wielki wieczór. Pod powiekami zapiekły ją łzy. Po chwili zniknął jej z oczu i wtedy, dopiero wtedy zaklęła głośno i wyraźnie, i z całych sił cisnęła torebką o ziemię, dość mocno, by po betonie rozsypały się szminka, telefon komórkowy, kalendarz i kilka tamponów.

A potem, ponieważ nic innego nie mogła zrobić, pozbierała wszystko, włożyła do torebki i ruszyła do restauracji, by zaczekać na pana Stocktona.

Sącząc białe wino, próbowała obmyślić wiarygodny powód, dla którego narzeczony nie mógł jej towarzyszyć. Rozpaczliwie zastanawiała się, czy nie mogłaby po prostu powiedzieć, że Richard umarł.

– To była bardzo nagła śmierć – mruknęła pod nosem.

* * *

Przez całą drogę Richard ani na moment nie zatrzymał się, by pomyśleć. Zupełnie jakby coś nim kierowało. Gdzieś w głębi umysłu ktoś – zwykły, rozsądny Richard Mayhew – mówił mu, jak idiotycznie się zachował. Powinien był wezwać policję albo karetkę, niebezpiecznie jest ruszać rannego, bardzo poważnie obraził Jessicę, będzie musiał spać dziś na kanapie, zniszczy sobie najlepszy garnitur, dziewczyna okropnie śmierdzi... Mechanicznie stawiał kroki. Cierpły mu ramiona, bolały plecy, a on, ignorując spojrzenia przechodniów, szedł naprzód. Wreszcie znalazł się przy wejściu na klatkę schodową. Potykając się, wszedł na górę, stanął przed swymi drzwiami – i w tym momencie uświadomił sobie, że zostawił klucze w środku na stoliku...

Dziewczyna wyciągnęła brudną dłoń ku drzwiom, które otwarły się lekko.

Nigdy nie sądziłem, iż ucieszy mnie fakt, że zamek nie zaskoczył, pomyślał Richard, wnosząc ją do środka. Nogą zamknął za sobą drzwi i położył dziewczynę na łóżku.

Przód jego koszuli był mokry od krwi.

Nieznajoma sprawiała wrażenie półprzytomnej. Jej powieki trzepotały.

Zdjął z niej skórzaną kurtkę. Na lewym ramieniu miała głęboką ranę. Richard aż syknął na jej widok.

– Posłuchaj, muszę wezwać lekarza – rzekł cicho. – Słyszysz mnie?

Otworzyła oczy – okrągłe, przerażone.

– Proszę, nie. Nic mi nie będzie. Nie jest aż tak źle, jak się zdaje. Potrzeba mi tylko snu. Żadnych lekarzy.

– Ale twoje ramię, twoja ręka...

– Nic mi nie będzie. Jutro. Proszę. – Jej głos opadł do szeptu.

– No dobrze, jeśli tego chcesz. – Powoli wracał mu rozsądek. – Posłuchaj, mógłbym spytać...

Dziewczyna spała.

Na palcach wyszedł z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Potem usiadł na kanapie przed telewizorem, zastanawiając się, co właściwie zrobił.

Rozdział 2

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 3

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 4

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 5

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 6

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 7

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 8

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 9

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Podziękowania

Książka ta, jak większość książek, została napisana przez jednego człowieka, mozolnie bazgrzącego kolejne słowa, od pierwszego do ostatniego.

Ponieważ jednak ta szczególna książka powstała nietypowo i można by rzec, w okolicznościach postawionych na głowie, pewnej grupie ludzi muszę podziękować.

Przede wszystkim i po pierwsze, Lenny’emu Henry, człowiekowi rozrywki, aktorowi i fanowi komiksów, za to, że ponad pięć lat temu zadzwonił do mnie i spytał, czy chciałbym napisać scenariusz współczesnego telewizyjnego serialu fantasy. Historia ta wykluła się podczas spacerów w jego ogrodzie i przytrzymywania jego suki Delilah, gdy Lenny zmieniał jej opatrunki. Jego entuzjazm zachęcił mnie do pisania, podtrzymywał na duchu i wspierał w najgorszych chwilach.

Janet Street-Porter była dla mnie prawdziwą podporą w pierwszej fazie procesu twórczego. Clive Brill dopieszczał całą opowieść, a potem wyprodukował serial telewizyjny. „Nigdziebądź” nie byłoby tym, czym jest, bez Clive’a. W ciągu ostatnich czterech lat często się spieraliśmy, a w naszych sporach oczywiście to ja zawsze miałem rację, a Clive nieodmiennie się mylił; zdumiewające jednak, jak wiele jego sugestii stało się integralną częścią struktury opowieści i jak wiele wprowadzonych przez niego zmian ją ulepszyło.

Dewi Humpreys reżyserował serial. Jako reżyser obdarzył go własną wizją. Bezwstydnie podkradałem jego pomysły, jak również idee twórcy koncepcji graficznej i scenografa Jamesa Dillona. Wielkie dzięki im obu.

Niezmiernie wiele zawdzięczam mojemu drugiemu ja. Nie ja, lecz on przez ostatnich pięć lat stale od nowa szukał odpowiedzi na najgorsze pytanie pisarza: „Co się stanie dalej?”. Ponieważ to on wszystko ustalił, mnie pozostało opowiedzenie całej historii.

Miałem ogromny zaszczyt być na planie podczas kręcenia serialu i włazić wszystkim w drogę. Jestem za to niezmiernie wdzięczny; nieczęsto zdarza się, że możemy odwiedzić krajobraz z naszych marzeń.

Dziękuję bardzo aktorom, którzy wcielili w życie moje słowa. Na potrzeby książki ukradłem wiele z ich ról i jestem im za to niezmiernie wdzięczny.

Dziękuję też ekipie (NigdzieGrzej, NigdzieCzyść, NigdzieMów, NigdzieDwaRazyZRzędu), która chętnie odpowiadała na moje pytania i cierpliwie znosiła moją obecność, nie przerywając pracy (NigdyWięcej).

Kelli Bickman przepisała kilka pierwszych rozdziałów z mych pośpiesznych notatek z planu. To znacznie bardziej imponujące osiągnięcie, niż mogłoby się zdawać („Co to za słowo?”, „Hm, nie wiem”).

Dwie osoby, bez których książka ta by nie powstała, to Polly McDonald, niezwykła szefowa Crucial, i Beverly Gibson, kierująca wszystkim. Wiele musiały znieść.

Sheila Ableman z BBC Books od początku popierała „Nigdziebądź” i z niewyczerpanym entuzjazmem zdobywała finanse na popchnięcie całej sprawy. Ta książka istnieje, bo ona tego chciała.

Merrilee Heifetz, Carole Blake i Conrad Williams odprawili czary voodoo, z którym tak dobrze sobie radzą.

Tori Amos zaoferowała mi dom, w którym mogłem napisać całą część o Czarnych Mnichach. Steve Jones znosił mą obecność od Hrabiowskiego Dworu po Muzeum Brytyjskie.

I wreszcie moja rodzina i domownicy – żona, dzieci, asystentka i koty – wykazali się niezwykłą wyrozumiałością, gdy na długi czas znikałem w Londynie Pod. Może oprócz kotów, z których dwa odeszły z niesmakiem w czasie przedostatniej wyprawy i nigdy już ich nie widziałem.

Neil Gaiman

30 maja 1996

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.