Antypodręcznik ewangelizacji - Fabrice Hadjadj - ebook + książka

Antypodręcznik ewangelizacji ebook

Fabrice Hadjadj

0,0

Opis

Pełna pasji książka poświęcona sporom o nową ewangelizację

Wielu ludzi uważa, że najistotniejsze w "nowej ewangelizacji" (a zatem i to, co uczyniłoby ją naprawdę "nową") jest wykorzystywanie nowinek z różnych dziedzin, ulepszanie metod komunikacji oraz posługiwanie się najnowszą technologią. To tak jakby przyjąć, że Ewangelia sama "nie działa" zbyt dobrze i potrzebne są Ewangelia plus multimedia, Oblicze Boże plus Facebook, Duch Święty plus Twitter...

Fabrice Hadjadj w przewrotny i błyskotliwy sposób dowodzi, że w ewangelizacji nie chodzi o "skuteczne" głoszenie Ewangelii dzięki wykorzystaniu nowoczesnych technik i środków przekazu. Dobra Nowina jest "spoza tego świata", nie da się o Niej mówić jak o rosole czy piłce nożnej.

Dlatego prawdziwa ewangelizacja nie jest możliwa bez autentycznego doświadczenia tajemnicy żywego Boga, które radykalnie zmienia myślenie, mówienie i całe życie człowieka.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Kardynała Stanisława Ryłki, który nosi czerwień na głowie.

Dla klaunów Christel i Philippe’a Rousseaux, którzy noszą czerwone nosy.

Dla wszystkich, którzy czerwienią się jak ja, gdy mają mówić o tym, co niewysłowione.

„Sokrates: Mnie się, Protarchu, z imionami bogów zawsze obawa łączy – zgoła nie ludzka, gorsza od największego strachu”.

PLATON, Fileb, 12 C

„Jak imię Twe, Boże, tak i chwała Twoja sięga po krańce ziemi”.

Ps 48,11

Słowo wstępne (ale i ostrzeżenie)

Ta książka jest zapisem wykładu, który wygłosiłem 26 listopada 2011 roku podczas sesji plenarnej Papieskiej Rady do spraw Świeckich na zaproszenie Jego Eminencji kardynała Stanisława Ryłki. Wykład, głoszony na podstawie notatek, później został spisany dzięki życzliwości pani Teresy Marii Dessaivre, sekretarza Rady. Zapis, jak można się domyślić, był doskonale wierny, a zatem zupełnie nie oddawał tego, co miałem do przekazania. Tekst okazał się bezdźwięczny. Wszystko było, oprócz mnie samego.

Po powtórnym przeczytaniu musiałem chcąc nie chcąc przyznać, że w piśmie zniknęło to, co tworzyło nastrój wykładu. Podczas spotkania na atmosferę wpływa tembr głosu i ton mówcy, towarzyszące słowom gesty i fizyczna obecność słuchaczy. Jak zapisać ich zaangażowanie i reakcje? Jak przelać na papier to, co wyraziście maluje się na twarzy i w głosie? Chciałem, aby tekst pisany trochę przypominał wypowiedź ustną, dlatego musiałem oddać stylistycznie to, co podpowiadały natchnienie i rytm oddechu, rozwinąć przy użyciu wielu zdań to, co oddawała modulacja głosu, wyjaśnić szerokiemu gronu czytelników to, co było oczywiste dla zgromadzenia, które miało mnie przed sobą. A zarazem chciałem zachować zwracanie się do Księdza Kardynała i do słuchaczy wykładu, jak również niektóre figury retoryczne, gdyż każde prawdziwe słowo jest osadzone w kontekście i niewłaściwe byłoby zacieranie okoliczności tego pierwszego kontekstu.

To mnie doprowadziło do stworzenia tej książki, ułomnego tworu o mieszanej formie, na wpół ustnego, na wpół pisanego, nie do wygłoszenia jako wykład (trwałby pewnie z sześć godzin, a nie żyjemy w czasach mówców III Republiki Francuskiej czy Fidela Castro), niezdarnie oddanego w postaci książki, gdyż pierwotnie nie był przeznaczony do czytania. Jej adresatami byli ludzie podobnie jak ja zaproszeni do pewnego miejsca na obrzeżach Watykanu (chociaż myślę, że to wciąż jeszcze Rzym). Powstał więc antypodręcznik, a ten tytuł nie jest w żadnym razie powodem do chluby. Można byłoby powiedzieć, że ewangelizować chce grzesznik, który niczym nie różni się od innych, bo któż jest bez grzechu… Już na wstępie zatem proszę Czytelnika o wybaczenie, ale i zwracam uwagę, że w ten sposób rzucam pierwszy kamień – na samego siebie.

Może się jednak zdarzyć, że ułomność mojego tekstu stanie się jego zaletą, dlatego że te słowa, wygłoszone przed słuchaczami, przeszły już próbę ogniową i zostały skorygowane na podstawie otrzymanych od nich informacji zwrotnych. Przede wszystkim jednak zaświadcza, że nie możemy mówić o Bogu w sposób prawdziwie elokwentny, doskonały, czysty i płynny, a apostoł bredzący jak człowiek pijany (por. 1 Sm 1,13 oraz Dz 2,13) wart jest więcej niż człowiek mówiący jak z książki. Koślawa formuła łączy się zatem z ułomnym sposobem wyrażenia treści. Nie zapominajmy, że rodzinny „prostaczek” może nam wskazać prawdy, które znacznie przewyższają sukces.

Zachęta (czy zagwozdka?)

