Antyczna sztuka wojenna Tom I Persja - Grecja - Macedonia - Hans Delbrück - ebook

Antyczna sztuka wojenna Tom I Persja - Grecja - Macedonia ebook

Hans Delbruck

4,1

Opis

Kolejna część czterotomowej antycznej historii sztuki wojennej wydanej po raz pierwszy w na początku XX w. W tym tomie opisane zostały wojny w Persji, Grecji i Macedonii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 472

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (10 ocen)
5
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1645560563148956

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Tytuł orginału:

Geschichte der Kriegskunst im Rahmen der politischen Geschichte

© Copyright

Hans Delbrück

© Copyright for Polish edition

Wydawnictwo NapoleonV

Oświęcim 2012

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Tłumaczenie:

Paweł Grysztar

Redakcja:

Dariusz Marszałek

Mapy:

Paweł Grysztar

Strona internetowa wydawnictwa:

www.napoleonv.pl

Kontakt:[email protected]

Numer ISBN: 978-83-61324-63-8

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

PRZEDMOWADO WYDANIA PIERWSZEGO

Ja zaś twierdzę, że czytelnicy powinni wprawdzie wiarygodność dziejopisarza w niemałym zakresie przyjmować, ale nie uważać jej za jedynie rozstrzygającą, tylko raczej na podstawie samych rzeczy wyrabiać sobie sądy.

Polibiusz, Dzieje, 3.9

Postępująca specjalizacja wiedzy na polu historii odbywa się dwoma drogami: według okresów i według zjawisk. Niektóre osoby badają po kolei wszystkie wydarzenia w konkretnych ramach czasowych, podczas gdy inne starają się prześledzić pewien określony aspekt w różnych, a tam gdzie to możliwe we wszystkich epokach. Można zatem wyróżnić historię literatury i sztuki, historię religii, historię prawa, życia ekonomicznego, finansów, a nawet poszczególnych instytucji, takich jak na przykład małżeństwo. Wszystkie te poszczególne działy historii przenikają się wzajemnie i zlewają się razem w ogólne pojęcie historii. Żadnego z tych działów nie można oddzielić bez szkody dla całości. Podobnie historia powszechna potrzebuje historii sztuki wojennej. Wojny, które tworzą i niszczą narody stanowią tak znaczną część całości dziejów, że nie sposób przejść obok nich obojętnie, albo zwyczajnie relacjonować je wydarzenie po wydarzeniu tak jak znajdujemy je w źródłach. Należy je raczej poddać krytycznej analizie i na jej podstawie sformułować merytoryczny opis. Zgodnie z prawem podziału pracy, najlepszą drogą wiodącą do tego celu będzie wyspecjalizowane badanie tej dziedziny historii.

Dla historyka trudność w przypadku każdej takiej specjalizacji sprowadza się do posiadania odpowiedniej wiedzy technicznej. O ile można sądzić, że historyk literatury może całkowicie zanurzyć się w proces twórczości literackiej, to jednak znacznie trudniej jest historykowi sztuki solidnie przyswoić sobie techniki malarstwa i rzeźby, a historykowi ekonomii tajniki rolnictwa, rękodzieła czy handlu. Zapewne nikt nie oczekuje od nich, że sami będą malować madonny, budować katedry, prowadzić pług czy zakładać kolonie. Jednakże mimo iż nie wymaga się od nich tych rzeczy, to osoby posiadające te praktyczne umiejętności, które są z nimi obznajomione, a nawet je wykonują, mają pewną przewagę nad historykiem i mają tendencję do patrzenia nań z pewną dozą nieufności. Achilles zawdzięcza swoją sławę Homerowi – jednak można się zastanawiać, czy nie miałby on prawa zakrzyknąć w tym, czy innym wersie: „Łatwo dostrzegam, żeś jest poetą i sam nigdy nie cisnąłeś włóczni stojąc na czele Myrmidonów!”.

Naukowiec, który pisze historię strategii i taktyki stoi na jeszcze gorszej pozycji. Niezwykle pomocne dlań jest, jeśli miał szczęście zapoznać się z realiami wojny służąc jako prosty żołnierz w szeregach. Jednakże wówczas musi przyswoić sobie wszystkie zagadnienia wyższych szczebli opierając się na wiedzy czysto teoretycznej. Nie może też wypełniać swojego przekazu pięknymi słowami i zasłaniać się licentia poetica. Precyzja techniczna i terminologiczna jest tu podstawą powodzenia. Tak jak artysta, czy też wojskowy, który chciałby opisać dawne dokonania w swojej dziedzinie musi przyswoić sobie metodologię analizy źródeł, tak również historyk, który ma zamiar pisać na temat wojen, a zwłaszcza samej sztuki wojennej, musi zastanowić się nad uwarunkowaniami przedmiotu swoich studiów, techniczną stroną poszczególnych wydarzeń, tak, aby na ile to możliwe uzyskał całkowitą jasność obrazu.

Nie jest to w żaden sposób nowa zasada i od samego początku należy odrzucić pogląd, że do pracy o jakiej tu mowa odnoszą się jakieś inne zasady, niż do innych obszarów badań historycznych. Prawdą jest, że ktoś może stawiać analizę krytyczną w oparciu o obiektywne fakty w opozycji do analizy bazującej na słowie pisanym. Nie są to jednak przeciwstawne sobie podejścia, a jedynie różne narzędzia tego samego, niepodzielnego, naukowego krytycyzmu. Żaden filolog, nieważne jak pewnie się czuje na polu bezpośredniej, literackiej interpretacji, nie odrzuci z tej racji rzeczywistej obserwacji przedmiotu swojego dochodzenia. Również żaden ekspert, nawet jeśli jest w stanie dowieść praktycznego aspektu danego zjawiska w oparciu o niezaprzeczalną pewność jaką daje eksperyment, nie będzie z tego powodu zaprzeczał, iż cała nasza wiedza historyczna jest oparta na faktach, które zostały nam przekazane w źródłach. Jedyna różnica polega na tym, że jeden z nich opiera swoje badania i osobisty pogląd zasadniczo na metodzie filologicznej, a drugi na obserwacji obiektywnej rzeczywistości. Jeden będzie narażony na niebezpieczeństwo przekazywania fałszywego zestawu faktów, gdyż nie będzie w stanie dostrzec, że w rzeczywistości są one obiektywnie nieprawdopodobne. Drugi z kolei będzie przekładał pewne aspekty współczesnej rzeczywistości do wydarzeń z przeszłości bez przykładania odpowiedniej wagi do odmienności uwarunkowań. Zatem aby się upewnić, że dociekania będą precyzyjne, podejście filologiczne i empiryczne muszą iść ramię w ramię na każdym etapie i w każdej obserwacji. Muszą również nieustannie wspierać i kontrolować siebie nawzajem. Nie istnieje prawdziwa analiza eksperymentalna filologicznie precyzyjnej podstawy źródłowej, podobnie jak nie ma prawdziwego dociekania filologicznego bez empirycznej analizy rzeczywistości. Jedynie podążając tą drogą można osiągnąć wymagania metodologii, której esencją jest eliminacja dowolności zarówno jeśli chodzi o przyjmowanie, jak i odrzucanie przekazów, jakie dotrwały do naszych czasów. Już Polibiusz wyraził ten pogląd dostatecznie jasno w słowach, które umieściłem na początku jako mój epigraf.

Jeśli niniejsza praca oznacza krok naprzód w naszej wiedzy na temat przeszłości, co jest głęboko zakorzenioną potrzebą ludzkiego umysłu, nie jest to wynikiem polegania na nowej metodzie, lecz raczej praktycznego i systematycznego zastosowania od dawna znanych i w teorii uznanych zasad. To jest esencja tej książki. Proszę tu czytelnika o wyrozumiałość i pozwolenie, aby wolno mi było podzielić się tym, jak doszedłem do tego, że ten obszar nauki wymaga nowych badań i jak niezwykle sprzyjający splot okoliczności sprawił, że mogłem poświęcić się dokładnemu studiowaniu sztuki wojennej.

Wkrótce po opuszczeniu uniwersytetu przestudiowałem nieco historii sztuki wojennej, choć w zasadzie nie pamiętałem w jaki sposób zainteresowałem się tą dziedziną. Wiosną roku 1874 zostałem wezwany na manewry do Wittenbergi. W bibliotece regimentu dostałem pracę Rüstowa Geschichte der Infanterie i od tamtej pory temat ten zawsze był obecny w mych myślach.

W roku 1877 otrzymałem od kancelarii hrabiny Hedwigi Brüchl zadanie ukończenia biografii Gneisenaua1, dziadka hrabiny, którą niedokończoną zostawił George Heinrich Pertz. Kiedy tylko zanurzyłem się w historię wojen wyzwoleńczych odczułem w najwyższym możliwym stopniu potrzebę realistycznej oceny wydarzeń, a moje dociekania w tym kierunku musiały być prowadzone na tym szerszym polu, że w tym czasie istniały dwa ścierające się poglądy na kwestię strategii: jeden reprezentowany przez arcyksięcia Karola, Schwarzenberga oraz Wellingtona i drugi, którego przedstawicielami byli Napoleon i Gneisenau. Trzeba je było skonfrontować z historią.

Goethe powiedział kiedyś, że czasami doświadczamy wielkiego kroku naprzód dzięki pojedynczemu, znaczącemu słowu, zaś innym razem stwierdził, że najlepsza nauka nie płynie z książek, lecz z bezpośredniej wymiany idei poprzez kontakt z mądrymi ludźmi. O prawdziwości tych słów miałem się właśnie wówczas przekonać sam.

