Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Małżeńskie łoże ma większą głębię i moc twórczą (również więcej dramatyzmu) niż laboratorium doktora Frankensteina, a stół rodzinny to wytwór techniki potężniejszy niż tablet”. (Ze wstępu autora)
Rodzina – oparta na naturalnych więziach, otwarta na żywioł i tak bardzo daleka od pożądanej dziś doskonałości – nie chce podporządkować się regułom wyznaczanym przez licznych specjalistów. Fabrice Hadjadj z dużą dozą nienachalnego humoru udowadnia, że nie jest ona żadnym archaicznym pomysłem, ale wyjątkowym miejscem, gdzie bez wyrachowania dajemy i otrzymujemy dar życia. Kto pragnie świadomie przeżywać swoje powołanie małżeńskie i rodzicielskie, znajdzie w książce odpowiedź na to:
- czym jest rodzina,
- jaki jest związek pomiędzy ciałem i duchem a inteligencją,
- co tablet ma wspólnego ze stołem.
Fabrice Hadjadj prowokuje i gorszy, a jego celne pióro trafia w samo sedno problemu – dzięki temu lektura książki jest tak fascynująca!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 204
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Qu’est-ce qu’une famille?
© Editions Salvator, Yves Briend Editeur, 2014
© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2016
Redaktor
Paulina Jeske-Choińska
Redaktor techniczny
Justyna Nowaczyk
Projekt okładki i stron tytułowych
Małgorzata Wiatr / takemedia
Fotografia na okładce
© Silvio do Nascimento
ISBN 978-83-7906-092-4
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.
Wydanie I, 2016
ul. Kościuszki 99, 61-716 Poznań
tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82
Moim Rodzicom,
moim Dzieciom,
tej pomiędzy jednymi a drugimi,
będącej jednocześnie mostem i otchłanią,
oddanej i nieuchwytnej,
mojej towarzyszce i tej, która mnie rozbraja,
jednym słowem – mojej Żonie,
czyli najbardziej innemu spośród innych ludzi,
Siffreine.
Bez Was nic bym na ten temat nie wiedział.
To fakt, jest tysiąc sposobów, aby się czegoś dowiedzieć,
ale by przeniknąć przyszłość,
potrzeba prostoty serca.
Odisseas Elitis, „Odyseja”, w: Światłodrzewo i czternasta piękność1
Rodzina, czyli transcendencja w majtkach nie narodziłaby się bez tych, którzy przeszkadzali mi w jej napisaniu. Jeśli moja wolność nie zaznałaby ograniczeń z ich strony, książka ta miałaby piękniejszy styl, byłaby bardziej spójna i naukowa, a jej tematyka bez wątpienia dotyczyłaby czegoś zupełnie innego. Napisałbym raczej Czym jest pustka?, Ucieczkę odnalezionego czasu albo też 121. dzień Sodomy… W tę stronę płynęły zwykle moje myśli. Pewne osoby zablokowały zupełnie ich bieg. Co prawda, nie tyle jak przeszkoda, co jak tama. By podnieść poziom wód.
Starożytna sentencja stawia przed wyborem: aut puer, aut liber… Płodzić dzieci albo pisać książki – trzeba się zdecydować. Mnie się to nie udało. Nie jestem zresztą za bardzo pro choice. Co jest bardzo nieostrożne, przyznaję, i w kiepskim guście. Ludzie pytają mnie: „Jak pan to robi, że publikuje pan tyle książek, mając tak liczną rodzinę?”. Cóż, źle robię. Pozwalam dzieciom, by uniemożliwiały powstanie Wielkiego Dzieła, i pozwalam tekstom, które nadal produkuję, by ograniczały mój czas dla dzieci. Ale może jednak robię dobrze. Bo, jak lubię wierzyć, co jedne i drugie tracą na doskonałości, to zyskują na życiowej prawdzie – prawdzie kulawej, fakt, niespecjalnie pociągającej, ale kuśtykającej dzielnie swoją drogą.
Tak oto dwuletni Joseph wkracza nieoczekiwanie do mojego gabinetu ze swoim czarującym uśmiechem i oświadcza mi: „Pijupkowe!” (co należy rozumieć jako bezdyskusyjny nakaz, by nalać mu teraz-zaraz-natychmiast szklankę soku jabłkowego), a ja nie wiem, czy jestem bardziej wściekły, czy zachwycony. Albo czteroletni Jacob pyta mnie: „Czy mogę napisać coś na twoim komputerze?” i nie czekając na pozwolenie (niewątpliwie dlatego, że by go nie otrzymał), wystukuje ylkhvoxicv w samym środku bieżącego zdania. Po czym sześcioletnia Elisabeth chce, żebym narysował jej księżniczkę, ośmioletnia Marthe prosi, bym obejrzał przedstawienie z muzyką, które właśnie przygotowała wspólnie z młodszymi braćmi, a Judith, lat dziewięć i trzy czwarte, wykrzykuje mi do ucha: „O! Napisałeś moje imię w swojej książce!”. Wreszcie jedenastoletnia Esther błaga mnie, bym przeczytał nowe rozdziały opowieści, którą sama pisze – coś między Harrym Potterem, Władcą Pierścieni i Mikołajkiem (bardzo fajną).
