Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Literatura Jakuba Nowaka nie tylko kipi od pomysłów, które innym wystarczyłyby na całe fantastyczne cykle, ale napisana została z rzadkim literackim wyczuciem, gęstością i świadomością pisarskich arkanów. Autor to pisarz i politolog, który od początku podąża swoimi ścieżkami. Wizje SF oszałamiającej przyszłości, fantastycznej przeszłości i złożonej teraźniejszości rzadko bywają tak brawurowe, bogate i przemyślane.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 513
Karnawał wyruszył z Wenecji pierwszego marca 1875 roku, w dniu rozpoczęcia nalotów na Warszawę. Kiedy wraz ze wschodem słońca hałaśliwy i pijany korowód opuszczał świetliste miasto, w stolicę nieistniejącego państwa uderzyły pierwsze bomby.
Karnawał poszedł na północ. Pełzał jak glista po italskich księstwach, niespiesznie i chaotycznie. Żywił się gwałtem, posoką i ogniem, wysrywał zgliszcza wsi i miasteczek, siał trupami tych, którzy stawali mu na drodze. Pęczniał. Rósł. Tuczył się. Aż w końcu dojrzał: pełen morderców, dezerterów i złodziei; makabrycznych kuglarzy, zwyrodniałych pokrak i rozpadających się kurew. Pełen cynicznych księży i fanatycznych grzeszników; dekadenckich arystokratów, którym było już wszystko jedno i obłąkanych technerów, o których dziełach krążyły legendy. I z tajemniczym, wiecznie pijanym Wodzirejem na czele, królem chaosu i przemocy, najbardziej okrutnym i szalonym z nich wszystkich.
Wreszcie karnawał był tak potężny, że widoczny nawet na kresowych łąkach: gigantyczna, rozwlekła kolumna gdzieś na widnokręgu, niepokojąca rozedrgana wstęga zawsze na granicy pola widzenia. Wtedy wpełzł do Francji, by pożywić się krwią konającego kraju. A papież, zimowi kardynałowie i królowa Włoch wreszcie odetchnęli.
Młody pies wzleciał powoli na taras przydworcowej kawiarni. Wynurzył się niespodziewanie zza stalowych kwiatów oplatających barierkę i szybował nieporadnie ponad głowami gości. Poszczekiwał cicho do ich speszonych twarzy – zamożni i światowcy, w większości nie wiedzieli jednak rzeczy oczywistej nawet dla najmłodszych dzieci z portu w dole: pies musiał wskoczyć do pneumotunelu i rzuciło nim w górę. Kiedy kelner wyniósł zdezorientowanego zwierzaka do kuchni, wszystko wróciło do normy. Towarzystwo znów jęło obserwować kobietę w sukni w maki.
Kilkanaście stolików, kilkadziesiąt par ciekawskich oczu. Głównie Niemcy, mężczyźni w podróży (wokół nich płaszcze, walizy i parasole), nerwowo spoglądający zza fajek, gazet, kieliszków i filiżanek na przechadzającą się na końcu tarasu brunetkę.
Była sama i była piękna. Purpurowe maki wyrastały wśród plis czarnej tafty jej sukni, pięły się po szczupłej talii i krzywiźnie piersi, by rozkwitać na koronce dekoltu i wokół szyi, gdzie kładły się na nich ciemne kosmyki upiętych wyżej włosów. To nie był strój podróżny, i mężczyźni wiedzieli o tym doskonale. Pocili się, mimo że dzień był chłodny, a słońce zachodziło.
Spacerowała wzdłuż barierki, głaskała stalowe róże, patrzyła w dół, na port i miasto. Obserwowała przyportowe kamienice i wysokie kominy statków za nimi. I dalej, tam gdzie najgłębiej, gdzie zacumowane były dwa kradnące ciepłe światło pancerne giganty. Trwały nieruchomo naszpikowane lufami, jak kanciaste stalowe jeże, chluba marynarki Rzeszy.
Port nie kładł się do snu. Transportowce, wozy, wagony, rozbiegani ludzie i niekończąca się wymiana: wyładunek i załadunek – tysiące skrzyń płynęły w powietrzu równymi rzędami po trajektoriach wytaczanych przez niewidzialne tunele. I ciągły, nużący hałas: mewy przekrzykujące się z portowymi syrenami i metaliczne pomruki – te głośniejsze szły wibracją z wnętrza dworcowej hali. Te cichsze – ze stoczni na wschodzie, gdzie wielkie mechaniczne ptaki niezgrabnie chyliły się nad wybebeszonymi kadłubami.
Kobieta westchnęła i zatrzymała się na końcu tarasu. Siedzący najbliżej pijany Szwed mógłby przysiąc, że pośród zapachów zatoki, dworca i tureckiego tytoniu poczuł woń jej perfum. Pachniała makami i czymś jeszcze, co Szwedowi kojarzyło się z pogrzebami odprawianymi w jego rodzinnej parafii w Falun.
— Już powinien tu być — powiedział mężczyzna przy stoliku w cieniu dworcowej ściany. Miał czterdzieści lat, krótkie szpakowate włosy, drogi londyński garnitur i laskę ze stalową rękojeścią w kształcie smoczego pyska.
— I zaraz będzie — odparł jego towarzysz, dużo starszy i wyższy. Jego ziemista twarz przypominałaby pomiętą kartkę, gdyby nie umazane kawą gęste siwe wąsy. — Meinhold nie przepuściłby takiej okazji.
Szpakowaty skrzywił się i spojrzał na brunetkę przy barierce. Stała nieruchomo, tyłem do wszystkich.
— Widziałeś? — Wąsacz podsunął młodszemu „Danziger Zeitung”. Rozmawiali po angielsku. — Minął już rok, a jest tego więcej i więcej.
Ostatnią stronę gazety zajmował list gończy za Piotrem Ostrowskim, polskim mordercą, spiskowcem, okultystą, masonem, złodziejem i podpalaczem; wrogiem Rzeszy, pokoju i Sztuki; sprawcą plugawego zamachu na Ottona Eduarda Leopolda, księcia von Bismarck-Schönhausen, księcia von Lauenburg, Kanclerza Rzeszy. Centralną część ogłoszenia stanowiła podobizna Ostrowskiego: psychopatyczne spojrzenie wyzierające spod krzaczastych brwi, wykrzywione tłuste usta i skołtuniona czupryna nie zostawiały czytelnikowi najmniejszych wątpliwości, że ma do czynienia ze skurwysynem w najczystszej postaci.
— Cena za jego głowę wciąż rośnie — powiedział szpakowaty.
— Bo Żelazny Kanclerz nie zapomina. Mogą go całego przerobić na mechaida, ale dopóki bić będzie w nim ludzkie serce, Kanclerz będzie pamiętał.
Szpakowaty odłożył gazetę i westchnął. Zastygł na ułamek sekundy, utkwiwszy wzrok ponad ramieniem wąsacza.
— Meinhold? — spytał starszy.
— We własnej osobie.
Na progu tarasu stało trzech mężczyzn. Z przodu bliźniacy w mundurach pruskich czarnogwardzistów: profesjonalni zabójcy i przyzwoici technerzy. Rozglądali się po kawiarni z ćwiczoną latami podejrzliwością. Trzeci trzymał się z tyłu i sięgał im do ramion. Pozbawiony włosów, szyi i wyznaczników wieku, wyglądał jak wielkie jajo przystrojone w garnitur, rękawiczki i pstrokate ciżmy. Na jego obłej piersi kładł się wisior: czarny orzeł wpisany w złoty, zwrócony ku górze pentagram. Wisior ogłaszał: oto Herman Meinhold, Cesarski Mistrz Sztuki, uznany specjalista militarnej biologii mechanicznej.
