Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wersja preferowana przez autora.
Zawiera nowy wstęp i opowiadanie "O tym jak markiz odzyskał swój płaszcz".
Pod ulicami Londynu leży świat, o którym ludziom nawet się nie śniło.
Kiedy Richard Mayhew pomaga znalezionej na ulicy rannej dziewczynie, jego nudne życie w mgnieniu oka zmienia się nie do poznania. Dziewczyna ma na imię Drzwi, ucieka przed dwoma zabójcami w czarnych garniturach i pochodzi z Londynu Pod.
Zwykły odruch litości poprowadzi Richarda w miejsce pełne potworów i aniołów, gdzie w labiryncie mieszka Bestia, a stary Hrabia urządził sobie dwór w pociągu metra.
Wszystko to jest dziwnie znajome, a przecież kompletnie obce...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Tytuł oryginału: Neverwhere. Author’s Preffered TextCopyright © 1996, 1997, 2005, 2009, 2015 by Neil Gaiman
How the Marquis Got His Coat BackCopyright © 2014 by Neil Gaiman
Copyright for the Polish translation © 2016 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Dark Crayon Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Wydanie IX ISBN 978-83-7480-705-0
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228134743 e-mail: [email protected] www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
Dla Lenny’ego Henry’ego, przyjaciela iwspółpracownika, dzięki któremu powstała ta książka idla Merrilee Heifetz, przyjaciółki i
Nigdy nie byłem w St John’s Wood. Nie śmiałem. Lękałbym się niezliczonych nocnych świerków i tego, że nagle natknę się na krwistoczerwony puchar i usłyszę bicie orlich skrzydeł.
G.K. Chesterton, „Napoleon z Notting Hill”
Jeśliś dał komu odzienia strzęp, To każdą nocą złą Przysiądź na zydlu iprzywdziej je, APan przyjmie duszę twą.
Wtę to noc, wtę to noc, Wkażdą nockę złą Ogień, dom iświeczek moc, APan przyjmie duszę twą.
Jeśliś dał komu strawy kęs, To każdą nocą złą Nie tknie cię ogień ani cierń, A
Istnieje spora szansa, że jeśli już czytaliście „Nigdziebądź”, to nie tę wersję.
„Nigdziebądź” rozpoczęło swój żywot, jak to czasem bywa, jako serial telewizyjny, który zamówiło u mnie BBC. Choć sam serial nie był wcale taki zły, co rusz musiałem mierzyć się z faktem, że to, co widziałem na ekranie, nie pasowało do wizji w mojej głowie. Powieść wydała mi się najłatwiejszą metodą przekazania tego, co kryje się w moim umyśle, innym ludziom. Książki nieźle się do tego nadają.
„Nigdziebądź” jako powieść narodziło się, gdy rozpoczęliśmy pracę nad kręceniem serialu. Tylko tak mogłem zachować zdrowie psychiczne. Po każdej wyciętej scenie, każdym usuniętym dialogu, po wszystkim, co po prostu zmieniano, oznajmiałem: „Żaden problem, przywrócę to w powieści”. W ten sposób udawało mi się odzyskać równowagę. Trwało to, aż w końcu podszedł do mnie producent i powiedział: „Wytniemy scenę ze strony dwudziestej czwartej i jeśli powiesz Przywrócę ją wpowieści, to cię zabiję”.
Potem już tylko to sobie myślałem.
Tak naprawdę chciałem napisać powieść, która działałaby na dorosłych tak, jak książki, które uwielbiałem w młodości – „Alicja w krainie czarów”, cykl Narnia czy „Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu” – działają na dzieci. Pragnąłem opowiedzieć o ludziach, którzy przelecieli przez szczeliny, ludziach pozbawionych wszystkiego – używając w tym celu zwierciadła fantasy, które czasem ukazuje nam rzeczy oglądane tak wiele razy, że w ogóle ich nie dostrzegamy.
Zacząłem pisać powieść w dniu, w którym rozpoczęliśmy kręcenie serialu, w styczniu, w kuchni mieszkania w południowym Londynie, gdzie filmowaliśmy. Skończyłem ją w maju w hotelu w małym miasteczku w Południowej Kaliforni.