Ale to nie wszystko, bo jest jeszcze oczywiście moja żona (pominę tu milczeniem jej rodzinę). Jeśli niektóre młode kobiety i wiele innych, co prawda o wiele mniej młodych, spijają słowa z mych ust, gdy wygłaszam jakąś konferencję, to jeśli chodzi o Siffreine, obdarza mnie ona dość dużą uwagą po to, by wyjść daleko poza czytane jej dopiero co ukończone strony i przerywać mi komentarzami, na które nie wpadłby żaden krytyk: „A tak właściwie, pomyślałeś o tym, by wysłać jakieś życzenia do Bénédicte z okazji ślubu?”, jak również: „Tak à propos tego co napisałeś o »życiu w świetle«, to jeszcze nie zmieniłeś żarówki w pralni”, albo jeszcze: „No nie, naprawdę, tak być nie może, twoje włosy są za długie, koniecznie musisz je obciąć…”. To z pewnością zmienia spojrzenie na arcydzieło. Ustawia je też na właściwym miejscu. I nie wspomnę tu, ciągnąc wątek zakłóceń, o kłótniach, które trzeba zażegnywać, o awanturach, podczas których człowiek wychodzi z siebie i staje obok, o punktualności, z jaką „geniusz” jest wyrywany z objęć muz, bo wołają go do stołu, o niezliczonych razach, gdy wydzieram się na dzieci, żeby przestały krzyczeć, o powszednim chlebie brutalnych upokorzeń i nieoczekiwanych radości… Wściekłość i zachwyt raz jeszcze.
Nikt nie jest prorokiem wśród krewnych. I na tym polega łaska – tak łatwo jest być traktowanym jak mesjasz przez ludzi, którzy znają nas z widzenia. Pokrewieństwo przypomina nam o najwyższym proroctwie, proroctwie o rzeczywistości, o przyszłości, która przekracza nasze wyobrażenia, o płodności, która wymyka się naszym zamysłom… I to właśnie dlatego nie ma nic bardziej proroczego niż małżeństwo ze wszystkimi jego niedolami jako znak Przymierza miłosiernego Boga i Jego ludu o sercu podwójnym i twardym karku – jeśli wierzyć Biblii, z jej upodobaniem do genealogii wyliczających imiona własne, by wskazać, że są rzeczy ważniejsze od nazw, i jeśli wierzyć samym prorokom – Izajaszowi, Ezechielowi, Ozeaszowi…
To, co przeszkadzało w pracy nad tą książką, stanowi jej istotę. Rodzina, o której tu mówimy, nie ma w sobie nic z ideału. Nie jest zaciszną przystanią. A jeśli nie zmienia się do końca w pole bitwy, to tylko dlatego, że ma w sobie coś z uprawnej roli, gdzie miecz, choć przekuty w lemiesz, nadal rozdziera ziemię. Nie jest też zamknięta w czterech ścianach. A jeśli jej sens nie ulatuje na cztery wiatry, to dzieje się tak dlatego, że stanowi ona fundament zarówno polityki, jak i religii, a zatem stale znajduje się w krzyżowym ogniu dyskusji.
A oto i inni winowajcy przeszkadzający mi pisać na okrągło na mojej bezludnej wyspie, choć w różnym stopniu i z różnych powodów – wśród nich wymienię Kościół katolicki z Synodem o rodzinie, ruchy „LGBT”, „ABCD de l’Égalité”, „In vitro dla każdego”, „NBIC2 dla co bogatszych”, „CHWDP i wzajemnie” ze wspólną im wszystkim seksualną urawniłowką. To z ich powodu musiałem w roku Pańskim 2014 zabierać głos w debacie publicznej i poczułem potrzebę, by zebrać niniejsze teksty w niewielki tomik (dorzuciłem do nich echa polemiki z Michelem Serresem, która toczyła się na łamach czasopisma „Études” w 2003 roku, co nada moim rozważaniom pewien wymiar teologiczny).