1. Eminencjo, panuję oczywiście nad tematem, który zresztą nie jest szczególnie rozległy. Znam przecież Boga bardzo dobrze (spotkaliśmy się przy stole nie dalej jak ostatniej niedzieli) i bez trudu wyjaśnię, jak o Nim dzisiaj mówić. Ewangelizacja to łatwizna! Misja, która pójdzie jak po maśle! Oto samouczek przepowiadania! Wyjdziecie stąd z cudownym przepisem, zaopatrzeni w chrześcijańską technikę sprzedaży czy też apostolskiego marketingu. Będziecie reklamować Niewidzialnego i przykujecie uwagę odbiorców bardziej niż mundial, wybory prezydenckie czy amerykański serial.

Trzeba przyznać, że nasz Klient (jako profesjonalista tak Go właśnie nazywam) jest bardzo skromny. Chowa się przed nami, chce nawet, by modlić się do Niego „w ukryciu”, by w żadnym razie nie zadowalać się okrzykami „Panie, Panie” w miejscach publicznych, a to sprawia, że Jego promotorzy mają wyjątkowo trudne zadanie. I – co gorsza – gdy my pracujemy, by osiągnąć cel, Jemu nie przeszkadza, że Go ukrzyżowali. Nie dziwię się, że w końcu – w ostatniej godzinie – nawet uczniowie Go opuścili. Czyż nie lekceważył naszych metod menedżeryzmu? Czyż nie gardził zasobami ludzkimi i ich zarządzaniem? A do tego nabił sobie głowę, biedaczyna, rabinackim pilpulem1. Jego lektury nie były ani praktyczne, ani nie przynosiły korzyści, w odróżnieniu od naszych. Nie mógł przecież skorzystać z porad Davida J. Liebermana zawartych w książce Postawna swoim! Niech inni robią to, co zechcesz ani z Jak zdobyćprzyjaciół i zjednać sobie ludzi Dale’a Carnegiego.

Jestem tu jednak po to, by zaradzić słabościom Jego Ewangelii i Jego apostołów. Nauczę was, jak uczynić Go bardziej atrakcyjnym, „imprezowym”, „obywatelskim”, „eko­-rozwojowym”, a w końcu „zniewalającym”, by użyć przymiotnika znanego kalwinom i sprzedawcom luksusowej bielizny. Moje myślenie ukształtowała Księga Jobsa i marzy mi się, by taki – powiedzmy – iGod, stworzony na wzór iPada, zmiażdżył konkurencyjne religie, jak jabłko miażdży jeżynę, to jest jak Apple miażdży BlackBerry. Do mnie, proszę, do mnie, panowie i panie, pasterze i owieczki, jestem inżynierem – doradcą Objawienia, magikiem absolutu. Udało mi się poddać audytowi „Słuchaj, Izraelu” i nauczę was, jak przemienić artykuły wiary w równie atrakcyjne artykuły rynkowe.

2. Eminencjo, drodzy bracia i siostry, dobrze zgadujecie: gdyby powiodło się moje zadanie nauczenia was w dziesięć lekcji „Jak dzisiaj mówić o Bogu?”, byłaby to katastrofa. Już w momencie lansowania Boga w taki sposób, oddając Go pod opiekę ekspertów wspomaganych przez agencję reklamową, uczyniłbym z Niego raczej elektroniczną zabawkę, i nie byłby to Bóg prawdziwy. A zatem nic z tego. Muszę wyznać Jego Eminencji i osobom z jego otoczenia, które prosiły mnie o rozważenie tego pytania, i to muszę wyznać ze wstydem, że w ogóle nie panuję nad tematem… Nawet go nie rozumiem. To raczej on panuje nade mną i on mnie rozumie.

Święty papież Grzegorz Wielki – nazwano go wielkim, podczas gdy on sam uważał się za małego, za „sługę sług” – pisze w swoich Moraliach. Komentarzu do Księgi Hioba dokładnie tak: „Ograniczeni miarą naszej ludzkiej natury niczym bezradnością niemowlęcia, coś o Nim brzęczymy i gaworzymy”2. Wielki Grzegorz uznaje swą małość wobec wielkości Bożej: choć został Ojcem Świętym za sprawą samego Boga, przy Nim jest jak dziecko, jak gaworzący malec. Czym zatem będzie to, co ja zamierzam powiedzieć? Ano żałosnym szmerem! Mniej znaczącym nawet od ptasiego świergotu! Muszę jednak ścierpieć, że jestem szalbierzem.

Prawdę mówiąc, wprawiłbym was w jeszcze większe zakłopotanie, gdybym naprawdę mógł coś dla was zrobić. Moglibyśmy podczas tego wykładu na nowo nauczyć się gaworzyć, wrócić do okresu wczesnego dzieciństwa i zacząć mówić nie jak konkurenci wielkich mówców, lecz jak dzieci Boże oszołomione Jego tajemnicą.

3. Mówiąc to, nie chciałbym wyjść na zbyt ambitnego. Myślę o pierwszych słowach Waszej Eminencji, gdy we wprowadzeniu wyjaśniał wybór obrazu, który od kilku dni widnieje na drzwiach i w korytarzach Villi Aurelii, a także na naszych modlitewnikach. Co przedstawia ten obraz? Mojżesza zdejmującego sandały przed gorejącym krzewem. Zostaliśmy zaproszeni do przeżycia w czasie naszej sesji czegoś na kształt oszołomienia Mojżesza w momencie tej teofanii.

