Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Neil Gaiman tak mówi o swojej nowej książce: W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze świata dziecięcych bajek i grupę ludzi, którzy lubią jadać najróżniejsze rzeczy, znajdziecie też wiersz o tym, jak się zachować, gdy traficie do magicznego świata, i historię o chłopcu, który spotyka pod mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu też opowieść, która stanie się częścią mojej następnej książki dla dzieci, “Księgi cmentarnej” o chłopcu, który mieszka na cmentarzu, wychowywany przez umarłych, a także opowiadanie, które napisałem w młodości, zatytułowane “Jak sprzedać Most Pontyjski”, historia fantasy zainspirowana przez autentycznego człowieka, “Hrabiego” Victora Lustiga, który naprawdę sprzedał wieżę Eiffla, mniej więcej w taki właśnie sposób (po czym w kilka lat później zmarł w więzieniu Alcatraz). Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a także parę nie należących do żadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieję, że i tak się wam spodobają.
Gdy byłem chłopcem, Ray Bradbury wybrał ze swoich wcześniejszych zbiorów opowiadania, które, jak uznał, przypadną do gustu młodszym czytelnikom i wydał je w książkach “R jak rakieta” i “K jak kosmos”. Skoro zdecydowałem się na to samo, spytałem Raya, czy miałby coś przeciw temu, gdybym zatytułował ten zbiór “M jak magia”. (Nie miał.)
M naprawdę jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jeśli złoży się je razem jak należy. Można z nich tworzyć magię i sny. A także, mam nadzieję, kilka niespodzianek.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (4)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni (6)
Biblioteka Publiczna w Piasecznie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach
Miejska Biblioteka Publiczna im. Aleksandra Majkowskiego w Wejherowie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Ł. Górnickiego GALERIA KSIĄŻKI w Oświęcimiu (2)
Gminna Biblioteka Publiczna w Raszynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 199
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
M JAKMAGIA
NEIL GAIMAN
PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER
WYDAWNICTWO MAG
WARSZAWA 2007
Tytuł oryginału:M is for Magie
Copyright © 2007 by Neil Gaiman
Copyright for the Polish translation© 2007 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:Joanna Figlewska
Korekta:Urszula Okrzeja
Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:Irek Konior
Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejukul. Kolejowa 15/17, 01–217 Warszawatel./fax (22) 631–48–32, (22) 632–91–55, (22) 535–05–57www.olesiejuk.pl,www.oramus.pl
ISBN 978–83–7480–052–5Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAGul. Krypska 21 m. 63, 04–082 Warszawatel./fax (0–22) 813 47 43e–mail: [email protected]://www.mag.com.pl
Opowiadanie historii dzieciom przypomina wożenie drew do lasu. Książkę tę dedykuję wszystkim drwom.
Kiedy byłem młody, czyli – tak mi się przynajmniej wydaje – całkiem niedawno, uwielbiałem zbiory opowiadań. Opowiadanie dawało się przeczytać od początku do końca akurat w czasie, którym dysponowałem – w trakcie długiej przerwy, popołudniowej sjesty czy w pociągu. Zaczynało się, rozkręcało i porywało mnie w nowy świat, po czym dostarczało bezpiecznie z powrotem do szkoły czy domu pół godziny później.
Opowiadania, które przeczytamy w odpowiednim wieku, towarzyszą nam już zawsze. Możemy zapomnieć, kto je napisał i jaki nosiły tytuł. Czasami zapominamy nawet, co się w nich działo. Ale jeśli opowiadanie nas poruszy, to pozostaje z nami, ukryte w zakamarkach naszego umysłu, które my sami rzadko odwiedzamy.
Opowiadania grozy trzymają się nas najmocniej. Jeśli podczas lektury przebiega nam po plecach dreszcz, a po jej skończeniu odkrywamy, że powoli zamykamy książkę w obawie, by niczego nie spłoszyć, i odsuwamy się ostrożnie, to znaczy, że zostanie z nami po kres czasu. Kiedy miałem dziewięć lat, czytałem historię, która kończyła się obrazem pokoju pokrytego ślimakami. Mam wrażenie, że to były ślimaki ludożercy i pełzły powoli w czyjąś stronę, by go pożreć. Gdy teraz to wspominam, czuję ten sam dreszcz, jak wówczas, kiedy czytałem tę historię po raz pierwszy.
