Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna część czterotomowej antycznej historii sztuki wojennej wydanej po raz pierwszy w na początku XX w. W tym tomie opisane zostały wojny, jakie toczyło Cesarstwo Rzymskie w IV-VI wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1645560498020629
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Tytuł orginału:
Geschichte der Kriegskunst im Rahmen der politischen Geschichte
© Copyright
Hans Delbrück
© Copyright for Polish edition
Wydawnictwo NapoleonV
Oświęcim 2013
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie:
Paweł Grysztar
Redakcja naukowa:
Łukasz Różycki
Korekta:
Damian Waszak
Redakcja techniczna:
Dariusz Marszałek
Strona internetowa wydawnictwa:
www.napoleonv.pl
Kontakt:[email protected]
Numer ISBN: 978-83-65855-78-7
Skład wersji elektronicznej:Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
Pierwszą księgę tej części naszej pracy zatytułowaliśmy „Konflikt Rzymian z Germanami”, zaś tytuł księgi drugiej brzmi „Wędrówki Ludów”. Według tradycyjnych i nadal przyjmowanych opinii taki równoległy układ byłby niepoprawny, zaś drugi tytuł powinien być podporządkowany pierwszemu: czyż bowiem Wędrówki Ludów nie są właśnie momentem krytycznym i czynnikiem decydującym w „konflikcie Rzymian z Germanami”?
W zasadzie nie tak to wyglądało. Starcie między Rzymianami i Germanami w sensie właściwej walki, czy też historii wojskowości, skończyło się w trzecim wieku. Wraz z końcem tego stulecia nie istniał już rzymski system wojskowy, armia rzymska, która byłaby zdolna do walki z Germanami. Niewątpliwie istniał jeszcze naród rzymski, Rzymskie Światowe Imperium, które funkcjonowało niemal w pełni rozwoju jeszcze przez kolejne stulecie, zaś po utracie zachodnich prowincji przez pełne tysiąc lat w połowie wschodniej. Niemniej siły wojskowe, które umożliwiły trwanie tego systemu politycznego, nie były już rzymskie. Już w czwartym wieku nie legiony broniły narodu, lecz żyło ono dzięki odpieraniu jednych barbarzyńców przy pomocy innych, których przyjęło na służbę. Zmagania te niewątpliwie nadal były walką między Rzymem i Germanami, lecz nie była to już walka Rzymian z Germanami. Wojownikami, którzy brali w niej udział byli Germanie i inni barbarzyńcy: Hunowie lub Słowianie i stawali do niej przeciwko własnym ziomkom.
System barbarzyńskich najemników w Cesarstwie Rzymskim, po załamaniu się jego wcześniejszej machiny wojskowej, jaką ją poznaliśmy w poprzedniej księdze, doprowadził do migracji ludności.
Nazwa Wędrówki Ludów współcześnie często była przedmiotem dyskusji, w szczególności dlatego, że tego rodzaju migracja przypuszczalnie nie była właściwa jedynie dla piątego i szóstego stulecia, lecz dla całego biegu historii. Krucjaty i osiedlanie się Europejczyków w Ameryce można by równie zasadnie umieścić pod takim nagłówkiem, jak ruchy ludnościowe z czasów przejścia od starożytności do średniowiecza. Jest to oczywiście prawdą. Niemniej wydaje się, że pożądanym jest zachowanie tej nazwy, którą już powszechnie przyjęto i która zyskała swoje specyficzne znaczenie. Nawet jeśli występuje stała i nigdy całkowicie się niekończąca migracja ludów, każdy okres ma swoje szczególne zjawiska i formy, więc tam gdzie jest to możliwe, dobrze jest mieć określone nazwy na każdy z nich. A zatem zachowujemy dawne wyrażenie. Oprócz napierania Hunów i przemieszczania się Słowian, jakie potem nastąpiło, określa ono osiedlanie się plemion germańskich na ziemiach Cesarstwa Rzymskiego.
Uprzednio istniał pogląd, że osadnictwo to należy postrzegać jako ciągły, zakrojony na szeroką skalę podbój i podporządkowywanie: przypuszczalnie osłabione wiekiem Cesarstwo Rzymskie ostatecznie zostało pokonane przez energicznych, młodych Germanów. Rozważania w poprzedniej księdze pokazały, że tak nie było: legiony rzymskie nie tyle zostały pokonane przez Germanów, co przez nich zastąpione. Zamiast stałych zmagań między Rzymianami i Germanami powinniśmy sobie wyobrazić formę przejściową, która prowadzi od Imperium Rzymskiego do licznych królestw germańskich na ziemiach niegdyś doń należących. Ta przejściowa forma ukazuje nam Cesarstwo Rzymskie, którego żołnierze nie są już Rzymianami, lecz Germanami1. Od czasów Cezara, a w zasadzie od drugiej wojny punickiej, zagraniczni najemnicy, początkowo lekkozbrojni, i kawaleria, tworzyli część armii rzymskiej. Element barbarzyński przeniknął nawet bardzo mocno do legionów. Mądrość polityczna Augusta znalazła drogi i środki aby przywrócić i utrzymać rzymski charakter legionów. Tak prawdopodobnie pozostało do trzeciego stulecia, choć proporcje barbarzyńskich auxiliów czasami się zwiększały, a być może nawet był to stały wzrost. Mamy informacje że Marek Aureliusz kupił wsparcie Germanów przeciw Germanom („emit et Germanorum auxilia contra Germanos”). Karakalla przez swojego następcę został oskarżony o to, że wydał na prezenty dla barbarzyńców tyle, co na żołd dla całej armii2.
Jednakże w wojnach domowych trzeciego wieku element barbarzyński w coraz większym stopniu zyskiwał przewagę. Galien pokonał Gotów z pomocą Naulobatusa, wodza Herulów, któremu podarował oznaki władzy konsularnej.
Legiony rzymskie z nazwy nadal istniały, lecz ich charakter uległ zmianie. Uległy degeneracji do słabej milicji. Obok takich zdegenerowanych legionów (limitanei) istniało kilka innych, które zachowały swoją skuteczność bojową, przechodząc na system barbarzyńskich najemników. Joviani i Herculani Dioklecjana są tego przykładem. System dawnych, prawdziwie rzymskich legionów opierał się na dyscyplinie. Ich szeregi zapełniali nie tylko ochotnicy, których na służbę Marsa wiódł naturalny instynkt wojownika, lecz również rekruci z poboru, którzy początkowo mieli tylko niezbędne warunki fizyczne. Wyszkolenie wojskowe i twardość centurionów czyniły z nich skutecznych żołnierzy. Obecnie ten silny punkt uległ zniszczeniu, a pozostał jedynie pierwszy z wymienionych czynników: wojownicze skłonności. Nawet wśród ludów cywilizowanych istnieje pewna liczba osób, którzy jak to pisze Tacyt, wolą zarabiać na życie rozlewem krwi niż ciężką pracą i posiadają silną, wojskową dumę lub też odwagę fizyczną. Jednakże liczba takich ludzi zawsze jest bardzo niewielka. Nie wystarcza do sformowania armii rozmiarów takich, jakie mieli pod swoimi rozkazami August czy Sewerowie. Wystarczyło ich by stale dostarczać rekrutów do kilku oddziałów, mających w przeważającej części charakter rzymski, lecz cechy dobrze wyszkolonych legionów zostały utracone. Ich wygląd i metody walki stały się podobne do barbarzyńskich, których walory bojowe, oczywiście, również były wynikiem ich osobistego męstwa i espirit de corps. Przejście od starożytnego wojskowego systemu Rzymian do nowych form nastąpiło stopniowo, lecz pod koniec było dość szybkie. Początek zmian miał miejsce około połowy wieku trzeciego, a pod jego koniec, za Dioklecjana, proces ten się dokonał. Element rzymski, jaki nadal istniał, nie był już rzymskim w dawnym sensie. Barbarzyńcy tworzyli większą część armii, jaką Konstantyn poprowadził na podbój Italii i przy pomocy której pokonał cesarza Maksencjusza przy Moście Mulwijskim a następnie zajął Rzym. Zosimos podaje, że zebrał wojska spośród podporządkowanych ludów barbarzyńskich: Germanów, Celtów i Brytów3. Jeśli wojska te miały za symbol krzyż, to wynikało to w mniejszym stopniu z troski Konstantyna by mieć wojska, które nie będą obawiać się bogów kapitolińskich (bowiem i tak w przypadku Germanów i Celtów nie miało to znaczenia), a bardziej chodziło o samych obywateli rzymskich, wśród których istniała silna grupa chrześcijańska, gnębiona przez Maksencjusza, zaś Konstantyn próbował ją pozyskać dla swojej sprawy. Podobnie jak germańscy królowie Konstantyn otaczał się świtą comites, którzy jako swego rodzaju nowa szlachta, zastąpili dawne klasy senatorów i ekwitów.
W ciągu czwartego stulecia często znajdujemy elementy germańskie i rzymskie występujące obok siebie. W przemówieniu, jakim dowodzący armią Julian podsycał zapał swoich żołnierzy przed bitwą pod Strasburgiem, napominał ich by „przywrócili dawny honor rzymskiej godności” („Romanae majestati reddere proprium decus”) i określił wrogów jako barbarzyńców (Ammianus 16. 12. 31). Lecz armia, do której zwrócił się w ten sposób nie miała po prostu w swoim składzie kontyngentu Germanów, jak podaje to przekaz o bitwie, lecz tworzyli oni najwyraźniej jej faktyczną siłę. Wymienieni są Kornutowie, Brakchiaci i Batawowie. W czasie ataku wznieśli baritus i była to ta sama armia, która wkrótce potem obrała Juliana cesarzem wznosząc go na tarczy na sposób germański4. Gdy Wizygoci przekroczyli Dunaj i rozpoczął się strumień prawdziwych Wędrówek Ludów, rzymski historyk opisuje nam jak w pierwszej wielkiej bitwie „barbarzyńcy” zaśpiewali heroiczną pieśń ku czci ich przodków, zaś „Rzymianie” wznieśli baritus5.