Jeden z gwardzistów podszedł do pięknej brunetki. Gdy po kilku zdaniach ruszyli w stronę Meinholda, goście kawiarni obserwowali ich z milczącym zainteresowaniem. Choć żyli w świecie, w którym cuda spowszedniały już dawno, Mistrz Sztuki publicznie dobierający sobie katarynę stanowił widok doprawdy ekscytujący.
Herman Meinhold był bowiem pyszny i głupi. A dwaj mężczyźni przy stoliku pod ścianą właśnie na to liczyli.
Przybysze i kobieta opuścili kawiarnię. Niedługo później od stolików poczęli wstawać agenci: dwaj barczyści ortodoksyjni Żydzi, po nich niemiecki kupiec i jego towarzyszka.
Szpakowaty dobrze zapamiętał uśmiech wychodzącego grubasa, teraz podsycał nim swoją wściekłość. Stary nasłuchiwał odgłosów z portu. Dłuski zaraz powinien zacząć przedstawienie.
Nagle niebo zgasło na kilka chwil. Rozległy cień przepłynął bezszelestnie nad tarasem, zdawałoby się – na wyciągnięcie ręki. Ludzie odruchowo pochowali głowy w ramiona i, nerwowo uśmiechnięci, przyglądali się cumowaniu brytyjskiego żywolotu.
Bioid lądował na dworcowym dachu. Oplatająca gondolę zielona larwa była wielkości dwóch lokomotyw. Powoli zbliżała się do pali cumowniczych, Union Jack rozpostarty na wypełnionym gazem wielkim organicznym grzybie żarzył się dumnie i nieco złowieszczo. Bioid wypuścił parujące macki, te znalazły pale i oplotły je, przyciągając sterowiec ku płycie lądowiska.
— La Rochelle długo nie wytrzyma — powiedział obojętnie wąsacz. — W sierpniu miną już dwa lata.
Szpakowaty wiedział, że ten spokój to pozór, starzec cierpiał. Jego matka była Francuzką, wąsacz spędził we Francji pół długiego życia. Dziś tamten kraj nie istniał, de facto zdelegalizowany jednym pociągnięciem pióra brytyjskiej królowej. Ostatni z bastionów starej Francji właśnie padał, od pięciu lat oblegany przez pancerniki Sojuszu. Rok temu, gdy twierdza wciąż jeszcze trzymała się mocno, okręty Sojuszu, nie przerywając oblężenia, zaczęły wypełzać z wody, by lądem, ziemią i powietrzem naprzeć na mury. Dziś niewiele różniło La Rochelle od zgliszcz Paryża czy Warszawy, ale miasto wciąż jeszcze zdobywało się na zacięty opór.
Wiem, że cierpisz, Franciszku, pomyślał szpakowaty. Wszyscy cierpimy.
Wtedy Gdańskiem targnęły eksplozje. Trzy wybuchy, jeden po drugim, w różnych częściach portu, a po nich wystrzały, gdzieś na towarowym nadbrzeżu. Kawiarniani goście, słysząc narastającą kanonadę, obserwowali nerwowo trzy równe smugi pnące się ku ciemniejącemu niebu. Teraz opuszczali taras, ścigani przez cały pluton kelnerów uzbrojonych w niezapłacone rachunki.
Dwaj mężczyźni nie wstali od razu – szpakowaty skrupulatnie odliczał pieniądze, wąsacz przeglądał ogłoszenia w gazecie. Nie ma pośpiechu. Ludzie Dłuskiego właśnie odbijają tureckim przemytnikom kradzione karabiny. Niech przy okazji porządnie namieszają. Agnieszka zdąży wszystko przygotować, a informacja o strzelaninie dojdzie do elizjum, jego gości i personelu.
— Chodźmy — powiedział wreszcie stary wąsacz.
— Myślisz, że już?
— Nie wiem. Kawa mi się skończyła.
Piotr Ostrowski dużo podróżuje, również w czasie snu. Zamyka powieki i coraz częściej trafia na kresowe łąki, do krainy światła, ciszy i przestrzeni. Tam wszystko jest łagodne i takie są jego przechadzki, gdy spaceruje niewysokimi pagórkami, w miękkiej, sięgającej pasa trawie, nad sobą mając pozbawione słońca, bajecznie kolorowe niebo, niczym rozlane na szkle pastelowe farby. Piotr Ostrowski przechadza się na wietrze, ciepłym i odświeżającym, przygląda nielicznym falującym powoli drzewom i szybującym wysoko ptakom-owadom.
A może aniołom?, po raz kolejny zastanawia się Ostrowski, gdy zadziera głowę wysoko, ku amorficznym sylwetkom. Pytanie nie jest bezzasadne, skoro zimowi kardynałowie uznali, że Sztuka, która tamtego gorącego lata pół wieku temu runęła na nich wraz ze śniegiem i lodem, jest wielkim, wspaniałomyślnym darem od Boga. Człowiek został obdarowany ogromną mocą i przyjął ją z wdzięcznością i pokorą. Cudowna, ale kapryśna i wymagająca wiedza, która najpierw zmieniła umysły kilkudziesięciu najbardziej oddanych Bogu mężczyzn. Potem szybko zmieniła cały świat, wprowadzając zupełnie nowy porządek. Nastało Oświecenie, epoka wielkich przemian i ogromnych możliwości, czas uwielbienia Pana i zaciekłej walki w obronie Jego imienia. A wraz z Oświeceniem pojawiły się Kresy, miejsce pomiędzy, gdzie czas i przestrzeń wiją się spiralnie jak dwa splecione w ciasnym uścisku węże.
Kościół, monarchowie i mistrzowie Sztuki skupieni w Zimowym Sojuszu nie mają wątpliwości. Kresy to niebiańskie przedpola, zapowiedź absolutnego spokoju i spełnienia – kluczowa część Boskiego daru, zachęta do podporządkowania się Jego woli i woli Kościoła. Co myślą inni – szaleni prascy Nowi Husyci, angielskie woterki, czy bywalcy Salonu Końca Świata, tak cyniczni i zachłanni, że niegodni by nazywać ich naukowcami – zjednoczonych Sojuszem oświeconych Europejczyków nie interesuje, co o Kresach myśli cała ta hałastra.
Piotr Ostrowski za to zastanawia się często. Tym częściej, od kiedy opuściwszy wzniesioną wysoko głowę, na kresowym horyzoncie dostrzega złowieszczy cień Karnawału.
Szpakowaty i wąsacz weszli do hali dworcowej, w hałas, smród i tłok, do pulsującego wnętrza gigantycznego stalowego wieloryba. Dwupoziomowe perony pełne były podróżnych przelewających się przez platformy, ruchome schody i dziesiątki wagonów. Lokomotywy sapały jasnym dymem, który szedł wysoko, pod żebra dachu, gdzie rozwiewały go lecące jedna za drugą skrzynie Cesarskiej Poczty. Nad wszystkim czuwał potężny czarny orzeł z witraża na centralnej ścianie dworca. Na prawo był malunek, na którym płomienie Ducha Świętego objawiały Sztukę uczestnikom Zimowego Konklawe. Z malunku po drugiej stronie, dla równowagi, spozierał Otto von Bismarck, dumnie wsparty na stalowym ramieniu zakończonym automatycznym młotem.
To miejsce ma wiele z katedry, pomyślał wąsacz, próbując dotrzymać kroku eleganckiemu towarzyszowi. Ciasne i jednocześnie onieśmielająco przestronne, zbudowane z przenikających się cieni i kolorowych rozbłysków, przypominało katedrę i właśnie dlatego mu się nie podobało.