Fantasy wnika nam w kości. Czasami mijam pewien zakręt, z którego widać wieś położoną na łagodnych pagórkach, dalej za nimi wyższe, skaliste szare wzgórza, a w oddali góry i mgłę. Za każdym razem widok ten przywodzi mi na myśl Władcę Pierścieni, Książka ta tkwi gdzieś we mnie i ów obraz ją przywołuje.
A science fiction (choć, niestety, w tym zbiorze nie ma jej zbyt wiele) unosi nas między gwiazdy, w inne czasy, inne umysły. Nie ma to jak krótka wizyta w głowie obcego, by nam przypomnieć, jak niewiele różni nas od innych ludzi.
Opowiadania to niewielkie okienka do innych światów, innych umysłów i snów. To podróże, które pozwalają odwiedzić drugi koniec wszechświata i zdążyć wrócić na kolację.
Ja sam już od niemal ćwierć wieku pisuję opowiadania. Z początku stanowiły świetną metodę nauki pisarskiego rzemiosła. Młodym pisarzom najtrudniej przychodzi skończyć to, co zaczęli, i właśnie dzięki opowiadaniom nauczyłem się to robić. Dziś większość rzeczy, które piszę, jest raczej długa – długie komiksy, długie książki, długie filmy – zatem krótki tekst, coś co można skończyć w parę dni czy tydzień, to czysta frajda.
Moi ulubieni autorzy opowiadań z dzieciństwa pozostali w większości do dziś moimi ulubionymi autorami. To pisarze tacy, jak Saki, Harlan Ellison, John Collier czy Ray Bradbury, sztukmistrze i magicy, potrafiący za pomocą zaledwie dwudziestu sześciu liter i kilku znaków przestankowych rozbawić nas i złamać nam serce. A wszystko na zaledwie kilku stronicach.
Zbiory opowiadań mają jeszcze jedną zaletę: nie wszystkie zgromadzone w nich teksty muszą się nam podobać. Jeśli trafimy na jakiś, który nam nie odpowiada, wiemy, że wkrótce zacznie się następny.
W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze świata dziecięcych bajek i grupę ludzi, którzy lubią jadać najróżniejsze rzeczy, znajdziecie też wiersz o tym, jak się zachować, gdy traficie do magicznego świata, i historię o chłopcu, który spotyka pod mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu także opowieść, która stanie się częścią mojej następnej książki dla dzieci, Księgi cmentarnej, o chłopcu, który mieszka na cmentarzu, wychowywany przez umarłych, a także opowiadanie, które napisałem w młodości, zatytułowane Jak sprzedać Most Pontyjski, historia fantasy zainspirowana przez autentycznego człowieka, „Hrabiego” Victora Lustiga, który naprawdę sprzedał wieżę Eiffla, mniej więcej w taki właśnie sposób (po czym kilka lat później zmarł w więzieniu Alcatraz). Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a także parę nienależących do żadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieję, że i tak się wam spodobają.
Gdy byłem chłopcem, Ray Bradbury wybrał ze swoich wcześniejszych zbiorów opowiadania, które, jak uznał, przypadną do gustu młodszym czytelnikom i wydał je w książkach R jak rakieta i K jak kosmos. Skoro zdecydowałem się na to samo, spytałem Raya, czy miałby coś przeciw temu, bym zatytułował ten zbiór M jak magia, (Nie miał).
M naprawdę jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jeśli złoży się je razem jak należy. Można z nich tworzyć magię i sny. A także, mam nadzieję, kilka niespodzianek...
Neil Gaiman
Sierpień 2006
Siedziałem w moim biurze, pociągając ze szklaneczki żytniówkę i bezmyślnie czyszcząc automat. Na zewnątrz lał deszcz, jak przez większość czasu w naszym pięknym mieście, choć oczywiście biuro promocji turystyki twierdzi inaczej. Co prawda nie obchodziło mnie to; nie pracuję w biurze promocji turystyki, jestem prywatnym detektywem, i to jednym z najlepszych, choć na oko w życiu byście tego nie powiedzieli. W biurze wszystko się sypało, od dawna nie płaciłem komornego i nawet bimber się kończył.
Ciężkie czasy i tyle.
A do tego wszystkiego jedyny klient, jaki zgłosił się w tym tygodniu, nie zjawił się na rogu, gdzie czekałem na niego pół dnia. Mówił, że to będzie wielka sprawa, ale już nigdy się nie dowiem jaka. Zamiast u mnie, zameldował się w kostnicy.
Kiedy zatem weszła do mnie ta damulka, byłem pewien, że moje szczęście w końcu się odmieniło.