W tych latach byłem nauczycielem najmłodszego syna cesarza Fryderyka, księcia Waldemara, który zmarł w roku 1879 w wieku lat 11. Pełniąc tę funkcję miałem okazję nie tylko zrozumieć, w oparciu o bezpośrednie obserwacje, jak z psychologicznego punktu widzenia dowódca armii podejmuje decyzje, a to dzięki opowieściom następcy tronu oraz marszałka polnego, hrabiego Blumenthala, ale mogłem również, dzięki zadawanym w dowolnym momencie pytaniom, uzupełnić i wyklarować moje studia, począwszy od Clausewitza, którego prace zaprezentował mi arcyksiążę. Do dziś dnia pamiętam punkty, w których, by tak rzecz, moje zrozumienie danej kwestii utknęło w martwym punkcie. Wówczas to właśnie szczęśliwie zasłyszane wyrażenie, właściwe słowo, pomogło mi pokonać przeszkodę. Nawet dziś, po niemal dwudziestu pięciu latach, nie mogę przestać myśleć z wdzięcznością o imionach gentlemanów, którzy pomogli mi dokonać tych przełomów. Zaliczam do nich generała von Gotteberga, który zmarł dowodząc I Korpusem Armijnym, generała von Winterfelda, który obecnie dowodzi Korpusem Gwardii, generała von Mischke, pułkownika von Dresky, ŚP. generała von Unruha, który w ramach ostatniego przydziału dowodził Pułkiem Aleksandra. Nade wszystko jednak jestem wdzięczny ówczesnemu podpułkownikowi (i wojskowemu nauczycielowi księcia Fryderyka Leopolda) von Geisslerowi, który zmarł osiągnąwszy stopień generała porucznika. Pan von Geissler, który wykazywał duże skłonności pedagogiczne, w czasie gdy dwaj młodzi gentlemani bawili się pod naszym nadzorem na placu zabaw w Nowym Pałacu lub w Böttcherbergu koło Glienicke, znajdował przyjemność w odpowiadaniu na moje ochocze pytania obszernymi wykładami o tematyce wojskowej, które dzięki swej znakomitej, łatwej do przyswojenia klarowności, ogromnie posunęły moją widzę naprzód. W tym samym kontekście chciałbym wspomnieć dwóch innych oficerów wysokiej rangi: generała von Fransecky’ego, który w roku 1870 dowodził II Korpusem Armijnym, a następnie Korpusem XI i wreszcie gubernatora Berlina, a ówczesnego majora Sztabu Generalnego, Boie’a, który zmarł jako gubernator Torunia. Generał von Fransecky zaczął pewnego razu, będąc młodym oficerem Sztabu Generalnego, pisać biografię Gneisenau’a. Dzięki temu zyskałem z nim kontakt i często go odwiedzając omawiałem z nim ten temat. Major Boie przekazał mi notatnik dotyczący kampanii roku 1814, który sam napisał w oparciu o oryginalne dokumenty, które czytano w na Uczelni Wojskowej i w oparciu, o które dyskutowaliśmy poszczególne problemy związane z działaniami wojennymi.

Gdy w styczniu 1881 roku ukończyłem już biografię Gneisenaua wstąpiłem na Uniwersytet Berliński, gdzie mój pierwszy wykład dotyczył wojny w 1866 roku. Wówczas też (latem 1881 roku) wydałem pracę pod tytułem Geschichte der Kriegsverfassungen und der Kriegskunst seit der Einführung des Lehnswesens. Nie odważyłem się jeszcze dodać starożytności do tej książki. Nie opracowałem jeszcze tego okresu ze źródeł antycznych. Czułem na przykład, że choć rozwinął się we mnie pogląd, iż ówczesne przekonanie na temat rozwoju taktyki rzymskiej (Quincunx-Stellung) prawdopodobnie nie jest prawdziwe, lecz nie byłem w stanie w oparciu o wiedzę jaką wtedy dysponowałem, zaproponować teorii alternatywnej. Dopiero dwa lata później, w lecie 1883 roku ośmieliłem się wygłosić wykład zatytułowany Allgemeine Geschichte der Kriegsverfassungen und der Kriegskunst von den Perserkriegen bis auf die Gegenwart. Następnie publikowałem go kilkakrotnie. Prowadziłem również wykłady zatytułowane Krieg von 1870 (Wojna roku 1870), Ausgewählte Kapitel aus der Strategie und Taktik, für Historiker (Wybór tekstów o taktyce i strategii dla historyków), Die Hauptschlachten Friedrichs und Napoleons (Główne bitwy Fryderyka i Napoleona) i wreszcie (zimą 1897/1898 roku) über das wirtschaftliche Gedeihen der Völker in seiner Wechselwirkung mit ihrer Kriegsverfassung und ihren Kriegstaten (O dobrobycie ekonomicznym narodów w kontekście ich postawy wojskowej i czynów wojennych). Opublikowałem prace oparte o źródła na temat wojen perskich, odnośnie strategii Peryklesa, na temat Tukidydesa i Kleona, o rzymskiej taktyce manipularnej, na temat okręgów i ludów przedgermańskich, o pierwszej krucjacie, o bitwach Szwajcarów i Burgundów, o podstawach strategii Fryderyka i Napoleona. Na moją prośbę, młodsi naukowcy opracowali również inne tematy z bardzo różnorodnych okresów, od Hannibala do Napoleona.

W trakcie i poprzez te wykłady, a także specjalnie podejmowane studia stopniowo kształtował się materiał tworzący treść książki, której pierwszy tom mam właśnie zamiar zaprezentować. Czyniąc to proszę czytelnika, by zechciał pamiętać, że jest to jedynie pierwszy tom i że, z osobistego punktu widzenia autora, punktem wyjścia nie był ten okres, lecz najnowsza historia świata.

Absolutną podstawą, która umożliwiła ukazanie się tej pracy była benedyktyńska praca i możliwość zamawiania materiału źródłowego związanego z naukami filologicznymi, antykwarycznymi i politycznymi, jakiego dostarcza nam najbardziej aktualny stan naszej wiedzy. W tym momencie jeśli chciałbym wymienić wszystkich, którym należą się podziękowania związane z pracą nad tą książką, musiałbym podać niezliczoną liczbę moich poprzedników. Powiedzieć, że Mommsen stoi na ich czele jest tak oczywiste, że szacunek być może bardziej zabrania niż nakazuje mówienie o specjalnych podziękowaniach. Stąd zadowolę się ogólnymi podziękowaniami. Jedną książkę chciałbym jednak wymienić ze szczególną emfazą, jako że stanowi ona, by tak rzec, duchową paralelę mojej własnej. Jest to Die Bevölkerung der griechisch-römischen Welt Juliusa Belocha (1886), która, podobnie jak ja to uczyniłem ze sztuką wojenną, prześledza statystyki populacji przez całą starożytność i opiera się nie tylko na metodzie filologicznej, ale również na obiektywnej, którą stosuje się i doskonali w obecnych czasach. Im bardziej stosowałem ją w tej książce, tym mocniej uczyłem się ją cenić. Jeśli okazywało się, że sam czasami starałem się ustalić nie tylko pojedyncze rozwinięcia, lecz nawet kilka wcale nie mało znaczących wariacji liczb podanych przez Belocha, to chciałbym wyjaśnić na samym początku, że on sam stwierdził, że takie rozbieżności i poprawki są możliwe, a wręcz bardzo prawdopodobne. Niewielkie różnice w uważnie weryfikowanych punktach poszczególnych detali dowodzą jedynie, że w głównych aspektach całość jest spójna i wzajemnie się potwierdza.

Bez pracy Belocha wiele fragmentów niniejszej książki prawdopodobnie by nie powstało. W zasadzie siła armii odgrywa w niej tak znaczącą rolę, że ktoś mógłby wprost pomyśleć, że jedynie na nich oparłem swoje badania. Nie jest to jednak prawdą, choć muszę wyznać moje zaskoczenie, gdyż w czasie rozważań nad każdym kolejnym fragmentem moich studiów dochodziłem do tego samego punktu. Być może najważniejszym wnioskiem, który wypływa z niniejszej książki dla kolejnych tomów oraz dla historii, jest ustalenie wzajemnych relacji liczbowych w Wojnie Galijskiej Cezara i logiczna dedukcja przeprowadzona na tej podstawie. Muszę tu przyznać, że nie mogłem dojść do definitywnego zrozumienia tych kwestii aż do momentu ostatecznego przerabiania zebranego materiału. Trzeba tu powiedzieć, że prawdą jest, iż praca historyka, podobnie jak każda inna, oznacza dochodzenie do logicznych, przełomowych konkluzji w oparciu o myśli, które pojawiają się w jednej, szczęśliwej chwili przebłysku intuicji, niemniej jednak opiera się ona na empirycznych badaniach, które przechodzą z jednego punktu do drugiego i powoli wywołują burzę myśli, która jest wolna od wzorca mocno zakorzenionego przekazu.

Cel mojej książki, jak sądzę, w wystarczającym stopniu określa jej tytuł. Nie twierdzę, że napisałem kompletną, zawierająca całość wiedzy „Historię sztuki wojennej”. W takiej pracy powinny się znaleźć również badania nad zabytkami, szczegóły musztry, wraz z komendami, technologia broni, ćwiczenie i hodowla koni, fortyfikacje, sztuka oblężnicza i wreszcie całość kwestii związanych z wojną na morzach, tematem, w którym nie miałbym nic nowego do powiedzenia, a nawet nie miałbym dostatecznej wiedzy, by się o nim wypowiadać. W tym świetle nadal pozostaje mi zadanie napisania „Historii sztuki wojennej”, czegoś w rodzaju pragmatycznego podręcznika. Musimy wierzyć, że jest to wartość, jaką posiada historia wojskowości, bowiem wielcy wodzowie często tak twierdzili. Zwłaszcza Napoleon stale podkreślał, że ten kto chce zostać strategiem powinien studiować wielkie czyny z przeszłości, zaś Clausewitz podawał jako idealną drogę nauczania sztuki wojennej czysto historyczne przykłady. Książka niniejsza nie pretenduje jednak do tak wzniosłych celów. Czy historia może mieć praktyczny wkład jest kwestią wojskowych. Ja osobiście nie nastawiałem się w tym kierunku. Jestem jedynie historykiem i chciałem napisać książkę dla przyjaciół historii i podręcznik dla historyków w duchu Leopolda Ranke.