Szpakowaty czuł się tu doskonale. Skutecznie napierał do przodu, szybko więc przedarli się na drugą stronę dworca. Teraz do elizjum: ku jednemu z bocznych wyjść, wybudowanych z myślą o katolickich mistrzach i technerach-pederastach. Szpakowaty poprowadził przez labirynt straganów i sklepików, z początku pełnych różnego badziewia, aromatycznego jedzenia i brzydkich ubrań, potem – coraz droższych i bardziej przestronnych, aż do wąskiego korytarza zakończonego masywnymi drzwiami.
W progu korytarza minęli się z dwoma mężczyznami. Jeden mocował się z klamrą oficerskiego pasa, drugi w biegu zakładał płaszcz. Dobrze, wiadomość o strzelaninie dotarła i tutaj.
— Myślisz, że rzeczywiście nadchodzi koniec świata? — spytał szpakowaty, przyglądając się Piotrowi Ostrowskiemu, mordercy i spiskowcowi, łypiącemu złowrogo z listu gończego na ścianie obok drzwi elizjum.
— Myślę, że mamy go za sobą — odparł wąsacz. Mdłe światło z sufitu petryfikowało jego twarz w zniszczony posąg.
Szpakowaty zastukał w drzwi. Gdy uchyliły się, weszli do środka. Chwila prawdy, nie pierwsza tego wieczoru. Byli w przedsionku wytapetowanym w jaskrawe, kolorowe kwiaty. Na drodze do drzwi naprzeciw stało dwóch wyrostków, obaj z nippońskimi mieczami przy pasie, odzianych w kuse czarne tuniki. Ich ciała pokrywały wzorzyste tatuaże.
W elizjum broń palna nie jest dozwolona. Jej użycie bywa ekstremalnie niebezpieczne podczas regeneracji.
— Krew stygnie, włos się bieli… — zaczął szpakowaty.
— … w wieczności upadniem toń — dokończył strażnik, morderca o twarzy cherubina.
Śmierdzą jak paryskie kurwy, pomyślał wąsacz i pozwolił sobie na chwilę sentymentalnego rozrzewnienia.
Drugi strażnik otworzył im drzwi i, jak na prawdziwego konspiratora przystało, potrząsnął zaciśniętą pięścią. Szpakowaty i wąsacz weszli do elizjum.
W środku było tłoczno. I jednocześnie miękko, pastelowo i ciepło.
Przestronny salon zdawał się pozbawiony ostrych krawędzi i zacienionych miejsc. Łagodne pomarańczowe światło wypełniało pomieszczenie jak gęsta, spowalniająca rzeczywistość substancja. Delikatna poświata ciekła z sufitu i parowała zza ekskluzywnych mebli, lepiąc się do wysokich, rozrastających się pod sufitem bioidycznych rzeźb, szemrzących arytmiczne melodie wielobarwnych egzemplifikacji szalonej przyrody Kresów. Subtelne krzywizny schodów wijących się ku korytarzom w górze, kolorowe figury z obrazów na ścianach i dziesiątki ludzi zatopionych w ogromnych kanapach, obsiadających stoliki i bar – wszystko falowało hipnotycznie, układając się w niezapamiętywalne wzory. Wzory, które tańcząc leniwie przed oczami, wymuszały rozluźnienie, wolniejsze tętno, relaks.
Elizjum, świątynia relaksu, pełna była jego wyznawców – ważnych bądź pięknych. Ci piękni tu pracowali: kobiety i mężczyźni we wszystkich możliwych odcieniach i smakach, na wpół rozebrani, uśmiechnięci i odprężeni; nawet kelnerzy, strażnicy i muzyk za fortepianem – zawstydzająco atrakcyjni i wiecznie gotowi. Ci ważni to goście: mistrzowie i technerzy – kapłani i rzemieślnicy Sztuki, potrzebujący regeneracji i osiągający ją właśnie tutaj, poprzez fizyczną rozkosz. Piękni ludzie łasili się do żołnierzy, inżynierów i profesorów, kusili zapachem, spojrzeniem i gestem, obiecując ekstazę i odprężenie. Tak też opadli szpakowatego i jego towarzysza, roześmiane kolorowe motyle, stworzone, by dawać.
Szpakowaty delikatnie odepchnął od siebie blondynkę, głaszczącą stalowy smoczy pysk na rękojeści jego laski. Wyminął trzymające się za ręce bliźnięta i obejrzał się na wąsacza. Starzec odmówił wina kelnerowi niejasnej płci, dogonił szpakowatego. Ruszyli schodami w górę.
Elizjum nie dało za wygraną. Poręcz, coraz przyjemniejsza w dotyku, zaczęła się przymilać; gęsty chodnik falował pod stopami jak kresowe łany. U szczytu schodów minęli się z kimś – szpakowaty zapamiętał tylko ciemnoczerwone wargi rozciągnięte w uśmiechu i jeszcze ciemniejsze sutki. Tak trudno im było nie poddać się presji tego miejsca, ciążyły ubrania i obowiązki.
Ciążyła niepodległa Rzeczpospolita.
Wiedzieli, że to już blisko. Szpakowaty denerwował się, mimo że znał takie miejsca doskonale. Pulsowanie w nadgarstkach, przyspieszony rytm serca, wilgotne dłonie chętnie składające się w pięści.
A, do diabła.
Denerwował się właśnie dlatego, że znał takie miejsca.
No i nie znał drogi.
Wstrzymał oddech, zawołał Agnieszkę, otworzył się szeroko i
leżał zakrwawiony na zimnej posadzce. Obolały, z opuchniętymi ustami i pogruchotanym nosem, rozpaczliwie walczył o każdy oddech. Załzawiony i zasmarkany, patrzył na swoje posiniaczone nogi w porwanych pończochach, oglądał jedną z nich podskakującą nieregularnie, zupełnie mu obcą. Patrzył na kształt przed sobą, mężczyznę bez twarzy i
zadygotał i oparł się o ścianę. Ale już wiedział.
Ruszył pustym korytarzem, lecz po kilku krokach zawrócił. Wąsacz wciąż stał przy schodach, tępo wpatrzony w falujący w dole tłum.
Szpakowaty znał to puste spojrzenie. Wzrok niewolników dławiących się wyperfumowaną wełną.
Wyrastająca z poręczy seledynowa roślinka zaśpiewała do nich cicho. Spiskowiec zignorował ją i pociągnął wąsacza w głąb korytarza. Tam rozejrzał się i widząc, że są sami, z całej siły dał mu w pysk.
Kiedy wąsacz z trudem podniósł się z kolan, szpakowaty wzruszył ramionami.
— Przepraszam — powiedzieli jednocześnie i uśmiechnęli się nerwowo.
Ruszyli w głąb korytarza, ku prywatnej części elizjum: cesarskiego salonu, w którym dziś, poprzez piękną katarynę przybyłą prosto z Waszyngtonu, regenerować się miał sam Herman Meinhold, nieoceniony mechabiolog Rzeszy.
Drzwi były mocne, bez wątpienia zamknięte od wewnątrz, z tabliczką informującą o zakazie wstępu. Wąsacz zerknął na towarzysza. Szpakowaty spojrzał w górę, na wskroś przez pokryty perwersyjnym freskiem sufit.
Nacisnął klamkę.
Salon był przestronny, ciemny i przytulny jak moskiewskie kazamaty. Słabe światło wydobywające się przez otwarte drzwi jednej z sypialń i dziwnie przerośnięte meble nadawały pomieszczeniu groteskowy i jednocześnie funeralny charakter. Wrażenia dopełniały leżące na środku salonu zwłoki czarnogwardzistów.