Niezwykłego dowodu, ukazującego do jakiego stopnia armia rzymska została zgermanizowana w czwartym stuleciu, dostarczyły ostatnio wykopaliska archeologiczne. Łuk Dunaju i Dobrudży został zabudowany trzema liniami obronnymi z różnych okresów. Obecnie ustalono, że najstarsza z nich była niskim wałem ziemnym, zwróconym na południe. Prawdopodobnie wznieśli go barbarzyńcy przeciwko Rzymianom. Linia druga, wyższy wał ziemny, w całości ma charakter naszego germańskiego limesu, co wskazuje, że prawdopodobnie w podobnym czasie został wzniesiony przez Rzymian. Linia trzecia to mur kamienny, który jednoznacznie można przyporządkować do wieku czwartego. Lecz fortyfikacje, które się nań składają i które on łączy, są zupełnie podobne do wczesnośredniowiecznych umocnień na ziemiach niemieckich. Raczej nie mogły zostać zbudowane przez samych Germanów. Ich skłonność do wykonywania ciężkich prac nadal była bardzo niewielka. Niemniej przywódcy, którzy nakazali budowę tych instalacji i szczegółowo je zaplanowali, byli już Germanami. Nie żyli już w wojskowych tradycjach Rzymu, lecz podobnie jak we wszystkich systemach militarnych, również w przypadku fortyfikacji zwrócili się ku koncepcjom, jakie przynieśli ze swej ojczyzny, a następnie rozwinęli przy pomocy znacznych środków i w zgodzie z przykładami, jakie dostrzegli na terenach rzymskich6.
W tym czasie słowo barbarus było terminem ściśle oznaczającym żołnierza. Budżet wojskowy najwyraźniej nazywano „fiscus barbaricus”7.
Nie powinien nas zwieść fakt, że w tym okresie źródła stale mówią o rzymskim systemie, rzymskiej chwale i rzymskiej odwadze. Nawet Prokopiusz, który sam przyznaje przy każdej okazji, że to barbarzyńcy w głównej mierze odpowiadali za rzymskie zwycięstwa, nadal w szóstym wieku mówi o zwycięstwach „rzymskiej odwagi” nad barbarzyńcami, gdyż zwycięstwa te zostały odniesione pod cesarskim sztandarem8.
Tak więc począwszy od końca trzeciego wieku, armie rzymskie składały się z najemników różnego rodzaju. W większości, a być może już głównie, byli oni całkowitymi barbarzyńcami, Germanami, którzy byli dzielni w walce, lecz z trudem dawało się ich kontrolować poza nią, w szczególności w czasie pokoju. O ile zdyscyplinowane legiony dość często się buntowały, to obecnie cesarz i cesarstwo całkowicie były uzależnione od dobrej woli tych grup. Germanie służący cesarzom w pierwszych dwóch stuleciach zawsze mieli poczucie, że są tylko wojskami pomocniczymi. Pomysł by się zbuntować nigdy nie postał im w głowie, gdyż karząca ręka pomsty legionów była blisko. Rodowite jednostki rzymskie, które obecnie nadal zwano legionami, były bardzo słabe liczebnie i same miały w swoich szeregach barbarzyńców, wykazywały bardzo podobną postawę do tych zagranicznych najemników. Nic nie stało na przeszkodzie by wojownicy germańscy, którzy dzisiaj brali cesarski żołd, jutro podnieśli broń na swoich wczorajszych dowódców, jeśli stwierdzili, że kontrakt jaki zawarli nie został dopełniony w jednym czy drugim drobnym punkcie, lub że ich żądania nie zostały zaspokojone.
Oczywistym jest, że tego rodzaju siły wojskowe nie przystawały w żaden sposób do dawnych sił opartych na legionach jeśli chodzi o siłę, efektywność i gotowość bojową. Nawet jeśli władcy takiemu jak Konstantyn udało się, najwyraźniej, przywrócić jedność i autorytet władzy cesarskiej, to i tak było to tylko pozorne, bowiem nie było solidnych podstaw antyku: zdyscyplinowanego wojska.
Przyjrzyjmy się ciągłemu znaczeniu tej słabości Imperium Rzymskiego dla naszego życia duchowego. W celu znalezienia substytutu dla tego, czego obecnie brakowało w obszarze siły wojskowej, Konstantyn zawarł sojusz z wielkim stowarzyszeniem biskupów, Kościołem Chrześcijańskim. Cesarz rzymski z trudem, lub raczej nigdy, nie pozwoliłby na istnienie tej niezależnej władzy obok swojej własnej, gdyby nadal posiadał wsparcie starożytnych legionów. Legiony dałyby mu również siłę, aby przygnieść tę nową siłę Kościoła, tak pewną siebie i niezależną, do ziemi. To że Kościół zwycięsko przetrwał prześladowania od Decjusza do Dioklecjana było zasługą zarówno męczenników, jak i w nie mniejszym stopniu osłabienia narodu, który nie dysponował już dawną siłą wojskową.
Wraz z upadkiem starożytnej cywilizacji dla Kościoła otworzyła się nowa przestrzeń życiowa. Nie mogło być mowy o efektywnej obronie granic, która utrzymała limes przez tak długo. Germanie napierali zarówno przez Ren, jak i przez Dunaj oraz wypuszczali się na statkach przez Morze Czarne, osiągając tą drogą przez Morze Śródziemne wybrzeża Oceanu Atlantyckiego i w żadnym miejscu nie można było obronić się przed ich łupieżczymi rajdami. Tych mieszkańców, których nie udało im się obrócić w niewolników, wyżynali bez litości. Nawet dzisiaj ponad sześćdziesiąt francuskich miast nosi ślady całkowitego spalenia w tamtym okresie (zamiany szyderstwa, jak pisali Rzymianie mówiąc o Chnodomarze, królu Alamanów9) oraz po tej katastrofie jak zostały odbudowane, w ciaśniejszej zabudowie otoczonej murami. W poprzednich pokojowych stuleciach, miasta były otwarte i często rozproszone, lecz obecnie budowano osady o wąskich ulicach o tak małym obwodzie, jak to tylko możliwe, tak by móc się bronić tak dobrze, jak to tylko możliwe. Wśród grubych wież i murów, jakie obecnie budowano, a które przetrwały tysiąclecia, póki nie obaliły ich kilofy na potrzeby współczesnego komunikacji lub wykopalisk archeologicznych, znaleziono pozostałości kolumn, posągów, fryzów i belkowań, często noszących inskrypcje, które określają czas ich budowy i nadal noszą ślady ognia podłożonego przez barbarzyńców. Jednakże daleko poza tymi ufortyfikowanymi miastami znajdują się pozostałości spalonych świątyń i amfiteatrów, które pozwalają nam zgadywać, jak daleko rozciągały się dawne miasta10. Dysponujące większą liczbą ludności i bogatsze we wszystkie zasoby cywilizacji, niż za czasów Augusta, Cesarstwo Rzymskie stało się zbyt słabe by bronić swego dziedzictwa, bowiem utraciło własną stałą armię z jej zdyscyplinowanymi legionami. Na próżno patriotyczny retor Synezjusz narzekał w czasach Arkadiusza na przykład w ten sposób11:
„Nim będziemy tolerować Scytów (Gotów) włóczących się z orężem po kraju, powinniśmy wezwać wszystkich ludzi pod broń, uzbrojonych w miecz i włócznię – hańbą jest, że ten tak liczny naród musi powierzać zaszczyt prowadzenia wojny cudzoziemcom, których zwycięstwa zawstydzają nas nawet wówczas, gdy są nam użyteczne – ci zbrojni niewątpliwie zechcą odgrywać rolę panów, a wówczas my, którzy nie mamy przygotowania wojskowego, będziemy musieli stawić czoła zaprawionym w bojach wojownikom. Musimy ponownie obudzić ducha dawnych Rzymian, sami staczać nasze bitwy, nie przedsiębrać niczego wespół z barbarzyńcami, wyprzeć ich z każdego urzędu oraz z Senatu. Wewnątrz bowiem wstydzą się ostatecznie tylko tych godności, które zawsze były w najwyższym poważaniu u nas, Rzymian. Temida i Ares muszą ukryć swe oblicza, jeśli widzą tych barbarzyńców odzianych w skóry, którzy dowodzą żołnierzami noszącymi rzymskie mundury lub odrzucając owcze runo szybko przywdziewają togę i tym samym mogą zabierać głos na radzie wraz z rzymskimi urzędnikami, a więc decydować o sprawach Cesarstwa Rzymskiego! Gdy zajmują honorowe miejsce tuż przy konsulu, na czele szlachetnych Rzymian, a jednocześnie, gdy tylko opuszczą kurię, ponownie oblekają się w skóry, kpią z togi wraz ze swymi towarzyszami i żartują, że w todze nie sposób dobyć miecza. Ci barbarzyńcy, uprzednio użyteczni słudzy naszych domostw, teraz chcą rządzić naszym narodem! Biada nam jeśli ich armie i przywódcy powstaną i dołączą do nich szerokim strumieniem ich liczni ziomkowie, którzy są obecnie rozproszeni po całym Imperium jako niewolnicy”.
Ten sam nastrój zawarł w swoim dziele naiwny pisarz i antykwariusz Flawiusz Wegecjusz Renatus, studiując dawnych autorów, opisał czym Rzymianie naprawdę dysponowali w obszarze systemu wojskowego, na którym opierała się ich wielkość, jakim wytycznym w tej kwestii pozostawali wierni i które należy teraz odtworzyć, tak by służyły za przykład, a wówczas Cesarstwo odzyska swoją dawną potęgę. Tym samym stworzył księgę, która przez wieki i tysiąclecia służyła wojskowym jako podręcznik, lecz upadających imperiów nie można uratować przemowami czy książkami.
Germańskie wojska najemne w służbie Rzymu nie stanowiły jeszcze tej siły, która spowodowała koniec Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie. Tacy najemnicy, wyrugowani ze swoich ziem ojczystych, adaptowali się do politycznych i społecznych zwyczajów narodu, któremu służyli lub, jeśli były im trwale obce, to mimo wszystko byli elementem zbyt tymczasowym i pozbawionym korzeni kulturowych, by na własną rękę ustanowili jakąś stałą władzę zwierzchnią. Buntujący się najemnicy, którzy po pierwszej wojnie punickiej stali się zagrożeniem dla miasta, któremu służyli, Kartaginy, zostali ostatecznie pokonani, a Hannibal poprowadził drugą wojnę punicką przy pomocy tego samego rodzaju wojsk. To co my nazywamy Wędrówkami Ludów, ze wszystkimi, trudnymi do ogarnięcia konsekwencjami, miało swój początek w fakcie, że ostatecznie nie tylko wielkie jednostki pojedynczych wojowników były zaciągane na służbę Rzymu, lecz całe plemiona, które przemieszczały się z żonami, dziećmi i całym dobytkiem na ziemie Cesarstwa Rzymskiego, zaś ludy germańskie zaczęły tworzyć armię rzymską.