Nie mógłbym skończyć tej przedmowy, nie oddając należnej czci moim rodzicom, który mieli odwagę spłodzić mnie w starym stylu, na czerwonej kanapie w Tunisie, w dzielnicy La Fayette, po powrocie mojego ojca wyposzczonego podczas długich tygodni spędzonych na pierwszych terenowych badaniach socjologicznych w Menzel Abderrahmane, rybackiej wiosce na północnym brzegu jeziora Bizerta. Pragnęli siebie nawzajem, a nie bezpośrednio mnie. Przede wszystkim chcieli „robić miłość”, jak się to niezgrabnie mówi, a nie „zrobić sobie dziecko”. I oto ja, mały Żydek, zawsze poza programem, ale nie do końca poza pogromem, człowieczek, który rosnąc, zupełnie odbiegł od ich wyobrażeń (ale nie od ich serc). Nie dlatego, że się buntowałem, ale dlatego, że każdy wymyka się samemu sobie, zakładając, że się urodził, a nie został wyprodukowany. Sam mój ojciec, krok po kroku, przeszedł drogę od maoisty do talmudysty, a matka od dyrektorki ds. kadr do jidisze mame. Korzenie okazały się silniejsze niż plany (chodzi tu zresztą o korzenie w niebie), powołanie mocniejsze niż polityczne czy zawodowe wybory.
To zatem oczywiste: tezę niniejszej książki stanowi twierdzenie o wyższości rodziny, „instytucji z definicji anarchicznej”, od gabinetu wyspecjalizowanego doradcy. Będę w niej konsekwentnie dowodził, że małżeńskie łoże ma większą głębię i moc twórczą (również więcej dramatyzmu) niż laboratorium doktora Frankensteina, a stół rodzinny to wytwór techniki potężniejszy niż tablet. Jak zauważył Anatole France, stół i łoże to dwa meble, którym należy się najwyższy szacunek. Dziś wyzwanie polega na tym, by uznać ich znaczenie, nieporównywalnie donioślejsze niż probówki czy ekranu.
Niektórzy twierdzą, że przemiany dokonujące się na naszych oczach dorównują rewolucji neolitycznej. Wydaje mi się, że są one jeszcze radykalniejsze. Zlekceważyliśmy bowiem objawienie mówiące, że Logos to również imię Syna, i pogrążyliśmy się w bagnie logiki, w którym rozum sprowadza się do rachunku, a technologia wypiera genealogię. Ludzkie pokolenia mają zsynchronizować się od tego momentu z nowymi generacjami produktów technicznych. W imię tej synchronizacji młodszy zawsze jest z pozoru dojrzalszy od starego, a całe dziedzictwo wydaje się przeżytkiem. Nie dziedziczy się przecież komputera po dziadkach. A nastolatek lepiej poradzi sobie z obsługą najnowszych gadżetów niż zahartowany w bojach stary wiarus. Następne pokolenie już niczego nie może nauczyć się od poprzedniego. I odtąd człowiek, który uważa, że wypada poprawnie mówić w swoim ojczystym języku, jest z punktu uznawany za straszliwego reakcjonistę; a człowiek, który popiera pełne współżycie z kobietą bez zahamowań i zabezpieczeń, jest najobrzydliwszym z obrzydliwych seksistą. Samą naturę uznaje się za faszystowską, bo krzew różany rodzi róże, a nie sztandary. Przeciw ohydzie genealogii wielu wiele robi, pisząc spójne teksty (nawet bardzo spójne – jak plan pięcioletni albo blok betonu), ale tych tekstów się nie rodzi.
Z ogromną więc radością przedstawiam czytelnikowi tę książkę o ultraseksistowskiej, ultrareakcyjnej i co najmniej tak fascynującej jak róża, świnia rzeczna i gramatyka francuska treści – książkę urodzoną, choć – wszyscy postępowcy się tu zgodzą – niedorobioną.
Saint-Michel de Kergonan, 6 sierpnia 2014 roku Święto Przemienienia Pańskiego i rocznica wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie
Sprowadzając Specjalistę, Kolonizatora i Geometrę,
książki pełne słów i cyfr,
Wszech-Władzy i Wszech-Posłuszeństwa,
oswoili płomień przodków.
Ale ten ogień nigdy nie miał nic wspólnego z ich domowym ogniskiem.
Odisseas Elitis, „Pasja”, VII, w: Godny jest
I skłoni on serca ojców ku synom, a serca synów ku ich ojcom, abym nie przyszedł i nie poraził ziemi klątwą.
Księga Malachiasza 3,244
To pytanie dotyczy sprawy tak podstawowej, że aż można się zastanawiać, czy ktoś w ogóle je sobie zadaje. Właściwie dziwne jest to, że zebraliśmy się tutaj, by deliberować nad podobną oczywistością, a niektórzy nie omieszkają uznać, że zajmujemy się tu roztrząsaniem banałów i komplikowaniem prostych rzeczy. Gdy mamy do czynienia z takim pytaniem, skazani jesteśmy na alternatywę – albo będziemy wyważać otwarte drzwi, albo dzielić włos na czworo.