Hans Delbrück

Czerwiec 1900 roku

PRZEDMOWADO DRUGIEGO WYDANIADWÓCH PIERWSZYCH TOMÓW

Nakład dwóch pierwszych tomów Historii sztuki wojennej jest obecnie od kilku lat wyczerpany, a ja nie mogłem do tej pory znaleźć czasu by przygotować nowe wydanie, a to dlatego, że byłem pochłonięty pracami nad tomem trzecim. Wiele świetnych, szczegółowych opracowań pojawiło się w międzyczasie i trzeba je było przeanalizować, a następnie włączyć w stary tekst. Trzeba było również w kilku pomniejszych punktach dokonać poprawek, a co najważniejsze, opis najstarszej organizacji rzymskich instytucji militarnych wymagał całkowitego przebudowania. Jednakże w ostatecznym rozrachunku poprawki te wymagały najmniej pracy i nie wstrzymały nowego wydania przez zbyt długi czas. Tym co naprawdę wymagało czasu i pracy było coś innego. W recenzji tomu pierwszego generał piechoty von Schlichting, autor Taktische und strategische Grundsätze der Gegenwart wyraził nadzieję, że moja praca przyniesie „koniec dyletanctwa w sprawach wojskowych, który miał dotychczas miejsce w opisywaniu historii”. Słowa te określiły w najdokładniejszy z możliwych sposobów cel, którym się kierowałem w mojej pracy i który miałem nadzieję osiągnąć. Nadziei tych jednak nie tylko nie udało mi się spełnić, lecz zaszło coś wręcz przeciwnego. Pragnę tu powiedzieć, że nigdy przedtem w obszarach organizacji wojskowej i sztuki wojennej nie zostało opublikowane tak wiele tekstów powstałych w wyniku niemetodoligicznych i dyletanckich badań, jak właśnie w ostatniej dekadzie. Dotyczy to nie tylko historyków i archeologów, ale również wojskowych, którzy są skłonni sądzić ze zdecydowanie zbyt daleko idącą pewnością siebie, że dzięki koncepcjom, jakie nabyli w praktyce, zazwyczaj jedynie w warunkach pokojowych, mogą krytycznie analizować uwarunkowania wcześniejszych okresów w historii wojskowości. Tym sposobem nie tylko opracowano i opublikowano fałszywe interpretacje źródeł, co do których mogą być i zawsze będą różne opinie, ale również poglądy będące obiektywnie i fizycznie niemożliwe, które znacznie zamazały obraz klarownych wydarzeń historycznych. Stąd większość mojej pracy nad niniejszym drugim wydaniem pierwszych dwóch tomów obejmowała obalanie i rozwiewanie tych nieprawdopodobieństw za pomocą zarówno krytycznego badania źródeł, jak i analizy metodą obiektywną. Takie przekręcanie faktów jest niewątpliwie, jak zobaczymy dalej, łatwym i prostym zadaniem, jako że w historii długi czas, jaki oddziela nas od samych wydarzeń, pozwala na wygładzenie nawet najbardziej idiotycznych pomysłów, które nabierają pozorów prawdopodobieństwa. Obalenie takich fałszywych koncepcji, jako że nie możemy uciec się do eksperymentów, wymaga szeroko zakrojonych i przekrojowych opisów by słownie omówić co jest fizycznie możliwe, a co takim nie jest. Czasami taka dyskusja przyczynia się do rozjaśnienia samego tematu i wówczas badacz czuje się nagrodzony za swój trud. Zazwyczaj jednak nie zbiera on takich przyjemnych plonów i kończy z irytującym uczuciem, że strawił czas i wysiłek, który mógł być z lepszym skutkiem wykorzystany do czegoś innego.

A tak bardzo chciałbym posunąć do przodu przygotowania do tomu czwartego!

Jeśli chodzi o pierwszy tom, odbiór z jakim się on spotkał wśród krytycznych naukowców wywołał w wielu kręgach, nawet tam gdzie pod innymi względami przyjęto go przyjaźnie, troskę, czy czasem nie przekroczyłem praw obiektywnej analizy krytycznej i nie posunąłem się zbyt daleko w stosunku do źródeł pisanych niż to było uzasadnione. W czasie ponownego przeglądania materiału w żadnym miejscu nie doszukałem się podstaw takiej troski. Wręcz przeciwnie, chciałbym powiedzieć, że wiele analitycznych, obiektywnych zmian, które obecnie wprowadziłem wynikało z faktu, że w pierwszym wydaniu nie odszedłem dostatecznie daleko od poglądów, które zostały nam przekazane. Z pewnością prawdą jest, że to nie Persowie a Grecy mieli przewagę liczebną, że Aleksander nie wyruszył na podbój imperium perskiego z niewielką grupą wojsk, lecz z armią być może dwukrotnie liczniejszą od tej, jaką dysponował Kserkses, że rzymskie zaciągi nigdy nie były dokonywane w oparciu o klasy majątkowe, że barbarzyńskie armie zagrażające cywilizowanemu światu były zawsze dość niewielkie, że Rzymianie zwyciężyli plemiona Galów i Germanów głównie dzięki swej przewadze liczebnej oraz że rycerskie pole walki istniało przed systemem feudalnym i nie było jego wynikiem.

Wiara w tradycję, która mówi co innego niż wymienione powyżej poglądy jest niemal równie niewzruszona jak starożytna i aby ją przezwyciężyć konieczne będzie nie tylko rozumowanie, ale również czas nim zostanie zastąpiona lepszą analizą. Jednakże w tej wojnie najlepszych posiłków dostarczy kontynuacja obecnych prac.

Historyk starożytności, który czyta tylko pierwszy tom, historyk prawa, który jedynie porównuje genezę systemu feudalnego z poglądami, jakie znalazł w źródłach, historyk zajmujący się krucjatami, który przeczyta tylko jak niewielka była liczba rycerzy i jak niewiele z pierwotnego charakteru tego wielkiego okresu w historii wojskowości się analizuje. Rozumiem ostrożność i wątpliwości, jakie oni wszyscy czują. Jestem pewien, że ich wątpliwości zostaną rozwiane i znikną, gdy historyk antyku zapozna się również z drugim i trzecim tomem niniejszej pracy i gdy historyk prawa uświadomi sobie kontrast między pojedynczym wojownikiem i taktyczną formacją na podstawie powiązanych ze sobą cech całej książki oraz gdy historyk krucjat stanie się w pełni świadom różnicy między rycerstwem i kawalerią oraz opozycji konceptów „rycerstwo” i „taktyka” porównując informacje z okresów poprzedzających i następujących po przedmiotowej epoce.

Jak niniejsza praca wyrosła z mojej całościowej obserwacji rozwoju sztuki wojennej, tak konkretny pożytek naukowy będą mogli z niej wyciągnąć jedynie ci, którzy spojrzą na nią nie po prostu jako historycy-specjaliści od starożytności, średniowiecza czy czasów współczesnych, lecz zaakceptują ją całościowo jako studium nad historią świata.

Berlin-Grunewald, 12 lipca 1908

Hans Delbrück

PRZEDMOWADO WYDANIA TRZECIEGO

Od ukazania się drugiego wydania tego tomu w roku 1908 rozwiązano dwa wielkie problemy odnośnie starożytnej historii wojskowości, mianowicie bitwy pod Salaminą i Tapsus. Udało mi się wziąć je pod uwagę w opracowywaniu materiału do tego wydania. Jeśli chodzi o bitwy pod Platejami i Issos byłem w stanie utrzymać swoje poglądy jeśli chodzi o podstawowe założenia, jednakże na podstawie nowych ustaleń topograficznych trzeba było ponownie przyjrzeć się ich opisom w szczegółach. Dawny punkt sporny w dyskusji na temat bitwy pod Kannami, odnośnie kwestii czy miała ona miejsce na lewym, czy też na prawym brzegu rzeki Aufidius, został ostatecznie ustalony, jednakże w tym samym czasie bazowe poglądy na temat drugiej wojny punickiej oparte o materiał źródłowy, zostały mocno wstrząśnięte przez nową i opierającą się na solidnych podstawach hipotezę. Są to kwestie, obok licznych szczegółowych poprawek, w których obecne wydanie różni się od poprzednich.

W tym czasie nareszcie oddałem do druku również tom czwarty i tym samym ukończyłem całą pracę.

21.07.1920

Hans Delbrück

PUNKT WYJŚCIA

Historia sztuki wojennej jest pojedynczym włóknem w tkaninie historii powszechnej i wraz z nią się rozpoczyna. Najlepiej jednak nie zaczynać studiów w miejscu gdzie pierwsze, mniej lub bardziej możliwe do dostrzeżenia wydarzenia zaczynają przebijać z cienia ery przedhistorycznej, lecz raczej w punkcie, gdzie materiał źródłowy zaczyna dostarczać pełnych i przekonywujących przebłysków dziejących się wówczas wydarzeń. Jest to okres wojen perskich, gdyż od tego czasu i nie wcześniej, jesteśmy w stanie prześledzić rozwój na podstawie nieprzerwanego przekazu, a każdy kolejny etap tegoż rozwoju pomaga w wyjaśnieniu poprzedniego. Nawet jeśli chodzi o czasy przed wojnami perskimi nie jest tak, że nie posiadamy żadnych znaczących przekazów. Jeśli chodzi o Greków Homer jest szczególnie bogatym źródłem, zaś w kwestii ludów orientalnych, takich jak Egipcjanie, posiadamy stulecia, jeśli nie millenia przekazów historycznych, które sięgają jeszcze dalej, jednak te dane nie są wystarczające by pozwolić na bezpośrednie stworzenie z nich całkowicie pewnego obrazu. Historyczna analiza obiektywna oparta o duże doświadczenie w interpretowaniu wydarzeń, jakie miały miejsce w czasie działań wojennych ułatwi zebranie w spójny obraz pojedynczych wskazówek. Ten obiektywny osąd jest jednak na najwyższym poziomie możliwy do osiągnięcia jedynie poprzez studiowanie historii wojskowości jako całości, to znaczy okresów późniejszych. Pierwsze kroki musimy stawiać na pewniejszym gruncie, jaki dają nam przekazy współczesnych. Na ich podstawie i wraz z nimi analiza obiektywna rozwinie się do punktu, w którym osiągniemy jasną perspektywę. Uzyskane w ten sposób perspektywy mogą później okazać się właściwe, aby użyć ich do rzucenia światła na okresy wcześniejsze i by rozjaśnić półmrok, którym są one okryte.

Nawet wydarzenia wojen perskich zostały nam przekazane przy takim stopniu niepewności i przemieszane z legendami, nie przez prawdziwego, współczesnego im historyka, lecz spisane jedynie na podstawie ustnego przekazu kolejnych pokoleń, że Niebuhr był zrozpaczony niemożnością ustalenia ich sekwencji, a także faktu, czy mimo jego ostrzeżeń historycy stale i wciąż nie ukazują nam słów Herodota jako historii, zwodząc w ten sposób samych siebie. Bez względu na to jak dalece sceptyczną postawę ktoś przyjmie wobec barwnych opisów ojca historii pisanej, to jednak zawierają one pewne precyzyjne elementy, które na potrzeby historii sztuki wojennej są wystarczające. Znajdujemy tam metody walki obu armii, możemy określić teren, na którym walczono i jesteśmy w stanie ogarnąć sytuację strategiczną. Wraz z tymi elementami dysponujemy podstawowymi cechami działań wojennych, a te z kolei dają nam bardzo solidne ramy krytyki dla szczegółów zawartych w przekazie legendarnym. Żadne z wcześniejszych wydarzeń w obszarze historii wojskowości nie zostały nam przekazane w sposób tak jasny. Wojny Perskie zatem stanowią naturalny punkt wyjścia dla historii sztuki wojennej.

DYGRESJA

Podstawę, jeśli chodzi o wiedzę naukową na temat greckiej sztuki wojennej, stanowią, nawet dziś, dwie ważne prace:

Geschichte des griechischen Kriegswesens von der ältesten Zeit bis auf Pyrros. Praca na podstawie źródeł napisana przez W. Rüstowa, byłego pruskiego oficera wojsk inżynieryjnych i dr. H. Köchly, profesora zwyczajnego literatury oraz języka greckiego i rzymskiego na uniwersytecie w Zurychu. 134 drzeworyty wkomponowane w tekst drukowany oraz 6 litografowanych tabel. Aarau, Verlags-Comptoir, 1852.

Griechische Kriegsschriftsteller. W języku greckim i niemieckim, wraz z krytycznym i wyjaśniającym komentarzem H. Köchly’ego i W. Rüstowa. Dwie części w trzech tomach. Leipzig, 1853-1855.