Istnieje wielka różnica między służbą wojskową pojedynczych ludzi, bez względu na to jak są liczni, a służbą całych ludów, które zachowują swoją strukturę społeczną i organizację polityczną. Możliwość, że jeden typ mógł mimo wszystko przejść w drugi wynikała z natury ludów germańskich. Ludy te były tak totalnie wojownicze i w tak wyłączny sposób rządziły nimi wojownicze instynkty, popędy i namiętności, że dostarczały niewyczerpanego źródła rekruta. Co więcej, całe ludy, jak uprzednio szły na wojnę ze swymi sąsiadami, były gotowe walczyć ze wszystkim co było im nieznane i z dowolnego powodu. Germanie nie wyruszyli na Wędrówkę Ludów, jak ten i ów mógłby sądzić, dlatego że dawne ziemie stały się dla nich zbyt szczupłe wobec wzrastającej populacji. Wyruszyli raczej jako woj ownicy, żądni zapłaty, łupów, przygody i zaszczytów. W kilku pojedynczych przypadkach niedostatek ziemi bez wątpienia pchnął niektóre ludy do migracji, zaś w innych powodem był napór ze strony innych wrogów. Nawet jeśli to te dwa powody dałyby jedynie przesłankę do pojedynczych migracji lub wojen pogranicznych, czynnikiem decydującym dla historii świata był fakt, że plemiona germańskie stanowiły wielkie oddziały wojowników, które jako takie ruszały po wojnę, pieniądz, łupy i dominację. Nie z powodu poszukiwania ziemi, by zostać rolnikami i żyć z uprawy roli, weszli oni na ziemie Imperium Rzymskiego (często pozostawiali za sobą opustoszałe ziemie ojczyste), lecz aby podejmować działania wojenne, w których chcieli uczestniczyć.
W przeskokach od służby do wrogości i od wrogości do służby, co było charakterystyczne dla relacji między Rzymem i Germanami w trzecim, czwartym i piątym wieku, kilka obszarów pogranicznych nad Renem i Dunajem, a także w Brytanii, zostało podbitych przez Germanów w prawdziwym sensie tego słowa. Choć miejscowa ludność nie została całkowicie wyparta, została znacznie zredukowana i zdominowana przez nowych władców, którzy mogli teraz stopniowo wchłonąć jej pozostałości. Na terenie Italii, większości Galii, Hiszpanii i w Afryce germańscy królowie-dowódcy, jako posiadacze realnej władzy, znajdowali również prawne jej uzasadnienie, lecz jednocześnie nie oddzielali całkowicie swoich prowincji od Cesarstwa. Nawet Odoaker po wyeliminowaniu cesarza zachodniorzymskiego w Rzymie, rządził Italią nie jako suwerenny król, lecz jako germański książę, którego cesarz Wschodniego Cesarstwa mianował kimś w rodzaju wicekróla dla tej części swojego Imperium, zaś przy całej swej potędze, Teodoryk Wielki, Ostrogot, nie postrzegał swej pozycji w inny sposób12.
Dopiero stopniowo ta forma, ta fikcja, poszła w zapomnienie i wyrosły niezależne germańskie królestwa na terenach rzymskich: w Galii, Hiszpanii, w Afryce i Italii, królestwa Wschodnich i Zachodnich Gotów, Burgundów, Franków i Wandalów.
Spośród wszystkich bitew i starć tego okresu tylko w dwóch przypadkach mamy w czwartym wieku przekazy mające jakiekolwiek znamiona wiarygodności z punktu widzenia historii wojskowości: Strasburg i Adrianopol. Ze względu na brak źródeł nie mam nic do opisania względem kampanii Konstantyna Wielkiego i bitwy u Mostu Mulwijskiego13 oraz bitwy na Polach Katalaunijskich w wieku piątym. Dopiero w szóstym stuleciu znów otrzymujemy szczegółowe i wiarygodne informacje na temat Belizariusza i Narsesa.
DYGRESJE
UPADEK CESARZA GRACJANA
Ranke postrzega powstanie w roku 383 przeciwko Gracjanowi, który pod innymi względami cieszył się uznaniem, jako bunt legionów przeciwko awansowi Germanów i okazywanemu im uprzywilejowaniu. Nic nie wydaje się bardziej naturalne niż to, że powinniśmy napotkać ten konflikt w innym miejscu w dziejów Cesarstwa Rzymskiego. Pewne siebie legiony, które, jak pisze Ranke, zawsze decydowały kto będzie zasiadał na tronie, z konieczności sprzeciwiały się temu, by zagraniczni, barbarzyńscy najemnicy byli ponad nimi. Mimo to różnica między legionami i barbarzyńskimi wojskami pomocniczymi musiała być postrzegana jako niezbyt głęboka, gdyż źródła nigdy nie pisały o żadnym konflikcie wynikłym z takich pobudek. Co najwyżej przekaz Herodiana (8. 8) o upadku dwóch cesarzy, Balbina i Pupiena w roku 238, może być interpretowany jako dowód na taki konflikt. W przekazie tym znajduje się jasna wzmianka o opozycji między pretorianami, którzy byli wrodzy cesarzom, a Germanami, którzy ich chronili, lecz w zasadzie jest to drugorzędny czynnik w całym zamieszaniu. Konflikt wyniknął z faktu, że z woli Senatu obrano drugiego cesarza, podczas gdy pretorianie utrzymywali, że mianowanie władców jest ich prerogatywą. Germanie bronili cesarza wybranego przez Senat, gdyż konflikt ten był dla nich mało istotny i uznali go już za swojego wodza.
Kwestia konfliktu ma jeszcze większe znaczenie w przypadku upadku Gracjana. Jeśli prawdą jest, że przyczyn powstania przeciw niemu należy szukać w zazdrości oddziałów rzymskich o faworyzowanie Germanów, to pod koniec czwartego stulecia nadal musiały istnieć dawne legiony, lub też przynajmniej oddziały o jednoznacznie rzymskim duchu narodowym, w przeciwieństwie do barbarzyńców. Niemniej źródła, jakimi dysponujemy dla roku 383, nie czynią o nich wzmianki. Naukowcy stale dają się zwodzić schematyzmowi Notitia Dignitatum, Wegecjuszowi i frazeologii autorów, z których wynika, że rzymski system wojskowy przetrwał aż do piątego stulecia. Jeśliby tak było, to byłoby niezrozumiałe, że legiony spokojnie patrzyłyby na faworyzowanie Germanów pod względem wojskowym i nie reagowałyby żywo na ten fakt.
Jeśli jednak obecnie przyjrzymy się dokumentom, okaże się, że absolutnie nie zawierają one czegokolwiek na temat powstania legionów przeciwko Germanom. Cały konflikt jest hipotezą, która powstała za sprawą, pod wieloma względami znakomitej, książki Heinricha Richtera Das weströmische Reich besonders unter den Kaisern Gratian, Valentinian II und Maximus. W oparciu o kilka źródeł, w szczególności Zosimosa i Synezjusza, Richter przedstawia z wielką przenikliwością i siłą przekonywania, jak bardzo niechętnie Rzymianie podchodzili do barbarzyńców ubranych w skóry, noszących długie włosy i brody, zajmujących najważniejsze stanowiska i najpierwsze miejsca w kurii. Lecz on sam dodaje, że wiemy o tych narzekaniach tylko z ust pogańskich filozofów, którzy w owym czasie byli przedstawicielami bardzo ograniczonych kręgów. Ich narzekania, które przypadkowo przyszły z Orientu, nie pozwalają na jakiekolwiek konkluzje na temat wojsk stacjonujących na zachodzie, a nie możemy wnioskować jedynie poprzez analogię.
Fragment, o którym mowa znajduje się u autora kontynuującego pracę Aureliusza Wiktora, rozdz. 17, gdzie Gracjan mówi:
„cunctis fuisset plenus bonis, si ad cognescendam reipublicae gerendae scientiam animum intendisset, a qua prope alienus non modo voluntate, sed etiam exercitio fuit. Nam dum exercitum negligeret, et paucos ex Alanis, quos ingenti auro ad se transtulerat, anteferret veteri ac Romano militi, adeoque barbarorum comitatu et prope amicitia capitur, ut nonnunquam eodem habitu iter faceret, odia contra se militum excitavit. Hoc tempore cum Maximus apud Britanniam tyrannidem arripuisset et in Galliam transmisisset, ab infensis Gratiano legionibus exceptus, Gratianum fugavit, nec mora exstinxit” (Byłby pełen dobrych cech, gdyby poświęcał więcej uwagi nauce sztuki rządzenia, do której niemal nie przystawał nie tylko ze względu na swoją postawę, lecz również na doświadczenie. Podczas gdy zaniedbywał armię i wolał od dawnych rzymskich wojsk kilku Alanów, których przeciągnął na swoją stronę znacznymi sumami pieniędzy, nastawił przeciw sobie rozgniewanych tym żołnierzy. Do tego stopnia otaczał się ich świtą i pozyskał ich przyjaźń, że czasami podróżował w tym samym co oni ubiorze. Gdy w tym czasie Maksymus ustanowił tyranię w Brytanii i przeprawił się do Galii, został powitany przez legiony wrogie Gracjanowi. Maksymus zmusił Gracjana do ucieczki i natychmiast go zabił).
Słowa te można równie dobrze interpretować w sensie przyjmowanym przez Richtera i Rankego, gdybyśmy mieli inny dowód na istnienie legionów w dawnym sensie i ich opozycji względem Germanów. Lecz można je również interpretować w sposób odmienny.
Zgodnie z twierdzeniem tego autora oddziały, które cieszyły się względami Gracjana nie były Germanami, lecz konkretną nacją, Alanami. „Vetus romanus miles” (dawni rzymscy legioniści), którzy byli im niechętni wcale nie musieli koniecznie być legionistami rzymskimi, lecz równie dobrze mogło chodzić o innych barbarzyńców, którzy znajdowali się w służbie Cesarstwa już wcześniej. Gibbon również rozumiał to w tym ogólnym sensie. Nawet słowo użyte na końcu „ab infensis Gratiano legionibus” (przez legiony wrogie Gracjanowi) nie są ostatecznie decydujące, bowiem nie ma wątpliwości, że nazwa „legion” nadal była używana na oznaczenie oddziałów. Powstaje pytanie: jakiego rodzaju ludzie tworzyli wówczas te tak zwane legiony? Czy nadal posiadały one specyficznie rzymski charakter i czy w omawianym ustępie chodziło o opozycję względem barbarzyńskich wojsk pomocniczych? Interpretacja taka nie przebija jednakże ze słów autora.