– Co sprzedajesz, paniusiu?
Posłała mi spojrzenie, które podnieciłoby nawet dynię i od którego serce zerwało mi się do olimpijskiego sprintu. Miała długie jasne włosy i figurę, na widok której Tomasz z Akwinu zapomniałby o swych ślubach. Ja w każdym razie zpomniałem o moich: nigdy nie przyjmować zleceń od kobitek.
– Co by pan powiedział na trochę zielonych? – spytała zmysłowym głosem, od razu przechodząc do rzeczy.
– Mów dalej, siostro.
Nie chciałem, żeby się zorientowała jak bardzo potrzebuję gotówki, toteż uniosłem dłoń do ust. Lepiej, by klienci nie widzieli, jak się ślinisz.
Otworzyła torebkę i wyciągnęła zdjęcie, błyszczącą odbitkę osiem na dziesięć.
– Poznaj e pan tego człowieka?
– W moim biznesie zna się różnych ludzi.
– Jasne. On nie żyje.
–To też wiem, skarbie. Stare wieści. To był wypadek.
Spojrzała na mnie wzrokiem tak zimnym, że można by rozbić go na kostki i wrzucić do koktajlu.
– Śmierć mojego brata nie była wypadkiem.
Uniosłem brwi – w moim biznesie przydają się różne dziwne umiejętności.
– Twojego brata? – Zabawne, nie wyglądała na lalę, która mogłaby mieć brata.
– Jestem Jill Dumpty.
– Humpty Dumpty był twoim bratem?
–I nie spadł sam z tego muru, panie Paluch. Zepchnięto go.
Dumpty maczał palce w większości mętnych interesów w tym mieście. Bez trudu potrafiłbym wymienić pięciu gości, którzy woleliby widzieć go martwym niż żywym.
No, bez większego trudu.
– Rozmawiałaś o tym z glinami?
– Nie, żołnierze Króla nie chcą mieć nic wspólnego z jego śmiercią. Mówią, że po upadku starali się go zebrać w jedną całość.
Odchyliłem się na krześle.
– O co ci zatem chodzi? Gdzie tu moje miejsce?
– Chcę, żeby znalazł pan zabójcę, panie Paluch. Chcę, by stanął przed sądem, chcę, by usmażył się jak jajecznica. Och, i jeszcze jeden drobiazg – dodała lekkim tonem. – Humpty przed śmiercią zabrał z domu małą brązową kopertę ze zdjęciami, które miał mi wysłać, medycznymi zdjęciami. Jestem pielęgniarką, robię dyplom. Są mi potrzebne do egzaminu.
Przyjrzałem się bliżej swoim paznokciom, po czym uniosłem wzrok ku jej twarzy, po drodze oceniając talię i parę przyjemnych krągłości. Niezła była, choć jej mały nosek odrobinę błyszczał.
– Biorę tę sprawę. Siedemdziesiąt pięć dziennie i dwie setki premii, jeśli coś znajdę.
Uśmiechnęła się. Żołądek ścisnął mi się i wystartował na orbitę.
– Dostanie pan dodatkowe dwieście, jeśli dostarczy mi pan zdjęcia. Bardzo mi na nich zależy. Naprawdę chcę zostać pielęgniarką. – Rzuciła na biurko trzy pięćdziesiątki.
Pozwoliłem, by na mych męskich ustach zatańczył ironiczny uśmieszek.
– Hej, siostro, może dasz się zaprosić na obiad? Właśnie zarobiłem trochę grosza.
Mimowolnie zadrżała z podniecenia i wymamrotała coś o tym, że zawsze miała pociąg do karłów, więc wiedziałem, że dobrze trafiłem. Potem obdarzyła mnie krzywym uśmiechem, od którego zgłupiałby nawet Albert Einstein.
– Najpierw proszę znaleźć mordercę mojego brata, panie Paluch. I moje zdjęcia. Potem możemy się zabawić.
Zamknęła za sobą drzwi. Być może wciąż padał deszcz, ale jakoś tego nie zauważyłem.
Istnieją miejsca w tym mieście, o których nie wspomina biuro promocji turystyki. To miejsca, gdzie policjanci poruszają się trójkami, jeśli w ogóle się tam zjawią. W mojej pracy człowiek musi odwiedzać je częściej niż to zdrowe. Najzdrowiej nie bywać tam nigdy.
Czekał na mnie przed barem Luigiego. Podszedłem go od tyłu; moje buty na gumowych podeszwach stąpały bezszelestnie po lśniącym, mokrym chodniku.