Szpakowaty starał się im nie przyglądać. Trupy, które zostawiała za sobą Agnieszka, niepokoiły go. Wyglądały, jakby ktoś pozbawił je kości i dał do zabawy nieludzko silnemu, rozbrykanemu trzylatkowi. Czarnogwardziści musieli być doskonałymi żołnierzami i zaawansowanymi bojowymi technerami, tego wieczoru z pewnością naładowanymi po uszy. Szpakowaty pokręcił głową. Czarnogwardziści, w dodatku bliźniacy. Z jego żoną nie mieli żadnych szans.
Stanęła w progu sypialni, czarna sylwetka na jaśniejszym tle. Szpakowaty i wąsacz minęli ciała żołnierzy i poszli ku niej.
Herman Meinhold siedział na podłodze w kącie sypialni. Nagi, oświetlony mizernym światłem ściennej lampy, jeszcze bardziej niż godzinę temu kojarzył się z wielkim jajem. Przyjrzał się uważnie wchodzącym mężczyznom, wykrzywił wargi w niejasnym uśmiechu.
Tego się nie spodziewali. Meinhold musiał wiedzieć, że umrze tej nocy. Obejrzał to, co Agnieszka zrobiła z jego ludźmi, i wciąż nie okazywał strachu.
— Dżentelmeni ze stolika pod ścianą. — Miał niski, przyjemny głos. — Francuzi?
Szpakowaty był pod wrażeniem. Dobrze, że była Agnieszka.
— Polacy — wyjaśnił Meinholdowi. — Moją żonę już zdążył pan poznać.
Spojrzeli na nią. Stała przy wysokim oknie, zza ciężkich kotar obserwowała miasto.
— To jest pan Franciszek Michalski — kontynuował szpakowaty. — Ja jestem Piotr Ostrowski.
To miał być decydujący cios. Najbardziej odrażające w całej Rzeszy nazwisko zawisło między nimi.
Cios poszedł w gardę: Meinhold tylko uniósł brwi. Po chwili znów gardził i nienawidził.
— Myślałem, żeś pan jest wyższy, Herr Ostrowski.
Piotr Ostrowski wzruszył ramionami.
— Ciągle mi to mówią.
— Doprawdy? — Meinhold zerknął na Agnieszkę i zachichotał.
Podłoga skrzypiała cicho pod śmiejącym się Niemcem.
— A teraz porozmawiamy, panie Meinhold — powiedział w końcu Piotr Ostrowski. — Porozmawiamy o tym, gdzie znajdę Paulusa.
— Mit.
— Słucham?
— Paulus to mit. Nie istnieje.
— Gdzie znajdę Paulusa?
— Dlaczego miałbym to wiedzieć?
— Bismarck szukał go całymi latami. I tej zimy nagle przestał.
— Więc już go ma.
— Wtedy nie byłbyś w Gdańsku.
— Żałuję pańskiej żony, Herr Ostrowski — westchnął Meinhold. — Gdyby nie to najście, dowiedziałaby się, jak smakuje porządna, niemiecka Wurst.
Ostrowski poczekał i wreszcie zapytał po raz trzeci:
— Gdzie znajdę Paulusa?
— Jakaś licha ta gadzina. — Mechabiolog wskazał na rękojeść laski Ostrowskiego. — Lichutka.
Franciszek Michalski odchrząknął z głębi pokoju.
— Agnieszko — powiedział Ostrowski, patrząc Meinholdowi w oczy.
Potem zaczekał, aż żona ośmieszy trzydzieści lat wytężonych prac nad szczelnością elizjów.
Poczuli to wszyscy trzej. Zatykająca uszy fala zimna, gdy Agnieszka Ostrowska sięgała poprzez Kresy. Gdzieś na końcu ulicy sypnęło szybami po bruku. Podeszła do męża i podała mu duży, chłodny przedmiot. Ostrowski wziął go ostrożnie, nie dotykając jej dłoni. Gdy odwrócił się do Meinholda, wiedział już, że Niemiec powie im wszystko.
Oczy Meinholda mówiły, że niedowierza temu, co widzi. I że się boi. Nagi człowiek boi się całym ciałem, i tak właśnie bał się Herman Meinhold: bezskutecznie chował się za krągłymi ramionami, wciskając miękkie plecy w kąt sypialni.
Ostrowski z trudem powstrzymał uśmiech. To jednak prawda! Długie miesiące ciężkiej, niebezpiecznej pracy nie poszły na marne. I pomyśleć, że z początku w to nie wierzyli – on, Michalski, Dłuski i inni. Niedowierzali, myśląc, że to niemiecki fortel, plotka, podrzucona, by wyprowadzić ich w pole. Bo czy możliwe, aby wielki Herman Meinhold cierpiał na tak szaloną przypadłość? Czy w dzisiejszych czasach, oświeconym wieku Sztuki, pary i zmiany, może w ogóle istnieć tak groteskowa fobia?
Nie wniesiesz broni palnej do elizjum, nie sprowadzisz jej poprzez kresowe pola. Ostrowski miał świadomość, że Agnieszka dokonała niemożliwego, nie pierwszy zresztą raz. Co w tym dziwnego, skoro sama była niemożliwością?
To nie podziw dla jej wyczynu kazał Meinholdowi wpatrywać się w rzecz, którą Agnieszka podała mężowi. Już nawet nie strach, lecz pierwotne, nielogiczne, odbierające rozum i siłę przerażenie. Herman Meinhold śmiertelnie i niewytłumaczalnie bał się bowiem karabinów.
Stojący nad nim Piotr Ostrowski trzymał długi i ciężki, stary dobry karabin Dreyse’a.
Piotr Ostrowski ma świetną pamięć. Dobrze pamięta swój poród.
Pamięta płacz matki i własny, gdy poczuł wprawne, szorstkie dłonie akuszerki. I wrzask, który rozległ się chwilę potem. A wrzeszczały wszystkie – akuszerka, służące i, gdy go jej pokazano, również matka. Darły się wniebogłosy, bo urodził się jego brat.
Ostrowski pamięta, że kobiety sowicie przekupiono, by milczały. I rzeczywiście zamilkły. Akuszerkę znaleziono kilka dni później w jej łóżku. Leżała umazana fekaliami i wymiocinami, a jej opuchnięta twarz miała barwę świeżego szczypioru. Jedna ze służących przepadła bez wieści, druga powiesiła się w rupieciarni na dworkowym strychu. Na belce obok dyndała Dagmara Ostrowska, matka bliźniaków.
Piotr Ostrowski pamięta jej pogrzeb w upalne wrześniowe popołudnie, jedno z tych, gdy z wonią Bugu wiatr niósł polem świeży zapach nadchodzącej jesieni. Pamięta, że nie został zabrany na pogrzeb, ale jednocześnie pamięta robaki ożywiające świeżą, mokrą glebę. I zaciętą twarz ojca, ziemistą, mimo zachodzącego słońca malującego okolicę ognistymi jaskrawościami.
Pamięta, że tego samego wieczoru został ochrzczony. Młody ksiądz ochrzcił go w obecności ojca i wysokiego mężczyzny o twarzy schlastanej tuzinem blizn. Pamięta, że ksiądz był pijany i często się żegnał. Szczególnie, gdy chrzcił drugiego syna Tadeusza i Dagmary Ostrowskich. Piotr nigdy więcej nie ujrzał brata, księdza ani ojca chrzestnego.