Gdyby faktycznie chodziło o opozycję „Rzymianie z jednej, Germanie z drugiej strony”, to byłoby całkowicie niezrozumiałe dlaczego Germanie nie walczyli ostatecznie dla Gracjana. Sam Richter (str. 567) wyraża następujące zastrzeżenie w tej kwestii: „Nawet inni Germanie mogli odczuwać niejaką wrogość”, tj. przeciwko Alanom. Jakkolwiek mogłyby przedstawiać się powody niechęci wobec Gracjana, to ponad wszelką wątpliwość nie było to powstanie elementu rzymskiego przeciwko germańskiemu, którego podstawą była przychylność okazywana Germanom na dworze i w armii. Germanie nie porzuciliby rozgrywki tak łatwo. Oddziałami, które jako pierwsze przeszły z armii Gracjana na stronę Maksymusa, gdy obaj cesarze spotkali się w pobliżu Paryża, byli numidyjscy kawalerzyści.
Aby zrozumieć rebelię przeciw Gracjanowi, do której jak się wydaje było tak niewiele podstaw, musimy wpierw uzmysłowić sobie, że generalnie oddziały najemne, które nie są zbyt zdyscyplinowane, daje się kontrolować w okresie pokoju jedynie z wielkim trudem. Najmniejszy motyw wystarczy by spowodować wśród nich rozruchy. Wreszcie buntują się zwyczajnie przez pragnienie, aby coś się działo.
Dodatkowo Gracjan, jak się wydaje, nie miał zbyt wielkiego porządku w finansach, tak że albo drastycznie obniżył liczbę swoich żołnierzy, bądź też nie opłacał ich należycie.
Gdyby w r. 383 Maksymus, jako przedstawiciel legionów pokonał Gracjana, jako przedstawiciela Germanów, to zwycięzca niewątpliwie dalej energicznie rozbudowywałby swoją bazę poparcia w ciągu pięciu lat panowania. Nie mamy jednak najmniejszej wzmianki o takich działaniach. Gdyby istniała jakakolwiek możliwość tchnięcia nowego życia w prawdziwie rzymski system wojskowy, to nikt nie byłby na lepszej pozycji do podjęcia takiej próby, niż sam Gracjan, który odniósł osławione zwycięstwo nad Alamanami (Lentiensami) i odczuł zagrożenie ze strony germańskich sprzymierzeńców na własnej rodzinie. Z całą energią pośpieszył z Galii by pomóc swemu wujowi, Walensowi, tak by z zebranymi siłami całego Imperium, od oceanu do Tygrysu, mogli wyprzeć siejących postrach Wizygotów z rzymskiego terytorium, który to plan zniweczyło zwycięstwo barbarzyńców pod Adrianopolem.
Tak więc w przekazie o upadku Gracjana nie znajduję podstaw do porzucenia mojej koncepcji, że rzymski system wojskowy zaniknął już sto lat wcześniej. Konstantyn Wielki był cesarzem, który dał nowe fundamenty Imperium nie tylko poprzez sojusz z Kościołem, lecz również poprzez jednoznaczne zaakceptowanie barbaryzacji systemu wojskowego. Wzajemne relacje chrześcijaństwa i Germanów były bliższe, niż to do tej pory zakładano. Zarzut, jaki uczynił Konstantynowi jego bratanek Julian (Ammianus 21. 10), że wprowadził barbarzyńców na wysokie stanowiska („quod barbaros omnium primus ad usque fasces auxerat et trabeas consulares”) nie jest przypadkowy, lecz godzi w samo sedno jego polityki.
DZIEDZICZNY OBOWIĄZEK WOJSKOWY
W czwartym stuleciu uważano, że syn weterana miał obowiązek służby wojskowej, a z tego powodu cieszył się specjalnymi przywilejami. Pierwszy taki przepis pochodzi z roku 319 (zob. Mommsen, Hermes 24, s. 248). Praktyczne jego znaczenie, poza być może limitanei, naturalnie było bardzo niewielkie. Należy go postrzegać jako ostateczny i w zasadzie nieskuteczny środek, mający na celu uniknięcie czysto barbarzyńskiej armii. Wojskowa tradycja rodzinna miała sprawić to, czego nie mogła już dokonać dyscyplina.
BITWA NAD RZEKĄ FRIGIDUS
Nie wiemy nic na temat bitwy nad rzeką Frigidus (394) nad którą Teodozjusz pokonał Arbogastesa i Eugeniusza.
Guldenpenning w książce opublikowanej wraz z Iflandem Kaiser Theodosius der Grosse, wyszczególnił i zebrał najbardziej prawdopodobne fakty ze źródeł na stronach 221-227. Są one jedynie paplaniną. Oddziały wymienione z nazwy lub też te, do których znajdują się tam odniesienia po obu stronach składały się z barbarzyńców.
Gdy Alamanowie przebili się przez limes w drugiej połowie trzeciego wieku i wzięli w posiadanie ziemie na prawym brzegu Renu, w roku 350, korzystając z rzymskiej wojny domowej między cesarzami Konstancjuszem i Magnecjuszem, zajęli również Alzację, region między Renem i Wogezami. Julian, mianowany cezarem przez Konstancjusza i obarczony zarządem Galii, zdecydował się wyprzeć Alamanów z powrotem za Ren, jak również, poprzez zadanie im znacznej klęski, zapobiec ich powrotowi. Zamiast atakowania ich nagle i wypierania wszystkich, którzy byli po tej stronie rzeki, zadowolił się kilkoma atakami nękającymi, a jednocześnie stał na granicy wraz ze swoją główną armią i zbudował umocniony obóz koło Zabern u wylotu przejścia przez Wogezy. Alamanowie z drugiej strony Renu natychmiast ruszyli na pomoc swoim ziomkom w Alzacji. Na to właśnie liczył Julian. Gdy tylko dowiedział się, że dość znaczna ich liczba przekroczyła rzekę i zebrała się w rejonie Strasburga, ruszył przeciw nim.
Dysponujemy dwoma źródłami, które podają nam szczegółowy opis bitwy: Ammianusa, który sam służył jako oficer pod Julianem i Libaniosa, retora osobiście związanego z dowódcą. Napisał on mowę pogrzebową na jego cześć, która dotrwała do naszych czasów. Zarówno przekaz Ammianusa, jak i Libaniosa prawdopodobnie oparte są o to samo pierwotne źródło, mianowicie osobiste wspomnienia Juliana.
Libanios silnie podkreśla znakomite planowanie, za pomocą którego dowódca przygotowywał się do bitwy. Wskazuje, że Julian mógł zapobiec temu, by barbarzyńcy przeprawili się przez rzekę, lecz nie chciał tego robić, gdyż nie miał zamiaru walczyć z małym oddziałem. Lecz Libanios pisze dalej, że Julian uważał, by nie pozwolić im wszystkim się przeprawić, gdyż jak potem usłyszał, zebrali się wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni. Walka przeciw nielicznym wydawała mu się czymś mało znaczącym, zaś bitwa z całą ich siłą wydawała się zanadto niebezpieczna i nierozsądna.
Z tego wiele wyjaśniającego, racjonalnego rozumowania możemy wysnuć wnioski jeśli chodzi o stosunek sił. Ammianus pisze, że armia Juliana liczyła 13 000 ludzi i jak już wyjaśniliśmy w innym kontekście (zob. T. 3, str. 210), może to być nieco zbyt mała liczba, lecz w każdym razie niezbyt odbiega od prawdziwych sił. Jeśli powiemy, że armia ta liczyła między 13 a 15 tys. ludzi, wówczas staniemy na dostatecznie pewnym gruncie.
Liczebność Alamanów podana przez Rzymian, wobec standardowo zawyżanych liczb, nie jest warta wzmianki. Możemy z pewnością wywnioskować w oparciu o plan strategiczny Juliana, że uważał on za istotne, by zaatakować ich, gdy byli jeszcze nieco słabsi niż jego własne siły, lecz nie zanadto. Wynik bitwy pokazuje że dobrze dokonał obrachunków. Możemy zatem przyjąć, że siła Alamanów wynosiła między 6 a 10 tys. ludzi.
W niejakiej sprzeczności ze strategicznym zamysłem Juliana, jakim podaje go Libanios, jest przekaz Ammianusa, z którego wynika, że rzymski dowódca, po wymarszu z Zabern, zatrzymał armię w południe i miał zamiar przełożyć bitwę do następnego dnia, aż wreszcie entuzjazm i zapał jego żołnierzy skłoniły go do natychmiastowego ruszenia na wroga. Zwłoka, choćby trwająca pół dnia, pozwoliłaby nieprzyjacielowi znacząco zwiększyć jego siły. Odległość między Zebern a Strasburgiem wynosi co najmniej 29 km. Mogło więc być tak, że dowódca chciał i miał zamiar stoczyć bitwę od razu, lecz w celu poprawienia ducha bojowego swoich wojsk po ciężkim marszu w sierpniowym słońcu, starał się to tak zaaranżować, aby wyglądało iż decyzja została podjęta przez samych żołnierzy, sprawiając wrażenie, że ma zamiar zbudować obóz.
Nie można określić lokalizacji bitwy z całą pewnością. Jasnym jest jedynie, iż nie tylko przewaga liczebna leżała po stronie Rzymian, lecz również przewaga strategiczna w tym względzie, że stawiając czoła skrajnemu niebezpieczeństwu mieli oni za plecami ufortyfikowany obóz w Zabern, zaś Alamanowie wody Renu. Germanie w ich wojowniczym uporze być może postrzegali to w inny sposób, mianowicie że brak możliwości odwrotu wzniesie ich siły i męstwo na wyżyny.
Germanów wiodło do boju siedmiu królów (książąt: principes w dawnym znaczeniu). Najznamienitszym był Chnodomar, który dowodził kawalerią na lewym skrzydle. W poprzednim roku szedł niepowstrzymanie przez Galię i kpił z rzymskich miast, które po złupieniu palił. Rzymianie opisują go nam, jak pędził na czele swej jazdy, na spienionym koniu w lśniącej zbroi, ufając w potężną siłę swoich ramion, niosąc niezwykle długą włócznię, z czerwoną opaską, którą przewiązywał włosy. Przedstawiają go jako mężnego wojownika i znakomitego dowódcę.
Prawe skrzydło Alamanów, składające się z piechoty, opierało się na kilku przeszkodach terenowych, które w pewnym miejscu Ammianus opisuje jako „insidiae clandestinae et obscurae” (tajemne i ukryte pułapki), zaś w innym jako „rowy”, które pełne były uzbrojonych ludzi. Libanios mówi o akwedukcie, gąszczu trzcin oraz o podmokłym miejscu, gdzie Germanie ustawili zasadzkę. Lewe skrzydło Rzymian zawahało się dostrzegłszy te trudności. Ponoć sam Julian musiał je pchnąć naprzód, bądź to po prostu wykrzykując komendy, bądź prowadząc niewielki oddział złożony z 200 kawalerzystów, aby je wesprzeć. Wydaje się, że wobec charakterystyki terenu na tej flance nie ustawiono początkowo żadnej kawalerii, lecz obecnie zaszła potrzeba przydzielenia jej pewnej osłony, przynajmniej póki wojska nie osiągną zasadniczej pozycji nieprzyjaciela. Po tym wzmocnieniu jednak wróg natychmiast został odepchnięty, a Rzymianie ruszyli w pościg.
Obie strony główną masę kawalerii skoncentrowały na drugim skrzydle, gdzie znajdował się otwarty teren. Tam właśnie Germanie pod dowództwem Chnodomara ruszyli naprzód, wywijając bronią w prawych dłoniach i dziko wrzeszcząc, z rozwianymi włosami i wściekłością bijącą z ich oczu: „tela dextris explicantes involavere nostrorum equitum turmas, frendentes immania, eorumque ultra solitum saevientium comae fluentes horrebant et elucebat quidam ex oculis furor” (Wyciągając broń w prawej dłoni i potwornie zgrzytając zębami, oskrzydlili turmae naszej jazdy. Spływające włosy tych niezwykłych szaleńców były najeżone, a furia błyskała z ich oczu). Lekka piechota została przemieszana z kawalerią. Rzymska jazda nie była w stanie wytrzymać wyglądu szarżującego nieprzyjaciela i rzuciła się do ucieczki.
Nasze źródła podają, że w tym momencie dowódca osobiście rzucił się przed uchodzące oddziały i siłą perswazji sprawił, iż ponownie podjęły się powierzonego im zadania. Podają również (oczywiście różniąc się od siebie nawzajem) słowa Juliana. Libanios porównuje go z Ajaksem, synem Telamona, zaś Ammianus z Sullą, który miał w podobny sposób zawrócić swoich ludzi w bitwie przeciw Mitradatesowi. Tego rodzaju postępowanie dość często znajdujemy w historii wojskowości, lecz im większe są armie, tym bardziej pewnym jest, że przekazy te są fałszywe. Mogło tak być tylko w przypadku co najwyżej bardzo małych oddziałów. Oddziałów, które już rzuciły się do ucieczki i są silnie naciskane przez wroga, nie da się po prostu powstrzymać słowami, a już niemal całkiem niemożliwe to jest w przypadku kawalerii. Jeśli znaczna liczba konnych ogarniętych strachem raz zacznie uciekać z pola bitwy, nie zatrzyma się, póki nie powstrzyma jej jakaś fizyczna przeszkoda, lub wyczerpanie. W Militärischen Briefen księcia Kraft Hohenlohe (1. 78) możemy przeczytać jak bezsilny jest dowódca, próbujący powstrzymać jednostkę jazdy ogarniętą paniką i to nawet jeśli żaden przeciwnik jej nie ściga. Ludzie nie słyszą go, a cała masa uchodzi niepowstrzymana daleko na tyły. W przypadkach, gdy uciekające oddziały udało się zatrzymać i zawrócić by ponownie ruszyły do ataku, zawsze działo się to za sprawą świeżych, nowo wysłanych jednostek. Bardziej kompletne źródła z historii współczesnej pozwalają nam odróżnić z całą pewnością prawdę od fikcji w takich opisach i z powodzeniem możemy tu znaleźć paralele. Autorzy Habsburscy podają, jak arcyksiążę Karol w bitwie pod Aspern przywrócił stabilność chwiejącej się linii bojowej chwytając sztandar batalionu, jak błyskawicznym zrywem z jednej, wstrząsającym wyglądem z drugiej i magiczną postawą z trzeciej miał zmienić losy starcia. Bliższe porównania z przekazami z jego czasów ujawniły, że w tym samym czasie austriacka rezerwa, złożona z siedemnastu batalionów grenadierów, weszła na pozycje w linii bojowej, czego wspomniani autorzy, z ich dwornymi skłonnościami, nie uznali za warte wzmianki wobec heroicznego czynu znakomitego dowódcy.
Jeśli przyjrzymy się bliżej naszym rzymskim źródłom, możemy dostrzec na ich podstawie, że rzecz całkiem podobna miała miejsce w bitwie z Alamanami. Ammianus mówi ogólnikami i pisze jedynie o powrocie kawalerii do bitwy. U późniejszego autora, Zosimosa (3. 4), znajdujemy nawet kategoryczne stwierdzenie, że nie udało się ich nakłonić do ponownego podjęcia walki. To, że tak faktycznie było również można dostrzec na podstawie dalszego ciągu przekazu Ammianusa, gdzie znajduje się informacja iż kawaleria Alamanów, po zwycięstwie nad rzymskimi jeźdźcami, wpadła we wrogą piechotę. Nie byliby w stanie tego zrobić, gdyby nadal musieli prowadzić walkę kawaleryjską.
Na podstawie wielu bitew starożytności wiemy, jak niebezpieczna była szarża kawalerii na flankę piechoty. Możemy tu zobaczyć, że Chnodomar kontrolował swoich ludzi i wiedział jak ich prowadzić. Możemy również dostrzec, iż dawna rzymska taktyka nadal istniała i że Julian był dostatecznie dobrym dowódcą, by stawić czoła grożącemu niebezpieczeństwu. Bowiem o ile Ammianus uprzednio powiedział nam, że Julian uszykował większą część swojej armii tak, by uformować front wobec barbarzyńców, obecnie pisze, że gdy kawaleria Alamanów zwróciła się ku rzymskiej piechocie, Kornutowie i Brakchiaci wznieśli baritus. To bez wątpienia oznacza, że jednostki te dopiero teraz ruszyły do bitwy, a zatem uprzednio zostały ustawione w drugim bądź trzecim rzucie lub w rezerwie, a obecnie stawiły czoła nieprzyjacielskiemu atakowi z flanki. Jest to taki sam obraz, jaki widzimy na prawym skrzydle Cezara w bitwie pod Farsalos: jednostka piechoty, uprzednio rozmieszczona w gotowości do takiego manewru, przemieszcza się by skontrować atak przeciwnika na flankę. Takie działanie musiało zostać przechowane w rzymskiej tradycji, a nawet jeśli tak nie było, Julian był wykształconym człowiekiem i znał Pamiętniki Cezara.
W przypadku Cezara to skrzydło zadecydowało o wyniku bitwy wykonując kontratak. Pod Strasburgiem bitwa potoczyła się nieco inaczej w tym względzie, że posiłki wysłane w ten rejon spowodowały jedynie stabilizację sytuacji. W międzyczasie jednak Rzymianie odnieśli zwycięstwo na drugiej flance. Pomimo ucieczki kawalerii liczebna przewaga rzymskiego prawego skrzydła pozostawała znaczna, aż wreszcie z pomocą zwycięskiego lewego skrzydła, które przyszło mu z pomocą, pokonało Alamanów.
Według Ammianusa Rzymianie stracili 243 poległych, w tej liczbie czterech wysokich rangą oficerów. Liczba ta wydaje się stać w sprzeczności z przekazem, który ukazuje bitwę jako niezwykle zaciekłą i krwawą. Nie jest jednak wykluczone, że straty mogą być dokładne (jakieś 1500 zabitych i rannych, jak zazwyczaj kalkulujemy). Jazda rzymska, która w ogóle nie starła się z przeciwnikiem, mogła ujść niemal w całości bez strat, a gdy piechota wytrzymała natarcie z flanki, bitwa była dla Alamanów przegrana i mogła się zakończyć dość szybko.
Król Chnodomar wraz z całą świtą dostał się do rzymskiej niewoli. Wielka część germańskiej armii była zgubiona wobec konieczności ucieczki przez wody Renu.
DYGRESJE
1. W. Wiegand usiłował zanalizować bitwę z Alamanami z wojskowego punktu widzenia w Beiträgen zur Landes- und Volkskunde von Elsaß-Lothringen T. 3, 1887. Zawarł tam użyteczne informacje dzięki uważnemu doborowi i analizie materiału źródłowego, lecz z obiektywnego punktu widzenia jego uwagi były niecelne, bowiem podszedł do sprawy całkowicie po amatorsku. Nie warto kłopotać się omawianiem fałszywych konkluzji i zależności zdanie po zdaniu. Zasadniczo autor usiłuje ustalić, że bitwa miała miejsce między Hurtigheim a Oberhausbergen, niemal 16 km na zachód od Renu w rejonie Strasburga. Nie można tego wywnioskować ani na podstawie źródeł, ani w oparciu o sytuację strategiczną. Dlaczego Julian wstrzymał marsz po przejściu nie więcej niż 16 kilometrów i chciał odłożyć bitwę na następny dzień? Po przemaszerowaniu niemal 29 km bardziej właściwym jest pytanie czy oddziały nie są zbyt zmęczone, aby stoczyć bitwę. Sam Wiegand przyznaje (s. 36), że Ammianus ukazuje sytuację tak, że rzeka znajdowała się blisko za plecami Germanów. Usiłuje poradzić sobie z tym mankamentem zakładając, że rzeka Ill w owym czasie stanowiła odnogę Renu, która znajdowałaby się jedynie 8 km za liniami Alamanów. Założenie takie jest możliwe, lecz odległość mimo wszystko byłaby zbyt duża, bowiem Ammianus pisze o uchodzących oddziałach (16. 12. 54): „ad subsidia fluminis petivere, quae sola restabant, eorum terga jam perstringentis” (Podeszli do rzeki, która płynęła w pobliżu ich tyłów i stała się ich jedynym ratunkiem). Po cóż Alamanowie posuwaliby się dalej ku Rzymianom, niż na tyle, aby pozostawić sobie swobodę ruchów? Jeśli pozostaliby bliżej Renu, wówczas albo zyskaliby dodatkowy dzień, w czasie którego więcej wojowników mogło przyjść im z pomocą, albo też Rzymianie ruszyliby do bitwy zmęczeni po bardzo ciężkim dniu marszu. Ponad 12 km od Renu nawet te siły Germanów, które przeszły rzekę w ciągu dnia raczej nie byłyby w stanie dotrzeć na pole bitwy na czas. Twierdzenie Wieganda, że na samej równinie nadreńskiej Rzymianie mogliby zaatakować w dół z grzbietu (s. 27) jest nieprawdziwe. Równina jest dostatecznie szeroka. Zaś Alamanowie, jeśli chcieli wykorzystać przeszkodę terenową, o którą mogliby oprzeć flankę, to również bez wątpienia łatwiej było im ją znaleźć bliżej rzeki. Jedynym mankamentem z tym związanym był fakt, że w razie klęski mieli niewiele przestrzeni na ruch, aby wycofać się na prawo bądź lewo i musieli ruszyć bezpośrednio ku rzece. Niemniej właśnie w ten sposób źródła przedstawiają nam sytuację. Gdyby bitwa miała miejsce pełne 11 lub nawet tylko 8 kilometrów od brzegów rzeki, wówczas pościg do tego miejsca by zwolnił, przynajmniej jeśli chodzi o piechotę, zaś znaczna część kawalerii rzymskiej została spędzona z pola bitwy i raczej nie była dostępna na potrzeby pościgu.