– Cześć, Elek.
Podskoczył i obrócił się gwałtownie, a ja odkryłem, że spoglądam wprost w lufę czterdziestki piątki.
– A, to ty Paluch. – Szybko schował broń. – Nie nazywaj mnie tak. Dla ciebie jestem Bernie Melek, kurduplu, i lepiej o tym nie zapominaj.
– Elemelek bardziej mi się podoba, Elek. Kto zabił Humpty’ego Dumpty’ego?
Elek był dość osobliwym ptakiem, ale w moim zawodzie wybredność nie popłaca. Nie miałem lepszego kontaktu w podziemiu.
– Pokaż mi kolor swojej forsy.
Zademonstrowałem mu pięćdziesiątkę.
– Do diabła – mruknął. – Jest zielona. Czemu nie mogliby dla odmiany zrobić partii liliowej albo ma– rengo? – Mimo wszystko przyjął banknot. – Wiem tylko, że Tłuścioch maczał palce we wszystkim. Nie ma w tym mieście placka, którego by nie skosztował.
–1 co?
–Jeden z tych placków nadziano dwudziestoma czterema kosami.
– Że co?
– Mam ci to narysować? Bo... uggh. – Skulił się i runął na chodnik. Z pleców sterczał mu bełt strzały.
Elemelek już nigdy nie zaśpiewa.
***
Sierżant Robin pochylił się i spojrzał z góry na ciało, a potem, także z góry, na mnie.
– A niech mnie dunder świśnie – rzekł – jeśli to nie Tomcio Paluch we własnej osobie.
– Nie zabiłem Elemelka, sierżancie.
–1 przypuszczam, że anonimowy telefon, który odebraliśmy na komisariacie, informujący, że jeszcze dzisiaj zamierzasz załatwić świętej pamięci pana Melka, to zwykła podpucha?
– Jeśli go zabiłem, gdzie są moje strzały? – Otworzyłem paczkę gumy i zacząłem żuć. – Ktoś mnie wrąbią.
Sierżant pyknął z fajeczki z pianki morskiej, potem odłożył ją i zamyślony zagrał na swym oboju kilka taktów z uwertury do „Wilhelma Telia”.
– Może tak, może nie. Ale wciąż jesteś podejrzany. Nie wyjeżdżaj z miasta. I, Paluch...
–Tak?
– Śmierć Dumpty’ego to był wypadek. Tak stwierdził koroner, ja też tak mówię. Zostaw tę sprawę.
Zastanowiłem się chwilę, potem pomyślałem o pieniądzach i dziewczynie.
– Nic z tego, sierżancie.
Wzruszył ramionami.
– To twój pogrzeb. – Zabrzmiało to, jakby faktycznie się na niego zapowiadało.
Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że może ma rację.
– To nie twoja liga, Paluch, grasz teraz z dużymi chłopcami. A to bardzo niezdrowe.
Z tego co pamiętałem z czasów szkolnych, miał rację. Za każdym razem, kiedy grałem z dużymi chłopakami, bili mnie na kwaśne jabłko. Ale skąd – jakim cudem Robin o tym wiedział? I wtedy przypomniałem sobie coś jeszcze.
To właśnie Robin bił mnie najczęściej.
***
Uznałem, że czas na coś, co my, zawodowcy, nazywamy pracą u podstaw. Zacząłem dyskretnie rozpytywać się po mieście, ale nie dowiedziałem się o Dumptym niczego, czego nie wiedziałbym wcześniej.
Humpty Dumpty był prawdziwym śmierdzącym jajkiem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zjawił się w mieście – młody i bystry treser, organizujący pokazy sztuczek w wykonaniu trzech ślepych myszy. Bardzo szybko zszedł na złą drogę. Hazard, wódka, kobiety, ta sama stara śpiewka. Bystry dzieciak sądzi, że w Bajkowie złoto leży na ulicach, i nim się obejrzy, już jest za późno.
Dumpty zaczął od wymuszeń i kradzieży na małą skalę – jego tresowane dziki o ostrych kłach zaganiały ludzi na drzewa, a on zbierał porzucone rzeczy i sprzedawał na czarnym rynku. Potem przerzucił się na szantaż – najgorsze świństwo jakie istnieje. Wówczas to jedyny raz skrzyżowały się nasze drogi. Młody chłopak z towarzystwa – nazwijmy go pan Kotek – zatrudnił mnie, bym odzyskał kompromitujące zdjęcia, na których widać było, z kim leżał w łóżeczku. Zdobyłem je, ale nauczyłem się też, że niezdrowo jest wtrącać się do spraw Tłuściocha, a nigdy nie popełniam dwa razy tego błędu. Do diabła, w mojej profesji nie stać mnie na to, by nawet raz popełnić ten sam błąd.