Jeśli chodzi o nowsze pozycje to są to następujące opracowania i teksty:

„Heerwesen und Kriegführung der Griechen” autorstwa Dra H. Droysena, profesora gimnazjalnego i dziekana na Królewskim Uniwersytecie w Berlinie. [w:] K. F. Hermann Lehrbuch der griechischen Antiquitäten, Freiburg im Breisgau, 1888-1889. Akademische Verlagsbuchhandlung von J. C. B. Mohr (Paul Siebeck). (Omówione przeze mnie w Literarisches Centralblatt 1888, nr 16).

„Die griechischen Kriegsaltertümer” autorstwa dr. Adlofa Bauera, profesora historii starożytnej na Uniwersytecie w Gratzu [w:] Handbuch der klassischen Altertumswissenschaft, Nördlingen (obecnie w Monachium): C. H. Beck, 1886, wydanie 2 w 1892. Znakomita praca, która zawiera bardzo jasną prezentację danych źródłowych. Chciałbym tu również jasno powiedzieć raz na zawsze, że bibliografia Bauera jest bardzo uważnym i klarownym opracowaniem.

Das Kriegswesen der Alten, ze szczególnym uwzględnieniem strategii, autorstwa doktora filozofii Hugo Liersa, profesora w gimnazjum w Waldenburgu, Breslau, 1895. Jest to inspirująca i naukowa książka oparta o wyczerpującą i niezależną lekturę dawnych autorów. Zwróciła ona moją uwagę na wiele istotnych ustępów. Jako całość jednak praca ta niestety ma wady. Poszczególne ustępu są pogrupowane systematycznie, jednak są one dalekie od poziomu weryfikacji, który byłby wystarczający, aby uznać je za wiarygodne. Szczególnie brakuje dostatecznego rozgraniczenia między poszczególnymi okresami rozwoju.

W Historische Zeitschrift, Vol. 98, 1907, Ben. Niese opublikował artykuł zatytułowany „Ueber Wehrverfassung, Dienstpflicht und Heerwesen Griechenlands”, który nie wnosi nic nowego do tematu.

Ja sam przyjrzałem się wojnom perskim z historyczno-wojskowego punktu widzenia w monografii Die Perserkriege und die Burgunderkriege. Są to dwa połączone ze sobą studia historyczno-wojskowe z dodatkiem na temat rzymskiej taktyki manipularnej. Berlin, Walther i Apolant (obecnie jego następczą jest Hermann Walther), 1887.

Spośród ogólnych prac na temat historii greckiej najbardziej znaczące dla naszych rozważań są te Busolta (wyd. drugie), Belocha i Dunckera, a także tu i ówdzie teksty Grotego.

Przez wszystkie tomy niniejszej monografii, aż do czasów współczesnych, będzie nam towarzyszyć następująca książka, która mimo niedociągnięć i powierzchowności, jest pomysłowo zorganizowana: Geschichte der Infanterie autorstwa W. Rüstowa. Dwa tomy, Gotha 1857 i 1858 (wraz z późniejszymi przedrukami).

Będziemy również odnosić się do następującej pracy, która będzie szczególnie istotna dla późniejszych tomów: Geschichte der Kriegswissenschaften vornehmlich in Deutschland autorstwa Maxa Jähnsa (z Geschichte der Wissenschaften in Deutschland, dzięki specjalnemu zezwoleniu Jego Wysokości króla Bawarii, opublikowana przez Komisję Historyczną Królewskiej Akademii Nauk). Munich i Leipzig, 1889-1891.

1 August Neidhardt von Gneisenau (1760-1831), słynny hrabia i feldmarszałek pruski (przyp. tłum.).

KSIĘGA IWOJNY PERSKIE

ROZDZIAŁ ISIŁY ARMII: MATERIAŁ WPROWADZAJĄCY

Gdzie tylko źródła nam na to pozwalają najlepiej zacząć studia historyczno-wojskowe od określenia siły armii. Ich znaczenie jest decydujące nie tylko ze względu na relatywne siły, gdy większa masa zwycięża lub jest równoważona przez męstwo lud dowodzenie po stronie słabszej liczebnie, lecz również w kategoriach bezwzględnych. Przemarsz, który 1000 zorganizowanych ludzi wykonuje bez komplikacji jest osiągnięciem dla 10 000 żołnierzy, dziełem sztuki dla 50 000 i niemożliwością dla 100 000. W przypadku większej armii zadanie zapewnienia racji żywnościowych staje się coraz bardziej znaczącym elementem strategii. Zatem bez określonego wyobrażenia na temat rozmiarów armii krytyczne podejście do przekazów historycznych, a także do samych wydarzeń, jest niemożliwe.

Ponieważ nadal utrzymuje się wiele fałszywych teorii na temat tej kwestii, a podane liczby, bez uświadamiania sobie wniosków, które muszą zostać z nich wyciągnięte, są po prostu powtarzane, wydaje się pożądane, celem wyostrzenia krytycznego oka czytającego, by tak rzec z miejsca podać kilka przykładów jak łatwo i do jakiego stopnia fałszywe siły armii zostały podane w historycznych przekazach.

W starszych opracowaniach niemieckich na temat wojen wyzwoleńczych, w pracy Plotho, który był naczelnym aide de camp Fryderyka Wilhelma III i w czasie wojny osobiście zbierał informacje w kwaterze głównej, dalej w biografii Radetzky’ego autorstwa austriackiego weterana, a także w starszych wydaniach często czytanej i znaczącej pracy Beitzke’ego Deutsche Freiheitskriege, liczebność armii francuskiej na początku kampanii jesiennej roku 1813 jest podawana na poziomie 300 000, a maksymalnie 353 000. Sprzymierzeni w tym czasie mieli do dyspozycji co najmniej 492 000 żołnierzy i stąd dysponowali przytłaczającą przewagą liczebną. Tak naprawdę, wraz z garnizonami fortyfikacji na teatrze działań wojennych Napoleon miał 440 000 ludzi, a więc jego siły liczebnie dorównywały aliantom1.

E. M. Arndt oszacował w 1814 całkowite straty w wyniku wojen napoleońskich na 10 080 000 ludzi. Bliższa analiza zmniejsza te liczby znacząco poniżej 2 milionów, z czego jedna czwarta byłaby po stronie Francuzów2, zaś dokładne statystyki i tak prowadzą do znacznie mniejszej ilości ofiar.

Nawet w nowszych opracowaniach naukowych na temat wojen wyzwoleńczych można przeczytać, że w boju spotkaniowym pod Hagelsbergiem landwera Marchii stłukła po głowach kolbami 4000 Francuzów. W rzeczywistości było ich około 30.

W opracowaniu austriackiego Sztabu Generalnego z roku 1897 zatytułowanego Die Zahl im Kriege, autorstwa kapitana Bernta, siły Francuzów w bitwie pod Orleanem (3-4 grudnia 1870) określono na 60 700 ludzi, podczas gdy inni badacze oszacowali je na poziomie 174 500 a nawet więcej.

Według tej samej publikacji 75 000 Austriaków walczyło pod Aspren przeciwko 90 000 Francuzów i twierdzi się w niej, że ci ostatni utracili w tej batalii 44 380 ludzi. W rzeczywistości pierwszego dnia około 105 000 Austriaków walczyło przeciw 35 000 Francuzów, zaś drugiego dnia ta sama liczba Austriaków (uwzględniając straty) walczyło przeciw około 70 000 Francuzów, a ci ostatni prawdopodobnie utracili około 16, maksymalnie 20 tys. żołnierzy.

Armia Karola Zuchwałego w starciu pod Granson została oszacowana przez współczesnych mu Szwajcarów na 100-120 tys ludzi. Później, pod Murten, twierdzi się, że miał trzykrotnie silniejsze wojska. W zasadzie w pierwszej bitwie miał około 14 000 żołnierzy, zaś w drugiej kilka tysięcy więcej. Szwajcarzy, którzy twierdzili że walczyli przeciwko przytłaczająco liczniejszemu wrogowi mieli znaczącą przewagę w tym aspekcie w obu bitwach.

Utrzymywali, że nawet pod Granson zabili aż 7000 Burgundczyków, podczas gdy było to 7 rycerzy i jedynie kilku żołnierzy szeregowych3.

Armie Husyckie, które rzuciły postrach na całe Niemcy i były ukazywane jako niezmierzone masy liczyły około 5000 ludzi.

Prawdopodobnie nie jest to po prostu wynikiem ogólnej tendencji do hiperbolicznych koncepcji, braku wyczucia liczb, chełpliwości, strachu, usprawiedliwienia lub innych podobnych ludzkich słabości, które leżą u podstawy tak gigantycznych wyolbrzymień. Należy pamiętać, że trudno jest, nawet doświadczonemu człowiekowi, dokładnie ocenić dość dużą masę ludzi, nawet po swojej własnej stronie, gdzie ma się swobodę ich obserwowania. W przypadku nieprzyjaciela jest to w zasadzie niemożliwe. Znakomitego przykładu dostarcza tu niedawno opublikowana relacja Fryderyka Wilhelma III na temat porażki poniesionej pod jego osobistym dowództwem pod Auerstadt4. Król twierdzi, że w czasie bitwy nie mógł się już oszukiwać co do faktu, że stawiał czoła wojskom znacznie silniejszym. Francuzi, jak relacjonuje, dość często luzowali walczące bataliony świeżymi wojskami, co umożliwiała im większa liczebność piechoty. Jako że Prusacy mieli 50 000 żołnierzy, siły Francuzów należałoby oszacować na 70-80 tys. Tak naprawdę mieli oni tylko 27 000 ludzi5, a Fryderyk Wilhelm być może faktycznie się pomylił, a nie starał się jedynie wytłumaczyć klęskę, co staje się jasne w późniejszym aneksie, który król dodał niedługo potem, gdzie pisze, że na podstawie francuskich dokumentów oraz innych informacji przekonał się „… że – niech zostanie to powiedziane ku naszemu zawstydzeniu – wróg naprzeciw nas nie był silniejszy niż 30 000 żołnierzy”.

Należy tu dodać, że nie zawsze jest to kwestia zwyczajnego przeszacowania czy wyolbrzymienia. Zdarzają się również odwrotne przypadki. Z pełną premedytacją zawarłem powyżej również takie przykłady.