Opisuje ją fragment Księgi Wyjścia – Mojżesz otrzymuje tam objawienie Imienia Bożego jednocześnie z objawieniem misji, która ma posłużyć jego ludowi. To wydarzenie jest u źródeł przejścia przez Morze Czerwone oraz paschy Izraelitów. Przed morzem przekroczonym suchą stopą pojawia się jeszcze krzew, który płonie, ale się nie spala. A z tego krzewu dobiega głos nakazujący Mojżeszowi zdjęcie sandałów. Księga Wyjścia nie mówi jednak, czy Mojżesz to uczynił. Wskazuje jedynie, że „zasłonił twarz”. Mojżesz zrozumiał, że to sam Bóg, a nie jakaś porządnicka pani domu, żąda od niego zdjęcia sandałów, zakrywa więc twarz, by ta wizja nie pozbawiła go życia. Takie są zewnętrzne objawy duchowego osłupienia. Jeszcze przed chwilą ten człowiek miał buty na nogach i odsłoniętą twarz, teraz ma twarz zasłoniętą i gołe stopy.

Ta zmiana jest naprawdę komiczna. Wyobraźcie sobie, że – wziąwszy dosłownie zaproszenie Kardynała Ryłki – przymierzamy się właśnie wszyscy do zakrywania twarzy i pokazywania palców u nóg. Byłoby to dosyć zabawne. Szczególnie że to zebranie plenarne Papieskiej Rady do spraw Świeckich. Niektórzy być może pomyślą, że moglibyśmy w ten sposób naruszyć wymaganą w tych okolicznościach powagę i uwłaczać samej Radzie. Jego Eminencja zasugerował nam jednak, że przeciwnie, właśnie to mogłoby stać się gwarancją prawdziwej powagi. Takie zachowanie klauna pozwoliłoby uniknąć niebezpieczeństwa, jakie tkwi w nadmiernym patosie, i dość dobrze oddałoby nasze zakłopotanie.

A już bez wątpienia szczególnie śmieszne byłoby, gdyby w tym momencie do sali wszedł jeden z tych mędrków, którzy wierzą, że Watykan jest siedzibą wielkiej międzynarodowej organizacji spiskowej, zawiązanej przez osoby pewne swej władzy i maniacko realizującej własne plany. Byłby bardzo zaskoczony, widząc nas w tak krępującej pozie: z zakrytą twarzą i gołymi stopami. A gdyby dowiedział się, że nie stosujemy nowych technik propagandowych, ale staramy się przeżyć oszołomienie starego żydowskiego pasterza, nie mógłby wyjść ze zdumienia. Byłby to pewnie dla niego, ale i dla nas, milowy krok na drodze ku mądrości…

1 Metoda objaśniania tekstów talmudycznych polegająca na zestawianiu argumentów za i przeciw (przyp. tłum.).
2 Grzegorz Wielki, Moralia. Komentarz do Księgi Hioba, t. 1, Księga piąta, przeł. T. Fabiszak, A. Strzelecka, R. Wójcik, Wydawnictwo Benedyktynów Tyniec, Kraków 2006, XXXVI, 66.

Wprowadzenie PYTANIA O PYTANIA

Dlaczego „jak”?

4. Muszę jednak podejść w sposób bardziej formalny do postawionego mi pytania. Zanim na nie odpowiem, zakładając, że w ogóle można na nie odpowiedzieć, sam chciałbym o coś zapytać. Wcale nie po to, by zbyć wasze wątpliwości, raczej w celu ich wzmocnienia. Co uderza, już na wstępie, w takim sformułowaniu? Zawiera ono liczne dyskusyjne założenia. Widzę co najmniej trzy.

Pierwsze jest następujące: otóż stawia się pytanie „jak?”, a nie „dlaczego?” ani tym bardziej „co?” mówić o Bogu (pomijane są także „Cóż to Bóg?” czy najprostsze z pytań: „Czym jest mówienie?”). To tak, jakbyśmy znaleźli już zadowalające odpowiedzi na pytania o co i dlaczego. Jakby było oczywiste, o co chodzi i dlaczego trzeba to zrobić, i pozostało tylko stwierdzić, „jak” tego dokonać, to znaczy rozważyć wybór środków.

Pytania „jak?” nie należy lekceważyć. To pytanie cenne par excellence, ponieważ pozwala znaleźć punkt zaczepienia oraz określić problem. Każe nam przejść wprost do praktyki, podczas gdy „co?” i „dlaczego?” zatrzymują nas na poziomie teorii: próbuję dowiedzieć się, co to jest, dlaczego jest, a zatem staram się to poznać, a nie przeżyć. Nie przechodzę do działania. „Jak” zmusza do zejścia ze spekulacyjnych i abstrakcyjnych chmur na ziemię, pozwala wrócić do realnej egzystencji.

5. Nie można jednak tego pytania ignorować, gdyż współczesna nauka ma tendencję do lekceważenia „co” i „dlaczego” na korzyść „jak”. Nauka przestała już pytać: „Dlaczego tak jest?” i chce uchwycić „Jak to działa?”, „Jak funkcjonuje?” po to, by mieć większą kontrolę nad światem. Nic więcej nie jest już potrzebne. Trzeba jednak zauważyć, że przyjęcie takiej perspektywy ogranicza nasze postrzeganie świata do wizji utylitarnej, „funkcjonalnej” lub nawet „technicznej”. Podstawowym zadaniem nie jest już rozważanie kwestii metafizycznych skupionych w pytaniu: „Jaka jest przyczyna bytów?”. Nowa wizja jest wyrażona pragmatycznie, a jej konkretny charakter widać natychmiast w pytaniu: „Gdzie jest pilot do telewizora?”.