2. Ammianus opisuje formację Rzymian następująco (16. 12. 20): „steterunt vestigiis fixis, antepilanis hastatisque et ordinum primis velut insolubili muro fundatis” (stanęli jak wryci, zaś antepilani, hastati i primi ordines byli ustawieni jak nieprzebyty mur). Trudno powiedzieć jak należy rozumieć poszczególne wyrażenia tego fragmentu. Primi ordines to najlepsi spośród centurionów, być może dowódcy kohort, lecz czy nadal tak było w omawianym okresie? Trudno nawet znaleźć w czwartym stuleciu odpowiednie miejsce dla hastati i antepilani (zob. T. 2, s. 45). W każdym razie interpretacja Marquardta (Römische Staatsverwaltung 2, 372, przyp. 1), że chodzi tu o formację złożoną z trzech eszelonów, z hastati na przedzie, antepilani w drugim rzucie i primi ordines, czyli pilani bądź triarii w trzecim, jest niepoprawna. Jak widzieliśmy na podstawie rozwoju sytuacji w czasie bitwy, tylny rzut tworzyli Kornutowie i Brakchiaci. Primi ordines nie są triarii, podobnie jak antepilani, nie zostaliby wymienieni jako pierwsi ze wszystkich. Ammianus prawdopodobnie miał zamiar opisać nam solidność formacji tak szumnie, jak to tylko możliwe i wraz z primi ordines, najbardziej doświadczonymi oficerami z pierwszego szeregu, użył wyrażenia antepilani i hastati jedynie w sposób retoryczny, jako odnośnik do wcześniejszych okresów.
3. W przekazie Ammianusa manewry strategiczne, jakie poprzedziły bitwę, są mało wiarygodne i trudno je zrozumieć. Jeśli jednak chodzi o nasze potrzeby, nie ma konieczności wchodzenia w te szczegółowe kwestie.
4. Ammianus bardzo obrazowo opisuje, jak na początku bitwy Germanie domagali się, by ich książęta zsiedli z koni i walczyli pieszo, tak aby w razie klęski nie mogli porzucić chwiejących się, szeregowych wojowników by ratować siebie. Gdy Chnodomar usłyszał ten krzyk miał ponoć zeskoczyć z konia, zaś pozostali poszli za jego przykładem.
Nie mogę jednak dać wiary temu przekazowi. Po klęsce Chnodomar uciekł na koniu. Gdyby walczył pieszo, musiałby znajdować się na czele formacji klina. Trudno pojąć w jaki sposób on i 200 ludzi z jego świty mogło dopaść koni tak, by byli w stanie uciec. A nawet gdyby nie było to całkowicie niemożliwe, kawaleria i tak potrzebowała dowódcy. Jeśli nie był to Chnodomar, to musiał nim być któryś z pozostałych książąt. Całkowicie niemożliwym jest by Chnodomar, którego przedstawiano jako bardzo ciężko uzbrojonego, mógł walczyć pieszo, między jeźdźcami. To co pisze źródło, z którego wynika, że książęta walczyli pieszo, wydaje się zatem niemożliwe i musimy pominąć tę kwestię, nie starając się określić jak wiele z tego jest prawdą.
5. Koepp, Die Römer in Deutschland, s. 96 pisze, że nie ma potrzeby kłopotać się określeniem jak liczni byli Alamanowie, gdyż nie została nam przekazana żadna wiarygodna liczba, zaś punkty odniesienia do wyliczeń, jakie posiadamy, są całkowicie nieadekwatne. Można tak to ująć przy pewnych poprawkach. Ostatecznie Koepp nie jest tak daleko od moich poglądów, jak mogłoby mu się wydawać. On również twierdzi, że najniższa liczba, między 30 a 35 tys. Alamanów, jaką podają źródła, jest zbyt wysoka, być może nawet kilka dziesiątek tysięcy za duża. Zakłada on, że również liczba 13 000 jeśli chodzi o armię rzymską jest tylko umiarkowanie wiarygodna. Zastrzeżenie jakie ja wyraziłem, iż może ona być zaniżona o kilka tysięcy, bowiem pochodzi ona od samego Juliana (a wiemy z doświadczenia, że dowódcy ze wszystkich okresów wykazują pewną słabość pod tym względem; zob. T. 2, s. 295), trudno podważyć. Prawdopodobnie również Koepp nie wierzy, że Alamanowie mieli mniej niż 6000 ludzi, więc cała różnica między nami polega na tym, że ja zakładam iż byli o kilka tysięcy wojowników silniejsi. W żaden sposób nie twierdzę, że jest to z gruntu niemożliwe, lecz z pewnością wysoce mało prawdopodobne. Nieprawdopodobnym jest, by Rzymianie pokonali znacznie silniejszą armię tych dzikich Alamanów, tym bardziej, gdy ich jazda została pobita. Wreszcie nie jest to prawdopodobne, gdyż jasno powiedziano, że Julian zaatakował swoich przeciwników, zanim całkowicie zebrali siły, gdy nadal mógł być pewien, że zdoła ich pokonać. Można by się zadowolić wymienieniem tych kwestii, nie dochodząc do jednoznacznie określonych liczb, jak ja to uczyniłem, bowiem zmuszeni jesteśmy oprzeć się na przypuszczeniach. Można tu zastosować wiele wariantów. Zawsze jednak lepiej jest określić jednoznacznie liczbę, która może być jedynie przybliżona, niż zająć stanowisko przeciwne i podać liczby zawarte w źródłach, które z pewnością są fałszywe, jedynie wyrażając swoje wątpliwości. Bowiem mimo wzmianki o wątpliwościach czytelnik posiada niejednoznaczny, na pół świadomy obraz wielkich mas, a co za tym idzie zasadniczo błędny pogląd, który do dnia dzisiejszego stawia okres Wędrówek Ludów w bardzo niejasnym świetle. Dostatecznie jasno powiedziałem, że nie posiadam naprawdę jednoznacznego dowodu, iż Alamanowie mieli jedynie między 6 a 10 tys. ludzi w bitwie pod Strasburgiem i że jest to jedynie przypuszczenie oparte o prawdopodobieństwo. Nie pozostawiłem również wątpliwości jeśli chodzi o motywy, dla których nie zadowoliłem się ogólnikami, lecz doszedłem do konkretnych liczb. Jak napisałem w analizie liczebności armii zaangażowanych w bitwę pod Farsalos (T. 2, s. 284) zająłem takie stanowisko nie po to, aby stwierdzić coś na temat faktów, o których nic nie wiemy z całą pewnością. Bardziej postąpiłem tak w celu zachowania jasności zrozumienia, które obudzi się w czytelniku tylko, jeśli podamy mu kategoryczną liczbę, nawet opartą na przypuszczeniu. Szczególnie zaś tutaj, gdzie tak ważne jest, aby walczyć z powszechnie przyjętymi poglądami, które opierają się na fałszywych liczbach, podanych w źródłach i aby wyprzeć je ze sfery wiarygodnych koncepcji w obszarze studiowania historii. Konieczność podkreślania raz po raz tego elementu można dostrzec w fakcie, że nie dalej jak w wydaniu Philologusa z 1906 roku, na str. 356 naukowiec taki jak Domaszewski podaje, iż cesarz Galien bez problemu zniszczył 300 000 Alamanów, którzy najechali Italię.
Wizygoci, naciskani przez Hunów, lud pochodzący z głębi Azji, pojawili się nad dolnym Dunajem i poprosili o sojusz z Cesarstwem Rzymskim. Rzymianie chętnie przystali na tę propozycję i pozwolili barbarzyńcom przejść rzekę, mając nadzieję, że będą w stanie bronić tej granicy Imperium, przy pomocy ich silnych ramion. Wkrótce jednak wybuchły spory między świeżymi sprzymierzeńcami na gruncie dostaw, jakie mieli im zapewnić Rzymianie. Goci, plądrując i mordując „jak dzikie zwierzęta” ruszyli na prowincje rzymskie na obszarze Półwyspu Bałkańskiego. Dołączyły do nich inne grupy: znaczna liczba Ostrogotów z drugiej strony Dunaju, Goci, którzy znajdowali się już w służbie Rzymu od dość długiego czasu oraz zbiegli niewolnicy, zwłaszcza ci pracujący w trackich kopalniach.
Cesarz wschodniorzymski, Walens, był związany wojną z Persami. Pierwsze oddziały, jakie wysłał, wsparte przez wojska zachodniorzymskie, które wydzielił Gracjan, zepchnęły Gotów na obszar Dobrudży, lecz nie były w stanie całkowicie ich pokonać. Jako że Goci otrzymali teraz dalsze posiłki od Alanów, a nawet od Hunów z drugiej strony Dunaju, rzymscy dowódcy nie ośmielili się zaryzykować bitwy. Oddziały wschodnie powróciły do Konstantynopola, zaś zachodnie ku Illirycum14. Tylko doborowa jednostka złożona z 2000 ludzi, po 300 z każdego oddziału, pod energicznym generałem Sebastianusem, pozostała w polu w Tracji i starała się przechwycić pojedyncze bandy rabujących Gotów15.
Po otrzymaniu tych wieści, Walens zawarł pokój z Persami i wyruszył z oddziałami, które dzięki temu można było zebrać, podczas gdy cesarz zachodniorzymski, jego bratanek Gracjan, wraz ze swoją armią, maszerował ku niemu z Galii.
Goci zebrali się na południu Bałkanów, w pobliżu Beroea (Stara Zagora), gdzie kończy się droga prowadząca z Przełęczy Szipka. Zadaniem obu rzymskich cesarzy było wpierw połączyć siły, a następnie z tymi zjednoczonymi wojskami stanąć do bitwy z Gotami. Celem Gotów było zapobieżenie połączeniu obu armii rzymskich i pokonanie jednej lub drugiej oddzielnie.