Ukazała się drukiem w sierpniu tegoż roku, wydana przez BBC. Kiedy zapragnęło ją opublikować wydawnictwo Avon Books, natychmiast postanowiłem wykorzystać nadarzającą się okazję przygotowania w gruncie rzeczy drugiej wersji powieści. Zamknąłem się w hotelowym pokoju w nowojorskim World Trade Center i pisałem cały tydzień, dodając fragmenty dla Amerykanów, którzy mogli nie wiedzieć, gdzie leży Oxford Street, albo co na niej znajdziemy, i ciesząc się możliwością powrotu do tego tekstu, poszerzenia go i pogłębienia, gdzie tylko mogłem.
Moja redaktorka z Avon Books, Jennifer Hershey, okazała się świetną, wnikliwą współpracownicą; spieraliśmy się głównie o dowcipy. Nie podobały jej się i wierzyła święcie, że amerykańscy czytelnicy nie poradzą sobie z żartami w książce, która wcale nie miała być wyłącznie zabawna. Chciała też usunąć drugi prolog, w którym po raz pierwszy, jeszcze przed zawiązaniem akcji, spotykamy Croupa i Vandemara, a choć brakowało mi go, uznałem, że ma rację, i przeniosłem ich opis do głównego tekstu. (W tym wydaniu przedrukujemy drugi wstęp na końcu, dla zainteresowanych).
Kiedy skończyłem pracę, okazało się, że dodałem około dwunastu tysięcy słów i wyciąłem kilka tysięcy innych. Części pozbyłem się z ochotą. Za innymi tęskniłem.
Ta wersja „Nigdziebądź”, złożona z najróżniejszych wcześniejszych wersji książki z pomocą Pete’a Atkinsa z Hill House Publishers, łączy pierwotne teksty, angielski i amerykański. Usunąłem z niej kilka zbędnych rzeczy, tym samym tworząc nową, mam nadzieję ostateczną, wersję „Nigdziebądź” i stając się powodem bólu głowy bibliografów.
Nie pisuję ciągów dalszych. Mimo to mam nadzieję, że pewnego dnia powrócę do świata „Nigdziebądź”. W książce zatytułowanej „Zagubione rzeki Londynu” przeczytałem o mosiężnym łóżku znalezionym pewnego dnia w kanale. Po dziś dzień nikt nie wie, skąd się wzięło i jak tam trafiło.
Założę się, że de Carabas wie.
Neil Gaiman.
W wieczór przed wyjazdem do Londynu Richard Mayhew fatalnie się bawił.
Z początku bawił się nieźle. Z przyjemnością czytał pożegnalne karty i odbierał uściski od kilkunastu całkiem atrakcyjnych młodych dam; z radością słuchał ostrzeżeń o pułapkach i niebezpieczeństwach Londynu oraz przyjął prezent w postaci białego parasola z mapą metra, na który zrzucili się kumple; wypił ze smakiem kilka pierwszych szklanek piwa, potem jednak z każdą kolejną szklanką bawił się zdecydowanie gorzej, aż w końcu odkrył, że siedzi, dygocząc, na chodniku przed pubem w małym szkockim miasteczku, porównując w duchu pozytywne i negatywne aspekty zwrócenia kolacji, i bawi się wręcz fatalnie.
W pubie przyjaciele nadal świętowali z entuzjazmem jego zbliżający się wyjazd, który według Richarda powoli zaczynał się stawać złowrogi. On sam siedział na chodniku, zaciskając dłoń na złożonym parasolu, i zastanawiał się, czy przeprowadzka do Londynu to naprawdę dobry pomysł.
– Lepiej uważaj, złociutki – powiedział ktoś trzeszczącym starczym głosem. – Zgarną cię, zanim zdążysz mrugnąć. Albo i przymkną, jak nic. – Z kanciastej brudnej twarzy spojrzało na niego dwoje bystrych oczu. – Wszystko w porządku?
– Tak, dziękuję – odparł Richard.
Był młodym mężczyzną o wciąż chłopięcej twarzy, ciemnych, lekko kręconych włosach i dużych zielonkawych oczach; zwykle wyglądał nieco nieporządnie, jakby dopiero co wstał, i podobał się płci przeciwnej o wiele bardziej, niż mógł przypuszczać czy uwierzyć.
Brudna twarz złagodniała.
– Masz, biedaku – powiedziała kobieta, wciskając mu pięćdziesięciopensówkę. – Jak długo jesteś na ulicy?