Ojca, pogodnego mężczyznę pachnącego alkoholem i ciężką pracą, Piotr Ostrowski pamięta dobrze. Mieszkał z nim w podhrubieszowskim majątku do ósmego roku życia. Potem, by uchronić syna przed nadciągającą nawałnicą, Tadeusz Ostrowski wysłał go najdalej, gdzie mógł. Mały Piotr trafił do Londynu na tydzień przed tym, jak młoda Europa przebudziła się z wrzaskiem, chwyciła za sztandar i broń, by z pieśnią na ustach rzucić się do boju. A po roku krwawych walk dała się zarżnąć.
Nazwali to Przebudzeniem Ludów, które uderzyły z furią w nieokrzepnięty Zimowy Sojusz. Półtorej dekady po Oświeceniu większość Zimowych Kardynałów wciąż żyła i coraz lepiej wykorzystywała nową wiedzę. Przebudzenie okazało się Sojuszowi dramatycznie potrzebne i niespodziewanie przydatne. Nie dość, że scementowało wymuszony alians, to jeszcze zapewniło gwałtowny rozwój Sztuki. Powstańcy uderzyli bowiem w stary porządek i nową naukę, skwapliwie wieszając francuskich filozofów, gorliwych apostołów Oświecenia, i ścinając pierwszych praktyków: niemieckich, austriackich i włoskich technerów. Sojusz zareagował szybko, skutecznie i z okrutną fantazją, wypróbowując na chaotycznych i słabo uzbrojonych powstańcach (i znacznym odsetku pechowców stojących po oświeconej stronie) nowe techniki zabijania. To wtedy po raz pierwszy monstrualne rogonosy tratowały oddziały wroga, armatnie kule niosły morową mgłę, a karabinowe pociski gotowały krew w żyłach.
Piotr Ostrowski przeżył wówczas własną rewolucję. Z nadbużańskiej wsi trafił do metropolii pulsującej rytmem setek fabryk. Londyn dał mu nowe życie. I opiekunów – kosmopolityczny odprysk rodu matki: dobroduszną familię Skoneckich, żarliwych wyznawców teorii narodowowyzwoleńczych. Dał też edukację, za którą hojnie i bez żalu płacił stary Ignacy Skonecki. Ale Londyn podarował Piotrowi coś więcej – siebie: wszystko to, co dorastającemu chłopcu oferować może miasto tej wielkości, jeśli tylko chłopiec mieć będzie dość odwagi i swobody, by się nim zachłysnąć.
To właśnie w Londynie, kilka lat później, Piotr dowiedział się, jak zginął jego ojciec. Tadeusz Ostrowski został rozstrzelany za kierowanie akcją niszczenia pierwszych, wtedy wciąż nieformalnych elizjów w Kongresówce. Londyńscy opiekunowie Piotra nie chcieli uwierzyć, że ten zwalisty mężczyzna o łagodnej twarzy miał na rękach krew prawie stu Polaków i osobiście zastrzelił kilkanaście młodych kataryn. Piotr Ostrowski, pamiętający pogrzeb matki i pijanego księdza żegnającego się nad jego bratem bliźniakiem, nie miał wątpliwości, że tak właśnie było.
Krótka msza zakończyła się adoracją Najświętszego Sakramentu. Gdy dwudziestu mężczyzn podniosło się z klęczek, służący poprowadził ich do salonu. Franciszkanin, który odprawił liturgię, poszedł z nimi. Wędrowali wąskimi korytarzami, zimnymi przestronnymi galeriami i kolejnymi schodami, wciąż w dół i w ponurym półmroku. Ostrowski nie byłby zaskoczony, gdyby okazało się, że nagle znaleźli się pod wielką drukarnią Messera, sześć przecznic od klubu, do którego o zachodzie słońca weszli z Franciszkiem Michalskim.
Salon okazał się przestronną biblioteką o niepokojąco wysokim stropie. Lampy na stolikach pomiędzy fotelami tworzyły owal dwudziestu kilku świetlnych punktów, rozjaśniających zbiory ułożone na ciężkich dębowych półkach. Przypominało to Ostrowskiemu celtyckie rytuały odprawiane dawno temu przez jedną z jego młodzieńczych angielskich kochanek. Tysiące woluminów pachniało, Piotr Ostrowski smakował ten zapach. Lubił książki, choć nie lubił ich czytać.
Mężczyźni stłoczyli się wokół zakonnika, który niespodziewanie wyczarował barek na kółkach w kształcie Wawelu. Po chwili rozsiedli się w fotelach z kieliszkami w dłoniach, sięgnęli po cygara, fajki i pochylili ku sobie pochmurne oblicza. Polacy, patrioci, spiskowcy przygotowujący wielkie powstanie.
— I jak Poznań, Wojciechu?
— Całe koszary po mojej stronie. Do końca maja będziemy gotowi.
— Dobrze. My też kończymy. Tylko z Żydami negocjować trudno, bo…
— Jak Bóg da, to i ja do lata gotowy będę.
— … potrzebują tych wschodnich technerów do prac przy Nowym Jeruzalem. No i niełatwo im wmawiać, że my Chorwaci.
— Więc niech da. Musi, panie Zakrzewski, musi Bóg dać.
— Przecież wy sami nie wierzycie, że oni to przedstawienie chorwackie kupują. Szczęście, że z Sojuszem im teraz nie po drodze. Papież pogodzić się nie może, że mu się zjeżdżają i miasto pod nosem budują. A oni są ostrożni. Zbroją się. Chowają za mur.
— No co też ksiądz… Robimy, co możemy, dzień i noc się po wsiach jeździ, czyta ludziom, tłumaczy…
— Nie ma się co dziwić. Poradził sobie Sojusz z Francją? To…
— Właśnie dzięki Żydom.
— … i z nimi dałby radę.
— Inna ta ich Sztuka, jakaś…
— Prawda, inna.
— Są już plany rozbicia oblężenia warszawskiego?
— A co Londyn?
I tak się toczyło. Padały kolejne pytania i przestrogi, padały solenne zapewnienia, raczej zaklęcia i modlitwy niż chłodne deklaracje. Ostrowski niecierpliwił się. Pił wino i milczał, zatopiwszy się w fotelu i gęstym, nikotynowym dymie. Słuchał tych wszystkich drugorzędnych od dawna spraw.
— Na Wschodzie wszystko układa się pomyślnie. Wojna wybuchnie lada dzień.
— Ale Mikołaj zostawił tu armie Suworina i Pietrowa. Dwie więcej, niż myśleliśmy.
— Pietrowa przeniesie, jak tylko żółte hordy rozpoczną ofensywę.
— Nie przeniesie. Wtedy będzie za późno.
— Syn wrócił z Nipponu, widział ludzi-ptaki.
— Boskie Podmuchy?
— Jedzą jakieś łajno, które wybucha, gdy pęka żołądek. A potem wyskakują ze sterowców, rozpościerają sztuczne skrzydła i szybują. Jeden na pięciu trafia w małą ruchomą łódkę. Eksploduje co drugi.
— Mikołaj wie, że czasu coraz mniej. W Moskwie strzelają, do kogo popadnie.
— Boi się, skurwysyn.
— Gdy tylko skończą kłaść szerokie tory, da pod Warszawę behemota. Całe wsie szły w powietrze, jak go Iwanow próbował.
— Do Warszawy nie dojadą.
— Ufam, panie Dłuski.