Życie jest ciężkie. Pamiętam, jak w mieście zjawiła się dziewczynka z zapałkami... Ale nie, nie chcecie słuchać o moich problemach. Jeśli jeszcze nie zginęliście, macie przecież własne.
W archiwum gazety sprawdziłem wszystko, co mieli na temat śmierci Dumptyego. W jednej chwili siedział na murze, w drugiej leżał w kawałkach pod nim. Wszystkie konie Króla i wszyscy żołnierze zjawili się na miejscu w ciągu kilku minut, ale on potrzebował czegoś więcej niż pierwszej pomocy. Wezwano doktora Oj boli – kumpla Dumpty’ego z czasów pracy ze zwierzętami – choć nie wiem, co mógłby zdziałać doktorek, kiedy gość nie żyje.
Jedną chwileczkę – doktor Ojboli!
W moim zawodzie zdarza się czasem takie uczucie: dwie szare komórki zderzą się jak trzeba i po sekundzie masz już prawdziwy pożar mózgu.
Pamiętacie klienta, który się nie zjawił – tego, na którego czekałem cały dzień na rogu? Przypadkowa śmierć. Nie zadałem sobie trudu, by to sprawdzić – nie stać mnie na marnowanie czasu na klientów, którzy i tak nie zapłacą.
Wyglądało na to, że miałem trzy trupy. Nie jednego.
Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem na komisariat.
– Mówi Paluch – poinformowałem dyżurnego. – Połączcie mnie z sierżantem Robinem.
Usłyszałem trzask, a potem jego głos.
– Tu Robin.
– Mówi Paluch.
– Cześć, Tomciu. – Cały stary Robin. Już gdy byliśmy dziećmi naśmiewał się z mojego wzrostu. – W końcu doszedłeś do tego, że śmierć Dumpty’ego to wypadek?
–Nie, teraz prowadzę śledztwo w sprawie trzech śmierci. Tłuściocha, Berniego Melka i doktora Ojboli.
– Ojboli? Chirurga plastycznego? Zginął w wypadku.
– Jasne, a twoja matka była żoną twojego ojca.
Przez chwilę milczał.
– Paluch, jeśli dzwonisz tu żeby wygadywać świństwa, to daj sobie spokój. Jakoś mnie to nie bawi.
– W porządku, mądralo. Skoro śmierć Humptyego Dumpty’ego to wypadek, tak samo jak doktora Ojboli, powiedz mi jedno: kto zabił Elemelka?
Rzadko oskarżają mnie o zbyt wybujałą wyobraźnię, przysiągłbym jednak, że w tym momencie usłyszałem, jak uśmiechnął się z drugiej strony.
– Ty, Paluchu. Stawiam na to moją odznakę.
W słuchawce zapadła cisza.
***
W moim biurze było zimno i ponuro, toteż wybrałem się do baru Joego w poszukiwaniu towarzystwa i drinka. Albo paru.
Dwadzieścia cztery kosy. Martwy lekarz. Tłuścioch. Elemelek. Do diaska, w tej sprawie było więcej dziur niż w szwajcarskim serze i więcej splątanych wątków niż w podartej makramie. I skąd w tym wszystkim wzięła się smakowita panna Dumpty? Ona i ja, świetna byłaby z nas para. Kiedy to wszystko się skończy, może wyskoczylibyśmy razem do małego hoteliku należącego do Luiego, gdzie nikt nie pyta o akt ślubu. Nazywają go Chatką z Piernika.
Zawołałem barmana.
– Hej, Joe.
– Tak, panie Paluch? – Czyścił właśnie kieliszek szmatą, która za lepszych czasów pełniła rolę koszuli.
– Poznałeś kiedyś siostrę Tłuściocha?
Podrapał się po policzku.
–Nie przypominam sobie. Siostrę... że co? Tłuścioch nie miał siostry.
– Jesteś pewien?
– Jasne, że jestem. Pamiętam, kiedy moja siostra urodziła pierwsze dziecko, powiedziałem Tłuściochowi, że zostałem wujem. A on spojrzał na mnie, jak to on, i mówi „Ja nigdy nie zostanę wujem, Joe. Nie mam sióstr, braci ani w ogóle żadnej rodziny”.