Jednocześnie, jak możemy się domyślać, największe oczywistości zaciemnia ich jasność. Niezupełnie tak, jak w przypadku nosa na środku mojej twarzy, który jest za blisko, by go zobaczyć, czy krajobrazu mijanego sto razy, który staje się tak znany, że aż niezauważalny. Raczej jak w przypadku źródła światła, które rzuca blask na inne rzeczy i daje im początek, podczas gdy samo nie może być z tego powodu oświetlane ani zapoczątkowane. Wobec takiego źródła jesteśmy jak nocne ptaki, które chciałyby spojrzeć prosto w słońce i ślepną od zbyt mocnego światła.
Wszyscy pochodzimy z jakiejś rodziny, wszyscy zaczynamy z jakimś nazwiskiem rodowym, wszyscy mieliśmy jakąś rodzinę jako kolebkę. Rodzina jest fundamentem. Skoro jednak jest fundamentem, to nie da się „założyć rodziny”5. Jeśli leży ona u początku naszego konkretnego życia, niemożliwe staje się jej uzasadnienie czy wyjaśnienie, ponieważ należałoby odwołać się do jakiejś wcześniejszej zasady, a rodzina stałaby się przez to rzeczywistością wtórną i drugorzędną, zamiast być matrycą. Teoretycy upatrujący w pierwszej wspólnocie ludzkiej efekt umowy zawartej między aseksualnymi i samotnymi jednostkami, sami głoszą przez to, że chodzi o fikcję, roboczą hipotezę, a nie o rzeczywistość6. Na poziomie ludzkiej kondycji nie ma zasady wcześniejszej niż rodzina. Nie można zatem jej uzasadnić czy wytłumaczyć, można jedynie objaśnić jej obecność, która zawsze będzie nas wyprzedzać.
Tutaj oczywistość była wcześniejsza od naszych oczu. Właściwie to ona nam je otworzyła pierwszymi uśmiechami i głosami. I właśnie dlatego tak trudno polemizować z tymi, którzy – odrzucając cielesność – tak zażarcie atakują rodzinę. Łatwiej jest wytłumaczyć, że człowiek pochodzi od małpy, niż to, że dziecko pochodzi od kobiety i mężczyzny; w pierwszym przypadku faktycznie teza wymaga uzasadnienia, i to porządnego, podczas gdy w drugim nawet nie mamy do czynienia z tezą, ale z absolutnie podstawowym faktem, takim jak istnienie świata zewnętrznego. Jak udowodnić istnienie świata zewnętrznego? Jak komuś wykazać, że słońce oświetla?
Pochwała przeciwników plemienia
A jednak jest za co dziękować tym, którzy dziś atakują rodzinę, o ile rozbudzają naszą uwagę i skłaniają nas do ponownego zastanowienia się nad tą oczywistością wcześniejszą niż jakikolwiek obiektywizm. Ich kontestacja stanowi pewną łaskę. „Zresztą nawet muszą wśród was być rozdarcia”. Tak właśnie św. Paweł oświadcza w Pierwszym Liście do Koryntian (11,19): „Zresztą nawet muszą wśród was być rozdarcia, żeby się okazało, którzy są wypróbowani”. Ta próba ukazuje ukryty obraz, jak wywołanie zdjęcia. Jest jak kryzys pozwalający oddzielić ziarno od plew lub cenne samorodki od piasku.
Współczesne kontestacje z jednej strony zawierają oskarżenia, przed którymi trzeba się bronić, z drugiej – nakazują również poszukiwanie przyczyn, przed którym nie należy się wzbraniać. W tym względzie kontestacja domaga się od nas powrotu do podstaw (w sensie bardzo materialnym), do zwrócenia się ku rodzinnemu bytowi7. Jak już mówiłem, to ważne, żeby się bronić. Ale obrona rodziny nie może sprawiać, że zapomnimy o tym, czym ona w swej istocie jest. W obecnych okolicznościach właśnie o tym przede wszystkim, być może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, powinniśmy myśleć.
Początek faktycznie daje się poznać dopiero na końcu. Nasz rozum jest tak ułomny, nasza wola tak niewdzięczna, że dopiero groźba zniszczenia pewnej rzeczywistości skłania nas do jej uznania. Dopiero podczas trzęsienia ziemi zauważamy wspaniałomyślność, z jaką nosiła nas do tego momentu – wspaniałomyślność, która gdy jest prawdziwa, usuwa się sprzed oczu, działa dyskretnie, nie stara się o to, by się jej odwdzięczyć.