I tak się toczyło, Ostrowski pił wino, milczał, patrzył po obecnych. Stary Michalski, oddany przyjaciel, wciąż krzywił się, gdy słuchał, że mu Żydzi w ukochanej Francji Nowe Jeruzalem budują. Przystojny, pewny siebie Dłuski, błyskotliwy i odważny, i przywiązany do niepotrzebnej przemocy. Poczciwy, zrzędzący społecznik Michałowski, ksiądz Buczkowski, pedagog i esteta, cyniczny fabrykant Maciejewski – wszyscy mówili wiele, nie mówiąc jednocześnie najważniejszego. Że tym razem ma się udać, bo nie popełnią błędu sprzed ćwierćwiecza i będą mieć Sztukę po swojej stronie. Dlatego odnajdą Paulusa, jak zadecydował gospodarz spotkania i mózg całego spisku. Zresztą imię gospodarza również nie padło, krążyli wokół niego bezosobowymi formami i zawoalowanymi omówieniami. Co w tym dziwnego, skoro był dla nich jedną z legend, patriotycznym mitem, równie odległym, obcym i nieprzeniknionym, co Bóg, do którego modlili się przed godziną? Wcześniej widział go tylko franciszkanin Michał, jego rzecznik i posłaniec. Za chwilę pana Adama ujrzeć miał Piotr Ostrowski.
Gdy nadszedł czas, przyszedł służący, a towarzystwo pożegnało Ostrowskiego milczeniem. Kolejne korytarze, kolejne schody, wreszcie duże, bogato rzeźbione drzwi, na których Matka Boska z Dzieciątkiem na ręku spoglądali czule na husarię szarżującą na rosyjskie pancerne rogonosy. Służący otworzył drzwi.
— Mistrz czeka.
Przekraczając próg, Ostrowski wytarł o spodnie mokre od potu dłonie.
W środku było ciepło i czerwono, były kable i szafa. Dziesiątki kabli, pnączy, lin, rur i rurek wyrastały z mechatych ścian koloru krwi. Splątane w pulsujące biomechaniczne warkocze, ciągnęły do starej szafy, w której suficie i ścianach niknęły równymi rzędami. Zza jej uchylonych drzwi dobiegał ledwie słyszalny mechaniczny pomruk.
Piotr przełknął ślinę, podszedł do szafy i ją otworzył.
Zaskrzypiało.
Ostrowski szarpnął się do tyłu.
W środku wisiało ciało. Mumia właściwie, sucha i zmarszczona niczym stare jabłko, z małą, jakby niemowlęcą głową, zwieszoną na wiotkiej szyi.
Nie może być!
Wisiała w chrystusowej pozie na szemrzących kablach, rurkach i łodygach, szczelnie oplatających jej wiotkie ręce, nogi i zapadniętą pierś. Śmierdziała zepsutym jedzeniem.
On nie jest tak stary!
Ostrowski przyglądał się zaschniętym wypryskom na czubku niewielkiej głowy. Milczał, nic nie rozumiejąc.
— Dotknij mnie — zaskrzeczała mumia.
Pokojem zakołysało.
— Dotknij mnie — powtórzyła z wysiłkiem, wysokim, starczym i jednocześnie dziecięcym głosem. Jeden z wyprysków na jej głowie pękł, uwalniając gęsty, żółty płyn.
Ostrowski odetchnął głęboko i dotknął mumię. Wtedy powędrowali daleko.
Piotr Ostrowski nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia. Sypiał ze swoją przyszłą żoną dobre pół roku, zanim w ogóle ją polubił. Robił to regularnie i często, więc cenił się wysoko, a Agnieszka płaciła bez prób zbijania ceny. Przez drugie pół roku interesował się nią jednak coraz bardziej, co nie było łatwe, skoro najmniejsza część jej ciała, każdy gest, odruch czy jęk był mu znajomy bardziej niż własny. Ale udało się i po wygaśnięciu umowy Piotr i Agnieszka nie rozstali się, jak odgrażali się wcześniej. Wzięli ślub, gdy tylko kontrakt przestał obowiązywać. I choć Ostrowski nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia, wtedy uwierzył w miłość aż po grób. Czas miał pokazać, że będzie to miłość trwająca dłużej.
Wynajęła go na rok, bo czekało ją dwanaście miesięcy ciężkiej pracy. Była jednym z najlepszych badaczy nowej nauki w Królewskiej Akademii Sztuki, ale jednocześnie była badaczem najbardziej niedocenianym. Jej polskie pochodzenie i uroda nie pomagały – będąc jedną z najlepszych biotechnerów na Wyspach (jako kobieta nie miała szans na ścieżkę mistrzowską nawet w Londynie), Agnieszka Potocka stanowiła kuriozum w skali całej Akademii. Kuriozum, które lekceważono, ale i którego się obawiano. Szczególnie odkąd w mieście głośno zrobiło się o woterkach, domagających się praw wyborczych dla kobiet i przyłączających się do coraz śmielszych pokrzykiwań o demokratyzację Sztuki.
Agnieszka nie miała szans na pracę przy militarnych badaniach czy eksploracji Kresów (w tym czasie opracowywano alternatywne – do modlitwy, snu i medytacji – wejścia), jej ostatnim projektem była praca nad modyfikacjami warzyw. Program przewidywał rok badań, potrzebowała więc regularnej zewnętrznej regeneracji. Zdecydowała się na kataryna.
Poznała go na polskim balu u Skoneckich. Arogancki trzydziestolatek, absolwent Royal Military Academy, błyskotliwy, pyskaty i uparcie uśmiechnięty, mimo miotanych przez nią złośliwości. W dodatku zdawał się zupełnie pozbawiony lśnienia, co znaczyło, że byłby bezpiecznym katarynem. Po dwóch godzinach zaciekłych pojedynków na nieistotne słowa i istotne gesty Agnieszka Potocka, pijana bardziej niż jej się wydawało, zaproponowała mu roczny kontrakt. Rzucił cenę. Zgodziła się. Nie należała do ludzi cofających wypowiedziane słowo.
Przez rok wszystko się zmieniło. Był ślub, cudowny kwiecień, cudowny maj, po nich cudowne dni czerwca: pierwszy, drugi i trzeci. Czwarty był zły. Czwartego dnia widział ją po raz ostatni. Zanim wyjechała, kochali się. A wtedy wokół nich z nieba zaczęli spadać ludzie.
Wywalczyła sobie wyjazd do Wiednia, na seminarium poświęcone biomodyfologii. Piotr został w Londynie, pan Skonecki zorganizował mu ważnych gości: polskich emigrantów ze zburzonego Paryża.
Dzień przed jej wyjazdem udali się na pożegnanie do Królewskich Ogrodów w Kelneday. Czwartego czerwca żegnali się o świcie, w akademickim Ogrodzie Julii, wśród setek nowych kwiatów o wyrazistszych kolorach i intensywniejszych zapachach, tańczącymi miękko na wietrze, śpiewającymi do ptaków i gorącego czerwcowego słońca. On całował jej uda, ona pachniała pożądaniem, a kwiaty mruczały razem z nią. Potem przewróciła go na plecy i, śmiejąc się, usiadła na nim. A wtedy kilka metrów od nich z bezchmurnego nieba z wrzaskiem runął człowiek. Uderzył o ziemię, opryskując Agnieszkę wnętrznościami.
Jej krzyk, drugi huk, po nim trzeci i czwarty. I przejmująca cisza.
Wytarli się, ubrali i, wciąż oszołomieni, obejrzeli ciała. Zupełnie roztrzaskane, spadły z bardzo wysoka. Mężczyźni w wielkich przyciemnianych goglach, skórzanych kaskach, ubrani w uniformy eksploratorów Akademii. Ekspedycja badająca kresowe wiszące mosty. Tamtego ranka ich misja zakończyła się oczywistym niepowodzeniem.
Wieczorem Agnieszka wyjechała. A trzy tygodnie później skończył się świat – Piotr Ostrowski dowiedział się, co zrobiono jego żonie. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby wtedy nie było przy nim Franciszka Michalskiego i innych gości z Paryża. Ale byli. Wzięli go ze sobą i pozwolili działać.