Herodot podaje, że armia jaką Kserkses powiódł do Grecji liczyła dokładnie 4 200 000 żołnierzy, w tej liczbie tabory. W niemieckim porządku marszowym korpus armijny złożony z 30 000 ludzi zajmuje jakieś 22,5 km bez taborów bagażowych. Perska kolumna marszowa byłaby zatem długa na 3600 km i gdy czoło tejże kolumny docierałoby do Termopil, jej koniec dopiero wymaszerowywałby z Suzy po drugiej stronie Tygrysu. Niemieckiemu korpusowi armijnemu towarzyszy artyleria i skrzynie z amunicją, co zajmuje sporo miejsca i w tym kontekście armia antyczna wymagałaby mniej przestrzeni. Z drugiej strony armia perska z pewnością miała bardzo luźną dyscyplinę marszu, której wysoki poziom można osiągnąć jedynie poprzez bardzo ścisłe określenie organizacji armii wraz ze stałym wysiłkiem i uwagą poświęcaną temu aspektowi. Bez dyscypliny marszowej kolumny bardzo szybko rozciągają się do dwukrotnie a nawet trzykrotnie większych rozmiarów. Stąd perskie wojska, nawet bez artylerii, mogą być w przybliżeniu porównywalne jeśli chodzi o przestrzeń potrzebną do przemarszu.

Sądzi się, że po odejściu Kserksesa z jego wielką armią Mardoniusz pozostał na miejscu z 300 000 żołnierzy, lecz nawet ta liczba nie jest wiarygodna. Według przekazu Herodota Mardoniusz, gdy zniszczył Ateny po raz drugi pomaszerował stamtąd z powrotem do Tanagry przez Deceleę, zaś następnego dnia dalej. Żadna armia licząca 300 000 ludzi nie jest w stanie maszerować w ten sposób. Nawet jeśli część armii perskiej pozostała z tyłu w Beocji i nie tylko przełęcz Decelea, ale wszystkie przełęcze prowadzące przez góry zostałyby użyte w tym samym czasie, armia ta nie mogłaby liczyć więcej niż około 75 000 wojowników, w tym sprzymierzonych Greków.

Jednakże cała ta metoda stopniowego redukowania liczb ma znaczenie jedynie przygotowawcze. Tak naprawdę nie przybliża nas do naszego celu.

Musimy się przekonać i trzymać poglądu, że jeśli wierzymy liczbom takim, jak te, które podaje Herodot, to oszukujemy samych siebie. Nawet jeśli ktoś mógłby w jakikolwiek sposób dowieść konkretnej liczby, która nie jest całkiem nieprawdopodobna, która nawet w zasadzie, wydaje się całkiem możliwa, nawet wówczas nic nie można uznać za do końca ustalone. Prawdziwą i jedynie wiarygodną metodą historyczną nie jest ta, gdy ktoś nie mając informacji, na których może polegać zadowala się tymi nieprawdopodobnymi i zachowuje się tak, jak gdyby były one wiarygodne i możliwe do zaakceptowania. Jest nią metoda, gdzie jasno i jednoznacznie oddzielamy to co można uznać za informację przekazaną w sposób precyzyjny i tą, która taką nie jest. Być może wciąż jesteśmy w stanie znaleźć jakiś podstawowy lub inny punkt, który pozwoli nam ustalić przybliżone wyliczenia na temat siły armii perskiej. Najpierw jednak musimy jasno powiedzieć, że liczebność Persów, jak ją podają Grecy starający się podnieść swoje dokonania nie zasługuje na wiarę, nawet najmniejszą. Nie jest ona w żaden sposób bardziej wiarygodna niż twierdzenia Szwajcarów na temat armii Karola Zuchwałego, tak więc nie możemy na tej podstawie określić, czy przewaga liczebna leżała po stronie Greków czy Persów.

Jeśli teraz przyjrzymy się Grekom, to zdaje się, że stąpamy po pewniejszym gruncie. Jeśli chodzi o bitwę pod Platejami Herodot podaje listę poszczególnych kontyngentów: 8000 Ateńczyków, 5000 Spartiatów, 5000 periojków itd. Całkowita ich liczba wynosi 38 700 hoplitów. Ponieważ Grecy niewątpliwie znali swoje siły, być może możemy zaufać tym liczbom i większość badaczy zwyczajnie je przyjmuje. Jest to jednak błąd metodologiczny. Nie mamy najmniejszej gwarancji, że ten lub inny informator Herodota nie podał mu listy całkowicie arbitralnych szacunków i jest przynajmniej jedna kwestia na liście, która ukazuje pierwotnego autora tych liczb w dość niekorzystnym świetle. Każdemu greckiemu hoplicie normalnie towarzyszył sługa. Stąd, aby przekazać pełną siłę armii Herodot podwaja liczebność armii. Jednakże każdy Spartanin, według niego, miał ze sobą siedmiu helotów. Należy zatem doliczyć do tego 35 000 ludzi. Stosunek 35 000 niewalczących do 5000 walczących, zwarzywszy na ruch i zaopatrzenie armii jest absurdem. Prawdopodobnie informacja ta wzięła się stąd, że Grecy postrzegali Spartiatów jako ludzi dostojnych, którzy zawsze szli do boju z kilkoma sługami. Siedmiu służących wydawało się możliwą do zaakceptowania liczbą, w związku z czym przemnożono ją przez przypuszczalną liczbę Spartiatów bez dalszego namysłu. Tak samo postępują czasami współcześni historycy. W pracy Philippsona Geschichte des Preussischen Staatswesens, 2:176 czytamy, że armia pruska Fryderyka Wielkiego w roku 1776 zabierała ze sobą w pole dokładnie 32 705 praczek. Autor nie waha się nawet podać swojego źródła, mianowicie Zuverlässige Beytrage z. d. Reg.-Gesch. König Friedrichs II. v. Preussen Büschinga. Źródło to faktycznie w większości zawiera wiarygodny materiał, a ponieważ faktycznie pewna liczba markietanek i małżonek żołnierzy towarzyszyła armii Fryderyka bardziej możliwe jest do zaakceptowania, że armia licząca 200 000 ludzi miała 32 705 praczek, niż że 5000 Spartiatów miało 35 000 helotów, a współczesny, posiadający wiedzę metodologiczną historyk zasługuje na większe zaufanie niż naiwny Herodot. Lecz w ostatecznym rozrachunku musimy odrzucić obie te informacje. Krótka analiza charakteru Fryderyka Wielkiego i jego armii jest wystarczająca by przekonać nas, że wojsku z pewnością w polu nie towarzyszyły praczki oraz że Büsching padł ofiarą czyjejś omyłki lub czegoś innego i doszedł do tej ilości praczek licząc jedną na każdy namiot żołnierzy. Philippson po prostu skopiował to interesujące stwierdzenie bez krytycznej analizy. Kwestia 35 000 helotów, o których pisze Herodot, narodziła się prawdopodobnie w ten sam sposób. Razem ojciec historii szacuje armię grecką na 110 000 dusz. Historycy, którzy skopiowali te liczby nie zastanowili się dostatecznie nad zagadnieniem co znaczy wykarmić 110 000 ludzi w jednym miejscu przez dość długi czas. Będziemy mogli znacznie więcej powiedzieć na ten temat w odniesieniu do późniejszych okresów, gdzie dysponujemy znacznie pewniejszymi źródłami na temat sił armii pochodzących z oryginalnych źródeł6. Liczba, jaką znajdujemy w przekazach jest w sposób oczywisty niewiarygodna. Musimy zadowolić się stwierdzeniem faktu, że nie posiadamy danych na temat siły wojsk greckich pod Platejami, na podstawie których możemy wysnuć jakieś wnioski7.

Również liczby z późniejszych greckich źródeł, z których wynika, że Ateńczycy pod Maratonem mieli 10 000 ludzi, są całkowicie niezweryfikowane. Można je z miejsca scharakteryzować jako arbitralne szacunki dzięki faktowi, że liczebność sprzymierzonych Platejczyków, albo wliczonych w całkowitą liczbę, albo liczonych osobno, jest podana na poziomie 1000 ludzi. Plateje były bardzo małym miastem i zapewne nie byłyby w stanie dostarczyć jednej dziesiątej lub dziewiątej tego, co Ateńczycy. Jeśli historycy w większości akceptowali liczbę 10 000 aż do teraz, to działo się tak ponieważ, z praktycznego punktu widzenia, wydaje się ona całkiem prawdopodobna. Nie opiera się ona jednak na żadnych dowodach.

Mimo braku danych pochodzących z bezpośrednich źródeł możemy dojść do pojęcia na temat siły armii greckich w czasie wojen perskich. Dysponujemy, oprócz samych wydarzeń, z którymi najpierw musimy się zapoznać, wnioskami wyciągniętymi z późniejszej historii Grecji oraz z populacji, jaka była do dyspozycji. Populację z kolei możemy określić, do pewnego stopnia, na podstawie wielkości i urodzajności kraju.

Jeśli chodzi o najbogatsze miasto-państwo, Ateny, to ten niewielki kraik, Półwysep Attycki w roku 490 prawdopodobnie liczył około 100 000 wolnych dusz, stąd, jako że populacja niewolników w tym czasie niewątpliwie nadal była umiarkowana, liczyła ona najwyżej 120 do 140 tys. osób. To daje 115 lub 140 ludzi na milę kwadratową (około 50 na km2). W przybliżeniu jest to tyle samo jak dzisiaj.

Jak wielu spośród tych Ateńczyków faktycznie nosiło broń w czasie bitew wojen perskich nadal nie wiemy i musimy sprawdzić, czy kolejne wydarzenia mogą nas doprowadzić do odpowiednich wyliczeń.

DYGRESJA ODNOŚNIE POPULACJI ATTYKI ORAZ INNYCH GRECKICH PAŃSTW

W Grecji istnieją obszary, co do których możemy być niemal pewni, że nie pozyskiwała ona stamtąd żadnych zasobów żywnościowych lub jedynie bardzo niewielką ich ilość: Beocja, Arkadia, Lacedemon, Messenia. Nie posiadamy zdefiniowanej miary jeśli chodzi o poziom urodzajności na tych obszarach w dobie wojen perskich. Jednak mimo to będziemy w stanie oszacować pewne maksimum możliwości samozaopatrywania się tych rejonów dzięki analogii ze znanymi relacjami, a dysponując takimi danymi, będziemy mogli dojść do konkluzji czy to maksimum udawało się w mniejszym lub większym stopniu osiągnąć. Teby nie mogły być bardzo małym miastem i wraz z resztą Beocji należy je zaliczyć do sporych grodów. Z drugiej strony Lacedemon nie mógł być, stosunkowo, tak dalece mniej gęsto zaludniony niż inne greckie regiony. W innym wypadku nie byłby w stanie odgrywać tak znaczącej roli przez tak długi czas.

Na tych podstawowych założeniach, z pomocą liczb przekazanych nam historycznie, Beloch oszacował, w jego Bevölkerung der griechisch-römischen Welt8, że Lakonię i Messenię razem zamieszkiwała populacja 230 000 dusz, czyli 27 na km2, Peloponez 800 000 do 900 000 dusz, czyli 36-40 na km2 ponieważ kupieckie miasta takie jak Korynt, Sicyon, Troezen i Epidauros miały relatywnie większą populację. Nie mogła ona jednak być zbyt wielka, gdyż import ziarna do tych miast morzem został całkowicie zablokowany w czasie wojny peloponeskiej. Dlatego musiały one żyć ze skąpych zasobów pszenicy, które można im było dostarczyć lądem.

Jeśli chodzi o Beocję Beloch szacuje, że w pierwszej połowie czwartego stulecia przed Chr. żyło tam 60 osób na km2, spośród których mniej więcej trzecia część była niewolnikami. Taka liczba niewolników w rejonie złożonym jedynie z osad mających charakter rolniczy wydaje mi się bardzo wysoka. Z jakiegoż to źródła Beoci pozyskiwali tak wielu niewolników i czym by za nich płacili? Populacja niewolników utrzymuje się sama tylko w niewielkim stopniu i wymaga stałego uzupełniania z zewnątrz, aby pozostać na tym samym poziomie. Dla piątego stulecia przed Chr. Beloch zaakceptował fakt, że Beocja była krajem wolnej pracy, a przez to mającym około 40 dusz na km2. Liczba ta jest w odpowiednim stosunku do Peloponezu, gdyż Beocja była odeń znacznie bardziej urodzajna. Jednakże w peloponeskich miastach kupieckich, tj. Koryncie, Sicyonie itd. było wielu niewolników, który to fakt równoważył sytuację9.

W swoich szacunkach Beloch zakłada, że dorośli mężczyźni tworzyli w przybliżeniu jedną trzecią populacji. Uważał, że populacja Grecji ustabilizowała się już w piątym wieku przed Chr.10, mniej więcej podobnie jak to ma miejsce we współczesnej Francji. Nie mogę się zgodzić z tą opinią.

Ateny, Megara, Korynt i wiele innych miast świeżo, bo w V wieku, rozrosło się w sposób znaczący dzięki imigracji metojków i jeśli populacja Lakonii, Messenii i Arkadii nie zwiększyła się również, to stało się tak ze względu na migracje wewnętrzne. Wolę również określić liczebność dzieci nieco wyżej niż Beloch i z tego powodu szacować populację dorosłych mężczyzn na mniej niż jedną trzecią całości ludności. We współczesnych Niemczech (1898) mężczyźni mający powyżej osiemnastu lat stanowią 28-29% populacji. Różnica jednak nie jest tak duża, aby miała znaczący wpływ na ostateczne wyniki Belocha.

Imperium Niemieckie dzisiaj (1898) posiada około 97 dusz na km2, jednak nie jest w stanie wyżywić ich wszystkich będąc zmuszonym polegać na zbożu importowanym na poziomie większym niż jedna czwarta spożycia i średnim imporcie niemal dokładnie jednej czwartej wszystkich produktów rolniczych i leśnych. Stąd wynika, że żywi, z pomocą ziemniaków i wszystkich współczesnych uwarunkowań agrarnych, około 74 osoby na km2, czyli około 190 osób na milę kwadratową11.

Nie ma możliwości by wyciągnąć jakieś wnioski jeśli chodzi o populację Attyki z jej obszaru i ziemi, gdyż Ateny importowały znaczne ilości zboża z zagranicy na długo przed wojnami perskimi. Mimo to dysponujemy całym ciągiem liczb, na których możemy polegać począwszy od drugiej połowy wieku, które z kolei dają możliwość wyciągnięcia wniosków jeśli chodzi o populację w czasie wspomnianych wojen. Ponieważ moje zdanie różni się w tym miejscu od Belocha w sposób dość znaczący jesteśmy zmuszeni wejść w głębsza analizę.

Na początku wojny peloponeskiej, w roku 431 przed Chr., Tukidydes wkłada w usta Peryklesa przemowę (2. 13), w której mówi on że Ateny dysponują 13 000 hoplitów plus 16 000 wojsk garnizonowych złożonych z najstarszych i najmłodszych mężczyzn oraz z metojków, którzy pełnili służbę jako hoplici. Do tego dolicza 1200 konnych, 1600 łuczników oraz 300 trirem. „Jeśli zaś idzie o siły zbrojne, oświadczył, że mają trzynaście tysięcy hoplitów, nie licząc tych, którzy stanowili obsadę fortyfikacji i murów miejskich w liczbie szesnastu tysięcy. Tak liczna była na początku obsada fortyfikacji, ilekroć nieprzyjaciel podejmował najazd; składała się ona z najstarszych i najmłodszych roczników i ze wszystkich metojków, którzy byli hoplitami”12.

Raport ten, który wydaje się konkretny, niestety nie może zostać zaakceptowany ze względu na podane liczby. Najstarsi i najmłodsi, wraz z metojkami walczącymi jako hoplici nie mogli liczyć 16 000 ludzi, podczas gdy armia polowa dysponowała jedynie 15 800 żołnierzami. U Ateńczyków służba w armii polowej trwała od dwudziestego do czterdziestego piątego lub nawet pięćdziesiątego roku życia. Liczba mężczyzn zdolnych do noszenia broni mających mniej niż 20 i więcej niż 45 lub 50 lat musiała być znacznie mniejsza niż tych mogących służyć w polu. Co więcej, nie ma żadnych podanych wartości jeśli chodzi o załogi 300 trirem. Te ostatnie w pełni obsadzone wymagałyby nie mniej niż 60 000 ludzi. Czy istniała w Atenach jakaś grupa ludzi, poza armią polową, która liczyłaby tak wielu mężczyzn? Dlaczego zatem armia polowa była tak mała? Czy składała się ona jedynie z wyższych klas obywateli? Gdzie przebiegała linia podziału? Dlaczego znajdowała się ona niżej?

Badacze starali się rzucić nieco światła na te niepewne kwestie stawiając najbardziej różnorodne hipotezy. Beloch nie znalazł innego rozwiązania jak tylko zmienić garnizon złożony z 16 000 na liczący 6000, a z kolei dodać 12 000 obywateli do załóg okrętów. Desperacki zabieg i jakże charakterystyczny wobec stanu relacji, jaką nam przekazano: tak więc jesteśmy zmuszeni zniekształcać, aby uczynić zrozumiałym, jedyny ustęp w całej greckiej literaturze, który do pewnego stopnia podaje całkowity i systematyczny raport odnośnie składu armii. Jest to procedura jeszcze bardziej skomplikowana ze względu na fakt, iż Eforos przekazał ten ustęp w mniej więcej tej samej postaci jak znajdujemy go w manuskrypcie dzisiaj. Diodor, który skopiował go od niego określa armię polową na 12 000, zaś wojska garnizonowe na 17 000 żołnierzy. Jest to potwierdzenie, lecz jednocześnie wariacja (12 wobec 13 tys. i 17 wobec 16), która ponownie podkreśla niepewność naszych źródeł.

Ostatnio, w Klio 5 (1905): 341 Beloch wyraził przypuszczenie, że liczba 16 000 nie powinna zostać zmieniona na 6000, lecz zamiast tego całkowicie pominięta jako dodatek kopisty.

W tych warunkach niepewności przekazu Tukidydesa, cytat z jego działa będzie dla nas użyteczny tylko pod warunkiem, że znajdziemy jakieś inne obliczenia, które staną się dla nas kluczem do interpretacji, a jednocześnie będą stanowić rzetelne narzędzie kontrolne.

Prawdę mówiąc znalazłem w dziele Tukidydesa fragment, który nigdy wcześniej nie został doceniony, nawet przez Belocha, a który, jak sądzę, może nam pomóc.

Dwukrotnie Tukidydes opisuje nam ekstraordynaryjny pobór Ateńczyków, z których każdy, na swój sposób, wydaje się być największy i jest określony jako ich maksymalne możliwości. Pod koniec pierwszego roku wojny, tj. 431 przed Chr. dokonali oni najazdu na Megarę z 13 000 hoplitów, podczas gdy 3000 znajdowało się na pozycjach wokół Potidai. W tym samym czasie mieli na morzu flotę złożoną ze 100 okrętów (oraz możliwe że kilka kolejnych pod Potidają). Załogi stu okrętów oznaczają 20 000 ludzi, a to daje całkowitą liczbę 36 000 ludzi wraz z hoplitami. Ponieważ Tukidydes dodaje, że do dyspozycji była również nie pozbawiona znaczenia grupa „wojsk lekkich” (ψιλοί), stąd nie możemy wyciągnąć żadnych definitywnych wniosków co do całkowitej liczebności Ateńczyków.

Inaczej rzecz się ma w drugim fragmencie (3. 17), gdzie Tukidydes opisuje mobilizację Ateńczyków po rewolcie na Lesbos w roku 428 przed Chr. Mieli oni w tym czasie na morzu 70 okrętów (40 na w rejonie Lesbos i 30 operujących przy Peloponezie) oraz 1000 hoplitów koło Mityleny. To sprawiło, że Spartanie uwierzyli, że ich możliwości zostały wyczerpane i w związku z tym planowali uderzenie na Ateny od strony morza i lądu. By pokazać im jak dalece się mylili, Ateńczycy obsadzili kolejne 100 okrętów ludźmi pochodzącymi z dwóch niższych klas podatkowych swoich obywateli.

Tukidydes porównuje to osiągnięcie z pierwszym rokiem wojny. Pisze on, że było ono podobne, a nawet na większą skalę. Tego roku bowiem (431 przed Chr.) 100 okrętów strzegło Attyki i Eubei, 100 blokowało Peloponez, a jakieś 50 kolejnych znajdowało się pod Potidają i w innych miejscach, tak więc razem było ich 250. 100 okrętów, które pilnowały ojczyzny nie znajdowało się rzecz jasna stale na morzu, gdyż nie było takiej potrzeby, ale były w pełni wyposażonymi statkami rezerwowymi z przydzielonymi do nich i gotowymi do służby załogami, tak że mogły wypłynąć na morze w dowolnym momencie. Spośród nich, od czasu do czasu, poszczególne okręty niewątpliwie wykonywały rejsy próbne i szkoleniowe celem sprawdzenia ich gotowości. Z tego powodu osiągnięcie z roku 428 przed Chr., gdy 170 okrętów operowało w tym samym czasie, było pod pewnym względem większe niż to z roku 431, gdzie razem można się było doliczyć 250 okrętów, spośród których jednak jedynie 150 w pełni uczestniczyło w działaniach wojennych. Według słów Peryklesa Ateńczycy dysponowali 300 triremami. Musimy to rozumieć w ten sposób, że wraz z wybuchem działań wojennych Ateńczycy byli w stanie obsadzić załogami 250 okrętów, podczas gdy 50 pozostawiono jako rezerwowe, służące do uzupełniania strat. W roku 428 przed Chr., jak wyraźnie zaznacza Tukidydes, byli w stanie obsadzić 170 okrętów dzięki wezwaniu pod broń również obywateli trzeciej klasy podatkowej, którzy w innym wypadku normalnie pełnili służbę jako hoplici.