Postawienie „jak” przed „dlaczego” powoduje, że stopniowo ulegamy fascynacji pilotem. Daje się to zaobserwować również w Kościele. Wielu ludzi uważa, że najistotniejsze w „nowej ewangelizacji” (a zatem i to, co uczyniłoby ją naprawdę „nową”) jest wykorzystywanie nowinek z różnych dziedzin, ulepszanie metod komunikacji oraz posługiwanie się najnowszą technologią. To tak jakby przyjąć, że Ewangelia sama „nie działa” zbyt dobrze i potrzebne są Ewangelia plus multimedia, Oblicze Boże plus Facebook, Duch Święty plus Twitter… To tak jakby Dobra Nowina czekała na newsy…

Nasze życie biegnie utartymi koleinami. Środki mnożą się coraz szybciej, lecz ponieważ celowość tego wszystkiego jest nieznana, same stają się celem. Są nieustannie unowocześniane i zwiększają zakres naszej „władzy”. Służą tak naprawdę temu, by nie odczuwać utraty wszelkiego sensu. Tymczasem to właśnie kult Steve’a Jobsa i sława nadgryzionego jabłka pozbawiają sensu nasze działania. Już nie wiadomo, po co się komunikujemy, od tego momentu interesuje nas sam akt komunikacji. Ludzie mają się ze sobą porozumiewać – to jest imperatyw – więc środki służące porozumiewaniu powinny być coraz bardziej potoczyste i coraz bardziej pociągające. Fascynują w końcu do tego stopnia, że uniemożliwiają samą komunikację. Są jak rzeka, a my płyniemy razem z nimi, nie otrzymując niczego stałego. Macie pilota w rękach, więc nieważne, jaki program jest nadawany, bo możecie go w każdej chwili zmienić. Multimedia są już po prostu elementem naszej rzeczywistości; mało nas obchodzi, czy są środkami wyrazu czegoś, co jest warte zachodu, istotne, że stały się multi, cool, fun, hiper… Zostały ogołocone z wszelkiej zawartości, a powstała pustka nie budzi już niepokoju. Przeciwnie, stała się okazją do zabawy: środek pozbawiony celu świetnie się do tego nadaje. Przestajecie widzieć człowieka, obok którego przechodzicie, bo do tego stopnia pochłania was trzymany w garści ekran. A tak w ogóle, czy czasem cyfrowe awatary tego człowieka nie są bardziej fun, cool, multi niż on sam? Przecież jego nawet nie można przegrać czy ściągnąć na swój komputer. Co zresztą mielibyście sobie do powiedzenia? Rozmowa jest przecież niebezpieczna. Mówienie o tym i o owym mogłoby wam jeszcze przypomnieć, że już niedługo umrzecie. Wystarczy przecież spojrzeć na twarz tego typa, a już was atakuje chropawość życia. Lepiej więc pójść w swoją stronę a z nim połączyć się na jakimś forum lub czacie, podzielić się jakimś wideo na swoich stronkach. Pozwolić, by gadżety ukryły pustkę waszej komunikacji. To jest ekscytacja formą3.

Do kogo mówić?

6. Forma naszego pytania wywołuje drugie, nie mniej poważne zastrzeżenie. Zapytano nas: „Jak mówić o Bogu?”. Ale przecież „mówić” nie oznacza mówić jedynie o kimś lub o czymś, to również zwracać się do kogoś. Nasze pytanie zbywa tę kwestię. Nie wskazuje nam, do kogo mówić (o Bogu). Sugeruje brak konkretnego rozmówcy, osobowego adresata. Pozwala przypuszczać, że jakość osoby, do której się zwracamy, nie jest istotna (przeciwnie do ilości, ponieważ zakłada się, że chociaż wartość się nie liczy, trzeba jednak dotrzeć do jak największej liczby odbiorców).

Tymczasem jest oczywiste, że nie mówimy o Bogu w ten sam sposób do marksisty i salafity, do dorosłego i dziecka, do Ornelli i Roberta. Mówienie do nich tak samo nie miałoby żadnego sensu, byłoby zmierzaniem od pomyłki do nieporozumienia. Adres jest istotnym wymiarem słowa. Jeśli słowo nie jest skierowane do konkretnego odbiorcy, wypowiadający je człowiek nie różni się od papugi, a jego słuchacz przypomina stracha na wróble (mógłbym też posłużyć się przykładem telewizji i telewidza jako modelem komunikacji bez określonego odbiorcy). Pierwszemu ulżyło, chociaż nie powiedział niemal niczego, a drugi usłyszał, co chciał usłyszeć, czyli właściwie nie musiał słuchać. Taka rozmowa staje się mechaniczną recytacją lub oratorskim popisem. Jej zręczność ma zrekompensować brak adresu (próbuje się zamaskować odmowę rozmowy błyskotliwością wywodu). Zamiast umożliwić zawiązanie rozmowy, mowa posługuje się retorycznymi zwrotami lub służy formatowaniu ideologii.