— Zastanawiasz się, Piotrze Ostrowski? Dociekasz, czy to, co widziałeś w szafie, to byłem ja?
— Nie, ja…
— Tak. To byłem ja.
— Pan.
— Zatem który z nas jest bardziej mną?
— Słucham?
— Truchło w szafie czy mężczyzna w modnym kubraku, stojący teraz przed tobą?
— Proszę mi wybaczyć, ale takie kubraki wyszły z mody dwadzieścia lat temu.
Pan Adam uważnie przyjrzał się Ostrowskiemu. Ostrowski przyglądał się panu Adamowi. Czy pan Adam tak kiedyś wyglądał? Czy tak się nosił? Paryski krawiec, turecki szewc, śnieżnobiały jedwab pod szyją. Gdy zdecydowanym ruchem odgarniał czuprynę z czoła, kiedy pamiętał, by wydatny podbródek trzymać wysoko, ciało pana Adama anonsowało: oto wieszcz.
— Możesz mi mówić: panie Adamie — powiedział pan Adam z uśmiechem, który Piotrowi wydał się lekceważący.
Ostrowski milczał. Mężczyzna z jedwabiem pod szyją zakomenderował:
— Przejdźmy się.
I poszli kresową łąką, w gęstej, łagodnej trawie koloru dojrzałych pomarańczy. Ostrowski rozejrzał się. Kresy nieznacznie różniły się od tych, do których trafiał we śnie: pagórki były wyższe, rośliny większe i częściej występujące. I tylko przyjemny, odświeżający chłód pozostał ten sam.
— Urodziłem się siedemdziesiąt osiem lat temu — powiedział pan Adam i wskazał na wzgórze, ku któremu ruszyli. — Sztuka — dodał i zamilkł. Ostrowski pojął, że nie czas na pytania.
— Sztuka. Gdy tylko przyszła, rzuciłem się na nią — podjął pan Adam. — Rzuciłem, rzec można, żarłocznie. Gdziem nie trafił, najpierw była ona, na Południu, w Paryżu czy na Wschodzie. Szybko zrozumiałem, że czas literatury mija. Że literatura poczeka. I wszędzie studia, księgi, modlitwy i medytacje. Przemiany, kreacje, destrukcje. To dla mnie czas wielkich sukcesów i wzruszeń. I porażek, po których pracuję więcej i więcej. To Sztuka uczyniła mnie tym, czym zastałeś mnie tam, w sanktuarium. I tym, kim jestem tu i teraz, z tobą, Piotrze Ostrowski. — Pan Adam zatrzymał się, rozłożył ręce. — Wiele straciłem. I zyskałem wiele. — Spojrzał w różnobarwne niebo. — Niezbadane są wyroki.
— Boskie?
— A cóż innego dać mogło tę olbrzymią moc? Tę niewyobrażalną siłę? Sztuka to wspaniały bat, to lśniący, czysty kij, nawołujący do samodyscypliny i pokory. Wiele wymaga, bo stanowi zaiste wielką obietnicę. Daje nam Kresy, rajskie przedsionki, musi więc wymagać wiele.
— A praktyki w elizjach? — spytał Ostrowski.
Uniesiona brew pana Adama pokazała Piotrowi, jak przyziemne to było pytanie.
— Sztuka i Kresy zmusiły nas do rewizji obrazu człowieka i świata — wyjaśnił pan Adam, ruszając przed siebie. — Dlaczego nie mielibyśmy więc zrewidować boskiego obrazu? Nie pierwszy zresztą raz?
Ostrowski dotrzymywał kroku.
— Widzisz, Piotrze, z dołu trudno o pełną perspektywę. Franciszek Michalski na ten przykład, twój wierny druh i przyjaciel, od kilku lat należy do pewnego stowarzyszenia, rzec można niekoniecznie ostentacyjnego, które zapamiętale oddaje się ciężkiej pracy wyrzynania co zdolniejszych ludzi Sztuki. Niezależnie od ich pochodzenia czy strony, dla której pracują. Pan Michalski i jego tajemni przyjaciele są nieliczni, dobrze zorganizowani i skuteczni. — Pan Adam uśmiechał się szeroko. — Dziwię się, że pan Franciszek w ogóle zaszczycił mnie dziś swą obecnością. Szczerze mówiąc, jestem pod wrażeniem. To na swój sposób akt odwagi.
Piotr czuł napływające fale gorąca.
— Franciszek?
— Mówiłem, z dołu widać niewiele. To wszystko jest bardziej skomplikowane, niż wam się wydaje. Dużo bardziej. Myślicie, że trzeba uderzyć w zaborców, mocno i zdecydowanie, jak nigdy przedtem i że to wystarczy. Bo tym razem nie wystąpimy przeciw Sztuce, tym razem Sztuka będzie z nami. Paulus. Twoja żona. Hm… tym razem to my będziemy Sztuką. I Moskwa sobie nie poradzi, zajęta wojną na Wschodzie. Austro-Węgry rozpadną się wreszcie, a Rzesza nas nie powstrzyma, bo będziemy gryźć, aż puszczą nas wolno.
Piotr słuchał.
— Wciąż liczycie — podjął pan Adam — kto wie, może i słusznie, że Zimowy Sojusz odpuści i da nam choć część tego, co zechcemy, bo zajęty pacyfikowaniem Francji, przestraszy się potęgi Nowego Jeruzalem i szantażu Brytyjczyków. Może tak będzie. A może nie.
Weszli na szczyt niewielkiego wzniesienia. Pan Adam wydął wargi i patrzył na horyzont. Piotr zrozumiał, że na coś czekają.
I wtedy zdarzyło się: zza wzgórza przed nimi poczęły wypełzać ku niebu świetliste linie. Pięć, nie, sześć złocistych szlaków wdrapywało się ku wielobarwnemu sklepieniu. A gdy były wysoko, Ostrowski nie umiał ocenić jak bardzo, ale gdy były naprawdę wysoko, rozbłysły jeden po drugim, po czym zniknęły, nie zostawiając śladu.
— Piękne — powiedział.
— Prawda? — zgodził się pan Adam.
— To były czyjeś modlitwy?
— W pewnym sensie. — Pan Adam uśmiechnął się. — To byli terroryści.
— Och. — Ostrowski nie umiał ukryć zaskoczenia. — Terroryści?
— Terroryści. Godzinę temu z wiedeńskiego dworca wystartował żywolot do Łodzi. Kiedy wyląduje, w najdroższej z kabin, tej z wyjściem na Kresy, znajdą sześć ciał. Bogaci fabrykanci, Polacy, Niemiec, Austriacy. Wszyscy, sprawiedliwie, z wypalonymi mózgami.
— Ich przedsiębiorstwa pracują dla Sojuszu?
— Nie. Rozpędzali strajki. Gazem i kulami.
— Te świetliste linie to terroryści?
— Powiedzmy, że ich dobra wola. Dużo dobrej woli sześciu młodych mężczyzn z Drezna. Pracowali na to miesiącami. — Pan Adam odwrócił się do Ostrowskiego. — Rozumiesz teraz? Już dawno nie ma jednej linii podziału.
— Jest cała szachownica. Jakby.