Mamy zatem podstawę do oszacowania liczby obywateli ateńskich w roku 428. 170 okrętów wymaga załóg złożonych z 34 000 ludzi. Dodatkowo w służbie znajdowało się 1000 hoplitów wraz z ich sługami. Do tych 36 000 ludzi trzeba doliczyć garnizony pozostawione do obrony Aten oraz kilku fortów, które możemy razem oszacować na 4-6 tys. ludzi. Musimy dokonać pewnych redukcji tej liczby, bowiem obsada 100 nagle wyposażonych okrętów prawdopodobnie nie była kompletna i co najmniej epibatae13 zostali albo włączeni w poczet wioślarzy, albo ich po prostu nie było, tak więc załogi liczyły około 18 000 zamiast 20 000. Dalej, również we flocie w rejonie Lesbos i we flocie bojowej14 znajdowała się spora liczba najemników15 i wreszcie istnieje wątpliwość co do tego jak wielu wioślarzy stanowili niewolnicy. Mimo tych licznych znaków zapytania w naszych szacunkach dają nam one pewne maksimum i minimum. Z pewnością znacząca liczba najemników i prawdopodobnie również niewolników znajdowała się we flocie. Jest jednak równie pewne, że dominującym elementem były ateńskie wojska obywatelskie16. Jeśli wojska dysponowały pełną siłą, to osiągnęłyby one liczbę 42 000 ludzi. Prawdopodobnie jednak było ich jedynie 38 000, spośród których możemy przyjąć, że co najmniej 10 000 było najemnikami i niewolnikami. Liczba ta mogła jednakowoż sięgać nawet 18 000. Całkowita liczba Ateńczyków i metojków zdolnych do służby wojskowej w roku 427 przed Chr. musi zatem znajdować się gdzieś między 20 a 32 tys.

Przekaz Tukidydesa nie daje nam więcej swobody. Na podstawie jednak całościowego charakteru polityki ateńskiej należy sądzić, że 20 000 jest stanowczo zbyt małą liczbą. Możemy z całą pewnością określić minimum na poziomie 24 000. Z drugiej strony, jeśli Ateny miały w roku 428 znacznie więcej niż 32 tys. obywateli i metojków zdolnych do pełnienia służby wojskowej, wówczas trudno jest zrozumieć dlaczego inni Helleni widzieliby miasto jako niemal ogołocone w rezultacie ekspedycji przeciwko Lesbos, która wymagała jedynie 10 000 żołnierzy, z których z pewnością większa połowa była najemnikami. Dalej wyposażenie stu okrętów musiałoby wymagać praktycznie całej pozostałej części mężczyzn zdatnych do służby wojskowej17. Podstawowe liczby: 30+40+100=170 okrętów i 1000 hoplitów możemy wziąć za dobrą monetę wprost z Tukidydesa. Błąd w tej części jest praktycznie niemożliwy, zaś dane z manuskryptu można również zweryfikować w oparciu o inne liczby, podane dla roku 431.

W roku 424 przed Chr. Ateńczycy wymaszerowali „w pełnej sile” (πανδημεί; bitwa pod Delium) i dysponowali 300 konnymi, 7000 hoplitów oraz „znacznie więcej niż 10 000 lekkozbrojnych”. Wynika stąd, że razem było ich 20 do 25 tys. żołnierzy. Dodatkowo mieli na morzu 70 do 80 okrętów z załogą liczącą od 14 do 16 tys. ludzi. Ogółem zatem było to 35 do 40 tys. ludzi. Jest to mniej więcej tyle co w roku 428, jedynie z wojskowego punktu widzenia znacznie mniej, a to ze względu na fakt, że niemal połowę stanowili lekkozbrojni, którzy towarzyszyli armii nie by walczyć, lecz by budować prowizoryczne umocnienia18. Możemy zatem przyjąć, jako rzecz całkowicie zweryfikowaną, że Ateny posiadały w roku 428 przed Chr. między 24 a 32 tys. obywateli i metojków zakwalifikowanych do służby wojskowej. Na tej podstawie możemy określić liczbę w momencie wybuchu wojny. Do tego momentu Ateny poniosły bardzo niewielkie straty w walce, ale wielu zmarło w wyniku zarazy: 4400 hoplitów „z szeregów” i 300 konnych. 4 400 hoplitów nie daje nam żadnej określonej miary, gdyż nie wiemy, do której grupy powinniśmy ich odnieść: jedynie do ciężkozbrojnych walczących w polu, czy też również do metojków i hoplitów stanowiących garnizon. 300 konnych jednakże niewątpliwie stanowi ubytek z 1200 jeźdźców, o jakich mówi w swej przemowie Perykles. Możliwe jest, że spośród mieszkańców miasta zmarła relatywnie nieco większa część z przedstawicieli klas niższych, lecz z drugiej strony wielu z nich znajdowało się poza miastem będąc pracującymi na farmach kleruchami, a przez to było mniej narażonymi na działanie zarazy. Możemy zatem również dla tej grupy ustalić średnią śmiertelność na poziomie 25 procent. Jeśli zatem Ateny w 428 nadal miały 24-32 tys. zdolnych do noszenia broni obywateli i metojków, to w 431 miały ich 30-40 tys. Jeśli dodamy do tego 25 procent starców i kalekich weteranów, to Ateny miały wówczas całkowitą liczbę obywateli i metojków na poziomie 37 500 do 50 000, z których 30-40 tys. możemy zaliczyć do obywateli, a spośród nich 22 500 do 30 000 kwalifikowało się do służby wojskowej. Trudno jest przyjąć najbardziej skrajny, dolny limit. Jeśli do górnej granicy dodamy 1000 do 2000 mężczyzn zdolnych do noszenia broni, to zrobimy to tylko po to, by uspokoić najbardziej zatwardziałych sceptyków i uprzedzić jakiekolwiek obiekcje.

Tak więc znaleźliśmy liczbę, która zapewnia nam miarę, do której możemy przyłożyć ustęp z mowy Peryklesa (Tukidydes 2. 13). Liczby podane przez Peryklesa są następujące: 13 000 hoplitów w polu, 16 000 hoplitów w garnizonach, 1200 jeźdźców, 1600 łuczników, co daje całkowitą liczbę równą 31 800 zbrojnym. W tej liczbie znajduje się również 3000 metojków-hoplitów. Po ich odjęciu otrzymujemy 28 800 obywateli.

Uprzednio liczba ta wydawała się nieco wątpliwa, a to ze względu na niepewność czy obejmowała ona wszystkich zdolnych do noszenia broni Ateńczyków, czy też, jak się wydawało literalnie czytając tekst, do tych „sił lądowych” należy dodać również całokształt załóg okrętów. Wraz z metojkami, najemnikami i niewolnikami trzeba by do służby na morzu liczyć co najmniej 15 000 ateńskich obywateli, być może nawet 25 000. Doszlibyśmy wówczas do kompletnie odmiennych wielkości jeśli chodzi o obywateli ateńskich zdolnych do służby wojskowej. Wszystkie ich osiągnięcia ukazałyby się nam w odmiennym świetle, zaś analiza ich kampanii i działań musiałaby być inna, jeśli możliwym jest, że możemy mieć do czynienia z siłami liczącymi około pięćdziesięciu lub więcej tysięcy zdolnych do służby obywateli, zamiast niecałych trzydziestu tysięcy. Teraz wszystkie te wątpliwości zostały wyeliminowane. Liczby pochodzące z roku 428 przed Chr., które doprowadziły nas do liczby nieco powyżej 30 000 mężczyzn zdolnych do noszenia broni, dają nam całkowitą pewność że Perykles podając liczbę 28 800 ludzi zdolnych do noszenia broni nie pomijał tak znacznej liczby obywateli jak têtes, tj. całej grupy, która stanowiła załogi okrętów, czyli około 20 000 dusz, lecz przeciwnie, miał on na myśli wszystkich Ateńczyków.

Po dojrzałej refleksji ta koncepcja jest również jedyną logiczną. Możemy oczekiwać, iż Tukidydes poda nam jak wielkie zasoby finansowe, jak wiele okrętów wojennych i ilu zdolnych do noszenia broni obywateli miały Ateny. Liczby te, w ostatnim fragmencie obejmujące również metojków, którzy byli zobowiązani do służby jako hoplici, w zasadzie zostały nam podane w przemowie Peryklesa.

Wymienioną liczbę obywateli ktoś mógłby chcieć wyposażyć w ekwipunek hoplitów, obok tych będących w stanie zapewnić sobie własne uzbrojenie, co było zwyczajnie kwestią pieniędzy, a to, przy racjonalnej analizie dostępnych sił, nie może budzić wątpliwości w kontekście osobistych możliwości tych ludzi. Właśnie z tego powodu niemożliwe jest by Perykles zawarł w liczbach, które nam podaje, jakichkolwiek zagranicznych najemników.

Całkowita siła zaciągu pod koniec 431 roku przed Chr. zgadza się z powyższymi wyliczeniami. Oszacowaliśmy ją powyżej na 36 000 ludzi, doliczając do tego znaczną liczbę lekkozbrojnych. Reasumując zatem Ateny mogły dysponować 45 000 ludzi, przy absolutnym maksimum wynoszącym 50 000 zbrojnych. Polis to było w pełni zdolne do wystawienia takich sił, bowiem obok 28 800 obywateli zdolnych do służby i 3000 metojków-hoplitów, było tam również 5000 metojków nie służących jako hoplici, zaś pozostałych możemy zaliczyć do najemników i niewolników.

Teraz, gdy doszliśmy do jednoznacznej podstawy dzięki określeniu całkowitej liczby ateńskich obywateli, możemy przejść do próby rozwiania pozostałych niejasności pojawiających się wokół mowy Peryklesa.

Jak już zauważyliśmy przekaz Tukidydesa musi zawierać jakiś błąd, bowiem według niego siła armii polowej wynosiła 15 800 żołnierzy, zaś wojska garnizonowe liczyły 16 000, a jednocześnie jasno mówi o tych ostatnich, że składały się z najstarszych, najmłodszych i metojków-hoplitów. To tworzy niemożliwą do przyjęcia proporcję. Ponieważ w innym miejscu czytamy, że metojków służących jako ciężkozbrojni było 3000, to zostaje nam 13 000 najstarszych, czyli mężczyzn mających od 45/50 do 60 lat oraz osiemnasto- i dziewiętnastolatków. Niemożliwe jednak by te grupy wiekowe, w najlepszym razie 17 roczników, liczyły tyle samo mężczyzn co 25 lub 30 roczników tworzących armię polową.