Kiedy chcę mówić „o czymś”, to ponieważ mówiąc o tym, mówię zawsze „do kogoś”, powinienem zainteresować się sytuacją mojego rozmówcy. To, co chcę powiedzieć, zostaje tym samym zmodyfikowane, jeśli nie w treści, to przynajmniej w sposobie prezentacji. Jeśli nie interesuję się drugim człowiekiem, tym, że on słucha, nie tylko nie szanuję jego inności, lecz również własnego słowa. Pominąwszy już uchybienie etyczne, jest to przede wszystkim nie w porządku wobec samego języka. Roszczę sobie prawo do mówienia bez nawiązania kontaktu z rozmówcą. O tak, moje zdania będą wypełnione po brzegi „miłością bliźniego”, nikogo nie będę przecież opluwał, ale wszystkim każę trzymać spluwaczkę! Bez adresu, a zatem bez wysłuchania kogoś, bez zwrócenia uwagi na osobę, do której mówię, będę artykułował słowa pełne prawdy nadaremnie. I do nikogo nie będę mówił lub – wyraźmy to jasno – w ogóle nie będę mówił4.

7. Sądzić, że można mówić o Bogu bez rozważenia „do kogo” się mówi, oznacza tylko puszyć się w swej arogancji i uspokajać sumienie, które nam szepce: „Lecz biada, jeśli nie ewangelizujesz…”. Ewangelizacja przypomina wtedy pracę walca drogowego.

A zatem trzeba sobie postawić pytanie dotyczące adresu (do kogo mówić o Bogu?). Trzeba się nawet zastanowić, czy aby nie my sami powinniśmy być adresatami w pierwszej kolejności. Słysząc pytanie: „Jak dzisiaj mówić o Bogu?”, zakładamy spontanicznie, że trzeba mówić do innych, jakby nas ono osobiście nie dotyczyło. Przesądzamy o tym bezwiednie, bo przecież jesteśmy chrześcijanami, a rzecz dotyczy naturalnie niechrześcijan. Takie postawienie sprawy mogłoby jednak oznaczać, że sami stajemy się mniejsi niż ci wszyscy niechrześcijanie, że wyobrażamy sobie mówienie o Bogu bez nieustannego obowiązku słuchania Jego Słowa. Stalibyśmy się w ten sposób tym „próżnym głosicielem słowa Bożego na zewnątrz, nie będąc wewnątrz jego słuchaczem”5.

Okolicznik czasu

8. Nasze pytanie zawiera i trzecie dyskusyjne założenie, które skrywa się za słowem „dzisiaj”. Być może ten okolicznik czasu wcale nie wskazuje na okoliczności, ale ma nas skierować ku temu, co bezwarunkowe. Słowo Boże istnieje „dzisiaj”, co oznacza, że jest rozumiane tylko wtedy, kiedy nie traktuje się go jako relacji z przeszłych zdarzeń, lecz przyjmuje się, że dotyczy nas tu i teraz. Myślę jednak, że słowo „dzisiaj” w naszym tytule znaczy raczej „w naszych czasach”, a to wskazuje już szczególną trudność. I właśnie ta trudność wzywałaby do „nowej” ewangelizacji. Co ją charakteryzuje? Straszny nakaz: mówić o Chrystusie do ludów zdechrystianizowanych.

Urodziliśmy się zbyt późno – w bardzo starym świecie. Świeżość apostolskiego przepowiadania jest daleko za nami. Był czas rozkwitu i przyszedł czas zmierzchu. Dziś możemy wręcz żałować, że nie wysłano nas do dzikusów. Jesteśmy posłani do Europejczyków, do ochrzczonych, którzy zapomnieli o swoim chrzcie, i ta niepamięć wody chrzcielnej jest trudniejsza do przezwyciężenia i gorsza niż zanurzenie we wrzątku, w którym dzikus chciałby – w swej prostocie – nas po prostu ugotować. Taki kanibal jest naiwny: ugotuje kilku misjonarzy, ale gdy stwierdzi w końcu, że lepiej było ich słuchać niż jeść, usiądzie i posłucha ich przepowiadania. Z chrześcijaninem zdechrystianizowanym jest znacznie trudniej: sądzi, że już wie, kim jest Chrystus, a zatem przestaje słuchać. O święta ignorancjo! I nie chodzi tu o ignorancję dzikusa, który wie, że nie wie, i zawierza tym samym owocom słuchania, lecz o ignorancję człowieka niedouczonego, który myśli, że wie, podczas gdy nic nie wie o swojej niewiedzy.

Właśnie taka jest dzisiaj szczególna trudność. Nowy teren misji nakłada się na stary obszar „dymisji”, czyli zaniechania. Tu już nawet nikt nie grozi nam rożnem czy wrzątkiem, wypraszają nas jak domokrążcę, jeszcze bardziej smętnego niż akwizytor firmy Tupperware, mówiąc wprost: „Znamy ten wasz mało praktyczny produkt. Mamy już kilka takich w piwnicy”.

9. Jest jednak ktoś jeszcze bardziej głuchy niż taki poganin. To sam chrześcijanin. A właściwie człowiek, który uważa się za chrześcijanina i wierząc w Boga, tak naprawdę wierzy tylko w siebie. Taki chrześcijanin z nazwy, a nie z ducha, wyobraża sobie, że dawniej łatwiej było mówić o Bogu niż dziś. Zastanawia się z goryczą: „Czy Ewangelia jest jeszcze słyszalna w tym strasznym, postmodernistycznym świecie?”. Tęskni za dawnym chrześcijaństwem, kiedy wszystko było łatwe, gdy mówiono o Bogu tak zwyczajnie jak o deszczu czy pogodzie, a o Odkupieniu z równą łatwością co o przepisie na rosół. Nie mam nic przeciwko kurze w rosole, ale myślę, że zupa ma niewiele wspólnego z Chrystusem na Krzyżu. Pozwolę sobie nawet na następującą uwagę: mówić o Chrystusie na Krzyżu z podobną łatwością co o kurze w rosole jest rzeczą straszną. Jeśli nam się wydaje, że tak było dawniej, i tęsknimy za przeszłością, to w istocie mamy o wiele większą trudność do przezwyciężenia niż połowiczna wiedza naszego poganina.