Bycie versus norma
Czym jest rodzina? To pytanie o bycie, pytanie z gruntu filozoficzne. Poszukuje istoty pewnej rzeczywistości. Na temat rodziny można powiedzieć wiele i z detalami, można przedstawiać ją z perspektywy historycznej, socjologicznej, psychologicznej, prawnej, moralnej, ukazywać fakty, określać obowiązki, a jednak nie wyrazić jej prawdy. Prawda nie sprowadza się bowiem do dokładności, tak jak czas nie sprowadza się do zegarków. Można drobiazgowo opisać mechanizm zegarowy, wyregulować go z największą precyzją i przeoczyć przy tym istotę czasu – która jest nie bez związku z istotą rodziny, skoro czas naszej historii zależy organicznie od następstwa pokoleń.
Można zadowolić się opisem, ukazać, że rodzina zmieniała się nieustannie, w zależności od epoki i szerokości geograficznej, i przez to zaproponować jej relatywistyczne ujęcie. Można wysilać się na tworzenie przepisów, w imię dobra dziecka twierdzić, że różne koncepcje rodziny nie są sobie równe, i przez to wpisać ją w ujęcie moralistyczne. Obydwa ujęcia są dokładne, ale nie prawdziwe. Powiem więcej: wyrażają normę, ale nie istotę. Moralista jest otwarcie normatywny, gdyż narzuca normy zgodnie z własnym systemem wartości. Ale relatywista jest normatywny w sposób podstępny, ponieważ pozwala narzucać sobie normy zgodnie z aktualnym układem sił.
Istota nie ma nic wspólnego z normą. To, co istotne (mógłbym powiedzieć: naturalne, o ile rozumieć to będziemy w znaczeniu filozoficznym, a nie tylko biologicznym), wykracza poza opozycję normalne–nienormalne. Esencja bowiem nie zależy od naszych konstrukcji, technicyzacji, innowacji opracowywanych przez ludzki przemysł (stwierdzenie to jest prawdziwe również w przypadku istoty wyprodukowanych przedmiotów, która wykracza poza to, co założył sobie producent). Odsyła ona do tego, co nawet w produkcie jest niewyprodukowanego, do tego, czego się nie wybiera, tego, co umyka zarówno planowaniu, jak i ideologii, choćby nawet planowanie wynikało ze szlachetnych pobudek, a ideologia inspirowała się chrześcijaństwem.
O tym, że istoty nie można poddać dekonstrukcji
Fenomen istotowy lub naturalny nie podlega dekonstrukcji, ponieważ nie jest konstruktem. Jedynym sposobem na dekonstrukcję jest jego całkowite zniszczenie. A skoro wraz z rodziną należałoby zniszczyć samego człowieka, najczęściej wystarczy doprowadzić do jej wykoślawienia lub ją sparodiować.
Jesteśmy świadkami osobliwego odwrócenia tendencji do odrzucenia instytucji rodziny. Ci sami, którzy wczoraj atakowali małżeństwo i rodzinę, dziś żądają prawa do małżeństwa i rodziny na swoją modłę. Choć do kategorii płci mają lekceważące podejście, to mimo wszystko pojmują rodzinę jako związek dwóch dorosłych i jednego lub kilkorga dzieci. Tym samym udowadniają swoją zależność od modelu wyznaczonego przez naturalny związek kobiety i mężczyzny, tak jakby nie mogli posunąć się dalej. Koniec końców, ze swoją zdeklarowaną odmiennością mogliby być bardziej kreatywni i zaproponować małżeństwo składające się z x osób – coś na kształt uczuciowej organizacji non profit – albo małżeństwo z przedstawicielami innych gatunków zwierzęcych lub roślinnych czy też wytworów rąk ludzkich (są tacy, wcale liczni, którzy spółkują ze swoimi komputerami), a potem wylansować rodzicielstwo zupełnie nowego typu, z adopcją emerytów, przykładowo, albo medycznie wspomaganą prokreacją, dzięki której przychodziłyby na świat hybrydy leminga z laptopem, karierowicza z pudlem, top modelki z baobabem… Ale nie, zachowują symboliczny porządek mama–tata–dziecko, tak że ich subwersja zawiera sporą dozę uległości, a ich ataki stanowią nieświadomy hołd.
Co jeszcze dziwniejsze: ci sami, którzy demaskowali rodzinę jako podstawową instytucję represyjną albo opresyjną, chcą teraz uczynić z dziecka produkt manipulacji genetycznych (ponieważ zasada równości wymaga, by dwie kobiety lub dwóch mężczyzn mogło mieć małe z własnych komórek rozrodczych). Idą tym samym o wiele dalej niż opresja czy represja, zmierzając wprost do najzwyklejszej w świecie produkcji, brutalnie sprowadzając dziecko do przedmiotu planowania, realizacji czyichś fantazji lub, jeszcze gorzej, królika doświadczalnego. Ten paradoks dowodzi, że nie można dokonać dekonstrukcji istoty, a jedynie skonstruować jej imitację, tak jak w przypadku sztucznej inteligencji, którą majstrujemy na podstawie tej odrobiny, jaką pojęliśmy z ludzkiego umysłu.