Skoro tajemnicza panna Dumpty nie była jego siostrą, to kim była?
– Powiedz mi, Joe, widziałeś go kiedyś w towarzystwie cizi, mniej więcej tego wzrostu i takich kształtów? – Moje dłonie zakreśliły parę parabol. – Wygląda jak bogini miłości w kolorze blond.
Pokręcił głową.
– Nigdy nie widziałem go z żadną lalunią. Ostatnio spotykał się często z jakimś medykiem, ale tak naprawdę obchodziły go tylko jego świrnięte zwierzaki i ptaki.
Pociągnąłem łyk drinka. O mało nie przepalił mi gardła na wylot.
– Zwierzaki? Sądziłem, że dał sobie z tym spokój.
– Nie, parę tygodni temu przyszedł tu z całym stadem kosów, które uczył śpiewać „Czyż to nie pyszny placek dla lala”.
– Lala?
– Właśnie. Nie mam pojęcia dla kogo.
Odstawiłem szklankę. Parę kropel wylało się na bar, patrzyłem, jak zżerają farbę.
– Dzięki, Joe, bardzo mi pomogłeś. – Wręczyłem mu dziesięciodolarówkę. – To za informacje – dodałem. – Nie wydaj wszystkiego od razu.
W moim zawodzie tylko takie żarciki pozwalają człowiekowi nie zwariować.
***
Pozostał mi jeszcze jeden kontakt. Matka Gąska. Znalazłem budkę i wybrałem jej numer.
– Sklepik Matki Gąski – ciastka, ciasteczka i licencjonowana garkuchnia.
– Tu Paluch, Mamo.
– Tomcio? Nie mogę z tobą rozmawiać. To niebezpieczne.
– Przez pamięć dawnych czasów, słodziutka. Jesteś mi coś winna.
Dwóch marnych złodziejaszków włamało się kiedyś do Mamy i zabrało wszystko. Wytropiłem ich i zwróciłem jej ciastka i garnki.
– Zgoda, ale wcale mi się to nie podoba.
– Mamo, wiesz wszystko, co dotyczy jedzenia w tym mieście. Jakie znaczenie ma placek z dwudziestoma czterema tresowanymi kosami?
Zagwizdała głośno, przeciągle.
– Naprawdę nie wiesz?
– Gdybym wiedział, nie pytałbym.
– Powinieneś częściej czytać rubrykę dworską, skarbie. Rany, wierz mi, to nie twoja liga.
– No, dalej, Mamo, wykrztuś to.
– Tak się składa, że to szczególne danie parę tygodni temu podano samemu Królowi... Tomcio, jesteś tam?
– Jestem, Mamo – odparłem cicho. – Nagle mnóstwo rzeczy nabrało sensu.
Odłożyłem słuchawkę.
Zaczynało wyglądać na to, że mały Tomcio Paluch natrafił na naprawdę soczysty placek.
Z nieba padał deszcz, zimny, niezmienny.
Wezwałem taksówkę.
Kwadrans później wyłoniła się, kopcąc, z ciemności.
– Spóźniłeś się.
– Złóż skargę w biurze promocji turystyki.
Wspiąłem się na tylne siedzenie, opuściłem szybę i zapaliłem papierosa. I pojechałem na spotkanie z Królową.
***
Drzwi wiodące do prywatnej części pałacu były zamknięte. To część, której publika nie widuje, ale ja nigdy nie należałem do publiki, a niewielki zamek okazał się żadną przeszkodą. Drzwi do prywatnych komnat, ozdobione wielkim czerwonym sercem okazały się otwarte, zapukałem zatem i wszedłem, nie czekając na odpowiedź.
Królowa Kier była sama. Stała przed lustrem. W jednej dłoni trzymała talerz ciasteczek, drugą pudrowała nosek. Obróciła się, ujrzała mnie i sapnęła głośno, upuszczając ciastka.
– Cześć, Króluniu – rzuciłem. – A może wolisz, żebym nazywał cię Jill?
Nawet bez blond peruki niezła z niej była lala.
– Wynoś się stąd – syknęła.
– Raczej nie, paniusiu. – Przysiadłem na łóżku. – Pozwól, że coś ci opowiem.
– Proszę. – Sięgnęła za siebie w stronę ukrytego guzika alarmu.
Pozwoliłem jej go nacisnąć. Po drodze przeciąłem przewody – w moim zawodzie nie ma czegoś takiego jak nadmiar ostrożności.