– Nie jestem bezdomny – wyjaśnił zawstydzony Richard, usiłując oddać staruszce monetę. – Proszę, niech pani weźmie pieniądze. Nic mi nie jest. Wyszedłem tylko odetchnąć świeżym powietrzem. Jutro jadę do Londynu – wyjaśnił.
Przyjrzała mu się podejrzliwe, po czym odebrała pieniążek, który zniknął gdzieś pod warstwami ubrania i chust.
– Byłam w Londynie. Wyszłam tam za mąż, ale kiepsko trafiłam. Mama zawsze powtarzała, że męża trzeba wybierać wśród swoich, ale ja byłam młoda i piękna, choć teraz trudno uwierzyć, i poszłam za głosem serca.
– Z pewnością – mruknął Richard. Powoli opuszczało go niezłomne przekonanie, że zaraz zwymiotuje.
– I żeby chociaż coś mi z tego przyszło. Byłam bezdomna, więc wiem, jak to jest – oznajmiła stara kobieta. – Dlatego do ciebie podeszłam. Co będziesz robił w Londynie?
– Mam tam pracę – rzekł z dumą.
– W czym?
– W finansach.
– Ja byłam tancerką – powiedziała stara kobieta i zaczęła dreptać chwiejnie po chodniku, nucąc fałszywie pod nosem. W końcu zakołysała się z boku na bok jak przystający bąk i znieruchomiała, patrząc na Richarda.
– Daj mi rękę, a przepowiem ci przyszłość.
Posłuchał.
Ujęła jego dłoń i ścisnęła mocno, a potem zamrugała kilka razy niczym sowa, która połknęła mysz i odkryła, że kąsek był nieświeży.
– Czeka cię długa podróż... – zaczęła.
– Do Londynu – domyślił się Richard.
– Nie tylko do Londynu... Nie do Londynu, jaki znam.
Zaczęło padać.
– Przykro mi – oznajmiła stara kobieta. – Wszystko zaczyna się od drzwi.
– Drzwi?
Przytaknęła. Deszcz padał coraz mocniej, krople bębniły o dachy i asfalt ulicy.
– Na twoim miejscu uważałabym na drzwi.
Richard wstał, chwiejąc się na nogach.
– Dobrze – rzekł niepewny, jak powinno się traktować podobne informacje. – Będę uważał. Dziękuję.
Otwarły się drzwi pubu. Na ulicę wypłynęła fala światła i dźwięku.
– Richard, jesteś tam?
– Tak, nic mi nie jest. Za moment wracam.
Stara kobieta odchodziła już w głąb ulicy kolebiącym się krokiem, moknąc na gęstniejącym deszczu. Richard poczuł, że musi coś dla niej zrobić. Ale nie mógł po prostu dać jej pieniędzy. Pobiegł za nią wąską ulicą, po włosach i twarzy ściekała mu woda.
– Proszę – rzekł.
Zaczął się zmagać z parasolem, próbując znaleźć otwierający go przycisk. Nagle rozległ się szczęk i nad ich głowami rozkwitła wielka mapa londyńskiego metra, każda linia w innym kolorze, każda stacja opatrzona stosownym opisem.
Stara kobieta z wdzięcznością wzięła parasol i uśmiechnęła się do niego.
– Masz dobre serce. Czasami to wystarczy, by bezpiecznie doprowadzić cię do celu. – Pokręciła głową. – Ale najczęściej nie.
Nagły powiew wiatru próbował wyrwać jej podarunek. Chwyciła mocniej parasol, obejmując go oburącz, zgięta niemal wpół, i odeszła w deszcz i noc. Biała plama pokryta nazwami stacji: Earl’s Court, Marble Arch, Blackfriars, White City, Victoria, Angel, Oxford Circus...
Richard odkrył, że zastanawia się z pijacką ciekawością, czy na Oxford Circus naprawdę był kiedyś cyrk, prawdziwy cyrk, pełen klownów, pięknych kobiet i groźnych zwierząt. Drzwi pubu znowu się otwarły, wypuszczając strumień hałasu, zupełnie jakby ktoś w środku mocno podkręcił głośność.
– Richard, ty fiucie, to twoje pieprzone przyjęcie! Ominie cię cała zabawa.
Wrócił do pubu, w oszołomieniu zapominając o mdłościach.
– Wyglądasz jak podtopiony szczur – powiedział ktoś z tłumu.
– Nigdy nie widziałeś podtopionego szczura – odparł Richard.