Gracjan maszerował wielką drogą, która prowadzi wzdłuż Dunaju i przez współczesną Serbię, przez Filipopolis, wzdłuż Maricy ku Adrianopolowi i dalej do Konstantynopola. Tym samym Goci mogli bardzo łatwo zająć pozycję w połowie drogi wzdłuż tej trasy, gdzieś w rejonie Filipopolis, tak by móc oddzielić przeciwników. Trudno byłoby jednak zakończyć taki manewr powodzeniem. Rzymianie nie zapomnieli jeszcze umiejętności wznoszenia umocnionych obozów. Co więcej dwie armie rzymskie, posuwające się uważnie i bazujące na silnych miastach tego obszaru, niewątpliwie obeszłyby wojska Gotów i połączyły siły, nie dając przeciwnikowi okazji do ataku. Gdyby Goci zajęli pozycje tak blisko wylotu przełęczy, że zablokowaliby ją całkowicie, Rzymianom mimo wszystko udałoby się przejść obok nich, używając tego czy innego obejścia i mogliby zaatakować Gotów jednocześnie z dwóch stron. Tak więc próba rozdzielenia w ten sposób Rzymian byłaby im jak najbardziej na rękę, tym bardziej, że Goci nie byliby w stanie wówczas rozejść się po kraju, co uchroniłoby go od ich łupieżczych wypraw.
W przywódcy Gotów, księciu Fritigernie, dostrzegamy umysłowość biegłą w strategii, gdy zostaje nam opisane jak w tych warunkach poradził sobie z zadaniem i poprowadził swój lud do zwycięstwa.
Nie zajął on pozycji między dwoma rzymskimi armiami. Pozostawił gościniec wzdłuż Maricy całkowicie otwartym i nawet przesunął się jeszcze bardziej na wschód z Beroei do Cabyle (Jamboł)16. Lecz gdy Walens wymaszerował z Adrianopola przez dolinę Maricy ku Filipopolis, otrzymał zadziwiający raport, że Goci pojawili się za nim, właśnie koło Adrianopola i zagrozili drodze na Konstantynopol. Wygląda nawet na to, że gocka kawaleria została zauważona za rzymską armią na drodze Marica, tak więc łatwo było uwierzyć, iż Goci mieli zamiar odciąć linie komunikacyjne cesarza z Adrianopolem.
Po otrzymaniu takiego meldunku Walens zawrócił, lecz Goci na drodze prowadzącej wzdłuż Maricy mogli być tylko patrolami wysłanymi na rozpoznanie. Walens powrócił do Adrianopola nie stoczywszy żadnej walki.
Teraz Walens mógł spokojnie tu pozostać i czekać na przybycie drugiej armii rzymskiej. W takim wypadku Goci ruszając naprzód, nie mogli z pewnością nic zyskać, lecz również nic nie mogli stracić. W żaden sposób nie byli w stanie zapobiec połączeniu armii rzymskich, a jeśli nie chcieli ryzykować bitwy przeciwko dwóm cesarzom na raz, mogli rozpocząć odwrót ku dolnemu Dunajowi równie łatwo z Równiny Trackiej, jak z pozycji wokół Beroei. Jednak ruch na tyły wroga dawał im jeszcze inne możliwości. Odcinali w ten sposób linie komunikacyjne, wzdłuż których nieprzyjaciel wysyłał zapasy oraz znajdowali się w miejscu, z którego mogli plądrować rozległe, uprawne ziemie Tracji aż po Konstantynopol, czyli obszar, który był mniej dotknięty grabieżami wojennymi. Nie mogło być silniejszego bodźca, który wciągnąłby cesarza w przedwczesną bitwę nim przybędzie Gracjan, niż taka właśnie operacja Gotów na jego tyłach. W zasadzie nie jest wykluczone, iż bitwa była nieunikniona, gdyż Goci ze swej pozycji blokowali zaopatrzenie dla armii rzymskiej.
Nasze źródła twierdzą, że Walens dał się wciągnąć w bitwę, gdyż był zazdrosny o swego bratanka Gracjana, który właśnie odniósł zwycięstwo nad jednym z plemion Alamanów, Lentiensami. Przypuszczalnie to pochlebcy pchnęli cesarza do działania. Oczywiście całkiem naturalnym jest, że po klęsce przerażeni i wściekli ludzie pytali jak władca mógł stanąć do bitwy nie czekając na drugą armię, która była już w Mezji Górnej (Serbii). Któż może wiedzieć, czy decyzja nie była podyktowana poczuciem zazdrości? Kto może twierdzić, nawet jeśli założymy, iż w przekazie Ammianusa mamy informacje pochodzące z najbliższego otoczenia cesarza, że tym samym mógł on poznać jego pobudki, nawet te najbardziej osobiste? Niemniej jednak jasnym jest, że Walens, który wezwał na pomoc swojego bratanka, obecnie, gdy ten ostatni był już niedaleko, nie ruszyłby do decydującej bitwy bez niego, chyba że byłby przekonany, że albo nie ma wyjścia, albo że jest pewien zwycięstwa. Uważam, że przekaz o zazdrości jest zwykłą obozową plotką.
Mamy informacje, że cesarzowi doniesiono iż Goci nie mają więcej jak 10 000 ludzi. Niewątpliwie bardziej logicznym jest szukać w tym przekazie przesłanki dla decyzji o stoczeniu bitwy, niż w rzekomej zazdrości o drugiego cesarza i pochlebstwach dworaków. Czy cesarz z większą armią miał bezczynnie patrzeć jak barbarzyńcy pustoszą kwitnąca prowincję i to u wrót jego stolicy?
Lecz teraz Fritigern zastosował kolejne posunięcia zmierzające do wciągnięcia cesarza do bitwy. Wysłał chrześcijańskiego kapłana (pytano mógł to być sam Ulfiasz17) do rzymskiego obozu i zaoferował Walensowi pokój, o ile prowincja Tracja, wraz z jej bydłem i zbożem, zostanie przekazana Gotom. Oprócz tego co przekazał publicznie, ksiądz miał też sekretny list od księcia, w którym prosił on by cesarz przesunął się ze swoją armią, tak aby onieśmielić Gotów i sprawić, że będą skłonni zawrzeć pokój.
Jeśli Walens faktycznie nie był przekonany o swojej definitywnej przewadze, wówczas podstęp Gotów byłby za mało wyszukany, aby wciągnąć go w przedwczesną bitwę, nim przybędzie Gracjan. Jako że rzymscy sztabowcy widzieli jak się przedstawia sytuacja, wiadomość Fritigerna nie wydawała się taka od rzeczy. W zasadzie możemy nawet zapytać, czy co najmniej częściowo Goci nie tego właśnie pragnęli. Ostatecznie nie mieli oni wyższych ambicji, niż być dobrze opłacanymi i dobrze karmionymi najemnikami Rzymian, a później przywódcy w zasadzie zgodzili się na warunki dość podobne do tych, jakie Fritigern zaoferował w tej chwili. Jednakże tym czego brakuje w tym opisie, jest wyjaśnienie dlaczego Walens mógłby być skłonny do zawarcia takiego pokoju. Autorytet Rzymu, podobnie jak osobisty prestiż cesarza, zostałby bezpowrotnie naruszony, jeśli zamiast ukarania barbarzyńców i zemsty za cierpienia, jakie spowodowali na terenie Cesarstwa, Rzymianie ewakuowaliby dla nich całą prowincję. Jeśli Walens czuł się zbyt słaby, aby działać, mógł oczywiście poczekać na wsparcie Gracjana.
Fakty są takie, iż Walens odrzucił oferowany pokój i wyruszył przeciwko Gotom. Wszystko wskazuje na to, że Walens był pewien zwycięstwa, bez względu na to, czy miał zamiar walczyć niezależnie od okoliczności, czy też zmusić Gotów do zawarcia traktatu poprzez zaprezentowanie swoich przeważających sił w szyku bojowym.
Gdy zatem następnego ranka Walens wyruszył przeciwko Gotom, w czasie jego przemarszu od Fritigerna dwukrotnie przybyli posłańcy. Z pewnością Rzymianie nie ufali tym ludziom, bowiem byli oni zwykłymi Germanami, a nie kimś znaczącym, lecz wreszcie dopuszczono ich przed cesarza, gdy Fritigern zaproponował wymianę zakładników. Podczas gdy obie armie były już uszykowane, stojąc naprzeciw siebie, generał Richomer ponoć powiedział, że jest gotów podjąć się niebezpiecznej misji, po tym jak inny odmówił. Miał on już rzekomo być w drodze do Gotów, gdy rzymskie oddziały w jednym z punktów linii bojowej, rozpoczęły bitwę bez rozkazu, a potem nastąpiło ogólne starcie.
Przekaz ten nie wydaje się zbyt prawdopodobny. Dość zrozumiałe jest, że Fritigern mógł wysłać jeszcze jednego emisariusza, bez względu na to, czy zrobił to, aby tym mocniej nakłonić Rzymian do ataku poprzez symulowanie strachu, lub też by w wyniku negocjacji zyskać czas. Oddziały kawalerii pod dowództwem Alateusza i Safraksa, które prawdopodobnie zostały wysłane w celach aprowizacyjnych i nie znajdowały się jeszcze na pozycjach, powróciły dosłownie w momencie rozpoczęcia bitwy. Musimy jednak zapytać dlaczego Walens zgodził się na wymianę zakładników.
Skoro nie miał zamiaru uzyskać pokoju poprzez poddanie prowincji, Walens mógł chcieć podtrzymać negocjacje, tak by zająć Gotów i powstrzymać ich aktywność, dopóki nie przybędzie Gracjan. Lecz to można było zrobić dużo bezpieczniej z ufortyfikowanego obozu. Być może cesarz obawiał się, że Goci mu się wyślizgną, zaś teraz, gdy nie mogli mu już ujść, zaakceptował wymianę zakładników, mając zamiar nie tyle oddać Trację barbarzyńcom w nagrodę za ich okrucieństwa, lecz by uspokoić ich, utrzymać w jednym miejscu, a tymczasem zaczekać na Gracjana. Niemniej jednak pozostaje pytanie dlaczego nie wstrzymał się wcześniej?