Krótko mówiąc, należy się zastanowić, czy dzisiaj, w świecie niechrześcijańskim, mówienie o Bogu nie jest łatwiejsze właśnie dlatego, że nie można już o Nim mówić jak o przepisie kulinarnym czy każdym mało znaczącym zdarzeniu. Tak czy owak trzeba przyznać, że słowo Boże nie jest dzisiaj słabiej słyszalne niż w czasach Nerona czy nawet Jezusa. „Trudna jest ta mowa, któż jej może słuchać?” (J 6,60) – tak wtedy przyjmowano Słowo Wcielone. A ludzie, którzy reagowali w ten sposób, nie byli gorsi od tych, dla których Jego słowa były słodkie, słuszne i przyjemne do tego stopnia, że chcieli Go porwać i obwołać królem, przez co „sam usunął się znów na górę” (J 6,15).

Trudności istnieją w każdym czasie, dziś tak samo jak wczoraj, jak jutro. Św. Augustyn stwierdza to w pierwszej księdze swych Wyznań: „I cóż właściwie mówią ci wszyscy, którzy o Tobie mówić usiłują! Lecz biada, jeśli się o Tobie milczy! Choćby najwięcej wtedy mówił człowiek, niemową jest”6. Wszelka refleksja powinna mieścić się w obrębie tej podwójnej afirmacji: nie można mówić o niewysłowionym Bogu i jednocześnie nie można o Nim nie mówić7.

3 Spotykamy się z tym zjawiskiem szczególnie w szkolnictwie. Nieustannie rozwija się tam pedagogikę, a zatem sposoby nauczania, natomiast nikt już nie wie, czego nauczać ani dlaczego. I właśnie to jest źródłem utraty motywacji uczniów oraz braku autorytetu nauczycieli.
4 To jeden z problemów książek, szczególnie tej, którą trzymacie w rękach. Przyciąga wzrok, stara się przekonać, że jest adresowana do wszystkich, ale w istocie nie jest kierowana do nikogo szczególnie. Każdy może wyciągnąć z niej własne wnioski albo poćwiczyć zdolności brzuchomówcy, ponieważ książka daje zawsze te same odpowiedzi na zadawane pytania i nie potrafi skorygować błędów swoich czytelników. Oddanie jej na przemiał mogłoby się okazać mniejszą zdradą niż skierowanie do sprzedaży. Jak pisze Jacques Lacan, wydanie książki jest najczęściej wysłaniem jej na śmietnik.
5 Św. Augustyn, Sermo 179, 1, cytowany w Konstytucji dogmatycznej Dei Verbum, KO 25 Soboru Watykańskiego II.
6 Św. Augustyn, Wyznania, I, 4, przeł. Z. Kubiak, PAX, Wydawnictwo Archidiecezji Warszawskiej, Warszawa 1992, s. 30.
7 Znalazłem tę piękną formułę u kard. Charles’a Journeta, na początku jego niewielkiej książki Connaissance et Inconnaissance de Dieu.

Rozdział pierwszy JAK WYRAZIĆ NIEWYSŁOWIONE

Słowo „Bóg”

10. Zadziwiająca jest, szczególnie dla ateisty, obecność słowa „Bóg” w naszym języku. Gdybym wyznawał nieistnienie Boga, byłbym równocześnie zmuszony stwierdzić uporczywe istnienie tego signifiant, dziwnego elementu znaczącego. Ale nie mówię „Bóg” tak samo, jak mówię „drzewo”. Drzewo mogę wskazać palcem, mogę nakreślić ideę żywego organizmu roślinnego. W klasyfikacji gatunków relacja signifiant i signifié, elementu znaczonego, jest dla mnie zrozumiała. Ale z „Bogiem” sprawa wygląda inaczej. To słowo przypomina muzykę.

Muzyka coś znaczy, lecz nie wiemy co. Niesie nas, lecz nie wiemy gdzie. Odsyła do jakiejś nieuchwytnej cudowności, pozwala nieustannie dokonywać bezkresnych odkryć, przeżywać trwające mgnienie objawienia. Raz podniesiona kurtyna otwiera nas na nowe zasłony, a kulminacja, która nas wysoko wyniosła, wciska na powrót w fotel. Transcendencja, która ledwo co mignęła, opada jak suflet. Tak samo jest z każdą piękną rzeczą. Poraża nas tajemnym blaskiem, przemawia do naszych serc, choć jej nie rozumiemy, a to niezrozumienie może nas zaboleć nawet w samym środku tej radości.

Niektórzy będą wam tłumaczyć, że piękno wynika z „pociągu seksualnego stłumionego, gdy chodzi o cel” lub że przyjemność płynąca z muzyki jest jedynie rodzajem masażu mózgu. My zaś powiemy, że za słowem „Bóg” i jego obecnością w języku kryje się coś realnego i łatwego do wytłumaczenia.