Ktoś inny wręczył mu dużą whisky.
– Masz, łyknij. To cię rozgrzeje. Wiesz, że w Londynie nie dostaniesz prawdziwej szkockiej.
– Na pewno dostanę – westchnął Richard. Z włosów ściekała mu woda, kapiąc wprost do drinka. – W Londynie mają wszystko.
Opróżnił szklankę, potem kolejną, a potem wieczór rozpłynął mu się przed oczami i rozpadł na kawałki. Później pamiętał już tylko wrażenie, że opuszcza małą, poukładaną, sensowną przystań, zmierzając ku czemuś wielkiemu, staremu i niebezpiecznemu. Pamiętał też, że nad ranem wymiotował bez końca do pełnego deszczówki rynsztoka, a gdzieś w deszczu oddalała się od niego biała, pokryta kolorowymi znakami postać przypominająca małego okrągłego żuka.
Następnego ranka wsiadł do pociągu, rozpoczynając sześciogodzinną podróż na południe, pomiędzy gotyckie iglice i łuki dworca St. Pancras. Matka dała mu na drogę kawałek ciasta orzechowego, upieczonego specjalnie na tę okazję, i termos z herbatą, i Richard Mayhew pojechał do Londynu. Czuł się koszmarnie.
Uciekała już od czterech dni, rozpaczliwie umykając w głąb chaotycznych korytarzy i tuneli. Była głodna, wyczerpana i bardziej zmęczona niż to fizycznie możliwe. Z coraz większym trudem otwierała każde kolejne drzwi. Po czterech dniach ucieczki znalazła sobie kryjówkę: małą kamienną norę pod światem. Była tu bezpieczna; taką przynajmniej miała nadzieję. W końcu zasnęła.
* * *
Pan Croup wynajął Rossa na ostatnim Ruchomym Targu, który urządzono w opactwie Westminster.
– Myśl o nim jak o kanarku – rzekł do pana Vandemara.
– Śpiewa? – spytał pan Vandemar.
– Wątpię. Naprawdę szczerze wątpię. – Pan Croup przeczesał palcami tłuste pomarańczowe włosy. – Nie, mój miły przyjacielu, mówiłem w przenośni. Chodziło mi o ptaki, które zabiera się do kopalni.
Pan Vandemar skinął głową, w jego oczach powoli pojawiał się błysk zrozumienia: ach tak, kanarek. Ross zupełnie nie przypominał kanarka: był rosły – niemal tak rosły jak pan Vandemar – i okropnie brudny oraz zupełnie łysy. Mało mówił, choć nie omieszkał wspomnieć, że lubi zabijać i że jest w tym dobry. Słowa te bardzo rozbawiły pana Croupa i pana Vandemara, tak jak Dżyngis-chana mogłyby rozbawić popisy młodego Mongoła, który niedawno splądrował swą pierwszą wieś albo spalił jurtę. Ross był kanarkiem, nawet o tym nie wiedząc. Toteż szedł pierwszy w poplamionej koszulce i sztywnych od brudu dżinsach, a Croup i Vandemar maszerowali za nim ubrani w eleganckie czarne garnitury.
Oto cztery proste sposoby, dzięki którym uważny obserwator z łatwością rozróżni tych dwóch mężczyzn: po pierwsze, gdy stoją, pan Vandemar jest o dwie i pół głowy wyższy od pana Croupa. Po drugie, pan Croup ma oczy barwy wyblakłej błękitnej porcelany, a oczy pana Vandemara są piwne. Po trzecie, pan Vandemar ozdobił swą prawą dłoń pierścieniami własnoręcznie zrobionymi z czaszek czterech wielkich kruków, pan Croup zaś nie nosi żadnej rzucającej się w oczy biżuterii. I po czwarte, pan Croup lubi słowa, a pan Vandemar jest zawsze głodny. Poza tym nie są do siebie podobni. Ani trochę.
Szmer w ciemności. W dłoni pana Vandemara błysnął nóż. A potem nie tkwił już w jego ręce, lecz kołysał się lekko dziesięć metrów dalej.
Pan Vandemar podszedł i podniósł nóż za rękojeść. Na ostrzu tkwił szary szczur; zamykał i otwierał bezradnie pyszczek, gdy umykało z niego życie. Pan Vandemar dwoma palcami zmiażdżył mu czaszkę.