Nie jest to jednak jedyny kontrowersyjny punkt. Szesnaście tysięcy ludzi znajdujących się poza grupą wiekową służącą w armii polowej, jak podaje Tukidydes, stanowiło garnizon długich murów oraz umocnień jeśli atakował je przeciwnik. W tym samym jednak czasie większa część wojsk polowych również znajdowała się w mieście, a hoplici tam służący byli, w każdym przypadku, mobilizowani bardzo rzadko i na krótki czas, lub w razie dalekich ekspedycji jedynie w niewielkiej liczbie. Czy można sobie zatem wyobrazić, że cała ta najlepsza część wojsk nie robiła nic w czasie gdy nieprzyjaciel atakował kraj, a 50-60 – latkowie byli kierowani do obrony długich murów, podczas gdy ci mający 20 do 50 lat siedzieli w domach? Co więcej, uderzającym jest to, że przekaz Tukidydesa zdaje się wskazywać iż garnizon murów ateńskich składał się wyłącznie z hoplitów. W razie obrony murów ciężka zbroja wraz z tarczą były zbędne, a nawet uciążliwe. Osłonę zapewniały blanki, zza których można było odpierać przeciwnika strzelając doń z łuku, ciskając oszczepy i kamienie. Hoplitów należało trzymać w rezerwie na wypadek gdyby trzeba było walczyć w zwarciu z tymi, którzy się przebili.

Nie ma zatem wątpliwości, że gdzieś w opisie Tukidydesa znajduje się błąd. Założenie, że nie jest to kwestia potknięcia samego autora, lecz raczej błąd w liczbach przepisanych przez skrybę, który przepisywał tekst jest, jak dowiedliśmy, niemożliwe. Liczby te są dostatecznie określone i daje się je zweryfikować w oparciu o inne, podane gdzie indziej przez samego Tukidydesa. Najświeższego wyjaśnienia Belocha, iż sam Tukidydes nie zrobił błędu, lecz to wydawca jego pracy wprowadził zamieszanie dodając liczbę 16 000 oczywiście nie sposób ani dowieść, ani odrzucić. Ogólna reguła mówi jednak, że zawsze preferuje się tak długo jak to możliwe, łagodniejsze i mniej ostre środki w poprawianiu oczywistych błędów w przekazach historycznych. Wydaje mi się zatem, że moja hipoteza, iż to sam mistrz ten jeden raz popełnił błąd, nadal znacznie mniej narusza znaczenie całości pracy, w tej postaci w jakiej ją znamy, niż byłoby to w przypadku wyobrażania sobie iż wydawca w sposób pozbawiony szacunku dokonał korekt bez odpowiedniej uwagi i namysłu. Wkrótce w ostatecznej analizie przekonamy się jak w zasadzie niewielkie jest potknięcie, które przypisujemy Tukidydesowi. Nieważne z jak dużą przyjemnością zazwyczaj zaliczam siebie do wielbicieli tego autora, bowiem nie mogę powiedzieć, że to możliwe rozwiązanie jest całkowicie poza dyskusją. Nawet najbardziej krytyczny umysł może, szczególnie w przypadku ustalania liczb, jeden raz zrobić błąd, który gdy zostanie rozwiązany, z trudem można go zaakceptować jako możliwy. Mamy jednak na to bardzo wymowny przykład z czasów najnowszych. Osoba nie mniej znacząca jak sam Moltke, w swej historii wojny roku 1870 określił siły Niemców w bitwie pod Gravelotte-St. Privat na liczbę o około 50 000 ludzi zbyt małą, a to dlatego, że nie uwzględnił oficerów, kawalerii i artylerii, elementów jakie z kolei zostały policzone w całkowitych siłach nadciągającego nieprzyjaciela. Można zidentyfikować pochodzenie tego błędu porównując odpowiednią stronę Generalstabswerk (2:234, Dodatek; Prace Sztabu Generalnego, przyp. tłum.), które miał przed oczami pisząc swoją pracę, z jej właściwym ustępem (str. 63). Nie jest to kwestia tej pospiesznie podanej liczby, lecz raczej tego, że była ona podstawą do niezwykle ważnej konkluzji. Jeśli przydarzyło się to Moltkemu, który był wówczas z pewnością w bardzo posuniętym wieku, to nie możemy czuć dyskomfortu wobec Tukidydesa przypisując mu podobny błąd, gdy ten jeden raz liczby przezeń podane są absolutnie nieprawdopodobne.

Błąd wynika z charakteryzowania wojsk garnizonowych jako złożonych z „najstarszych i najmłodszych roczników i ze wszystkich metojków, którzy byli hoplitami”. Brakuje tu elementu, który, trzymając się całościowego kontekstu, nie może zostać oddzielony, a mianowicie obywateli, zdolnych do służby wojskowej, którzy nie pełnili jej jako hoplici.

Jeśli odejmiemy 3000 metojków od 16 000 wojsk garnizonowych, zostaje nam 13 000 obywateli, czyli dokładnie tylu, ilu obywateli służących w armii polowej jako hoplici. Trudno uznać to za czysty przypadek. Raczej wolno nam będzie założyć, że określono iż w każdym momencie połowa obywateli zdolnych do noszenia broni ma być szkolona i wyposażona do służby jako hoplici. Dwa roczniki rekrutów (περίπολοι) były przydzielone do służby garnizonowej w fortach i w tym czasie przechodziły szkolenie. Stąd mówiono w Atenach, zaś Perykles mógł w swej mowie wyrazić się w ten sam sposób, że nawet jeśli cała armia polowa złożona z 13 000 hoplitów wymaszeruje z miasta, to nadal, wraz z 3000 metojków, pozostanie tyle samo żołnierzy do obrony długich murów oraz w fortach. Sumując i podając te wielkości razem Tukidydes wymienił jedynie najmłodszych, najstarszych i metojków, lecz zapomniał wspomnieć o pozostałych.

Współczesny czytelnik zatem, aby zrozumieć ten ustęp poprawnie i całkowicie, powinien rozumieć go w sposób następujący:

13 000 hoplitów armii polowej to nie tylko obywatele klas wyższych, którzy mogą zapewnić sobie własne wyposażenie (gdyby tak było, stawiałoby to liczbę obywateli w Atenach na zbyt wysokim poziomie), lecz obok nich są tam również ci z thêtes, którzy zostali wyekwipowani przez państwo tak, by mogli służyć jako hoplici.

16 000 wojsk garnizonowych to nie tylko ci, którzy w danym momencie faktycznie obsadzali mury gdy nieprzyjaciel najechał ich ojczyznę, lecz ci którzy mogliby stanąć do obrony miasta nawet gdyby cała armia złożona z hoplitów była zaangażowana gdzie indziej.

Te 16 000 obejmowało 3000 metojków, którzy służyli jako hoplici, rekrutów, starsze grupy wiekowe, mężczyzn mających od 45 lub 50 do 60 lat, półinwalidów i wreszcie wszystkich thêtes, których nie skierowano do służby w armii polowej w charakterze hoplitów.

Dalej, Tukidydes nie uwzględnił w swoich danych metojków, którzy nie byli hoplitami. Dla nas to ostatnie przeoczenie jest nieomal najsilniej odczuwalne, jednak dla Tukidydesa, jak jeszcze zdążymy się przekonać (2.3), jest całkowicie logicznym pominięciem.

W liczbie obywateli ateńskich, którą oszacowaliśmy na 36 000, zawarci są również kleruchowie. Ci koloniści byli i pozostali ateńskimi obywatelami, lecz żyli, częściowo, dość daleko, na przykład na wyspach Lemnos, Imbros, Skyros. Tworzyli oni tam własne społeczności i Tukidydes później w czasie kampanii zawsze wymienia ich kontyngenty osobno, obok Ateńczyków. Co więcej, Tukidydes podaje siły dostępne w czasie kampanii roku 431 na poziomie 16 000 hoplitów konsekwentnie tak samo, jak Perykles. Należy jednak założyć, iż na tę kampanię nie wezwano mieszkających daleko kleruchów.

Można by stąd wyciągnąć wniosek, jak to zrobił Beloch (str. 82), że Perykles również pominął ich w swoich rachunkach. Przeczy temu jednak następujące rozumowanie: widzieliśmy, że Perykles utrzymuje iż podaje całkowitą liczbę Ateńczyków zdolnych do noszenia broni. Byłoby to całkowicie niewytłumaczalne jeśli, czyniąc to, pominąłby tak znaczną ich część, jak całokształt społeczności kleruchów, którą Beloch szacuje, prawdopodobnie zbyt wysoko, na 10 000 obywateli i którzy częściowo mieszkali dość daleko, lecz część z nich zamieszkiwała całkiem bliskie rejony, jak wyspy Salaminia, Oreos i Eubea. Relacja Tukidydesa na temat roku 428 jednoznacznie wyklucza jakiekolwiek spekulacje na temat tak wysokich szacunków jeśli chodzi o ateńskie siły zbrojne. Wyliczenia mówiące, że 13 000 hoplitów zaatakowało Megarę w roku 431, podczas gdy 3000 znajdowało się w rejonie Potidai można łatwo wyjaśnić. Prawdą jest oczywiście, że zamieszkujący bardziej odległe rejony kleruchowie z pewnością nie zostali wezwani na tę kampanię, niemniej jednak z pewnością ich kontyngent znajdował się z flotą. Tukidydes bez wątpienia podaje konkretną liczbę w tym specyficznym przypadku, jednakże zwyczajnie powtarza tę, którą podaje w mowie Peryklesa bez pokuszenia się o specjalne wyszczególnienie jak wielu, być może przez przypadek, zatrzymanych przez różne przyczyny, było nieobecnych. Jest zatem wielce prawdopodobne, że nie tylko zamieszkujący co bardziej odległe rejony kleruchowie, lecz również dość duża liczba Ateńczyków, którzy zawsze znajdowali się z dala od miasta w interesach, było wówczas nieobecnych, przy czym Tukidydes tego nie uwzględnił.

Pragnę również wreszcie wyjaśnić na jakiej podstawie i z jakich powodów obecnie zmodyfikowałem kalkulacje, do których doszedłem w moich Die Perserkriege und die Burgunderkriege. W tej książce, idąc za koncepcjami Dunckera, starałem się rozwiązać sprzeczności w dziele Tukidydesa (2. 13) w ten sposób, że zaliczyłem wszystkich zdolnych do służby w polu thêtes do hoplitów, zaś bardziej odległych kleruchów do wojsk garnizonowych. Ściśle mówiąc rozwiązanie to najlepiej współgra ze słownictwem jakiego użył Tukidydes, bowiem rozróżnienie między armią polową a garnizonem jest twardo przestrzegane.

Obecnie jednak stało się dla mnie jasne, że określanie 16 000 ludzi jako wojska garnizonowe nie może być brane literalnie. Stało się bowiem całkowitą niemożliwością dowiedzenie, skądinąd bardzo wygodnej koncepcji, że społeczności kleruchów tworzyły garnizon. Co więcej byłoby to bardzo nielogiczne jeśli Perykles, ze względu na czysto teoretyczną możliwość zrobienia hoplitów ze wszystkich thêtes zdolnych do noszenia broni, potraktował ich jako takich w tym konkretnym momencie, podczas gdy z drugiej strony pominąłby kleruchów, którzy naprawdę stawali do walki jako hoplici.

Zaproponowałem zatem, by tak rzec, zamianę kleruchów na thêtes