Manifa u wszystkich8
Istota odpowiada w naszej refleksji temu, co jest dane z natury – naturalnemu czynnikowi, który wyrasta poza intelektualne konstrukcje, naturalności, która odróżnia się od tego, co techniczne. Jak wskazuje etymologia, myślimy o naturze przez pryzmat narodzin, a nie konstrukcji. Po grecku „natura” to physis, a physis pochodzi od czasownika phyein oznaczającego „pojawiać się z ukrytej głębiny” lub po prostu „ukazywać się”. Natura (lub istota) ma to do siebie, że ciągnie wilka do lasu, że manifestuje się wbrew nam, a nawet przeciw nam, kiedy myśleliśmy, że ją zanegowaliśmy.
W tenże sposób „manifestacja dla wszystkich” – dla wszystkich i mimo wszystko – to sama definicja tego, co starożytni zwali physis, naturą. Prawdziwa manifestacja dla wszystkich nie jest potwierdzeniem opinii, jest epifanią bytu. Nie ma potrzeby przebierać się, jak uczestnicy Parady Równości. Nie ma potrzeby wymachiwać sztandarem jak bojownicy. Wystarczy rozebrać się do rosołu. I to tam mamy sztandar, który wznosi się wbrew nam albo powiewa na wietrze – sztandar z ciała, którym nie można się chełpić, bo jest on też ogonem schowanym między nogami.
Tak, mamy też pępki. I mam ponadto jądra i członka, a Ludovine i Najat9 mają wzgórek Wenery i dołek między piersiami. Właściwie to coś nie manifestuje się tylko na ulicach, to manifestuje się w nas, w naszych majtkach, czy się nam to podoba, czy nie, to manifestuje się zarówno w kościele, jak i na imprezie LGBT, przez brodę kapucyna i cycki femenki10. Żeby to się nie manifestowało, trzeba by być aniołem.
Miłość, wychowanie i inne ogólniki
Czym więc jest rodzina? Ludzie mający najlepsze intencje kładą akcent na różne elementy definicji tego pojęcia. Zatrzymam się nad trzema z nich.
1. Rodzina to przede wszystkim miejsce pierwszej miłości. Fundamentalne znaczenie ma to, by rodzice kochali się nawzajem i by dziecko było kochane, bez czego rodzina niechybnie się rozpadnie lub wypali.
2. Rodzina jest miejscem pierwszego wychowania. Dziecko rodzi się w niej w wyniku „odpowiedzialnego projektu rodzicielskiego”11, w którym myśli się o jego przyszłości, rozwoju, jak najlepszej socjalizacji.
3. Rodzina ludzka jest również miejscem poszanowania wolności. Rodzice są w niej połączeni na mocy umowy i, poprzez swoją misję wychowawczą, przyczyniają się do coraz większej „autonomii dziecka”, a nie do wzmacniania jego zależności.
Częstokroć kładziemy nacisk na te cechy, ponieważ tym, co nas pochłania, jest dobro dziecka. Ale przegapiamy w ten sposób istotę rodziny i myśląc, że jej bronimy, jednocześnie szykujemy broń zdolną do jej zniszczenia. Nadmierne zajmowanie się tym, co jest dobre dla dziecka, prowadzi do zapominania o tym, kim ono jest. Nadmierne zatrzymywanie się nad obowiązkami rodziców kończy się zapominaniem o rzeczywistości ojca i matki. Wyliczone powyżej elementy – miłość, wychowanie, wolność – wyrażają wszystko poza istotą, to znaczy poza faktem, że rodzice są rodzicami, a dziecko ich dzieckiem.
I stajemy przed nieuchronną konsekwencją: utrzymując, że budujemy idealną rodzinę na fundamencie miłości, wychowania i wolności, w rzeczywistości nie dążymy do doskonałości rodziny, ale do ideału sierocińca. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości: w świetnym sierocińcu dzieci są kochane, wychowywane, szanowane. W pewnym sensie mamy tu do czynienia z najpełniejszą realizacją projektu rodzicielskiego, skoro opieka nad dziećmi stanowi podstawowy cel takiego przedsięwzięcia.
Dowartościowanie i odrealnienie
Oczywiście nie utrzymuję tu, że rodzina nie powinna być miejscem miłości, wychowania i wolności. Podkreślam tylko, że te trzy elementy nie wystarczą, by w pełni scharakteryzować rodzinę, odróżnić ją od innych form wspólnoty. Również zgromadzenie zakonne, przykładowo, jest miejscem miłości, i to jeszcze głębszej. Szkoła też jest miejscem wychowania, i to w sposób jeszcze bardziej profesjonalny. Firma jest, i to jeszcze konkretniej, w sposób lepiej zdefiniowany od strony prawnej, miejscem funkcjonującym na mocy umowy, gdzie z reguły szanuje się wolność.