11. Muszę to wyznać: nienawidziłem tego słowa przed nawróceniem. Gdy ktoś wypowiadał słowo „Bóg”, miałem wrażenie, że kładzie kres samej próbie rozmowy, jakby przemycił dżokera podczas gry w karty. Była to dla mnie abrakadabra, magiczna formuła, a nawet odważyłbym się powiedzieć, pamiętając o wszystkich przerażających skojarzeniach, ostateczne rozwiązanie. Ostateczne rozwiązanie zastosowane w trakcie dyskusji, które gwałtownie ją ucina pod wpływem słowa tak dużego kalibru.

Moje nawrócenie było najpierw konwersją na poziomie słownictwa. Kiedy byłem ateistą, często odczuwałem potrzebę wyznawania jakiejś tajemnicy istnienia, sądziłem jednak, że słowo „Bóg” nie ma z tą tajemnicą nic wspólnego, jest nawet swoistym sposobem uchylenia się od jej zgłębiania. Tłumaczyłem sobie, że to słowo unik, zaprzeczenie śmierci poprzez odwołanie do nieznanej potęgi, ucieczka w zaświaty jako wyraz neurotycznej sublimacji dziecięcego „mamo­-tato­-ratunku”.

A jak jest ze mną dzisiaj? Moje opaczne rozumienie zostało skorygowane. To słowo już nie dźwięczy mi w uchu natrętnie, ale stało się „otwarciem przepaści”. Owszem, zdaję sobie sprawę, że niektórzy ludzie posługują się nim jak zatkaj dziurą (dotyczy to zresztą w równym stopniu wierzących i niewierzących). Rzec by można, że nie czują jego muzyki, już go nie słyszą. Signifiant „Bóg” nie pochodzi z pragnienia ostatecznego rozwiązania, ale rodzi się z uznania niepojętej rzeczywistości. Nie pojawia się jako odpowiedź, lecz raczej jako wezwanie. Oznacza oczywistość tego, co mi umyka, konieczność istnienia tego, co mnie przekracza.

Przypominam to często klerykom w seminarium: „Gdy ktoś wam oświadcza, że nie wierzy w Boga, przemyślcie to i nie skaczcie mu do gardła, mówiąc: »Jakże to tak!? Musisz wierzyć w Boga!«, ponieważ w ten sposób dowiedziecie tylko, że wy również nie wierzycie w Boga, o którym mówi ten człowiek! Zapytajcie go najpierw, co rozumie przez to słowo. A potem zastanówcie się, czy ono was samych przyprawia o zawrót głowy”.

12. Jeśli dobrze je rozumiemy, słowo to sprawia, że „rozdziawiamy gębę”. Uświadamia nam, że nie mamy ostatniego słowa. To słowo nie jest zamknięciem dialogu, lecz serdecznym zaproszeniem do przemiany, do otwarcia się, do zadziwienia – ono pozwala na spotkanie z każdym. Imię Boże nie chce z nas uczynić ludzi samowystarczalnych czy pysznych, wydane na pastwę naszego dyskursu, żąda pokornej postawy. Kto nim uderza jak maczugą, sam zostaje ogłuszony.

Sugeruje to drugie przykazanie. Wyobrażamy sobie, dość automatycznie, że człowiek prawdziwie wierzący, bardzo pobożny, wtrąca słowo „Bóg” do każdej swej wypowiedzi. A przecież Bóg nakazuje wiernemu: „Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego, do czczych rzeczy, gdyż Pan nie pozostawi bezkarnie tego, który używa Jego imienia do czczych rzeczy” (Wj 20,7). Wierny jest zatem zobowiązany do tego, by postawić straż przed swymi ustami. Zgodnie z tym przykazaniem groźba popełnienia grzechu śmiertelnego, niewybaczalnego („Pan nie pozostawi bezkarnie”) nie wydaje się skierowana do kogoś, kto nie mówi o Bogu, lecz raczej do tego, kto o Nim mówi bezmyślnie.

Co jednak oznacza „Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego nadaremno”? Lub dosłownie z hebrajskiego: „Nie będziesz nosił Imienia JHWH, twego Elohim, po nic”? Czy jest to tylko zalecenie ostrożności, odnoszące się do używana tetragramu, jakby chodziło o materiał wybuchowy? Hebrajski czasownik nie wskazuje na wymawianie Imienia, lecz jego „niesienie”. „Nosi się Imię” tak, jak dźwiga się jakiś ciężar (Lb 11,17), jak winny niesie brzemię swojej winy (por. Kpł 5,17), jak sługa cierpiący „poniósł grzechy wielu” (Iz 53,12), jak matka nosi dziecko w swym łonie (Lb 11,12). Nie jest to tylko czynność warg, lecz całego człowieka, w jego fizycznej i duchowej istocie.

Jeśli chodzi o wyrażenie przysłówkowe „na próżno”, „nadaremno”, „po nic”, jego znaczenie odnajdziemy w dwukrotnie powtórzonym wersecie psalmów: „Bo ludzkie ocalenie jest zawodne” (Ps 60,13; 108,13). To „nic” usiłuje więc uchodzić za „coś”. To „nadaremno” nie przyznaje się do pustki i nadyma pychą. Ten sam termin może być również tłumaczony przy użyciu słów związanych z wyobraźnią – imitacji i iluzji: „Nie noś Imienia w sposób iluzoryczny”. To nie ateiści wykazali, że słowo „Bóg” może być iluzją. Mówi o tym samo Słowo Boga.

W ustach fanatyka oraz ateisty

13. Wymawianie Imienia Boga na próżno oznacza przede wszystkim zanurzanie Go w marności świata. Istnieje niebezpieczeństwo banalizacji, co staje się szczególnie widoczne w fanatyzmie. Iluzją jest przekonanie, że Bóg może być uniwersalnym kluczem otwierającym wszystkie drzwi.