– Pozwól, że coś ci opowiem.
– Już to mówiłeś.
– Zrobię to po mojemu.
Zapaliłem papierosa. Wąska smużka błękitnego dymu poszybowała ku niebu. Wiedziałem, że ja także tam trafię, jeśli moje przeczucie okaże się błędne. Ale z wiekiem nauczyłem się ufać przeczuciom.
Zbielała bardziej niż większość trupów, które zdarzyło mi się oglądać. Uniosła dłoń, zakrywając świeżo upudrowany nosek.
– Widzisz, od wielu lat znam Tłuściocha. Dawno, dawno temu nieźle zarabiał, tresując zwierzęta i ptaki i zlecając im różne ciemne sprawki. Toteż pomyślałem sobie... Ostatnio miałem klienta, który się nie zgłosił, bo wcześniej ktoś go załatwił. Doktor Ojboli, dawny weterynarz, obecnie chirurg plastyczny. Według oficjalnej wersji usiadł za blisko ognia i się stopił.
Przypuśćmy jednak, że zabito go, by nie zdradził nikomu czegoś, o czym wiedział. Dodałem dwa do dwóch i zgarnąłem pulę. Zrekonstruujmy całą scenę: byłaś w ogrodzie – pewnie wieszałaś pranie – gdy zjawił się kos, jeden z tresowanych ptaków Dumptyego z placka, i oddziobał ci nos.
Stałaś tak w ogrodzie, zasłaniając dłonią twarz, kiedy nagle zjawił się Tłuścioch z propozycją nie do odrzucenia. Miał cię przedstawić chirurgowi plastycznemu, który za odpowiednią cenę załatwi ci nowy nos, równie dobry jak stary i nikt się o niczym nie dowie. Jak dotąd się zgadza?
Tępo pokiwała głową. Dopiero po chwili zdołała się odezwać.
– Mniej więcej. Tyle że uciekłam do siebie, by się posilić bułką z masłem. Tam mnie znalazł.
–W porząsiu. – Na jej policzkach pojawił się cień rumieńca. – Przeszłaś operację u Ojboli i nikt o niczym nie wiedział, dopóki Dumpty nie poinformował cię, że ma zdjęcia z całego zabiegu. Musiałaś się go pozbyć. Parę dni później spacerowałaś po ogrodach i nagle zobaczyłaś Dumpty’ego. Siedział na murze, zwrócony do ciebie plecami i patrzył w dal. W ataku szału popchnęłaś i Humpty Dumpty spadł z muru.
Teraz już naprawdę miałaś kłopoty. Nikt nie podejrzewał cię o morderstwo. Ale gdzie się podziały zdjęcia? Oj boli ich nie miał, choć wyczuł pismo nosem i trzeba go było załatwić – bo mógł się ze mną spotkać. Nie wiedziałaś jednak, ile mi powiedział, i wciąż nie miałaś zdjęć, więc wynajęłaś mnie, żebym je znalazł. I to był twój błąd, siostro.
Jej dolna warga zadrżała, moje serce także.
– Nie wydasz mnie chyba, prawda?
– Siostro, dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie wybaczam takich rzeczy.
Trzęsącą się ręką zaczęła rozpinać bluzkę.
– Może zdołamy jakoś dojść do porozumienia? Pokręciłem głową.
– Przykro mi, wasza wysokość. Pani Paluchowa nauczyła swojego syna trzymać się z dala od arystokracji. Szkoda, ale tak to już jest.
Dla bezpieczeństwa odwróciłem wzrok, co okazało się pomyłką. Nim zdążyłbyś zagwizdać pobudkę, w jej dłoniach pokazał się maleńki damski pistolecik, celujący wprost we mnie. Spluwa nie była duża, ale wiedziałem, że ma dostatecznego kopa, by trwale wyłączyć mnie z gry.
Lalunia była mordercza.
– Proszę odłożyć broń, wasza wysokość.
Sierżant Robin wszedł przez drzwi sypialni, Ściskając w potężnej jak szynka łapie policyjny rewolwer.
– Przepraszam, że cię podejrzewałem, Paluch – dodał sucho. – Choć w sumie to masz szczęście, niech mnie dunder świśnie. Kazałem cię śledzić i w efekcie podsłuchałem całą rozmowę.
– Cześć, sierżancie. Dzięki, że wpadłeś, ale to jeszcze nie wszystko. Zechcesz usiąść i posłuchać do końca?
Skinął głową i usiadł obok drzwi, jego broń nawet nie drgnęła.