W konsekwencji rozpatrywanie rodziny wyłącznie w kategoriach miłości, wychowania i wolności, opieranie jej wyłącznie na fundamencie dobra dziecka jako jednostki, a nie jako dziecka, oraz na obowiązkach rodziców jako wychowawców, a nie jako rodziców, oznacza postulowanie rodziny z punktu odrodzinnionej.
Owo odrodzinnienie wypływa z naszych najlepszych intencji, by dać rodzinie trwały fundament. Czym to się jednak kończy? Zamiast uznać, że na poziomie konkretnej egzystencji to rodzina jest podstawą miłości, wychowania i wolności, utrzymujemy, że rodzinę powinno budować się na miłości, wychowaniu i wolności. Czynimy ją w ten sposób rzeczywistością pochodną, uzależnioną od wartości.
Chodzi o to, oczywiście, by dowartościować rodzinę – jako miejsce miłości, wychowania i wolności – ale takie dowartościowywanie skutkuje odrealnieniem rodziny jako takiej. Bo zawsze ktoś może wam powiedzieć, że ojciec i matka mniej kochają, szanują czy mniej znają się na wychowaniu niż dwóch mężczyzn albo dwie kobiety, a już z całą pewnością są mniej skuteczni niż cała instytucja zatrudniająca samych specjalistów. Taka instytucja złożona z najkompetentniejszych profesjonalistów będzie bez trudu uchodzić za najlepszą rodzinę, a najlepszą rodzinę będzie się utożsamiać z najlepszym sierocińcem.
Wstydliwa zasada
Dlaczego tak łatwo przegapiamy istotę rodziny? Stoją za tym z pewnością dwa czynniki. Pierwszym z nich, jak już powiedziałem, jest „troska o ochronę”: chcemy chronić dobro dziecka, a jeszcze bardziej zapewnić mu dobrobyt, ale nie dostrzegamy, że dziecko przede wszystkim jest dzieckiem, że jednostka ludzka jest najpierw synem lub córką, i że ma swój początek w związku mężczyzny i kobiety, swojego ojca i matki. Może się stać tak, że śmierć, porzucenie, rozwód itp. pozbawią dziecko obojga lub jednego z rodziców. Wówczas dla jego dobra staramy się zrekompensować mu ten brak. Tragicznym zrządzeniem losu tata tego czy innego chłopca ginie na wojnie i wychowaniem zajmują się matka z ciotką, innymi słowy: dwie kobiety. Okazało się, że „wyszedł na ludzi”. Ale jaki z tego wniosek? Że dwie kobiety mogą świetnie poradzić sobie z wychowaniem dziecka i wyjątek powinien stać się normą? Kierując się współczuciem w duchu równości, powinniśmy dążyć do usankcjonowania katastrofy i stwierdzić, że koniec końców dla tego chłopca dobra była też przedwczesna śmierć jego ojca? Jak widać, troska o dobre samopoczucie dziecka prowadzi do oddramatyzowania jego sytuacji, przez co tracimy z oczu to, kim jest – owocem zrodzonym z ojca i matki, pierwotnie powołanym, by zgodnie z porządkiem danym, a nie umownym, dojrzewać w dzieciństwie pod odmiennymi, niewymiennymi spojrzeniami mężczyzny i kobiety.
Jak pewnie już rozumiecie, drugim powodem, dla którego staramy się nie dostrzegać istoty rodziny, jest to, że opiera się ona na zasadzie zbyt elementarnej, zbyt skromnej, pozornie zbyt zwierzęcej i przez to zbyt wstydliwej (czyż nie mówi się o „wstydliwych częściach ciała”?). Na nieszczęście dla purytanów pojawienie się następcy tronu wiąże się zawsze z jakąś świńską historią. Dumne drzewo genealogiczne wyrasta zawsze spomiędzy kobiecych ud. Rodzina zasadza się na seksie. Nawet gdy chodzi o rodzinę zastępczą, nawet gdy chodzi o rodzinę duchową, w której ojciec to ojciec przeor, a braćmi są mnisi, te nobliwe określenia wywodzą się ze sfery seksualnej. Początkowo imię ojca i syna wypowiadało się w odniesieniu do tego wrażliwego fundamentu, jakim jest nasza cielesna płodność.
To dlatego, że mężczyzna poznał kobietę i z ich uścisku jako wartość dodana zrodziły się dzieci, mamy teraz nazwiska, imiona ojca, matki, syna i córki, sióstr i braci. Nawet słowo wieńczące dewizę Republiki Francuskiej – „braterstwo” – wywodzi się z rzeczywistości seksu i naturalnej rodziny. Co do słynnych teorii genderowych, dowodzących rzekomo, że męskość i kobiecość są tylko społecznymi konstruktami, to również one opierają się na zróżnicowaniu płci, bez której nie bylibyśmy w stanie stworzyć konceptu kobiecości i męskości (bez fantazji Boga Stwórcy aniołowie też by na niego nie wpadli).