Ktoś mógłby być może również wywnioskować, że choć Walens był do tej pory pewien zwycięstwa w ostatniej chwili uświadomił sobie, że nie docenił Gotów i że dysponują znacznie większymi siłami, niż przypuszczał. Niemniej taka zmiana nastawienia nie zostałaby całkowicie pominięta w źródłach i przede wszystkim należałoby się spodziewać natychmiastowego wstrzymania marszu wojsk. Wobec niewielkiego zasięgu broni musiały być tak naprawdę w odległości kilkuset kroków od nieprzyjaciela, jeśli oddziały byłyby w stanie rozpocząć bitwę bez rozkazu. W tej jednakże chwili rzymskie dowództwo musiało wiedzieć od jakiegoś czasu jak liczny był nieprzyjaciel. Rozwinięta armia porusza się powoli. Jeśli dowódca nie widzi sam osobiście nieprzyjaciela w czasie rozstawiania sił wysyła naprzód oficerów aby prowadzili obserwację. Całkowicie niemożliwym jest, by na kilka godzin przed rozpoczęciem bitwy Walens nie miał już pojęcia o siłach Gotów, na tyle dokładnego, jakie można uzyskać dzięki szacunkom doświadczonych oficerów. Co najwyżej kawaleria Alateusza i Safraksa mogła w tym momencie być dla Rzymian niespodzianką, lecz w źródłach nie ma najmniejszej poszlaki, łączącej przybycie ich jeźdźców z decyzją aby negocjować. Tak więc nie możemy mieć wątpliwości, że rzymskie dowództwo sądziło, aż do ostatniej chwili, że są całkowicie pewni zwycięstwa. W innym wypadku bez wątpienia wstrzymaliby oddziały nieco wcześniej i skorzystaliby z negocjacji, tak by pozwolić im wrócić do obozu i poczekać na przybycie wojsk zachodniorzymskich. Jeśli mimo wszystko Walens zaakceptował propozycję nieprzyjaciela by wymienić zakładników w ostatniej chwili, lub też gdy już było za późno, to nie ma innego wyjaśnienia niż to, że po tym, jak zapewne od samego początku wahał się wewnętrznie czy powinien zaczekać na Gracjana, teraz, gdy ujrzał Gotów uszykowanych do bitwy, nerwy go zawiodły.
Źródła praktycznie nie mówią nam niczego o aspektach taktycznych bitwy. Czytamy jedynie, że w pierwszym ataku gocka kawaleria rozerwała rzymskich jeźdźców (byli to w części Arabowie, których Walens przywiódł z Syrii) i że armia rzymska została niemal całkowicie unicestwiona w wyniku wielkiej rzezi. Sam cesarz zniknął i nikt nie wiedział jak poległ.
Nie wolno wnioskować na podstawie rozmiarów klęski, że Goci mieli znacznie przeważające siły. Nie musimy tu po prostu przypomnieć sobie Kannów, lecz również pamiętać, że ogólnie w starożytności pokonana armia zazwyczaj ponosiła bardzo ciężkie straty i łatwo było ją całkowicie zniszczyć.
Nawet jeśli musimy porzucić nadzieję na uzyskanie taktycznego oglądu przekazu na temat bitwy i choć polityczno-militarne zależności pozostają niejasne, to mimo wszystko z wojskowego punktu widzenia jest to wielce interesujące. Głównie dlatego że raz jeszcze germański książę okazuje się oryginalnym strategiem, lecz również ze względu na szacunki sił Gotów, raport, który mówił, że mieli oni jedynie 10 000 ludzi, co pchnęło cesarza rzymskiego do ataku.
Ammianus, który przekazał nam ten informację o tym raporcie, dodaje, że był on błędny, lecz nie podaje faktycznych sił, jakimi dysponowali Goci. Jako że jedynie na początku swojego przekazu pisze, iż wielkie masy przekroczyły Dunaj, zaś inny autor z tego okresu, Eunapiusz (rozdz. 6) oszacował ich siły na niemal 200 000 zdolnych do noszenia broni, współcześni naukowcy postrzegali owe 10 000 jako coś w rodzaju awangardy. Niemniej u Ammianusa nic takiego się nie pojawia. W zasadzie kontekst całkowicie wyklucza taką interpretację. Podaje on, że rzymskie patrole były pewne, że to co widzieli nie przekraczało swoją liczebnością 10 000 ludzi („incertum, quo errore procursatoribus omnem illam multitudinis partem, quam viderant, in numero decem millum esse firmantibus”; Zwiadowcy twierdzili, że wszystkie wojska jakie widzieli liczyły 10 000. Jak mogli popełnić taką omyłkę, nie jest pewne). Raport ten skłonił cesarza by zaatakować Germanów. Jeśli rozumieć go w ten sposób, że patrole na własne oczy widziały jedynie 10 000 spośród nieokreślonej liczby, to ani zwrot „incertum, quo errore”, ani nagła decyzja cesarza, nie mają żadnego sensu. Przekaz mógł po prostu podać, że spośród przypuszczalnie wielkich liczb barbarzyńców, liczebność tych znajdujących się pod Adrianopolem wynosiła nie więcej niż 10 000.
Lecz jak pisze Ammianus, raport ten był błędny. Jeśli mamy w to uwierzyć, to błąd ten również musi mieścić się w pewnych granicach. Armia, którą Walens zaatakował, sądząc, że ma naprzeciw siebie 10 000 wojowników, nie mogła w rzeczywistości liczyć 200 000, ani nawet 100 000.
Pomysł, że tutaj Walens wyobrażał sobie, iż przechwytuje wrogi podjazd, podczas gdy główna armia Gotów była gdzieś indziej, lecz niespodziewanie napotkał tę drugą, nie jest możliwy do utrzymania. Wysyłanie przez Fritigerna emisariuszy dowodzi, że armia rzymska nie miała do czynienia z podjazdem. Cały przekaz Ammianusa należy zatem czytać inaczej, a błąd z pewnością uświadomiono sobie dopiero w czasie podejścia. Ostatecznie poprzez zainicjowane negocjacje, Goci dali Rzymianom czas i okazję do odwrotu. Rzymski cesarz nie mógł uświadomić sobie błędu, nim bitwa naprawdę się rozpoczęła.
Jasne jest zatem, że Walens szedł do bitwy przekonany, iż wróg – główne siły pod wodzą księcia Fritigerna, który był osobiście na miejscu i wysyłał posłów – liczą około 10 000 ludzi. Tak naprawdę były one silniejsze, jak zapewnia nas Ammianus, lecz różnica nie mogła wynosić trzy- ani nawet dwa razy tyle. Nawet bowiem siły liczące 20 zamiast 10 tys. różnią się od siebie na tyle, że rzymscy dowódcy zauważyliby ją w czasie podejścia. Dalece nieprawdopodobne jest, że gdyby taką różnicę zauważono, nie podniosłyby się głosy radzące, że należy poczekać na przybycie Gracjana. A skoro by się pojawiły, to w źródłach znaleźlibyśmy jakieś odniesienie do nich i otrzymalibyśmy o nich informacje w przekazie Ammianusa. Bowiem po takiej katastrofie nic nie jest artykułowane bardziej energicznie, niż ostrzegawczy krzyk kogoś, kto miał rację. Nie znajdujemy niczego takiego, nawet kategorycznego stwierdzenia, że Goci byli o wiele silniejsi niż owe 10 000 ludzi, lecz zamiast tego jedynie bardzo ogólne wyrażenie, że raport był błędny. A więc błąd nie mógł być w żaden sposób znaczący. Prawdopodobnie chodziło głównie o tę część jazdy, która nie dołączyła do Gotów przed rozpoczęciem bitwy. A więc możemy powiedzieć, że być może ich armia liczyła 12 lub w najlepszym razie 15 tys. wojowników.
Wynik taki znajduje potwierdzenie w przekazie Ammianusa, że posuwający się naprzód Rzymianie widzieli nieprzyjacielski okrągły tabor obronny18 („hostium carpenta cernuntur, quae ad speciem rotunditatis detornata digestaque exploratorum relatione adfirmabantur”; Dostrzeżono nieprzyjacielskie wozy, tworzące koło i potwierdziły się informacje z raportu zwiadowców). W ten sam sposób Ammianus opisuje wagenburg Gotów w kampanii roku poprzedniego, jako formę owalną („ad orbis rotundi figuram multitudine digesta plaustrorum”; większość wozów ustawiono w krąg; 31. 7. 5). Bez dokładnego określania jednoznacznych granic, możemy powiedzieć, że tego rodzaju barykada zrobiona z wozów może pomieścić jedynie dość umiarkowanych rozmiarów armię. Wymagałoby wielu dni ustawienie dziesiątków tysięcy wozów w jedno koło, a przy jakichkolwiek przeszkodach terenowych byłoby to zwyczajnie niemożliwe. To samo odnosi się do przenoszenia takiej pozycji. Armia utraciłaby jakąkolwiek swobodę ruchów. W czasie ustawiania samego obozu jednakże, wobec wielkich rozmiarów kręgu, każdy człowiek znajdowałby się tak daleko od swojego wozu, dobytku w nim zgromadzonego oraz swojego bydła, że wyniknąłby z tego nie tylko całkowity nieporządek, lecz również brak możliwości wykorzystania konstrukcji. Jeśli armia złożona z kilkudziesięciu tysięcy ludzi ma zamiar zabezpieczyć swoją pozycję ustawiając wozy, to musiałaby ustawić kilka takich wagenburgów. Ammianus jednakże pisze, że w każdym z tych przypadków chodzi tylko o jeden.
Dalsze potwierdzenie naszych wniosków znajdujemy w przemarszach Gotów. Przeszli z Cabyle do Adrianopola. Dziś dwie drogi prowadzą przez górę, która stoi między tymi dwoma miastami, po prawej i po lewej stronie rzeki Tundsza, nie w samej dolinie rzecznej, lecz w wielu miejscach w pewnej od niej odległości19. Ze wschodniej drogi korzystał generał Dybicz, a jego marsz w sierpniu, o tej samej porze roku, co w przypadku Wizygotów, opisał nam Moltke w historii tej wojny (str. 359):
„Po drugiej stronie Papaskjoi (Popowo) teren staje się bardziej górzysty, z głębszymi wąwozami. Skały w tym rejonie są w większości nagie, pozbawione okrywającej je gleby, a marsz przez ten skalisty obszar, który wzmagał żar, był niezwykle trudny. Turcy zniszczyli wszystkie studnie, które stanowiły taką wygodę dla podróżujących po tym terenie i wojskom doskwierał skrajny niedobór wody. Wreszcie po przejściu 29 km doszli do niewielkiego miasteczka Dujuk Derbent, gdzie spędzili noc i następnego dnia odpoczęli. VII Korpus zatrzymał się już w Kutszuk Derbent. Na tym skalistym pustkowiu Rosjanie wycierpieli więcej, niż w marszu przez Bałkany. Upał był nie do zniesienia, a coraz więcej ludzi cierpiało na gorączkę. Bujuk Derbent (czyli Wielka Przełęcz) tworzy przesmyk, który bardzo trudno przejść”.