Wstałem z łóżka i podszedłem do Królowej.
– Bo widzisz, laluniu, nie powiedziałem ci, kto miał fotki twojej operacji. Humpty Dumpty, kiedy go zabiłaś.
Między doskonałymi brwiami pojawiła się urocza zmarszczka.
– Nie rozumiem... Kazałam przeszukać ciało.
– Jasne, po wszystkim. Ale jako pierwsi na miejscu zjawili się żołnierze Króla. Gliny. I jeden z nich zabrał kopertę. Kiedy już wszystko by ucichło, szantaż znów by się zaczął, tyle że tym razem nie wiedziałabyś kogo zabić. I jestem ci winien przeprosiny. – Schyliłem się, by zawiązać sznurówkę.
– Czemu?
– Oskarżyłem cię o to, że dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie zrobiłaś tego. Ta strzała należała do chłopaka, który najlepiej w naszej szkole strzelał z łuku. Powinienem był od razu rozpoznać to charakterystyczne upierzenie. Czyż nie tak – dodałem odwracając się do drzwi – Robinie „Hoodzie”?
Udając, że zawiązuję but, zebrałem z podłogi parę ciasteczek z dżemem Królowej. Teraz cisnąłem jedno w górę i celnym rzutem stłukłem jedyną żarówkę w pokoju.
Opóźniło to strzelaninę o zaledwie kilka sekund, ale kilka sekund wystarczyło mi w zupełności. I podczas gdy Królowa Kier i sierżant Robin „Hood” z entuzjazmem rozwalali się na drobne kawałki, ja się zmyłem.
W mojej profesji trzeba pilnować swojego szefa.
Chrupiąc ciasteczko, wyszedłem z pałacowych ogrodów na ulicę. Przystanąłem przy kuble ze śmieciami, próbując spalić brązową kopertę pełną zdjęć, którą wyciągnąłem z kieszeni Robina, kiedy go mijałem, ale deszcz padał tak mocno, że nie chciała się zająć ogniem.
Kiedy wróciłem do siebie, zadzwoniłem do biura promocji turystyki, żeby się poskarżyć. Powiedzieli, że deszcz jest potrzebny rolnikom, a ja odparłem, co mogą sobie z nim zrobić.
Oznajmili, że wszystkim jest ciężko.
A ja mruknąłem.
– No tak.
Na początku lat sześćdziesiątych, gdy miałem trzy czy cztery lata, zlikwidowano większość torów kolejowych. Władze zmasakrowały wówczas całą sieć kolejową. Odtąd można było pojechać tylko do Londynu, a miasteczko, w którym mieszkałem, stało się końcem trasy.
Oto moje najwcześniejsze wyraźne wspomnienie: miałem półtora roku. Matka leżała w szpitalu i rodziła moją siostrę, a babcia zabrała mnie na spacer na most i uniosła, bym mógł oglądać przejeżdżający w dole pociąg, dyszący i dymiący niczym czarny, żelazny smok.
W ciągu następnych kilku lat wycofano ostatnie parowozy. Wraz z nimi zlikwidowano sieć torów, łączącą wioski z miastami, miasteczka z wsiami.
Nie wiedziałem, że pociągi mogą zniknąć. Gdy skończyłem siedem lat, przeszły do historii.
Mieszkaliśmy w starym domu na przedmieściach. Puste pola naprzeciwko leżały odłogiem. Często przełaziłem przez płot, kładłem się w cieniu niewielkiej kępy sitowia i czytałem książki albo też, gdy ogarniała mnie żądza przygody, badałem tereny opuszczonej posiadłości za polami. Był tam stary, zarośnięty, ozdobny staw, nad którym przerzucono niski drewniany mostek. W trakcie moich wypraw do ogrodów i lasów dworskich nigdy nie natknąłem się na żadnego strażnika bądź dozorcę. Nigdy też nie próbowałem wchodzić do samego domu. Wołałem nie kusić losu, a zresztą wierzyłem święcie, że wszystkie puste stare domy są nawiedzone.
Nie oznacza to, że byłem naiwny. Po prostu wierzyłem we wszystko co mroczne i niebezpieczne. Jeden z głównych artykułów mej dziecięcej wiary głosił, iż noc przynosi ze sobą duchy i wiedźmy, wygłodniałe, łopoczące płaszczami i odziane w czerń.
Na szczęście obowiązywała też zasada odwrotna. Dzień oznaczał bezpieczeństwo. Za dnia nic mi nie groziło.