Sześć rodzajów więzi danych w pożądaniu
Rodzina jest więc najpierw miejscem, w którym wyraża się różnica płci i różnica pokoleń, a także różnica między tymi dwiema różnicami. Różnica płci poprzez płodność charakteryzującą związek powołuje na świat różnicę międzypokoleniową, a ta ostatnia nie ma nic wspólnego z różnicą płci. Znakiem tego jest fundamentalny zakaz kazirodztwa, jak i fakt, że mężczyźnie łączącemu się ze swoją kobietą nie chodzi przede wszystkim o dziecko, chodzi mu o to, by złączyć się ze swoją kobietą, a dziecko pojawia się jako pewien nadmiar (wersja wydarzeń, w której podczas miłosnych uścisków mężczyzna wyobraża sobie niemowlaka to raczej perwersja).
Rodzina tworzy zatem trzy rodzaje więzi: małżeńską (mężczyzny i kobiety), filiacyjną (rodziców i dzieci) i bratersko-siostrzaną (między rodzeństwem). Do tego dochodzą trzy inne, o których często się zapomina, a które mają istotne znaczenie dla wpisania rodziny w perspektywę historyczną i polityczną. Jak się nam zdaje, nad samą rodziną wisi groźba zamknięcia się na świat zewnętrzny („Rodziny, nienawidzę was! Zamknięte ogniska, zawarte drzwi, zazdrosne posiadanie szczęścia”12) – co wiąże się z jej współczesną atomizacją: ojciec, matka i dziecko funkcjonują osobno, tak jakby ojciec i matka sami nie byli czyimiś dziećmi, jakby przeznaczeniem dziecka nie było zostać samemu ojcem lub matką i jakby oni wszyscy nie byli w ten sposób otwarci na relacje nieustannie wykraczające poza ramy komórki rodzinnej.
Trzy pozostałe rodzaje więzi pomijane przez zatomizowaną koncepcję rodziny tworzone są poprzez odwzorowanie trzech pierwszych w odniesieniu do samych rodziców. Rodzeństwo matki i ojca nawiązuje z ich dziećmi więź, stając się dla nich wujostwem i stryjostwem (wiadomo, jak wielkie znaczenie ma wuj w wielu tradycyjnych społeczeństwach, gdzie ogranicza władzę ojca). Również rodzice są zresztą czyimiś dziećmi, co prowadzi nas do więzi między dziadkami i wnukami, która pozwala zrównoważyć wpływ rodziców i połączyć rodzinną historię z tradycją13. Na końcu, szósty rodzaj, wynikający z pierwszego – z więzi małżeńskiej – mącący często romantyczną sielankę: więź między teściami a małżonkami, z teściową i powinowatymi, która zakłócając małżeński ideał, przywołuje parę gołąbków do rzeczywistości rodziny. Można by to nazwać „teorią zięcia”14. Wraz z tą więzią małżeńskie przymierze zostaje podwojone o przymierze, że tak powiem, plemienne i poszerza od początku przestrzeń rodziny o przestrzeń społeczną.
Specyfika tych więzi rodzinnych polega na tym, że nie opierają się one w pierwszym rzędzie na decyzji, ale na pożądaniu, że nie wynikają z umowy, ale z naturalnego impulsu. Bez wątpienia w więziach rodzinnych pożądanie realizuje się poprzez decyzję (albo raczej zgodę), a natura przejawia się w nich poprzez konwencje. Ale zarazem mówimy tu przede wszystkim o czymś, co nas przenika, o darze, który przyjmujemy od kogoś i komuś przekazujemy, przez co wykracza on poza nasze rachuby. Porywa nas to poza nas samych, dalej niż nasze osobiste plany (kto może planować posiadanie teściowej?), ponieważ otwiera nas na drugą płeć i inne pokolenia, ponieważ włącza nas w czas, który nie jest już naszym czasem.
Więcej niż plan: dar życia
Powiedzmy to wprost: narodziny nie mogą być rezultatem żadnego planu. Nikt nie może uczciwie powiedzieć sobie: „No dobra, jestem gotowy, jestem wystarczająco dojrzały, wystarczająco kompetentny, żeby mieć dziecko, świetnie wiem, jak zrobić z niego człowieka spełnionego, mam pełne prawo sprowadzić go na świat i zostać jego mistrzem”. Jak zatem możemy mieć prawo do posiadania i wychowywania dziecka, gdy sami niewiele sobą reprezentujemy, gdy sami nie łapiemy za dużo z tajemnicy życia?