W dyskursie fanatyka słowo „Bóg” jest wszechobecne. Może on zacząć od smutnego stwierdzenia, że nasza dusza jest tak mroczna, a intelekt tak nikły, że tylko boskie słowo jest w stanie dać człowiekowi światłość. Przy czym jego intencje, co warto podkreślić, mogą być chwalebne, zgodnie z myślą św. Pawła: „I wszystko, cokolwiek działacie słowem lub czynem, wszystko (czyńcie) w imię Pana Jezusa, dziękując Bogu Ojcu przez Niego” (Kol 3,17). Lecz postawa wynikająca z chęci podkreślenia własnej nędzy lub z chęci wychwalania Pana staje się pozą przybraną z powodu serca nadętego osobistymi przekonaniami. A wtedy Imię Boga pozwala na dyspensę od myślenia i na uniwersalną replikę. Staje się ono stacją serwisową – czy warsztatem samochodowym – otwartą non stop, gotową w każdej chwili uruchomić silnik umoralniającego kaznodziejstwa. Jest ostatecznym rozwiązaniem, o którym już mówiłem. Fanatyk ma gotową odpowiedź na każde pytanie. Teoria ewolucji? „Zaglądnij do Pisma Świętego”. Masz pytanie naukowe lub ekonomiczne? „Zaglądnij do Pisma Świętego”. Wszystko tam jest, nie ma potrzeby się zastanawiać, wystarczy powiedzieć: „Bóg”. W tym ujęciu „Bóg” jest robotem wieloczynnościowym i panaceum, nieograniczonym sezamem i najmocniejszym talizmanem.

Sartre zdefiniował głupca jako tego, kto ma natychmiastową odpowiedź na każde pytanie. Idąc tym tropem, należy uznać, że dla fanatyków słowo „Bóg” staje się zaczynem głupoty doskonałej. Dyskurs religijny kończy się wykluczeniem lub wchłonięciem wszelkiej innej formy dyskursu. To nadzwyczaj praktyczne: poważna rozmowa, z odwołaniami do rzeczy znanych z doświadczenia, przestanie być potrzebna. Po co szukać odpowiedniego klucza do zamka, skoro jest łom. Co to jest człowiek? „Rzecz Pana”. Dwa dodać dwa równa się…? „Tyle, ile chce Pan”. Pan jest odpowiedzią na wszystko, dlatego też w końcu jakakolwiek rzecz będzie mogła zastąpić Pana. Taka banalizacja, jednocześnie atakująca i obronna, prowadzi szybko do jednej reakcji: do ateizmu.

14. Ta reakcja jest naturalna jako riposta, ale bardzo problematyczna jako odpowiedź. Ateista słusznie oponuje: „Dlaczego mówisz mi o Bogu, skoro to ja tu z tobą jestem? Powiedz coś o sobie, o mnie, o nas, o winie, które pijemy. Czy to nie jest bardziej oczywiste? Dlaczego odsyłasz mnie do czegoś, czego nie widzisz, a ignorujesz to, co masz przed sobą? Dlaczego znów wracasz do Boga, gdy przechodzi ulicą rozpromieniona dziewczyna, a słońce rozjaśnia miasto swym blaskiem? Czy ty aby nie uciekasz od rzeczywistości i nie próbujesz ukryć tym swoim nawoływaniem do miłości, że chowasz w sercu urazę?”.

Ateista wyciąga z takiej rozmowy słuszny wniosek, że wiara jest nihilizmem. Taka jest konkluzja Nietzschego. Sam Nietzsche nie jest nihilistą, wbrew opinii niektórych ludzi, być może zranionych fanatyków. Jemu zależało na wyjściu z nihilizmu, chciał walczyć z tymi, którzy myślą, że ten świat nie jest prawdziwym światem, a to życie prawdziwym życiem. Jego doktryna wiecznego powrotu nie ma nic wspólnego z cyklem kosmicznym z dawnych wierzeń. Twierdzi on jedynie, że gdyby to, co jest teraz, miało bez ustanku powracać w równie okrutnej formie jak w czasie teraźniejszym, należałoby to zaakceptować, a nawet nauczyć się celebrować tragizm tych powrotów. A ponieważ nic nie istnieje na zewnątrz tego strasznego „teraz”, nic też nie pozostaje poza czasem i tym, co można zobaczyć.

Nietzsche wrzuca buddyzm, platonizm i chrześcijaństwo do jednego worka. Przebieg tego procesu łatwo opisać. Wierzycie w zaświaty? Jeśli tak, to dlatego, że ten świat sprawił wam ból. W poczuciu krzywdy potępiacie go zatem i mścicie się na nim, wymyślając jakieś „gdzie indziej”, gdzie wam będzie lepiej. Jesteście więc nihilistami: odrzucacie ten świat na rzecz innego, czysto hipotetycznego, a to, co widzicie, na rzecz czegoś, czego nie sposób zobaczyć. A ja wolę pocałunek tej pięknej kobiety niż uścisk tej waszej mary.

Ten zarzut jest zasadny. Prowadzi jednak do kolejnego błędu. Nietzsche utożsamia dyskurs o Bogu z dyskursem doktrynerskim, a więc takim, w którym słowo „Bóg” używane jest niczym magiczna różdżka, wiara wyklucza rozum, Odkupienie jest sprzeczne z dziełem stworzenia, a sam Bóg, twórca życia wiecznego, staje się nieprzyjacielem Boga, twórcy tego świata.

15