– Oto gryzoń, który nikogo już nie ugryzie – oznajmił pan Croup. Zaśmiał się z własnego dowcipu.
Pan Vandemar milczał.
– Szczur. Gryzoń. Rozumiesz?
Pan Vandemar zsunął truchło z ostrza i zaczął z namysłem ruszać szczękami, nadgryzając łebek martwego szczura. Pan Croup wytrącił mu go z ręki.
– Przestań – rzekł.
Jego towarzysz schował z nadąsaną miną nóż.
– Uśmiechnij się – syknął zachęcająco pan Croup. – Będzie jeszcze wiele szczurów. A teraz ruszajmy. Tyle rzeczy do zrobienia. Tylu ludzi do zniszczenia.
* * *
Trzy lata w Londynie nie odmieniły Richarda, choć zmieniły sposób, w jaki postrzegał to miasto. Pierwotnie, pamiętny oglądanych zdjęć, wyobrażał je sobie w szarościach, może nawet czerni, toteż ze zdumieniem odkrył, że wypełniają je kolory. Było to miasto rdzawych cegieł i białego kamienia, czerwonych autobusów i wielkich czarnych (a często, ku zaskoczeniu Richarda, złotych, zielonych albo brązowych) taksówek, krwistoczerwonych skrzynek pocztowych i zielonych trawiastych parków i cmentarzy.
W Londynie stare nieustannie zmagało się z krępująco nowym – bez wstydu, ale i bez szacunku. To miasto sklepów i biur, restauracji i domów, parków i kościołów, zapomnianych pomników i bynajmniej nie pomnikowych pałaców; miasto stu dzielnic o dziwacznych nazwach – Crouch End, Chalk Farm, Earl’s Court, Marble Arch – i zaskakująco odrębnych tożsamościach; hałaśliwe, brudne, wesołe, udręczone miasto żywiące się turystami, potrzebujące ich równie mocno, jak nimi gardzące, miasto, w którym średnia szybkość transportu przez centrum nie zwiększyła się od trzystu lat, co zawdzięczało pięciu stuleciom nieporadnego poszerzania ulic i niezgrabnym kompromisom pomiędzy potrzebami ruchu, nieważne: końskiego czy od niedawna spalinowego, oraz pieszych; miasto rojące się od ludzi wszelkich kolorów, zwyczajów i rodzajów.
Gdy przybył tu po raz pierwszy, uznał, że Londyn jest dziwny, olbrzymi, całkowicie niezrozumiały. Tylko mapa metra, elegancki wielobarwny topograficzny plan podziemnych linii kolejowych i stacji, nadawała mu choćby pozór porządku. Stopniowo Richard zaczął pojmować, że mapa ta stanowi jedynie podręczną fikcję, która ułatwia życie, lecz w żaden sposób nie odpowiada rzeczywistości; zupełnie jak członkostwo w partii politycznej, pomyślał kiedyś z dumą. Potem jednak, gdy spróbował wyjaśnić grupie oszołomionych nieznajomych na przyjęciu podobieństwo łączące mapę metra i partię, zdecydował, że w przyszłości będzie się trzymał z dala od polityki.
Powoli, dzięki procesowi osmozy i chłonięciu białej wiedzy (to coś jak biały szum, tylko niesie ze sobą więcej informacji) coraz lepiej rozumiał miasto, a proces ten znacząco przyśpieszył, gdy Richard pojął, że prawdziwe londyńskie City ma najwyżej milę kwadratową powierzchni, od Aldgate na wschodzie po Fleet Street i sądy Old Bailey na zachodzie, maleńkie miasto, obecnie mieszczące najważniejsze londyńskie instytucje finansowe, i że to ono stanowiło początek wszystkiego.
Dwa tysiące lat wcześniej Londyn był zaledwie celtycką wioską na północnym brzegu Tamizy. Rzymianie natknęli się na wieś i postanowili tam osiąść. Z czasem Londyn rozrastał się powoli, aż w końcu, około tysiąca lat później, dotarł do maleńkiego Królewskiego Miasta Westminster, sąsiadującego z nim od zachodu, a kiedy wzniesiono Most Londyński, Londyn napotkał na swej drodze miasteczko Southwark leżące na przeciwległym brzegu rzeki; rósł dalej, a pola, lasy i bagniska niknęły powoli pod naporem rozkwitającego miasta pożerającego kolejne wioski i osady, jak Whitechapel i Depford na wschodzie; Hammersmith i Shepherd’s Bush na zachodzie, Camden i Islington na północy, Battersea i Lambeth na drugim brzegu Tamizy na południu, pochłaniając je niczym kałuża rtęci, która wciąga w siebie mniejsze krople tak, że pozostają tylko nazwy.
Londyn wyrósł na coś wielkiego i wewnętrznie sprzecznego. To dobre miejsce i świetne miasto, ale każde dobre miejsce ma swoją cenę, którą płacą inni i którą ono samo musi zapłacić.
Z czasem Richard odkrył, że coraz bardziej przyjmuje Londyn za coś oczywistego. Wkrótce zaczął się szczycić tym, że nie odwiedził żadnej atrakcji turystycznej (poza londyńską Tower; jego ciotka Maude przyjechała do miasta na weekend i Richard niechętnie towarzyszył jej w zwiedzaniu).
Jessica zmieniła to wszystko. Nagle, miast rozsądnie spędzać weekendy, zaczął bywać z nią w miejscach takich jak Galeria Narodowa i Tate, gdzie przekonał się na własnej skórze, że od zbyt długich wędrówek po galeriach okropnie bolą nogi, po jakimś czasie wielkie dzieła sztuki całego świata zlewają się w jedno, a żaden normalny człowiek nie zdoła uwierzyć, ile bezczelne kafejki muzealne potrafią policzyć sobie za ciastko i filiżankę herbaty.
– Oto twoja herbata i eklerka – rzekł. – Taniej byłoby kupić jednego Tintoretto.
– Nie przesadzaj – odparła radośnie Jessica. – A zresztą w Tate nie ma żadnych Tintorettów.
– Trzeba było zjeść jeszcze ciasto z wiśniami – mruknął Richard. – Wtedy mogliby sobie pozwolić na kolejnego van Gogha.
– Nie – poprawiła go Jessica. – Nie mogliby.
Richard spotkał Jessicę dwa lata wcześniej we Francji podczas weekendowego wypadu do Paryża. Natknął się na nią w Luwrze, gdy próbował odszukać grupkę przyjaciół, którzy zorganizowali wycieczkę. Zapatrzony w gigantyczną rzeźbę cofnął się i wpadł na Jessicę podziwiającą właśnie niezwykle wielki i historyczny brylant. Próbował przepraszać ją po francusku, którego nie znał, poddał się, przeszedł na angielski, a potem usiłował przeprosić po francusku za to, że przeprasza po angielsku, wówczas jednak zorientował się, że Jessica jest tak angielska, jak tylko być można. W ramach rekompensaty kupił jej kosztowną francuską kanapkę i strasznie drogi musujący sok jabłkowy. I tak się to zaczęło. Potem już nigdy nie zdołał przekonać Jessiki, że nie jest typem człowieka, który odwiedza galerie.
W te weekendy, kiedy nie zwiedzali galerii sztuki ani muzeów, Richard dreptał za Jessicą na zakupy, na które wybierała się zazwyczaj do zamożnej dzielnicy Knightsbridge, krótką chwilę spacerkiem i jeszcze krótszą taksówką od jej własnego mieszkania na Kensington Mews. Towarzyszył jej w wycieczkach do ogromnych, przytłaczających świątyń handlu, takich jak Harrods czy Harvey Nichols, sklepów, w których Jessica mogła kupić absolutnie wszystko, od biżuterii przez książki po cotygodniowe wiktuały.
Richard czuł nabożny podziw dla Jessiki, która była piękna, często nawet dowcipna, i z pewnością czekała ją wielka przyszłość. Jessica natomiast dostrzegła w nim ogromny potencjał, który, właściwie pokierowany przez odpowiednią kobietę, uczyni z niego idealnego kandydata na męża. Gdyby tylko nieco bardziej skoncentrował się na ważnych sprawach, mruczała do siebie i kupowała mu książki, takie jak: „Ubiór znaczy sukces” oraz „Sto dwadzieścia pięć nawyków, które wiodą na szczyt”, książki uczące, jak kierować biznesem niczym kampanią wojskową. Richard zawsze jej dziękował i zawsze zamierzał kiedyś je przeczytać. W dziale mody męskiej Harveya Nicholsa kupowała mu też ubrania, które uważała za odpowiednie – i nosił je posłusznie, przynajmniej w dni robocze. A dokładnie rok po ich pierwszym spotkaniu oznajmiła, że powinni poszukać pierścionka zaręczynowego.
– Czemu się z nią spotykasz? – spytał osiemnaście miesięcy później Garry z działu księgowości korporacyjnej. – Jest przerażająca.
Richard pokręcił głową.
– Kiedy ją bliżej poznać, okazuje się urocza.
Garry odstawił na miejsce jednego z trolli z biurka Richarda.
– Dziwię się, że pozwala ci się nimi bawić.
– Nigdy nie poruszała tego tematu. – Richard przesunął stworka. Miał bujną czuprynę neonowopomarańczowych włosów i nieco zagubioną minę.
W istocie poruszała go, i to nieraz. Jednakże zdołała przekonać samą siebie, że zbiór trolli Richarda to oznaka pewnej uroczej ekscentryczności, porównywalna do kolekcji aniołów pana Stocktona. Właśnie organizowała wystawę aniołów pana Stocktona i doszła do wniosku, że wielcy ludzie zawsze coś zbierają. Tak naprawdę Richard nie kolekcjonował trolli. Znalazł jednego na ulicy przed biurem i usiłując, na próżno, nadać nieco osobisty ton swemu miejscu pracy, umieścił na monitorze komputera. Po kilku miesiącach dołączyły do niego inne, prezenty od kolegów z pracy, którzy zorientowali się, że żywi upodobanie do owych paskudnych stworzeń. Richard dziękował za prezenty i rozmieszczał je w strategicznych miejscach biurka, obok telefonów i zdjęcia Jessiki w ramkach. Dziś tkwiła na nim przylepiona żółta kartka.
Było to piątkowe popołudnie. Richard zauważył kiedyś, że wydarzenia to tchórze. Nie lubią występować pojedynczo, lecz zbierają się w stada i atakują wszystkie naraz. Weźmy choćby ten szczególny piątek. Był to, jak podkreśliła Jessica co najmniej dziesięć razy w ciągu ostatniego miesiąca, najważniejszy dzień jego życia. Oczywiście nie najważniejszy dzień jej życia. Ten nadejdzie dopiero w przyszłości, gdy – Richard nie wątpił w to ani przez chwilę – ludzie obwołają ją premierem, królową czy nawet Bogiem. Lecz bez wątpienia w jego życiu był to dzień najważniejszy. Szkoda zatem, że mimo karteczki, którą Richard przykleił sobie na lodówce, i drugiej, zostawionej na zdjęciu Jessiki w biurze, zapomniał o nim całkowicie i na śmierć.
Był jeszcze raport Wandswortha, spóźniony i zaprzątający go niemal bez reszty. Richard sprawdził kolejny rząd liczb. Nagle zauważył, że strona siedemnasta zniknęła, i przygotował kolejny wydruk. Po następnej stronie wiedział już, że gdyby tylko dano mu spokój... gdyby jakimś cudem telefon nie zadzwonił...
Zadzwonił. Richard pstryknięciem włączył głośnik.
– Halo? Richard? Dyrektor chce wiedzieć, kiedy dostanie raport.
Richard zerknął na zegarek.
– Za pięć minut, Sylvio. Jest już prawie gotowy. Muszę tylko dołączyć prognozę zysków i strat.
– Dzięki, Dick. Zaraz po niego przyjdę.
Sylvia, jak sama lubiła mówić, była osobistą asystentką dyrektora. Otaczała ją aura bezlitosnej sprawności.
Richard wyłączył głośnik. Telefon natychmiast zadzwonił ponownie.
– Richardzie – przemówił głosem Jessiki. – Tu Jessica. Nie zapomniałeś, prawda?
– Zapomniałem? – Próbował przypomnieć sobie, o czym mógł zapomnieć. Spojrzał na zdjęcie Jessiki w poszukiwaniu natchnienia i znalazł je w aż nadto wyraźnej postaci małej żółtej karteczki przylepionej do jej czoła.
– Richardzie, podnieś słuchawkę.
Posłuchał, jednocześnie czytając notatkę.
– Przepraszam, Jess. Nie zapomniałem. Siódma wieczór w Ma Maison Italiano. Spotkamy się na miejscu?
– Jessica, Richardzie, nie Jess. – Na moment urwała. – Po ostatnim razie raczej nie. Potrafiłbyś zabłądzić nawet we własnym ogródku.
Richard miał właśnie zauważyć, że każdemu mogłaby pomylić się Galeria Narodowa z Narodową Galerią Portretu i że to nie ona spędziła cały dzień, stojąc na deszczu (co zresztą w jego opinii było równie zabawne jak nieskończone wędrówki po obu galeriach), zmienił jednak zdanie.
– Przyjdę do ciebie – oznajmiła Jessica. – Pójdziemy tam razem.
– Dobrze, Jess... przepraszam, Jessico.
– Potwierdziłeś naszą rezerwację, prawda, Richardzie?
– Tak – skłamał nader przekonująco. Drugi telefon na jego biurku rozdzwonił się przeraźliwie. – Jessico, posłuchaj, muszę...
– To dobrze – odparła Jessica i przerwała połączenie.
Największą sumę pieniędzy, jaką Richard wydał w życiu, przeznaczył na pierścionek zaręczynowy dla Jessiki osiemnaście miesięcy wcześniej, na jednym z wielu stoisk z biżuterią u Harrodsa. Odebrał drugi telefon.
– Cześć, Dick – rzekł Garry. – To ja, Garry.
Garry siedział kilka biurek dalej. Pomachał do Richarda znad lśniącego, wolnego od trolli blatu.
– Wciąż jesteśmy umówieni na drinka? Mówiłeś, że obgadamy projekt Mersthama.
– Rozłącz się, do cholery. Jasne, że jesteśmy.
Richard odłożył słuchawkę. Na dole karteczki dostrzegł numer telefonu. Zapisał go sam kilka tygodni wcześniej. I zrobił tę rezerwację. Był tego niemal pewien. Ale jej nie potwierdził. Zamierzał, lecz ciągle miał coś na głowie, a wiedział, że zostało mnóstwo czasu. Wydarzenia atakują stadnie...
Sylvia stała obok niego.
– Dick? Raport Wandswortha?
– Już prawie gotów, Sylvio. Zaczekaj momencik, dobrze?
Skończył wystukiwać numer. Westchnął z ulgą, gdy ktoś odpowiedział.
– Ma Maison. Czym mogę służyć?
– Tylko jednym – odparł Richard. – Stolikiem dla trzech osób na dziś wieczór. Chyba go zamówiłem. Jeśli tak, potwierdzam rezerwację. Jeśli nie, chciałbym go zamówić. Proszę.
Nie. Nie mieli ani śladu rezerwacji na nazwisko Mayhew. Ani Stockton. Ani Bartram – nazwisko Jessiki. A co do zamówienia stolika...
Najgorsze nie były same słowa, lecz ton, jakim przekazano mu informację. Stolik na dzisiejszy wieczór powinien zostać zarezerwowany wiele lat wcześniej, może nawet przez rodziców Richarda. Stolik na dzisiejszy wieczór był po prostu nieosiągalny. Gdyby nagle w drzwiach zjawił się papież, premier albo prezydent Francji i nie miał potwierdzonej rezerwacji, wylądowałby na ulicy.
– Ale tu chodzi o szefa mojej narzeczonej. Wiem, że powinienem był zadzwonić wcześniej. Jest nas tylko troje, czy nie można by...
Jego rozmówca odwiesił słuchawkę.
– Richard – wtrąciła Sylvia. – Dyrektor czeka.
– Jak sądzisz – spytał Richard – czy daliby mi stolik, gdybym zadzwonił i zaproponował im dodatkowe pieniądze?
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Bardzo dziękuję czytelnikom tej książki w jej najróżniejszych wersjach i inkarnacjach za ich uwagi, rady i opinie – a zwłaszcza Steve’owi Brustowi, Marcie Soukup, Dave’owi Langfordowi, Gene’owi Wolfe, Cindy Wall, Lorraine Garland i Kelli Bickman; Dougowi Youngowi i Sheili Ableman z BBC Books dziękuję za pomoc i rady, jestem też wdzięczny Jennifer Hershey i Lou Aronica z Avon Books. Chciałbym również podziękować wszystkim, którzy pośpieszyli mi z pomocą, kiedy fragmenty książki rozpadły się na tworzące je elektrony, oraz wyrazić swą wdzięczność dla Norton Utilities.
Pragnę też podziękować Pete’owi Atkinsowi za pomoc w złożeniu ostatecznej wersji tekstu.
Mapa dostępna w pełnej wersji eBooka.