— Szachownica! Ba! Na tę szachownicę, skomplikowaną jak nigdy wcześniej, nakłada się kolejna. Na nie jeszcze jedna. Weźmy pana Franciszka Michalskiego. Chce bić się o Polskę z Niemcami i Moskalami. Nienawidzi Żydów, chyba się ich boi, ale pomaga kupować od nich formuły i hodowlinę. Żydzi sprzedają je tylko dlatego, że polskie uderzenie w Rzeszę jest im na rękę, bo wtedy wydrą jej jak najwięcej ścierwa Francji. I tenże Michalski rano spiskuje przeciw Niemcom, a wieczorami wojuje przeciw Sztuce. I powinniśmy go jeszcze spytać, co sądzi o łódzkich łamistrajkach. Albo brytyjskich kobietach, którym zachciało się sprawdzać, jak wygodne są męskie portki. Bo prędzej czy później przestaną być tylko powodem do kpin przy cygarze. Nie ma jednej linii podziału. Nie może być, do diabła. Obudź się!
Piotr nie wiedział, co odpowiedzieć. Patrzył w horyzont, w biegnące donikąd wiszące mosty.
— Witaj w nowych czasach, Piotrze Ostrowski.
Pan Adam przetarł chustką mokre od potu czoło.
— To wszystko dzieje się za szybko — powiedział Piotr.
— Dopiero będzie szybko. Bo dopiero teraz zaczynamy sobie jakoś radzić. To pierwsza dekada, gdy w miarę bezpiecznie odrywamy się od ziemi. I zaledwie druga, gdy nowe rośliny nie trują, broń częściej trafia w cel, niż wybucha w rękach strzelającego. Wciąż uczymy się Sztuki, regeneracji, Kresów. I siebie na nowo. Bo wciąż pudłujemy.
— I pudłować będziemy.
— No oczywiście! Doceń to, na twoich oczach powstaje nowa fizyka, nowa filozofia i teologia! I czasem nawet umarli wracają — pan Adam skończył szeptem.
Ostrowski poczuł, że się czerwieni.
— Warszawa — mruknął wreszcie.
— Co: Warszawa?
— Warszawa płonie.
Pan Adam pokręcił głową.
— Warszawa gaśnie. Ale prawda. Moskale nie mieli prawa eksperymentować w ten sposób. Sztuka nie jest dla barbarzyńców. Igrali z ogniem, toteż ogień sprowadzili.
— Na całe miasto. Tam wciąż są Polacy.
— Polują na siebie, jedzą się nawzajem. Opętani albo…
— Polacy.
— … szaleni. Pewnie jedno i drugie. Czczą złe, obce bóstwa. Biją pokłony przed potworami w ich własnych głowach.
— Polacy. Płoną dwudziesty rok.
— Warszawa gaśnie — powtórzył pan Adam. Znów był cierpliwy i spokojny. — A grzybsta przestaje rosnąć.
— Grzybsta wciąż idzie w górę.
— Tylko dlatego, że Bismarck wespół z Aleksandrem odcięli to nieszczęsne miasto od świata i walą w nie, czym popadnie! Tylko dlatego grzybsta jeszcze nie poczęła się cofać. Im taka Warszawa jest potrzebna. Im potrzebny symbol. Symbol potęgi własnej i potęgi Sztuki.
— I poligon.
— I poligon — zgodził się pan Adam i uśmiechnął się do czegoś za plecami Ostrowskiego. — A nam potrzeba Paulusa. Wykorzystamy jego potencjał i z Bożą pomocą wygramy.
Piotr odwrócił się. Na kresowym horyzoncie pełzł cień karnawału.
— Meinhold nie kłamał — powiedział pan Adam. — Tam go znajdziemy.
— Jeśli Sojusz nie będzie pierwszy.
— Nie będzie. Domyślają się, że ma go Wodzirej, ale nie mogą go dostać. Wodzirej nie chce pertraktować, Sojusz boi się ich zbombardować, więc próbują inaczej. Przedwczoraj Niemcy znów uderzyli. O świcie, pozorując atak żydowskich gwardzistów. Skończyło się jak zwykle. Kilkudziesięciu Niemców, którym udało się uciec, cały dzień rzygało żywymi robakami. A o zachodzie słońca pomarli.
— Więc skąd ta pewność, że Wodzirej będzie rozmawiał z nami?
— Będzie rozmawiał z tobą.
— Bo myśli, że próbowałem wykończyć Bismarcka?
— Wodzirej musi wiedzieć, że ten zamach był farsą.
— Więc dlaczego chce właśnie mnie?
— Bo tam jest twój brat bliźniak — powiedział spokojnie pan Adam. — I Wodzirej o tym wie.
Kresy ruszyły. Zawirowały szaleńczo, szybciej i szybciej, z Piotrem Ostrowskim w środku. Wciąż stał i patrzył na pana Adama, próbując go słuchać, lecz jego głowa krzyczała, że Kresy ożyły i szaleją, rzucając nim coraz gwałtowniej. Pan Adam tłumaczył coś, ale pan Adam był daleko, w wielkiej śmierdzącej szafie stojącej w mechatym pokoju koloru krwi. Ostrowski słuchał i nie słyszał. Znów był na pogrzebie matki, widział, jak żegna ją ojciec i jak żegnają ją brzozy, wśród których spoczęła. Znów chrzcili go w ciemnym pokoju mężczyźni o zaciętych twarzach, wychylali kolejne butelki i żegnali się raz za razem, lejąc wodę na głowy Piotra i jego brata.
Jego brat żyje? Jest w Karnawale? I skąd o tym wszystkim wie ten człowiek? Kalejdoskop szalonych złych snów dopadł go nagle, po czterdziestu latach. Dopadł i ścisnął za gardło, odbierając oddech i rozum.
Pan Adam zrozumiał, zamilkł i poczekał.
— Jak się tam dostanę? — Piotr Ostrowski ledwo poznał własny głos. Chryste, tak bardzo chciał się napić. — Zabiją mnie, jak tylko podjadę na odległość strzału.
— Wiem. Toteż zaryzykujemy i spróbujemy inaczej. Przez miejsce, z którego do Karnawału jest ponoć najbliżej.
Ostrowski wcale nie chciał zadać tego pytania.
Cóż z tego, że nie chciał.
— Co to za miejsce?
Mężczyzna z jedwabiem pod szyją uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Warszawa.
Piotr nie uwierzył, gdy dostał wiadomość, że Agnieszka Ostrowska nie żyje. Że życie żony zakończyło się na brudnej podłodze gospodarczego pomieszczenia wiedeńskiej Akademii. Że została zakatowana na śmierć. I że nie znaleźli tego, kto to zrobił.
Złudzenia prysły kilka dni później, o północy, w trakcie niespokojnego pijackiego snu, w drodze do Wiednia. Gdy pancerny ekspres przedzierał się przez płonące zgliszcza szarpiącej się ostatnimi siłami Francji, Piotr Ostrowski trafił daleko.
Leżał, lecz zamiast podróżnej pościeli, była zimna posadzka. Zakrwawiony, obolały, z opuchniętymi ustami i pogruchotanym nosem, rozpaczliwie walczył o każdy oddech. Załzawiony i zasmarkany, patrzył na swoje posiniaczone nogi w porwanych pończochach, oglądał jedną z nich podskakującą nieregularnie, zupełnie mu obcą. Patrzył na kształt przed sobą, mężczyznę bez twarzy, zapinającego spodnie. Patrzył, jak tamten sięga po niepozorny nóż.
Przebudził się z krzykiem. Zwymiotował na buty śpiącego obok pana Franciszka, jednym haustem dokończył flaszkę i znów zwymiotował. A wtedy zrozumiał.
Później, przez kolejne lata, to wracało. Dziesiątki razy, im zacieklej się bronił, im bardziej rozpaczliwie starał się uciec, tym częściej znów leżał tam, w kanciapie, zdany na łaskę widziadła bez twarzy i przeżywał śmierć żony.
Aż wreszcie Agnieszka wróciła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki