Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
48 osób interesuje się tą książką
Dlaczego niektórzy łatwo osiągają sukcesy, a innym przychodzi to z trudnością, choć są równie zdolni? Daniel Goleman wskazuje na dużą rolę inteligencji emocjonalnej w dążeniu do życiowych celów.
„Inteligencja emocjonalna” – żywo dyskutowana na całym świecie książka Daniela Golemana – przynosi odpowiedź na wiele nurtujących nas pytań, m.in.: Jak to się dzieje, że zdolni uczniowie stają się zaledwie przeciętnymi pracownikami? Dlaczego osoby o wysokim ilorazie inteligencji nieraz z trudem radzą sobie w życiu?
Jeśli nawet pytania te wydają się banalne, to odpowiedź – którą dokumentują najnowsze badania naukowe – obala dotychczasowe poglądy na rolę intelektu w odnoszeniu życiowego sukcesu. Zależy on bowiem głównie od samoświadomości, tj. od kontrolowania własnych emocji, zapału i wytrwałości w dążeniu do celu, a także od zdolności do empatii i umiejętności odnalezienia się w grupie. Czyli – jak to określa autor – od współczynnika inteligencji emocjonalnej.
Książka Daniela Golemana podpowiada, kiedy i jakimi metodami można kształtować inteligencję emocjonalną w dzieciach, aby nauczyć je jak najwłaściwszego wykorzystania wrodzonych zdolności w osiąganiu życiowych celów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 640
PO RAZ PIERWSZY usłyszałem zwrot „wykształcenie emocjonalne” od Eileen Rockefeller-Growald, założycielki i ówczesnej prezes Instytutu Propagowania Zdrowia. To właśnie rozmowa z nią zaostrzyła moje zainteresowanie tym tematem i ukształtowała ramy poszukiwań, których końcowym rezultatem stała się ta książka. Przez te lata obserwowałem z przyjemnością, jak Eileen uprawia to pole wzdłuż i wszerz.
Pomoc finansowa, której udzielił mi Instytut Fetzera w Kalamazoo w stanie Michigan, pozwoliła mi skorzystać z owego luksusu, jakim jest wolny czas, który mogłem poświęcić na pełniejsze zbadanie tego, co może oznaczać „wykształcenie emocjonalne”. Jestem też wdzięczny Robowi Lehmanowi, prezesowi Instytutu, za zachętę, której udzielił mi na samym początku, a która w istotny sposób wpłynęła na moje postanowienie ukończenia tej pracy. Wyrazy wdzięczności za stałą współpracę należą się również Davidowi Skoyterowi, dyrektorowi programowemu Instytutu. To właśnie Rob Lehman namówił mnie, na początku moich poszukiwań, do napisania książki na temat wykształcenia emocjonalnego.
Mam olbrzymi dług wdzięczności wobec setek badaczy, którzy przez te lata dzielili się ze mną swymi odkryciami, a których wysiłki zostały tu syntetycznie przedstawione. Peterowi Saloveyowi z Yale zawdzięczam sam pomysł „inteligencji emocjonalnej”. Wiele zyskałem też dzięki pedagogom i realizatorom sztuki prewencji, którzy znajdują się w czołówce rodzącego się ruchu na rzecz wykształcenia emocjonalnego, a którzy wtajemniczyli mnie w arkana swej sztuki. Ich wysiłki w celu polepszenia społecznych i emocjonalnych umiejętności dzieci oraz przekształcenia szkół w środowisko bardziej przyjazne człowiekowi były dla mnie źródłem nieustającej inspiracji. Do osób tych należą: Mark Greenberg i David Hawkins z Uniwersytetu Waszyngtońskiego, David Schaps i Catherine Lewis z Centrum Badań Rozwoju Dziecka w Oakland w Kalifornii, Tim Shriver z Ośrodka Badań Dziecka w Yale, Roger Weissberg z Uniwersytetu Illinois w Chicago, Maurice Elias z Uniwersytetu Rutgersa, Shelley Kessler z Instytutu Nauczania i Uczenia im. Goddarda w Boulder w Kolorado, Chevy Martin i Karen Stone McCown z Ośrodka Kształcenia się Nueva w Hillsborough w Kalifornii oraz Linda Lantieri, dyrektorka Krajowego Centrum Twórczego Rozwiązywania Konfliktów w Nowym Jorku.
Szczególny dług mam wobec osób, które przejrzały różne części maszynopisu tej pracy i podzieliły się ze mną uwagami na jej temat: Howarda Gardnera z Wydziału Pedagogiki Uniwersytetu Harvarda, Petera Saloveya z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Yale, Paula Ekmana, dyrektora Laboratorium Interakcji Międzyludzkich Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco, Michaela Lernera, dyrektora Wspólnoty w Bolinas w Kalifornii, Denisa Pragera, ówczesnego dyrektora programu ochrony zdrowia w Fundacji Johna D. i Catherine T. MacArthurów, Marka Gerzona, dyrektora Wspólnego Przedsięwzięcia w Boulder w Kolorado, Mary Schwab-Stone z Ośrodka Badań Dziecka przy Wydziale Medycznym Uniwersytetu Yale, Davida Spiegla z Instytutu Psychiatrii Wydziału Medycznego Uniwersytetu Stanforda, Marka Greenberga, dyrektora Programu Szybkiej Ścieżki na Uniwersytecie Waszyngtońskim, Shoshony Zuboff z Harvardzkiej Szkoły Biznesu, Josepha LeDoux z Centrum Neurologii na Uniwersytecie Nowojorskim, Richarda Davidsona, dyrektora Laboratorium Psychofizjologii na Uniwersytecie Wisconsin, Paula Kaufmana z Umysłu i Środków Przekazu w Point Reyes w Kalifornii, Jessiki Brackman, Naomi Wolf oraz – szczególnie – Fay Goleman.
Pomocnymi konsultacjami służyli mi: Page DuBois, klasycysta specjalizujący się w grece z Uniwersytetu Południowej Karoliny, Matthew Kapstein, etyk i religioznawca z Uniwersytetu Columbia oraz Steven Rockefeller, biograf Johna Deweya z Middlebury College. Przykłady różnych sytuacji emocjonalnych zebrała Joy Nolan, natomiast Margaret Howe i Annete Spychalla sporządziły dodatki na temat skutków programów kształcenia emocjonalnego. Zasadniczego wyposażenia dostarczyli Sam i Susan Harrisowie.
Moi redaktorzy w „The New York Times” pomagali mi wręcz cudownie w poszukiwaniu nowych odkryć w sferze emocji, których wyniki ukazywały się po raz pierwszy na łamach tego pisma i które stały się podstawą wiele zawartych w tej książce twierdzeń i spostrzeżeń.
Toni Burbank, redaktor tej książki w Bantam Books, pobudzał mnie swoim entuzjazmem i wnikliwymi uwagami do wytrwania w zamiarze i do myślenia.
A moja żona, Tara Bennett-Goleman, zapewniła mi otoczkę ciepła, miłości i inteligencji, które pozwoliły mi doprowadzić ten zamiar do końca.
W 1990 roku, będąc dziennikarzem działu naukowego „The New York Timesa”, natrafiłem przypadkiem na zamieszczony w małym piśmie akademickim artykuł dwóch psychologów: Johna Mayera, pracującego obecnie na Uniwersytecie New Hampshire, i Petera Saloveya z Yale. Zaproponowali tam pierwsze sformułowanie pojęcia, które nazwali „inteligencją emocjonalną”.
Były to czasy, kiedy nie kwestionowano prymatu ilorazu inteligencji jako podstawy powodzenia w życiu, toczyła się natomiast dyskusja, czy jest on zakodowany w naszych genach, czy też jest wynikiem doświadczenia. I oto nagle pojawił się nowy sposób myślenia o składnikach życiowego sukcesu. Zaelektryzowało mnie to pojęcie, którego nazwę uczyniłem w 1995 roku tytułem tej książki. Podobnie jak Mayer i Salovey, użyłem go na określenie szerokiego zakresu odkryć naukowych, łącząc osobne dotąd wątki badań, analizując nie tylko postulowane przez nie teorie, ale również szeroki wachlarz innych ekscytujących osiągnięć nauki, takich jak pierwsze owoce będącej jeszcze w powijakach dziedziny neurobiologii afektywnej, która bada, jak mózg reguluje emocje.
Pamiętam, jak myślałem przed dziesięciu laty, tuż przed wydaniem tej książki, że jeśli pewnego dnia podsłucham niechcący rozmowę, podczas której dwie obce osoby będą używały określenia inteligencja emocjonalna i rozumiały, co ono znaczy, będzie to świadczyło, że udało mi się wprowadzić to pojęcie trochę szerzej do kultury. Mało wiedziałem.
Zwrot inteligencja emocjonalna albo powszechnie używany jego skrót EQ [emotional inteligence] stał się wszechobecny, pojawia się nawet w tak nieprawdopodobnych miejscach jak komiksy Dilbert i Ptasi Móżdżek Zippy czy rysunki Roza Chasta w „The New Yorkerze”. Widziałem pudełka zabawek, które – według zapewnień ich producentów – mają rozwijać inteligencję emocjonalną u dzieci; osoby zawiedzione w miłości i szukające potencjalnych partnerów czasami chwalą się nią w ogłoszeniach matrymonialnych. Pewnego razu znalazłem żart na temat EQ na etykietce butelki z szamponem w pokoju hotelowym.
Pojęcie to dotarło też do odległych zakątków naszej planety. EQ stało się, jak słyszę, terminem rozpoznawanym w językach tak odmiennych, jak niemiecki i portugalski, chiński, koreański i malajski. (Mimo to jako angielski skrót inteligencji emocjonalnej wolę EI). W mojej skrzynce poczty elektronicznej znajduję często pytania na przykład od doktoranta z Bułgarii, nauczycielki z Polski, studenta z Indonezji, doradcy biznesowego z Afryki Południowej, eksperta do spraw zarządzania z sułtanatu Omanu, dyrektora firmy z Szanghaju. Studenci biznesu w Indiach czytają o inteligencji emocjonalnej i o przywództwie, dyrektor naczelny argentyńskiego przedsiębiorstwa poleca książkę, którą napisałem później na ten temat. Słyszałem też od teologów chrześcijańskich, judaistycznych, islamskich, hinduistycznych i buddyjskich, że pojęcie EI współgra z poglądami ich wiary.
Największą satysfakcję sprawia mi entuzjastyczne przyjęcie tego pojęcia przez pedagogów i wykorzystanie go w programach „uczenia się umiejętności społecznych i emocjonalnych”, zwanych w skrócie SEL [social and emotional learning]. W 1995 roku udało mi się znaleźć zaledwie kilka programów nauczania dzieci umiejętności emocjonalnych. Teraz, dziesięć lat później, SEL oferują dzieciom dziesiątki tysięcy szkół na całym świecie. W Stanach Zjednoczonych wiele rejonów szkolnych, a nawet całe stany wprowadzają obecnie SEL na listę przedmiotów obowiązkowych, wymagając, by uczniowie opanowali te niezbędne w życiu umiejętności w takim samym stopniu jak język i matematykę.
W Illinois na przykład opracowano konkretne normy nauczania dla wszystkich klas, od przedszkola poczynając, a na ostatniej klasie szkoły średniej kończąc. By zilustrować, jak bardzo szczegółowe i obszerne są te programy, wystarczy powiedzieć, że w ramach jednego z nich w pierwszych klasach szkoły podstawowej dzieci powinny nauczyć się rozpoznawać i precyzyjnie określać swoje emocje oraz zachowania, do których emocje te je skłaniają. W ostatnich klasach szkoły podstawowej, dzięki lekcjom empatii, uczniowie powinni umieć identyfikować niewerbalne sygnały uczuć innych osób; w gimnazjum z kolei powinni być w stanie analizować i określać, co ich stresuje, a co motywuje do lepszych osiągnięć. W liceum SEL obejmuje nauczenie się takiego mówienia i słuchania, by prowadziło to do rozwiązywania konfliktów, zamiast do ich zaostrzania, i do wypracowywania kompromisów.
Poza Stanami Zjednoczonymi aktywną inicjatywę wprowadzenia SEL do programów nauczania podjęto w Singapurze. Podobnie uczyniły niektóre szkoły w Malezji, Hongkongu, Japonii i Korei. W Europie drogę w tym zakresie wytycza Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, ale szkoły, które podchwyciły pomysł kształtowania inteligencji emocjonalnej, znajdują się w ponad dziesięciu innych krajach, podobnie jest w Australii i Nowej Zelandii oraz w niektórych państwach południowoamerykańskich i afrykańskich. W 2002 roku UNESCO zaczęło promować SEL na całym świecie, wysyłając zestawienie dziesięciu podstawowych zasad wdrażania SEL do ministerstw edukacji 140 krajów.
W niektórych stanach i państwach SEL stało się parasolem organizacyjnym, pod którym skupia się programy kształtowania charakteru, zapobiegania przemocy i narkomanii, zwalczania zastraszania dzieci przez agresywnych rówieśników i wpajania dyscypliny szkolnej. Celem jest nie tylko wyeliminowanie tych problemów, ale również poprawienie atmosfery w szkole i, w ostatecznym rezultacie, wyników nauki.
W 1995 roku przedstawiłem w zarysie dowody wstępne świadczące, że SEL jest aktywnym składnikiem programów, które, poprawiając umiejętność uczenia się, zapobiegają jednocześnie problemom takim jak przemoc. Teraz można to udowodnić naukowo: pomaganie dzieciom w rozwijaniu samoświadomości i zyskiwaniu wiary w siebie, kontrolowaniu negatywnych emocji i impulsów oraz rozwijaniu empatii prowadzi nie tylko do lepszego zachowania, ale również do wymiernej poprawy wyników w nauce.
To wspaniała nowina zawarta w niedawno ukończonej metaanalizie 668 badań oceniających programy SEL dla dzieci, od przedszkola po liceum1. Tego szerokiego przeglądu dokonał Roger Weissberg, który kieruje Collaborative for Academic, Social and Emotional Learning na Uniwersytecie Illinois w Chicago, organizacją, która utorowała drogę do wprowadzenia SEL w szkołach na całym świecie.
Dane te pokazują, że programy SEL wpłynęły korzystnie na poziom nauki, o czym świadczą wyniki sprawdzianów umiejętności szkolnych i średnie ocen. W szkołach uczestniczących w realizacji tych programów do 50 procent dzieci uzyskiwało lepsze wyniki w sprawdzianach, a do 38 procent poprawiło swoją średnią. Szkoły stały się też bezpieczniejsze: przypadki złych zachowań zmniejszyły się średnio o 28 procent, liczba zawieszonych w prawach ucznia o 44 procent, a inne działania dyscyplinarne o 27 procent. Jednocześnie poprawiła się frekwencja, a 63 procent uczniów wykazywało się lepszym zachowaniem. W świecie socjologii uważa się takie rezultaty programu pobudzania zmian zachowania za zdumiewające.
W 1995 roku postawiłem też tezę, że skuteczność SEL bierze się w dużej części stąd, że wpływa ono dodatnio na kształtowanie się układu nerwowego dzieci, zwłaszcza funkcje wykonawcze kory przedczołowej, które kierują pamięcią roboczą – zachowaniem informacji, kiedy się uczymy – i tłumią destrukcyjne impulsy emocjonalne. Teraz pojawiły się pierwsze dowody naukowe na poparcie tej hipotezy. Mark Greenberg z Pensylwańskiego Uniwersytetu Stanowego, współtwórca programu PATHS w ramach uczenia się społecznego i emocjonalnego, donosi nie tylko o tym, że wpływa on na poprawę osiągnięć uczniów szkół podstawowych, ale – co istotniejsze – że poprawę tę można w znacznym stopniu przypisać zwiększeniu uwagi i usprawnieniu pamięci roboczej, kluczowym funkcjom kory czołowej2. Świadczy to o tym, że jedną z głównych korzyści płynących z SEL jest neuroplastyczność, kształtowanie mózgu poprzez powtarzane ćwiczenia.
Największym chyba zaskoczeniem był dla mnie oddźwięk, z jakim pojęcie inteligencji emocjonalnej spotkało się w świecie biznesu, zwłaszcza w dziedzinie kierowania i rozwoju pracowników (jednej z form edukacji dorosłych). „Harvard Business Review” uznał inteligencję emocjonalną za „przełomową, rozbijającą paradygmat ideę”, jedną z najbardziej wpływowych koncepcji ostatniej dekady w sferze biznesu.
W świecie biznesu takie twierdzenia nader często okazują się chwilowymi modami, nie mającymi żadnego racjonalnego uzasadnienia i nie popartymi faktami. Jednak w tym przypadku sprawą zajęła się szeroko rozwinięta sieć naukowców, która zadbała o to, by zastosowanie EI było oparte na solidnych danych. W stymulowaniu tej pracy naukowej czołową rolę odegrało Konsorcjum Badania Inteligencji Emocjonalnej [Consortium for Research on Emotional Intelligence in Organizations – CREIO] przy Uniwersytecie Rutgersa, które współpracuje z różnymi organizacjami, od Biura Zarządzania Kadrami w rządzie federalnym po American Express.
Obecnie przedsiębiorstwa na całym świecie patrzą przez soczewki EI przy naborze, awansowaniu i szkoleniu pracowników. Na przykład firma Johnson & Johnson (inny członek CREIO) odkryła, że w jej oddziałach na całym świecie osoby będące w połowie kariery zawodowej, u których stwierdzono wysoki potencjał przywódczy, miały dużo lepiej rozwinięte zdolności wchodzące w skład EI niż ich mniej obiecujący koledzy. CREIO nadal popiera te badania, które organizacjom poszukującym sposobów zwiększenia swojej zdolności osiągania celów biznesowych albo wypełniania misji mogą dostarczyć popartych dowodami wskazówek.
Kiedy w 1990 roku Salovey i Mayer opublikowali swój inspirujący artykuł, nikt nie mógł przewidzieć, jaki bujny rozwój będzie przeżywała piętnaście lat później stworzona przez nich dziedzina nauki. Nastąpił na tym polu niebywały rozkwit badań; podczas gdy w roku 1995 w literaturze naukowej nie było właściwie niczego na temat EI, dzisiaj zajmuje się nią legion badaczy. Poszukiwanie bazy danych dla rozpraw doktorskich poświęconych aspektom inteligencji emocjonalnej przynosi informacje o ponad siedmiuset zakończonych już badaniach i wielu będących w toku, nie mówiąc o badaniach profesorów i innych osób nie uwzględnionych w tej bazie3.
Rozkwit tej dziedziny nauki jest w dużej mierze zasługą Mayera i Saloveya, którzy wespół z Davidem Caruso, doradcą biznesowym, działają niezmordowanie na rzecz naukowej akceptacji inteligencji emocjonalnej. Stworzywszy odpowiadającą standardom nauki teorię inteligencji emocjonalnej i rygorystyczne metody mierzenia tego zespołu umiejętności, niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania jednostki, ustanowili wzorowe normy badawcze dla tej dziedziny.
Innym obfitym źródłem odkryć naukowych z dziedziny EI są prace Reuvena Bar-Ona, zatrudnionego obecnie na Wydziale Medycyny Uniwersytetu Teksańskiego w Houston, którego własna teoria inteligencji emocjonalnej – oraz żywiołowy entuzjazm – zainspirowała wiele badań posługujących się opracowaną przez niego miarą. Bar-On przyczynił się też walnie do powstania i wydania podręczników akademickich, w tym Handbook of Emotional Intelligence, które pomogły osiągnąć w tej dziedzinie masę krytyczną.
Rozwijające się badania nad EI napotkały opór okopanej na swoich pozycjach części badaczy inteligencji, zwłaszcza tych, którzy hołdują zaściankowym poglądom, iż IQ jest jedyną możliwą do przyjęcia miarą ludzkich zdolności. Mimo to dziedzina ta stworzyła pełen życia paradygmat. Jak zauważył filozof nauki Thomas Kuhn, każdy ważny model teoretyczny powinien, w miarę tworzenia coraz bardziej rygorystycznych sprawdzianów jego założeń, być rewidowany i doskonalony. W przypadku EI proces ten wydaje się bardzo zaawansowany.
Obecnie istnieją trzy główne modele inteligencji emocjonalnej, w dziesiątkach odmian. Każdy przedstawia inny punkt widzenia. Model Mayera i Saloveya opiera się mocno na tradycyjnym ujęciu inteligencji, ukształtowanym przed wiekiem przez pierwsze prace nad ilorazem inteligencji. Model postulowany przez Reuvena Bar-Ona opiera się na jego badaniach nad dobrostanem. Mój własny model koncentruje się na wydajności pracy i przywództwie organizacyjnym, łącząc teorię EI z wynikami kilkudziesięciu lat badań nad zdolnościami, które odróżniają gwiazdy od pracowników przeciętnych.
Niestety, błędne odczytanie tej książki doprowadziło do powstania pewnych mitów, które chciałbym tutaj i teraz obalić. Jednym z nich jest dziwaczne i błędne – chociaż szeroko rozpowszechnione – przekonanie, że „inteligencja emocjonalna stanowi 80 procent sukcesu”. Jest to niedorzeczne twierdzenie.
Ta błędna interpretacja ma źródło w danych, które świadczą, że iloraz inteligencji stanowi 20 procent sukcesu zawodowego. Ponieważ te szacunki – a są to tylko dane szacunkowe – sprawiają, że przyczyny dużej części sukcesu pozostają niewytłumaczalne, musimy szukać innych czynników, które je wyjaśniają. Nie znaczy to jednak, że resztę tych czynników da się sprowadzić do inteligencji emocjonalnej; oprócz inteligencji emocjonalnej obejmują one na pewno szeroki wachlarz sił – od zasobności i wykształcenia rodziny, w której się rodzimy, po temperament, szczęście i tym podobne.
Jak wskazują John Mayer i jego współpracownicy: „Nieznającemu się na rzeczy czytelnikowi wydaje się, że 80 procent niewyjaśnionej wariancji oznacza, iż faktycznie może istnieć jakaś przeoczona do tej pory zmienna, która naprawdę może być prognostykiem dużych części życiowego sukcesu. Chociaż byłoby to mile widziane, żadna zmienna zbadana w ciągu stu lat istnienia psychologii nie ma aż tak dużego wpływu”4.
Inny powszechny błąd polega na lekkomyślnym stosowaniu angielskiego podtytułu tej książki – „Dlaczego może być ważniejsza od IQ” – do takich dziedzin jak osiągnięcia szkolne, do których można go odnieść tylko z istotnymi zastrzeżeniami. Krańcową postacią tego błędnego ujęcia jest mit, że inteligencja emocjonalna we wszystkich dziedzinach „jest ważniejsza niż iloraz inteligencji”.
Inteligencja emocjonalna góruje nad IQ głównie w tych „miękkich” dziedzinach, w których intelekt jest relatywnie mniej ważny dla osiągnięcia sukcesu, gdzie, na przykład, samoregulacja emocjonalna i empatia mogą być bardziej istotnymi umiejętnościami niż zdolności czysto poznawcze.
Tak się składa, że niektóre z tych „miękkich” dziedzin odgrywają pierwszoplanową rolę w naszym życiu. Nasuwa się tu od razu na myśl zdrowie (co zostało szczegółowo opisane w rozdziale 11), jako że stwierdzono, iż emocje negatywne i toksyczne związki z innymi osobami są czynnikami ryzyka, zwiększającymi prawdopodobieństwo zachorowania. Wygląda na to, że osoby, które potrafią kierować swoim życiem emocjonalnym z większym spokojem i samoświadomością, cieszą się wymiernie lepszym zdrowiem (potwierdza to wiele badań).
Inną z tych dziedzin jest życie romantyczne i cała sfera związków intymnych (zobacz rozdział 9), w której, jak wszyscy wiemy, bardzo mądrzy ludzie potrafią robić bardzo głupie rzeczy. Trzecia – chociaż nie pisałem tutaj o tym – obejmuje najwyższy poziom przedsięwzięć, których decydującym elementem jest rywalizacja, takich jak dyscypliny sportowe na światowym poziomie. Na tym poziomie, jak dowiedziałem się od psychologów sportowych prowadzących amerykańskie drużyny olimpijskie, każdy zawodnik poświęcił ponad dziesięć tysięcy godzin na niezbędny trening, wskutek czego sukces zależy od jego umiejętności psychicznych.
Bardziej złożony obraz wyłania się z odkryć w sferze kadry kierowniczej w przedsiębiorstwach i w grupach zawodowych (rozdział 10). Iloraz inteligencji jest bardzo dobrym prognostykiem tego, czy potrafimy sobie poradzić z wyzwaniami intelektualnymi, które stawia nam praca na danym stanowisku. Setki, może nawet tysiące badań wskazują, że IQ pozwala przewidzieć, na jakim stopniu kariery zawodowej dana osoba spełni oczekiwania. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Ale IQ nie sprawdza się, kiedy przychodzi do przewidywania, kto spośród puli utalentowanych kandydatów w intelektualnie wymagającym zawodzie zostanie najsilniejszym przywódcą. Jest tak częściowo z powodu „efektu dolnej granicy”, bo wszyscy na najwyższych szczeblach w danej profesji i na najwyższych poziomach dużej organizacji przeszli przez sito eliminacji dzięki swojemu intelektowi i wiedzy fachowej. Na tych szczytowych poziomach wysoki iloraz inteligencji staje się cechą „progową”, potrzebną tylko do tego, by wejść do tej gry.
Jak twierdziłem w wydanej w 1998 roku Inteligencji emocjonalnej w praktyce, to raczej zdolności z zakresu inteligencji emocjonalnej niż iloraz inteligencji czy umiejętności techniczne zdają się czynnikiem wyróżniającym, który pozwala najlepiej przewidzieć, kto spośród grupy bardzo bystrych osób zostanie najsprawniejszym szefem. Jeśli analizie poddane zostaną umiejętności, którymi, jak niezależnie od siebie ustaliły organizacje na całym świecie, charakteryzują się ich najlepsi szefowie, to okaże się, że im wyższe stanowisko, tym niżej plasują się wskaźniki IQ i umiejętności techniczne. (Iloraz inteligencji i wiedza fachowa są silniejszymi prognostykami osiągnięć na stanowiskach niższych szczebli).
Kwestię tę omówiłem szerzej w mojej książce z 2002 roku Primal Leadership: Learning to Lead with Emotional Intelligence (którą napisałem wspólnie z Richardem Boyatzisem i Annie McKee). Na najwyższych szczeblach zarządzania modele kompetencji przywódczych składają się zwykle w 80-100 procentach ze zdolności wynikających z EI. Jak ujął to szef działu badań jednej z ogólnoświatowych firm zajmujących się wyszukiwaniem kandydatów na wysokie stanowiska kierownicze: „Dyrektorów generalnych zatrudnia się ze względu na ich inteligencję i wiedzę fachową z zakresu biznesu, a zwalnia się z powodu braku inteligencji emocjonalnej”.
Kiedy pisałem Inteligencję emocjonalną, widziałem się w roli dziennikarza zajmującego się popularyzacją nauki, donoszącego o nowych kierunkach w psychologii, zwłaszcza o łączeniu się neurobiologii z badaniem emocji. Jednak kiedy pogłębiło się moje zaangażowanie w tę dziedzinę, wróciłem do dawnej roli psychologa, by przedstawić swoje spostrzeżenia na temat modeli EI. W rezultacie, od czasu napisania tej książki, rozwinęło się moje ujęcie inteligencji emocjonalnej.
W Inteligencji emocjonalnej w praktyce zaproponowałem szerszy schemat pojęciowy, który odzwierciedla sposób, w jaki podstawy EI – samoświadomość, samoregulacja, świadomość społeczna i zdolność kształtowania związków z innymi – przekładają się na sukces w pracy. W tym celu zapożyczyłem od Davida McClellanda, psychologa z Harvardu, który był promotorem mojej rozprawy doktorskiej, pojęcie kompetencji.
Podczas gdy nasza inteligencja emocjonalna określa nasze potencjalne możliwości nauczenia się podstaw samokontroli i tym podobnych umiejętności, kompetencja emocjonalna pokazuje, ile z tych potencjalnych możliwości zrealizowaliśmy w sposób, który przekłada się na umiejętności w miejscu pracy. Mistrzowskie opanowanie kompetencji emocjonalnej, takiej jak obsługa klientów czy praca zespołowa, wymaga posiadania podstawowej zdolności emocjonalnej, na której kompetencję tę się nadbudowuje, zwłaszcza świadomości społecznej i zdolności kształtowania związków z innymi. Jednak same kompetencje emocjonalne są umiejętnościami wyuczonymi – posiadanie świadomości społecznej czy zdolności kształtowania związków z innymi nie gwarantuje, że ktoś nauczył się dodatkowych sposobów potrzebnych do umiejętnego zajęcia się klientem albo rozwiązania konfliktu. Taki ktoś ma po prostu potencjalne możliwości biegłego opanowania tych kompetencji.
Trzeba teraz jeszcze podkreślić, że posiadanie odpowiedniej zdolności z zakresu inteligencji emocjonalnej jest warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym, do wykazania się daną kompetencją czy potrzebną w pracy umiejętnością społeczną. Odpowiednikiem tej sfery poznawczej byłby student, który ma znakomite zdolności przestrzenne, ale nigdy nie nauczył się geometrii, nie mówiąc już o tym, że został architektem. Tak samo ktoś może odznaczać się silną empatią, a mimo to – nie nauczywszy się kompetencji obsługi klientów – marnie się nimi zajmować. (Tym gorliwym czytelnikom, którzy chcą zrozumieć, w jaki sposób mój obecny model ujmuje około dwudziestu kompetencji emocjonalnych w czterech grupach, polecam dodatek do Primal Leadership ).
W 1995 roku przedstawiłem dane, będące wynikami badań reprezentatywnej próby dzieci w wieku od siedmiu do szesnastu lat, ocenianych przez rodziców i nauczycieli, które pokazały, że w około dziesięcioletnim okresie od połowy lat siedemdziesiątych do połowy lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku wskaźniki emocjonalnego dobrostanu u amerykańskich dzieci wyraźnie się pogorszyły. Dzieci te były bardziej niespokojne i miały więcej problemów, od poczucia osamotnienia i niepokoju poczynając, na nieposłuszeństwie i dąsach kończąc. (Oczywiście zawsze zdarzają się wyjątki – dzieci, które wyrastają na wybitne jednostki – bez względu na to, co pokazują ogólne liczby).
Jednak grupa dzieci ocenionych później, w 1999 roku, wydawała się wykazywać wyraźną poprawę, wypadając lepiej niż te, które zostały ocenione w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, chociaż ich samopoczucie nie powróciło do poziomu z połowy lat siedemdziesiątych5. To prawda, że rodzice nadal narzekają na swoje dzieci, nadal martwią się, że dzieci włóczą się i ulegają „złym wpływom”, a ich dąsy wydają się jeszcze większe, ale wyraźnie widać, że wszystko zmierza ku lepszemu.
Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony. Przypuszczałem, że w obecnej dobie dzieci są mimowolnymi ofiarami procesów ekonomicznych i technologicznych i mają obniżone zdolności z zakresu inteligencji emocjonalnej, ponieważ ich rodzice spędzają w pracy więcej czasu niż poprzednie pokolenia, zwiększona mobilność społeczna przerwała więzy łączące dawniej rodziny wielopokoleniowe, a czas „wolny” stał się tak bardzo zaprogramowany i nadmiernie zorganizowany. W końcu umiejętności emocjonalnych dzieci uczyły się tradycyjnie w wirze codziennych zajęć – od rodziców i krewnych oraz rówieśników podczas swobodnych zabaw z innymi – które dla współczesnych młodych pokoleń są stracone.
Poza tym jest też czynnik technologiczny. Nigdy jeszcze w dziejach ludzkości dzieci nie spędzały tyle czasu same, gapiąc się w telewizor lub ekran komputera. Urasta to do rangi naturalnego eksperymentu na niespotykaną dotąd skalę. Czy te będące za pan brat z techniką dzieci staną się dorosłymi, którzy w towarzystwie innych osób będą się czuli równie dobrze jak w towarzystwie swojego komputera? Podejrzewałem raczej, że dzieciństwo spędzone w wirtualnym świecie pozbawi je umiejętności potrzebnych w stosunkach międzyludzkich.
Taka była moja linia rozumowania. W ostatniej dekadzie nie stało się nic, co odwróciłoby te trendy. A jednak wygląda na to, że dzieci, na szczęście, lepiej sobie radzą.
Thomas Achenbach, psycholog z Uniwersytetu Vermont, który prowadził te badania, postawił hipotezę, że rozkwit gospodarczy w latach dziewięćdziesiątych sprzyjał zarówno dorosłym, jak i dzieciom – więcej miejsc pracy i mniejsza przestępczość oznaczały lepsze wychowanie. Sugeruje on, że gdyby doszło do kolejnej zapaści ekonomicznej, zaobserwowalibyśmy ponownie spadek tego wskaźnika życiowych umiejętności dzieci. Czy tak się stanie, pokaże czas.
Ogromna szybkość, z jaką EI stała się ważnym zagadnieniem w szerokim wachlarzu rozmaitych dziedzin życia, utrudnia przewidywanie, co będzie dalej, ale pozwolę sobie przedstawić parę przemyśleń na temat tego, co – mam nadzieję – czeka tę sferę w najbliższej przyszłości.
Wiele korzyści płynących z rozwijania umiejętności wchodzących w zakres inteligencji emocjonalnej przypadło w udziale osobom uprzywilejowanym, takim jak te, które zajmują stanowiska kierownicze wysokiego szczebla w biznesie, i dzieciom chodzącym do szkół prywatnych. Oczywiście skorzystało też z tego wiele dzieci z ubogich środowisk, jeśli – na przykład – w ich szkołach przyjęto program uczenia umiejętności społecznych i emocjonalnych. Zachęcam jednak do dalszej demokratyzacji programów rozwijania tej odmiany ludzkich umiejętności, docierania z nimi do często zaniedbywanych enklaw, takich jak rodziny żyjące w nędzy (gdzie dzieci cierpią często z powodu ran emocjonalnych, pogarszających ich i tak już ciężki los) czy więzienia (zwłaszcza dla młodocianych przestępców, którzy mogliby ogromnie skorzystać z umacniania takich umiejętności, jak panowanie nad złością, samoświadomość i empatia). Przy właściwej pomocy w rozwijaniu tych zdolności ich życie mogłoby się poprawić, a społeczności, których są członkami, byłyby znacznie bezpieczniejsze.
Chciałbym też być świadkiem rozszerzania się zakresu samego myślenia o inteligencji emocjonalnej, przejścia do koncentrowania się na umiejętnościach jednostki do skupiania się na tym, co się wyłania podczas międzyludzkich interakcji – czy to pomiędzy dwiema osobami, czy w większych grupach. Niektóre prace, zwłaszcza psychologa z Uniwersytetu New Hampshire, Vanessy Druskat, dokonały już płynnie tego przejścia, ale można zrobić dużo więcej.
Na koniec, wyobrażam sobie dzień, kiedy inteligencja emocjonalna stanie się tak szeroko zrozumianą sferą, że nie będziemy musieli w ogóle o niej wspominać, gdyż będzie nieodłączną częścią naszego życia. W takiej przyszłości SEL będzie standardowym elementem programów nauczania w szkołach na całym świecie. I podobnie, cechy inteligencji emocjonalnej, takie jak samoświadomość, panowanie nad emocjami destrukcyjnymi i empatia, będą w miejscu pracy czymś oczywistym, przymiotami, które trzeba będzie niezbędnie posiadać, by zdobyć zatrudnienie i dostać awans, zwłaszcza na szczeblu kierowniczym. Gdyby EI rozpowszechniła się tak szeroko, jak stało się to udziałem pojęcia IQ, i gdyby zakorzeniła się równie głęboko w społeczeństwie jako miara ludzkich zdolności, to jestem przekonany, że nasze rodziny, szkoły, miejsca pracy i społeczności byłyby bardziej ludzkie i ożywcze.
PISAŁEM Inteligencję emocjonalną w poczuciu głębokiego kryzysu społecznego w Ameryce, wyznaczonego gwałtownym wzrostem brutalnych przestępstw, samobójstw, narkomanii i innych wskaźników zapaści emocjonalnej, szczególnie wśród młodzieży. Moim zdaniem receptą na te dolegliwości publiczne jest poświęcenie większej uwagi emocjonalnym i społecznym umiejętnościom naszych dzieci i naszym własnym oraz intensywniejsze kształcenie i doskonalenie tych przymiotów ludzkiego serca.
Moi polscy przyjaciele twierdzą, że w ich życiu społecznym niewiele można znaleźć podobieństw do kryzysu społecznego w Ameryce, że polska kultura, historia i problemy są odmienne. A mimo to moja recepta dla Polski jest podobna.
Wiem bowiem od moich polskich przyjaciół, że żyją w atmosferze coraz większego zagrożenia brutalną przestępczością oraz że muszą stawiać czoło wyzwaniom demokracji, w której inteligencja emocjonalna ma zasadnicze znaczenie dla rozwoju zdrowych stosunków obywatelskich. W przeciwnym razie poczucie alienacji społecznej może pewnego dnia doprowadzić do poważniejszych zaburzeń w tkance życia społecznego.
We współczesnych społeczeństwach istnieją coraz powszechniejsze tendencje do zwiększania autonomii jednostki, czego skutkiem jest rosnąca rywalizacja – niekiedy brutalna, co możemy obserwować w szkołach wyższych i innych miejscach pracy – oraz zanikająca solidarność, prowadząca do izolacji i uwiądu powiązań społecznych. Ta powolna dezintegracja społeczeństwa, wzrost egoizmu i bezwzględności następują w czasach, w których realia ekonomiczne i społeczne wymagają coraz pełniejszego współdziałania i wzajemnej troski.
Atmosferze pogarszającego się samopoczucia ogółu społeczeństwa towarzyszą oznaki narastającego kryzysu emocjonalnego. Kiedy to piszę, gazeta lokalna donosi, że młodzi ludzie w Polsce czarno widzą swoją przyszłość, ponieważ gospodarka rynkowa przyniosła ze sobą wielkie bezrobocie, że – mimo iż gospodarka polska należy do najzdrowszych w Europie Środkowej – pogorszyły się warunki życiowe, a wzrostowi przedsiębiorczości towarzyszy poczucie coraz większej niepewności.
Takie tendencje społeczne i emocjonalne są wczesnymi ostrzeżeniami, świadczącymi o pilnej potrzebie opanowania abecadła emocjonalnego, podstawowych umiejętności ludzkiego serca. W naszej epoce są one nie mniej ważne niż umiejętności intelektualne, równoważą racjonalizm współczuciem. Alternatywą dla nich jest zubożony intelekt, ster, na którym nie można zbytnio polegać w zmiennych czasach. Głowa i serce potrzebują się wzajemnie.
Za tak poważnym traktowaniem emocji przemawiają odkrycia neurologii. Dostarczają nam one krzepiących wieści. Mówią, że jeśli poświęcimy więcej uwagi inteligencji emocjonalnej – podniesieniu samoświadomości, skuteczniejszemu panowaniu nad ogarniającymi nas przykrymi uczuciami, zachowaniu optymizmu i wytrwałości mimo niepowodzeń, rozwijaniu zdolności empatii i troskliwości, współpracy oraz nawiązywaniu i podtrzymywaniu poprawnych stosunków z innymi – to możemy spoglądać w przyszłość z większą nadzieją.
Daniel Goleman
BYŁO nieznośnie parne sierpniowe popołudnie w Nowym Jorku. W taki dzień koszula lepi się do ciała, a ludzi ogarnia rozdrażnienie i ponury nastrój. Wracałem do hotelu. Kiedy wsiadałem do autobusu na Madison Avenue, zaskoczył mnie kierowca, czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku, który z przyjaznym uśmiechem zawołał entuzjastycznie: „Cześć! Jak leci?” W ten sam sposób witał każdego następnego pasażera wsiadającego do przedzierającego się z trudem przez gęsty ruch uliczny autobusu. Każdy był tak samo zaskoczony jak ja, a ponieważ posępny nastrój tego dnia udzielił się wszystkim, tylko nieliczni odpowiadali na jego pozdrowienie.
Jednak w miarę jak autobus pełzł przez zapchaną sznurami pojazdów sieć ulic, w jego wnętrzu następowała powolna, niemal magiczna przemiana. Kierowca wygłaszał z myślą o naszym pożytku niekończący się monolog, żywo i barwnie komentując sceny przesuwające się za oknami: „W tym sklepie jest fantastyczna wyprzedaż, w tamtym muzeum cudowna wystawa... a słyszeliście o tym nowym filmie, który właśnie zaczęli grać w kinie za rogiem?” Jego zachwyt nad bogatymi możliwościami, które oferowało miasto, był zaraźliwy. Każdy, zanim wysiadł, zdążył otrząsnąć się z przygnębienia otaczającego go niczym skorupa i kiedy kierowca krzyczał: „Na razie, życzę przyjemnego dnia!”, uśmiechał się w odpowiedzi.
Od tamtego wydarzenia minęło blisko dwadzieścia lat, ale nadal tkwi ono w mojej pamięci. Byłem wówczas tuż po doktoracie z psychologii, ale w owych latach nauka ta nie poświęcała wiele uwagi takim przemianom ani ich przyczynom. Psychologia nie wiedziała nic albo prawie nic o mechanice emocji. Mimo to, wyobrażając sobie rozprzestrzeniające się po całym mieście wirusy dobrych uczuć, które musieli rozsiewać pasażerowie opuszczający ów autobus, zrozumiałem, że jego kierowca jest swego rodzaju orędownikiem pokoju, posiadającym magiczną niemal moc przekształcania przepełniającej pasażerów drażliwości i posępności w cieplejsze uczucia i skłaniania ich do tego, by choć trochę otworzyli swe serca.
W jaskrawym kontraście z tym wydarzeniem sprzed dwudziestu lat pozostają takie oto choćby wiadomości z gazety z bieżącego tygodnia:
W miejscowej szkole dziewięciolatek dopuszcza się aktów wandalizmu, oblewając farbą ławki, komputery i drukarki oraz uszkadzając samochód stojący na szkolnym parkingu. Powód: paru trzecioklasistów nazwało go „dzidziusiem”, postanowił więc udowodnić im, do czego jest zdolny.
Przypadkowe zderzenie dwóch nastolatków w tłumie tłoczącym się przed klubem rapowym na Manhattanie doprowadziło do przepychanki, która zakończyła się tym, że jeden z odepchniętych wyciągnął pistolet automatyczny kalibru 38 i zaczął strzelać na oślep. Ośmiu nastolatków odniosło rany. Dziennikarz relacjonujący to zdarzenie zauważa, że podobne strzelaniny spowodowane drobnymi oznakami lekceważenia odbieranymi jako wyraz braku szacunku stały się w ostatnich latach powszechnym zjawiskiem w całym kraju.
Raport donosi, że sprawcami 57 procent morderstw popełnionych na dzieciach poniżej dwunastego roku życia są ich naturalni lub przybrani rodzice. Prawie połowa z nich tłumaczy, że „starali się po prostu nakłonić dziecko do posłuszeństwa”. Powodem owych pobić ze skutkiem śmiertelnym były najczęściej takie „złe zachowania”, jak blokowanie przez dziecko dostępu do telewizora, jego płacz albo pobrudzenie pieluszki.
Młody Niemiec staje przed sądem oskarżony o podpalenie zamieszkanego przez Turków domu. W pożarze zginęło pięć kobiet i dziewcząt. Oskarżony jest członkiem ugrupowania neonazistowskiego. Opowiada o niemożności utrzymania się w pracy, o piciu, o obwinianiu za własne niepowodzenia obcokrajowców. Ledwie słyszalnym głosem mówi: „Nie przestaje mnie dręczyć myśl o tym, co zrobiliśmy, i jest mi ogromnie wstyd”.
Każdego dnia docierają do nas podobne doniesienia o zaniku kultury, wrażliwości i uprzejmości, o stale wzrastającym poczuciu zagrożenia, o złych impulsach, które rozładowują się w napadach furii. W rzeczywistości ukazują one jedynie powiększony obraz tego, co odczuwamy w naszym życiu codziennym i dostrzegamy u otaczających nas ludzi – obraz emocji wymykających się spod kontroli. Nikt z nas nie jest uodporniony na owe gwałtowne przypływy niepohamowanej złości i następującego po nich żalu; w taki czy inny sposób pojawiają się one w życiu wszystkich.
W ostatnich dziesięciu latach obserwujemy stały napływ podobnych doniesień świadczących o coraz większym niedostosowaniu emocjonalnym, desperacji, lekkomyślności i szaleńczych zachowaniach w naszych rodzinach, społecznościach i życiu zbiorowym. Odnotowujemy narastającą wściekłość i rozpacz znajdujące także swój wyraz w cichej samotności dzieci z kluczami zawieszonymi na szyi i pozostawianymi z telewizorem w roli opiekuna, w bólu dzieci porzuconych, zaniedbanych czy maltretowanych, w skrytych w czterech ścianach mieszkania ohydnych aktach przemocy i znęcania się nad małżonkami. Gwałtowny wzrost liczby przypadków depresji na całym świecie oraz zjawiska świadczące o narastającej fali agresji – nastolatki z rewolwerami i pistoletami w szkołach, kończące się strzelaniną wypadki na szosach, niezadowoleni pracownicy masakrujący swych byłych kolegów i szefów – wskazują na zataczającą coraz szersze kręgi emocjonalną zapaść. W ostatniej dekadzie weszły do codziennego słownika takie określenia, jak wykorzystywanie emocjonalne, ostrzelanie z jadącego samochodu i wstrząs pourazowy, a życzliwy potoczny zwrot „Miłego dnia!” ustąpił miejsca gniewnemu i zaczepnemu „To będzie twój ostatni dzień![*]
Książka ta jest przewodnikiem wskazującym, jak znaleźć sens w tym bezsensie. Jako psycholog, a przez ostatnich dziesięć lat również jako dziennikarz „The New York Timesa”, śledziłem postępy w naukowym poznaniu i zrozumieniu sfery irracjonalności. Patrząc z tej perspektywy, dostrzegłem dwie przeciwstawne tendencje – z jednej strony, stałe pogarszanie się naszego życia emocjonalnego, z drugiej, pewne budzące nadzieję środki zaradcze.
W ostatniej dekadzie, mimo napływu opisanych wyżej złych wieści, byliśmy świadkami niesłychanego rozkwitu naukowych badań nad emocjami. Najbardziej ekscytujące są obrazy pracującego mózgu, których ujrzenie umożliwiły takie nowoczesne metody, jak techniki tomografii komputerowej. Po raz pierwszy w historii naszego gatunku ukazały one to, co zawsze pozostawało głęboką tajemnicą, a mianowicie: jak właściwie działa ta niezwykle skomplikowana masa komórek w chwilach, gdy myślimy i czujemy, snujemy wyobrażenia i marzenia lub śnimy. Zalew danych neurobiologicznych pozwolił nam lepiej zrozumieć, w jaki sposób ośrodki mózgowe wprawiają nas we wściekłość lub skłaniają do wylewania łez oraz jak na naszą dolę i niedolę reagują starsze części mózgu, które motywują nas do miłości i do walki. Dzięki owej bezprecedensowej jasności obrazu działania emocji wraz z ich wszystkimi wadami pojawiły się w centrum zainteresowania pewne nowe środki zaradcze umożliwiające nam wyjście ze zbiorowego kryzysu emocjonalnego.
Z napisaniem tej książki, będącej pokłosiem owych badań, musiałem poczekać, aż ich wyniki staną się wystarczająco kompletne. Chwila ta nadeszła tak późno dlatego, że nauka odnosiła się do miejsca uczuć w życiu psychicznym z zaskakującym lekceważeniem, pozostawiając odkrywanie kontynentu emocji przyszłym badaczom. W pustkę tę wdarła się rychło fala książek z rodzaju „pomóż sobie sam”, wypełniając ją zamętem rad udzielanych w dobrej wierze, ale opierających się w najlepszym wypadku na opiniach klinicystów i w większości pozbawionych jakichkolwiek podstaw naukowych. Teraz nauka może wreszcie odpowiedzieć autorytatywnie na owe pilne i niepokojące pytania dotyczące najbardziej irracjonalnych sfer naszej psychiki i nakreślić w miarę precyzyjnie mapę ludzkiego serca.
Mapa ta stanowi wyzwanie dla wszystkich, którzy przyjmują wąską definicję inteligencji, dowodząc, że jej iloraz jest czymś genetycznie określonym i danym z góry, czego nie może zmienić doświadczenie życiowe, a nasz los i nasze życie wyznaczone są w dużym stopniu przez zdolności, których jest on miarą. Argument ten pomija bardziej istotne pytanie: co możemy zmienić w naszych dzieciach, aby lepiej wiodło im się w życiu? Jakie czynniki wchodzą w grę w sytuacjach, kiedy osoby o wysokim ilorazie inteligencji zawodzą, a osoby o miernych wynikach tego ilorazu radzą sobie nadspodziewanie dobrze? Upierałbym się przy twierdzeniu, że wspomniane różnice są spowodowane poziomem zdolności określanych tutaj mianem inteligencji emocjonalnej – do których należą: samokontrola, zapał, wytrwałość i zdolność motywacji. A umiejętności tych, jak się przekonamy, można dzieci nauczyć, dając im tym samym większą szansę wykorzystania potencjału intelektualnego wygranego na loterii genetycznej.
Do stworzenia im tej możliwości skłania nas silny imperatyw moralny. Żyjemy w czasach, kiedy coraz szybciej zdaje się zanikać tkanka życia społecznego, coraz bardziej rwą się spajające ludzi więzi, a egoizm, przemoc i bezduszność wydają się rozkładać podstawowe dobra wspólnej egzystencji. Znaczenie inteligencji emocjonalnej wynika z powiązań istniejących między uczuciami, charakterem i instynktem moralnym. Jest coraz więcej dowodów na to, że postawy etyczne wywodzą się z leżących u ich podłoża możliwości emocjonalnych. Emocje przejawiają się przede wszystkim w postaci impulsów, źródłem zaś wszystkich impulsów jest uczucie, które musi wyrazić się w działaniu. Osoby, które zdane są na łaskę i niełaskę impulsów, którym brakuje zdolności samokontroli, cierpią na swego rodzaju deficyt moralny, ponieważ zdolność panowania nad impulsami jest podstawą woli i charakteru. Z tej samej przyczyny korzenie altruizmu tkwią w empatii, czyli zdolności wczuwania się w emocje innych osób, natomiast brak zrozumienia dla potrzeb innej osoby i niezdolność pojęcia jej rozpaczy prowadzą do nieliczenia się z nią. A jeśli istnieją jakieś dwie postawy moralne, które są szczególnie potrzebne w naszych czasach, to z całą pewnością są nimi właśnie opanowanie i współczucie.
W książce tej służę za przewodnika w podróży przez odkrycia naukowe dające nam wgląd w emocje. Jej celem jest umożliwienie lepszego zrozumienia niektórych z najbardziej kłopotliwych sytuacji w naszym życiu i w otaczającym nas świecie po to, by zrozumieć, co to znaczy włączyć inteligencję do emocji i jak to zrobić. Pomóc nam może już samo zrozumienie tego, ponieważ uczynienie przedmiotem poznania sfery uczuć ma na nią wpływ nieco podobny do tego, jaki wywiera obserwator zjawisk zachodzących na kwantowym poziomie w fizyce – przez sam fakt obserwowania zmieniający to, co obserwuje.
Naszą podróż zaczynamy w Części I książki od nowych odkryć w dziedzinie emocjonalnej architektury mózgu, wyjaśniających najbardziej kłopotliwe momenty w naszym życiu, kiedy to uczucie zagłusza wszelkie racjonalne argumenty. Zrozumienie wzajemnego oddziaływania struktur mózgowych, które rządzą naszym postępowaniem w chwilach szału i trwogi albo uniesienia i radości, mówi dużo o tym, w jaki sposób uczymy się nawyków emocjonalnych, które mogą niweczyć nasze najlepsze intencje, jak również o tym, co możemy zrobić, aby stłumić nasze destrukcyjne czy autodestrukcyjne impulsy emocjonalne. Co najważniejsze, przedstawione tam dane neurobiologiczne sugerują, że istnieją możliwości kształtowania nawyków emocjonalnych u naszych dzieci.
W Części II zobaczymy, jak odkryte przez neurologów czynniki kształtują podstawową umiejętność życiową zwaną inteligencją emocjonalną, a więc zdolność hamowania impulsów emocjonalnych, odczytywania najskrytszych uczuć innych osób, gładkiego układania sobie stosunków międzyludzkich – jak ujął to Arystoteles – rzadką umiejętność „złoszczenia się na właściwą osobę, we właściwym stopniu i właściwym momencie, we właściwym celu i we właściwy sposób”. (Czytelnicy, których nie interesują szczegóły neurobiologiczne, mogą przejść od razu do tej części.)
W tym rozszerzonym modelu „bycia inteligencji”, emocje zajmują centralne miejsce wśród potrzebnych w życiu uzdolnień.
W Części III analizujemy niektóre kluczowe różnice wynikające z posiadania lub nieposiadania wspomnianych uzdolnień, wskazując, w jaki sposób pomagają utrzymać związki z najbardziej cenionymi przez nas osobami albo jak ich brak niszczy owe związki, jak siły rynkowe, które przekształcają nasze życie zawodowe, uzależniają w niespotykanej dotąd mierze sukcesy w pracy od inteligencji emocjonalnej oraz dlaczego toksyczne emocje stwarzają identyczne zagrożenie dla naszego zdrowia fizycznego jak wypalanie kilku paczek papierosów dziennie, gdy tymczasem równowaga emocjonalna pomaga nam zachować zdrowie i szczęście i osiągnąć powodzenie.
Każdy z nas otrzymuje w dziedzictwie genetycznym pewien zespół cech emocjonalnych, które określają nasz temperament. Jednak wchodzące tu w grę połączenia mózgowe są niezwykle elastyczne, a zatem nie jesteśmy skazani na taki czy inny temperament. Jak pokazuje Część IV, lekcje emocji, których uczymy się jako dzieci w domu i w szkole, kształtują obwody emocjonalne, sprawiając, że lepiej lub gorzej opanowujemy podstawy inteligencji emocjonalnej. Znaczy to, że dzieciństwo i dojrzewanie są okresami krytycznymi dla tworzenia się zasadniczych nawyków emocjonalnych, które kierują naszym życiem, i że dają one szanse na nauczenie dziecka tego, co w tym zakresie jest pożądane.
Część V przedstawia niebezpieczeństwa, na jakie naraża się osoba, która w procesie dojrzewania nie zdoła przyswoić sobie umiejętności panowania nad sferą emocji. Ukazuje, jak deficyt inteligencji emocjonalnej zwiększa naszą podatność na całą gamę zagrożeń: od depresji, poprzez skłonność do stosowania przemocy, aż do zaburzeń łaknienia i narkomanii. Omawia również osiągnięcia pionierskich szkół uczących dzieci emocjonalnych i społecznych umiejętności, które potrzebne są im, by mogły w przyszłości prowadzić przyzwoite życie.
Najbardziej chyba niepokojące z przedstawionych w tej książce danych pochodzą z wielkiej liczby ankiet przeprowadzonych wśród rodziców i nauczycieli. Ukazują one ogólnoświatowe „dążenia” do tego, by obecne pokolenie dzieci było bardziej niespokojne niż poprzednie, by dzieci były bardziej samotne, przygnębione, nerwowe, skłonne do martwienia się, bardziej impulsywne i agresywne, by łatwiej wpadały w złość i trudniej dawały się utemperować.
Jeśli jest na to jakieś lekarstwo, musi nim być sposób przygotowania naszego potomstwa do życia. Jak dotąd pozostawiamy bowiem emocjonalną edukację naszych dzieci przypadkowi, co daje coraz bardziej zgubne wyniki. Jedynym rozwiązaniem jest nowe spojrzenie na zadania szkoły, na to, co może ona zrobić, by wychować i ukształtować całego człowieka, zajmując się jednocześnie jego umysłem i sercem. Książkę kończy przegląd innowacyjnych metod stosowanych przez nauczycieli chcących nauczyć dzieci podstaw inteligencji emocjonalnej. Jestem pewien, że nadejdzie dzień, kiedy programy kształcenia obejmować będą rutynowe uczenie podstawowych ludzkich umiejętności, takich jak samoświadomość, samokontrola i empatia oraz sztuka słuchania, rozwiązywania konfliktów i współdziałania.
W Etyce nikomachejskiej, filozoficznym traktacie o cnocie, charakterze i dobrym życiu, Arystoteles nawołuje do inteligentnego kierowania naszym życiem emocjonalnym. Dobrze wykorzystane, własne namiętności są źródłem mądrości; kierują naszym myśleniem, wyznaczają pożądane wartości, zapewniają nam przetrwanie. Mogą jednak łatwo sprowadzić nas na manowce i zdarza się to stanowczo zbyt często. W ujęciu Arystotelesa problem polega nie na naszym emocjonalnym reagowaniu, ale na odpowiedniości emocji i jej wyrazu. Pytanie brzmi: jak włączyć inteligencję do naszych emocji i przywrócić kulturę i uprzejmość w codziennych kontaktach, a troskę w życiu społecznym?
[*] „Make my day” zamiast potocznego grzecznościowego „Have a nice day”; w ten sposób Clint Eastwood grający w filmie „Brudny Harry” brutalnego policjanta zwracał się do swoich oponentów, co miało znaczyć: „Rób coś, żeby mój dzień był interesujący, kiedy do ciebie strzelam” – przyp. red.
Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
Antoine de Saint-Exupery, Mały Książę[*]
ZASTANÓWMY SIĘ nad ostatnimi chwilami życia Gary’ego i Mary Jane Chaunceyów, małżeństwa całkowicie oddanego swej jedenastoletniej córce Andrei przykutej na skutek porażenia mózgowego do fotela na kółkach. Rodzina Chaunceyów podróżowała przez bagniste tereny Luizjany pociągiem Amtraku, który stoczył się do rzeki z mostu uszkodzonego przez przepływającą pod nim barkę. Myśląc przede wszystkim o córce, Chaunceyowie robili, co mogli, aby ocalić ją z pogrążającego się w odmętach rzeki pociągu. Udało im się jakoś podać Andreę przez okno ratownikom. Potem, wraz z tonącym wagonem, zniknęli na zawsze pod powierzchnią wody1.
Historia Andrei i jej rodziców, których ostatnim, heroicznym czynem było ocalenie dziecka, jest przykładem niemal mitycznej odwagi. Takie przypadki poświęcenia się rodziców dla uratowania potomstwa przed śmiercią zdarzały się bez wątpienia niezliczoną ilość razy w historii i prehistorii rodzaju ludzkiego i nawet jeszcze wcześniej w długim okresie ewolucji naszego gatunku2. Z punktu widzenia ewolucjonistów takie poświęcenie własnego życia przez rodziców dla dobra potomstwa zapewnia „sukces reprodukcyjny” i służy przekazaniu ich genów przyszłym pokoleniom. Jednak z punktu widzenia rodzica podejmującego w krytycznej chwili desperacką decyzję nie jest to nic innego niż miłość.
Dając nam pewne pojęcie o potędze emocji i celach, którym służą, ten wzorowy akt heroizmu rodziców świadczy o roli, jaką odgrywa altruistyczna miłość – i wszystkie inne odczuwane przez nas emocje – w ludzkim życiu3. Sugeruje on, że kierują nami nasze najgłębsze uczucia, namiętności i pragnienia i jako nasz gatunek zawdzięczamy w znacznej mierze swe istnienie ogromnej roli, jaką odgrywają one we wszystkich ludzkich sprawach. Potęga ich jest niezmierna. Tylko ogromna miłość – potrzeba ocalenia hołubionego dziecka – mogła przemóc w rodzicach impuls skłaniający przede wszystkim do ratowania własnej skóry. Z punktu widzenia rozumu ich poświęcenie było zupełnie irracjonalne, ale z punktu widzenia serca był to jedyny wybór.
Snując rozważania, dlaczego ewolucja wyznaczyła emocjom tak centralną rolę w ludzkiej psychice, socjologowie wskazują na przewagę porywów serca nad wskazaniami rozumu w takich jak powyżej opisana sytuacjach. Powiadają oni, że emocje kierują nami wtedy, kiedy mamy stawić czoło zadaniom i wyzwaniom zbyt ważnym, aby zmierzenie się z nimi pozostawić samemu rozumowi. Dzieje się tak wówczas, gdy zagraża nam niebezpieczeństwo, gdy mimo niepowodzeń z uporem dążymy do celu, gdy staramy się zdobyć partnera, gdy zawieramy z nim związek i tworzymy rodzinę. Każda emocja daje nam szczególną, inną od pozostałych gotowość do działania, każda popycha nas w kierunku zachowań, które okazały się skuteczne w określonych, powtarzających się sytuacjach, kiedy ludzie musieli sprostać wyzwaniom, jakie rzucało im życie4. Ponieważ sytuacje takie powtarzały się przez cały okres ewolucji naszego gatunku, znaczenie, jakie repertuar emocjonalny miał dla naszego przetrwania, zostało potwierdzone faktem wdrukowania ich w nasz system nerwowy jako wewnętrznych, automatycznych skłonności ludzkiego serca.
Każdy pogląd na naturę człowieka, który ignoruje potęgę emocji, jest bardzo krótkowzroczny. W świetle nowych ocen i obrazu miejsca emocji w naszym życiu, który kreśli obecnie przed nami nauka, sama nazwa homo sapiens, gatunek myślący, okazuje się myląca. Jak wszyscy dobrze wiemy z własnego doświadczenia, gdy przychodzi do podejmowania decyzji i działań, uczucie liczy się tak samo, a często bardziej niż myśl. Posunęliśmy się za daleko w podkreślaniu wartości i znaczenia tego, co czysto racjonalne i co mierzy iloraz inteligencji w ludzkim życiu. Bez względu na to, czy to dobrze czy źle, inteligencja może okazać się bezużyteczna, kiedy ogarną nas silne emocje.
Była to tragedia pomyłek. Czternastoletnia Matilda Crabtree chciała po prostu zażartować sobie z ojca i nastraszyć go – wyskoczyła z szafy, krzycząc „Buuu!”, kiedy pewnego ranka rodzice wrócili do domu z wizyty u znajomych.
Bobby Crabtree i jego żona byli przekonani, że Matilda spędza tę noc u koleżanki. Słysząc podczas wchodzenia do domu dobiegający z wewnątrz hałas, Crabtree sięgnął po pistolet kalibru 357 i zajrzał do sypialni córki. Kiedy Matilda wyskoczyła z ukrycia, postrzelił ją w szyję. Zmarła dwanaście godzin później5.
Jednym ze składników emocjonalnego dziedzictwa, które przekazała nam ewolucja, jest strach mobilizujący do ochrony rodziny przed niebezpieczeństwem. To ten właśnie impuls popchnął Bobby’ego Crabtree do chwycenia za broń i przeszukania domu w celu znalezienia intruza, który – jak mu się wydawało – tam buszował. Strach zmusił go do oddania strzału, zanim zdołał rozpoznać głos córki. Biologowie ewolucjoniści przypuszczają, że tego rodzaju reakcje automatyczne zostały utrwalone w naszym systemie nerwowym, ponieważ w długim i przełomowym dla naszego gatunku okresie prehistorycznym od nich zależało, czy przeżyjemy czy zginiemy. Jeszcze ważniejsze było to, że odgrywały one wielką rolę w wypełnianiu podstawowego zadania ewolucji – zdolności do spłodzenia potomstwa, które mogłoby przejąć te predyspozycje genetyczne. Jest to gorzka ironia losu w świetle tragedii, która wydarzyła się w domu państwa Crabtree.
Chociaż emocje dobrze i mądrze prowadziły nas przez niewyobrażalnie długi okres rozwoju, to nowa rzeczywistość, którą stworzyła cywilizacja, pojawiła się tak gwałtownie, że powolny proces ewolucji nie może dotrzymać jej kroku. Pierwsze zbiory praw i zasad etycznych – Kodeks Hammurabiego, Dziesięć Przykazań Hebrajczyków, edykty króla Aśoki – można interpretować jako próby okiełznania, poskromienia i oswojenia życia emocjonalnego. Jak pisze Freud w Cywilizacji i jej rozczarowaniach, społeczeństwo musi narzucić z zewnątrz reguły, które mają poskromić żywioły emocjonalne kłębiące się zbyt swobodnie w naszych wnętrzach.
Mimo tych społecznych ograniczeń namiętności co rusz przeważają nad rozsądkiem. Ta cecha ludzkiej natury wynika z podstawowej architektury życia psychicznego. Ujmując to w kategoriach biologicznego schematu podstawowego połączenia nerwowego, którego wynikiem są emocje, to, z czym się rodzimy, działało najlepiej i sprawdzało się przez ostatnich pięćdziesiąt tysięcy (a nie pięćset, nie mówiąc już o pięciu) ostatnich pokoleń ludzkości. Powolne, celowo działające siły ewolucji, które ukształtowały nasze emocje, wykonywały dobrze swoje zadania przez milion lat, natomiast ostatnich dziesięć tysięcy lat – mimo iż w tym okresie powstała i szybko rozwinęła się cywilizacja, a ludzka populacja gwałtownie zwiększyła się w wyniku eksplozji demograficznej z pięciu milionów do pięciu miliardów – tylko nieznacznie odcisnęło się na naszych biologicznych szablonach życia emocjonalnego.
Na szczęście czy nieszczęście, oceny wszystkich dotyczących nas osobiście wydarzeń i reakcje na nie kształtują nie tylko nasze racjonalne osądy czy indywidualne doświadczenia, ale również doświadczenia naszych odległych przodków. Ma to niekiedy tragiczne skutki, czego przykładem są smutne wydarzenia, które rozegrały się w domu państwa Crabtree. Mówiąc krótko, zbyt często stajemy wobec postmodernistycznych dylematów z emocjonalnym repertuarem przykrojonym na miarę potrzeb plejstocenu. To kłopotliwe położenie znajduje się w centrum mojej uwagi i jest sednem niniejszych rozważań.
Pewnego dnia wczesną wiosną jechałem szosą prowadzącą przez przełęcz górską w stanie Kolorado, kiedy nagle zerwała się zadymka śnieżna i zasłoniła zupełnie samochód jadący przede mną. Chociaż wytężałem wzrok, jak mogłem, nic nie widziałem; wirujące wściekle płatki śniegu zakryły wszystko szczelną białą zasłoną. Naciskając stopą pedał hamulca, czułem, jak ogarnia mnie niepokój, i słyszałem głośne bicie serca.
Niepokój przerodził się w strach. Zjechałem na pobocze, aby przeczekać zadymkę. Po półgodzinie śnieg przestał padać i powróciła widoczność. Ruszyłem w dalszą drogę, ale musiałem zatrzymać się po przejechaniu zaledwie kilkuset metrów, ponieważ drogę zagradzała karetka pogotowia, a jej personel udzielał pomocy pasażerowi samochodu, który uderzył w tył jadącego przed nim wozu. Gdybym kontynuował jazdę podczas śnieżycy, prawdopodobnie wpadłbym na te samochody.
Ostrożność, do której owego dnia zmusił mnie strach, być może ocaliła mi życie. Znalazłem się w stanie, w jakim musi znajdować się królik, zamierając w bezruchu na widok przesuwającego się nieopodal lisa, albo jaki ogarniał przodka obecnych ssaków kryjącego się przed włóczącym się po okolicy mastodontem, w stanie, który zmusił mnie do zatrzymania się i wypatrywania nadchodzącego niebezpieczeństwa.
Wszystkie emocje są w istocie rzeczy bodźcami skłaniającymi nas do działania, szybkimi planami uratowania albo podtrzymania życia, w które wyposażyła nas ewolucja. Słowo emocja wywodzi się od łacińskiego czasownika movere, „poruszyć”, natomiast przedrostek „e-” oznacza mniej więcej „ku czemuś”, co sugeruje skłonność do działania zawierającą się w każdej emocji. O tym, że emocje stymulują nas do działania, najłatwiej można się przekonać, obserwując zwierzęta albo dzieci. Tylko u „cywilizowanych” dorosłych można zauważyć ową wielką anomalię w królestwie zwierząt – emocje, będące pierwszymi bodźcami do działania, oderwane od rzeczywistej reakcji6.
Jak wykazują ich charakterystyczne biologiczne sygnatury (zobacz Dodatek A wyjaśniający szczegóły „podstawowych” emocji), każda emocja z naszego emocjonalnego repertuaru pełni wyjątkową rolę. Dysponując nowymi metodami, które pozwalają zajrzeć w głąb ciała i mózgu, badacze odkrywają coraz więcej fizjologicznych szczegółów sposobu przygotowywania ciała przez poszczególne emocje do całkowicie odmiennych rodzajów reakcji7.
W złości do rąk napływa krew, dzięki czemu łatwiej jest chwycić za broń albo wymierzyć cios wrogowi. Wzmaga się rytm uderzeń serca, a zwiększone wydzielanie się takich hormonów jak adrenalina powoduje przypływ energii wystarczającej do podjęcia dynamicznego działania.
W strachu krew napływa do dużych mięśni szkieletowych, takich jak mięśnie nóg, dzięki czemu łatwiej jest rzucić się do ucieczki. Powoduje to odpływ krwi z twarzy, przez co staje się ona blada (i mamy wrażenie, że „krew zamiera nam w żyłach”). Jednocześnie ciało zastyga, choćby tylko na moment, w bezruchu, być może po to, byśmy mieli czas ocenić, czy lepszą reakcją nie byłoby ukrycie się. Połączenia w sterujących emocjami ośrodkach mózgowych uruchamiają napływ fali hormonów, które zmuszają całe ciało do czujności, sprawiając, że staje się wrażliwe na wszelkie zewnętrzne bodźce i gotowe do działania, natomiast cała uwaga skupia się na bezpośrednim zagrożeniu, abyśmy mogli lepiej ocenić, jak na nie zareagować.
Do głównych biologicznych zmian zachodzących w naszym organizmie w chwilach szczęścia należy zwiększona aktywność ośrodka mózgu, który powstrzymuje uczucia negatywne i powoduje wzrost dostępnej nam energii oraz wyciszenie tych ośrodków, które generują trapiące i dokuczliwe myśli. Nie pojawiają się jednak żadne szczególne zmiany fizjologiczne oprócz uspokojenia, które sprawia, że ciało szybciej uwalnia się od biologicznego pobudzenia przygnębiających emocji. To zestawienie czynników wprawia ciało w ogólny spokój, jak również wytwarza gotowość i zapał do wykonania bezpośrednio stojących przed nami zadań oraz dążenie do osiągnięcia przeróżnych celów.
Miłość, czułość i zadowolenie seksualne pociągają za sobą pobudzenie układu przywspółczulnego, co jest fizjologicznym przeciwieństwem mobilizacji organizmu do walki lub ucieczki powodowanej przez strach i złość. Schemat pobudzenia przywspółczulnego układu nerwowego, określany również mianem reakcji relaksacyjnej, jest zespołem reakcji całego ciała wywołującym stan ogólnego zadowolenia i spokoju, który ułatwia współpracę.
Uniesienie brwi w chwili zaskoczenia pozwala na szersze ogarnięcie spojrzeniem przedpola, a jednocześnie zwiększa dopływ światła do siatkówki. Dzięki temu dociera do nas więcej informacji (wizualnej) o niespodziewanym wydarzeniu i pozwala to też szybciej zorientować się, co się dzieje, i opracować lepszy plan działania.
Grymas odrazy jest taki sam u ludzi na całym świecie i wysyła do odbiorcy identyczny przekaz – coś wstrętnie smakuje lub pachnie albo też jest takie w metaforycznym ujęciu. Widoczne na twarzy oznaki odrazy – ściągnięta górna warga i lekko zmarszczony nos – świadczą, jak zauważył Darwin, o pierwotnym odruchu zamknięcia nozdrzy przed obrzydliwym zapachem albo wyplucia trującego pokarmu.
Główną funkcją smutku jest niesienie pomocy w pogodzeniu się ze znaczną stratą, taką jak śmierć kogoś bliskiego albo wielkie rozczarowanie. Smutek powoduje obniżenie energii i zapału do podejmowania różnych czynności życiowych, zwłaszcza dających rozrywkę lub przyjemność, a w miarę jego pogłębiania się i nadchodzenia depresji obniża się i ulega spowolnieniu metabolizm ciała. To wycofanie się, zamknięcie w sobie i introspekcja stwarzają okazję do opłakania straty albo zawiedzionej nadziei, zrozumienia konsekwencji, jakie ma to dla naszego życia i, kiedy powróci energia, zaplanowania wszystkiego od nowa. Podobna utrata energii mogła sprawiać, że przygnębieni, a tym samym bardziej podatni na ciosy, ludzie pierwotni trzymali się bliżej swych siedzib, gdzie byli bezpieczniejsi.
Biologiczne popędy działania kształtują następnie nasze doświadczenia życiowe i kulturę. Na przykład, na całym świecie utrata osoby ukochanej budzi smutek i żal. Jednak sposób okazywania żalu – publicznego ujawniania emocji albo powstrzymywania ich, by przeżywać je później prywatnie – kształtowany jest przez kulturę, podobnie zresztą jak to, jacy konkretnie ludzie mieszczą się w kategorii „ukochanych osób”, które należy opłakiwać.
Dla wielu pokoleń ludzi żyjących w owym długim okresie ewolucji, kiedy to emocjonalne reakcje nabierały kształtów, rzeczywistość była z pewnością groźniejsza i surowsza niż dla większości ich potomków żyjących w epoce zapisków historycznych. W owym czasie, kiedy człowiek mógł stać się w każdej chwili łupem drapieżnika, kiedy kaprysy natury – takie jak powodzie lub susze – oznaczały śmierć głodową, przeżywało niewiele niemowląt i niewielu ludzi osiągało trzydziesty rok życia. Jednak wraz z pojawieniem się rolnictwa i nawet najbardziej podstawowych form organizacji społecznej szanse przetrwania zaczęły się diametralnie zmieniać. W ostatnich dziesięciu tysiącach lat, gdy zdobycze te przyjęły się na całym świecie, stale zmniejszał się wpływ owych okrutnych sił, które tak długo trzymały ludzkość w szachu.
Osłabienie tych sił, które onegdaj sprawiły, że nasze reakcje emocjonalne były tak ważne dla przetrwania, spowodowało, że zmniejszył się również pożytek płynący z dostosowania się do nich elementów naszego emocjonalnego repertuaru. Wprawdzie w zamierzchłej przeszłości pojawiająca się gwałtownie i z byle powodu złość mogła mieć decydujące znaczenie dla przetrwania człowieka, ale łatwy dostęp do broni automatycznej, jaki mają obecnie trzynastolatkowie, spowodował, że nazbyt często staje się ona reakcją o katastrofalnych skutkach8.
Znajoma opowiadała mi o swoim rozwodzie, o bolesnej separacji. Jej mąż zakochał się w młodszej koleżance z pracy i pewnego dnia nagle oznajmił, że odchodzi do tej drugiej kobiety. Potem nastąpiły długie miesiące ostrych walk o dom, o pieniądze i opiekę nad dziećmi. Po paru miesiącach od zakończenia sprawy mówiła mi, że rozkoszuje się swą niezależnością, że cieszy się, iż jest sama. „Po prostu już o nim nie myślę. Nic mnie nie obchodzi”, powiedziała. Ale kiedy to mówiła, jej oczy w jednej chwili napełniły się łzami.
Te łzy mogły łatwo zostać niezauważone. Jednak empatyczne zrozumienie tego, że czyjeś zaszklone oczy oznaczają, iż ten ktoś – wbrew temu, co mówi – jest smutny, jest równie pewne, jak byśmy mieli do czynienia ze słowem drukowanym. To pierwsze jest działaniem naszego emocjonalnego, to drugie – racjonalnego umysłu. Mamy bowiem dwa umysły i to bynajmniej nie w sensie metaforycznym. Jeden z nich myśli, drugi zaś czuje.
Te dwa zasadniczo odmienne sposoby poznawania i „rozumowania” splatają się ze sobą, tworząc nasze życie psychiczne. Jeden z nich, umysł racjonalny, jest sposobem czy też ośrodkiem rozumowania bardziej świadomym, rozważnym, zdolnym do zadumy i refleksji, a z jego działania normalnie zdajemy sobie sprawę. Ale równolegle do niego istnieje inny system poznawania – impulsywny i potężny, nawet jeśli czasami działający nielogicznie, umysł emocjonalny. (Bardziej szczegółowy opis cech umysłu emocjonalnego przedstawiony jest w Dodatku B.)
Ta dychotomia – na racjonalne i emocjonalne – odpowiada w przybliżeniu znanemu z mądrości ludowej podziałowi na odruchy „serca” i „rozumu”. Wiedzieć czy „czuć w sercu”, że coś jest słuszne, oznacza inny rodzaj przekonania, jak gdyby głębszą pewność niż analiza umysłu racjonalnego.
Wzajemny stosunek racji i emocji w naszym umyśle wyznacza pewien stały gradient: im bardziej intensywne jest uczucie, tym większe panowanie nad naszym umysłem zdobywają emocje i tym mniej skutecznie oddziałują nań... racje. Ten układ zdaje się wynikiem eonów ewolucji naszego gatunku, która faworyzowała emocje. Po prostu w sytuacjach, kiedy nasze życie znajdowało się w niebezpieczeństwie, korzystniej było dać się ponieść emocjom i intuicji i zareagować natychmiast, niż zastanawiać się nad tym, co należy zrobić, ponieważ mogłoby to nas kosztować życie.
Owe dwa umysły, emocjonalny i racjonalny, działają na ogół w ścisłej harmonii, łącząc swoje zupełnie odmienne sposoby poznawania rzeczywistości we wspólnym zadaniu prowadzenia nas przez świat i życie. Zazwyczaj między umysłem emocjonalnym a umysłem racjonalnym panuje równowaga, emocje dostarczają informacji umysłowi racjonalnemu, wspomagając go tym samym w jego działaniach, umysł racjonalny natomiast analizuje i niekiedy odrzuca dane umysłu emocjonalnego. Mimo to oba są na poły niezależnymi władzami, z których każda, jak się niebawem przekonamy, odzwierciedla działanie innych, aczkolwiek wzajemnie powiązanych połączeń mózgowych.
W większości sytuacji oba umysły są świetnie skoordynowane: uczucia są ważne dla myśli, a myśli dla uczuć. Jednak kiedy ogarnia nas fala namiętności, równowaga przestaje istnieć, przewagę zdobywa umysł emocjonalny, przytłaczając umysł racjonalny. Tak oto pisał o odwiecznych zmaganiach rozsądku i emocji szesnastowieczny humanista, Erazm z Rotterdamu:
[...] o ileż bogaciej uposażył nas Jowisz w czucia niż w rozum, nie chcąc, by życie ludzkie było całkiem smutne i posępne? Rozumowi do uczuć, to jak łutowi do funta. A prócz tego zapędził Jowisz rozum do ciasnego kącika w głowie, a całą resztę ciała pozostawił namiętnościom. Następnie zaś przeciw jednemu temu rozumowi wypuścił jakby dwu najgwałtowniejszych tyranów: gniew, który obwarował się w grodzisku osierdzia, a więc i w samym źródle życia, jakim jest serce, i pożądliwość, co się szeroko panoszy aż do głębi łona9.
Aby lepiej zrozumieć, jaką potężną władzę mają nad myślącym umysłem emocje i dlaczego uczucie i rozsądek tak często kłócą się z sobą, zastanówmy się nad tym, jak rozwijał się mózg. Mózg człowieka, ze swym mniej więcej półtora kilogramem komórek i płynu mózgowo-rdzeniowego, jest około trzykrotnie większy od mózgów naszych najbliższych kuzynów – naczelnych. W ciągu milionów lat ewolucji mózg rozwijał się i rozrastał od niżej położonych, starszych części, do wyższych, będących ich swoistym przetworzeniem i udoskonaleniem. (Rozwój mózgu embriona ludzkiego odzwierciedla z grubsza ten proces ewolucyjny.)
Najstarszą i najbardziej prymitywną częścią mózgu, występującą u wszystkich gatunków, które mają system nerwowy choć trochę bardziej rozwinięty od minimalnego, jest pień mózgowy otaczający szczyt rdzenia kręgowego. Ta pierwotna część mózgu reguluje podstawowe czynności życiowe, takie jak oddychanie i metabolizm pozostałych organów oraz kontroluje stereotypowe reakcje i ruchy. Nie można powiedzieć, by część ta zdolna była do myślenia i uczenia się; jest ona raczej zespołem zaprogramowanych regulatorów, które „dbają” o to, by ciało funkcjonowało jak należy i reagowało w sposób zapewniający mu przetrwanie. Mózg ten rządził wszechwładnie w epoce gadów: wystarczy wyobrazić sobie węża sygnalizującego syczeniem groźbę ataku.
Z pnia tej najstarszej i najbardziej prymitywnej części mózgu wyłoniły się ośrodki emocjonalne. Po milionach lat, w wyniku postępującej ewolucji, z ośrodków emocjonalnych powstał mózg myślący, czyli nowa kora mózgowa[**], wielka masa pozwijanych tkanek, która tworzy jego wierzchnią warstwę. Fakt, że myślący mózg powstał z mózgu emocjonalnego, wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o związki między myślą i uczuciem; na długo przed pojawieniem się umysłu racjonalnego istniał już bowiem umysł emocjonalny.
Najstarszym z korzeni naszego życia emocjonalnego jest zmysł powonienia albo, ujmując to bardziej precyzyjnie, komórki znajdujące się w płacie węchowym, które odbierają i analizują wrażenia węchowe. Każda żywa istota – bez względu na to, czy jest źródłem pożywienia, czy też ma właściwości trujące, czy jest partnerem seksualnym, drapieżcą czy ofiarą – ma charakterystyczny molekularny znak, który może być przenoszony przez wiatr. W owych odległych czasach powonienie było, zdaje się, zmysłem, który miał najważniejsze znaczenie dla przetrwania człowieka.
Z płata węchowego zaczęły się wyłaniać pierwotne ośrodki emocji, które ostatecznie rozrosły się do tego stopnia, że otoczyły zwartą masą zakończenie pnia mózgu. W początkowych stadiach ośrodek powonienia składał się jedynie z cienkich warstw neuronów skupionych razem dla analizowania zapachów. Jedna warstwa odbierała sygnały zapachowe od wąchanego przedmiotu i przydzielała je do odpowiedniej kategorii: jadalny albo trujący, nadający się do odbycia stosunku seksualnego albo nie, wróg albo źródło pożywienia. Druga warstwa wysyłała poprzez system nerwowy polecenie nakazujące ciału zachować się w określony, odruchowy sposób: gryźć, wypluwać, zbliżać się, uciekać lub gonić10.
Wraz z pojawieniem się pierwszych ssaków wytworzyły się najważniejsze warstwy mózgu emocjonalnego. Otaczają one pień mózgowy i wyglądają, z grubsza biorąc, jak nieco nadgryziony od dołu obwarzanek. W owo „nadgryzione” miejsce wchodzi pień mózgowy. Ponieważ ta część mózgu obejmuje niczym pierścień i obrębia pień mózgowy, zwana jest – od łacińskiego wyrazu „limbus” oznaczającego pierścień – układem limbicznym albo rąbkowym. To nowe terytorium neuronów wzbogaciło pierwotny repertuar mózgu o emocje właściwe11. Kiedy ogarnia nas furia, kiedy znajdujemy się w szponach namiętności, kiedy zakochamy się po uszy albo kiedy cofamy się ze wstrętem czy z przerażeniem, to kieruje nami właśnie układ limbiczny.
W trakcie dalszego rozwoju układ limbiczny wytworzył dwa potężne narzędzia: uczenie się i pamięć. Te rewolucyjne zdobycze pozwoliły zwierzęciu na dokonywanie o wiele doskonalszych wyborów sposobów przetrwania oraz na dostosowywanie reakcji do zmiennych potrzeb, a tym samym na wykroczenie poza stały repertuar automatycznych odruchów. Jeśli jakiś pokarm wywoływał chorobę, następnym razem można go było unikać. Wprawdzie na decyzje dotyczące tego, co jeść, a co odrzucić, nadal wpływał w wielkim stopniu lęk, jednak połączenia między płatem węchowym a układem limbicznym wzięły na siebie zadanie rozróżniania i rozpoznawania zapachów, porównując zapach wyczuwany w danej chwili z zapachami odebranymi poprzednio i zapamiętanymi i odróżniając w ten sposób to, co dobre, od tego, co złe. Dokonywało tego węchomózgowie, część układu limbicznego będąca elementarną podstawą nowej kory mózgowej, czyli mózgu myślącego.
Około 100 milionów lat temu mózg ssaków zaczął się rozwijać w przyspieszonym tempie. Na cienkim, składającym się z dwóch warstw komórek podłożu pierwotnej kory mózgowej, która obejmuje okolice kierujące planowaniem, odbieraniem wrażeń czuciowych i koordynacją ruchów, zaczęły się nadbudowywać nowe warstwy, aby na koniec utworzyć nową korę mózgową. W odróżnieniu od starej, dwuwarstwowej kory nowa stworzyła niezwykłe możliwości intelektualne.
Nowa kora mózgu homo sapiens nieporównanie przewyższyła wielkością mózgi innych gatunków, wzbogaciła go też o to wszystko, co jest specyficznie ludzkie. Jest ona siedliskiem myśli i zawiera ośrodki, które gromadzą i interpretują wszystkie informacje zbierane przez narządy zmysłów. Do czucia dodaje to, co o nim myślimy, a jednocześnie pozwala nam żywić emocjonalny stosunek do idei, sztuki, symboli i wyobrażeń.
Podczas długiego procesu ewolucji nowa kora mózgowa pozwoliła na rozumne dostosowywanie się do okoliczności, co bez wątpienia ogromnie spotęgowało zdolność przeciwstawiania się przeciwnościom, zwiększając tym samym prawdopodobieństwo przetrwania i przekazania potomstwu genów zawierających program tych samych obwodów i połączeń nerwowych. Tę większą niż u innych gatunków zdolność przetrwania zawdzięczamy talentowi nowej kory do strategicznego, długookresowego planowania i innym możliwościom umysłu. Poza tym, dziełami nowej kory mózgowej są wszystkie osiągnięcia sztuki, cywilizacji i kultury.
Ta dodatkowa tkanka wzbogaciła nasze życie emocjonalne o nowe odcienie. Weźmy choćby miłość. Struktury limbiczne wytwarzają uczucie przyjemności i popęd płciowy, emocje, które są źródłem pożądania seksualnego i związanych z nim namiętności. Powstanie nowej kory mózgowej i jej połączenia z układem limbicznym umożliwiły wytworzenie się będącej podstawą rodziny więzi uczuciowej łączącej matkę z dzieckiem i skłaniającej ją do długotrwałego opiekowania się nim, co umożliwia rozwój człowieka. (Gatunki, których mózgi nie mają nowej kory, takie jak gady, pozbawione są uczuć rodzicielskich; kiedy ich potomstwo wykluje się z jaj, musi szybko szukać schronienia, aby nie zostać pożarte przez własną matkę.) U ludzi więź łącząca rodzicielkę z dzieckiem motywująca do długiego zajmowania się nim i chronienia go pozwala na znaczne przedłużenie okresu dzieciństwa, podczas którego dziecko dojrzewa, a jego mózg się rozwija.
Kiedy przyglądamy się poszczególnym szczeblom drabiny filogenetycznej, poczynając od gadów, poprzez rezusy, do człowieka, widzimy, jak wzrasta masa nowej kory mózgowej. Temu wzrostowi towarzyszy dokonujący się w postępie geometrycznym rozwój wzajemnych połączeń obwodów mózgowych. Im większa liczba tych połączeń, tym większy wachlarz możliwych reakcji. Nowa kora mózgowa pozwala nie tylko na subtelne i złożone uczucia, ale nawet na możliwość uczuciowego stosunku do tego, co czujemy. W mózgach naczelnych jest dużo więcej nowej kory niż w mózgach innych gatunków, a mózg człowieka zawiera jej jeszcze więcej niż mózgi małp człekokształtnych, co wyjaśnia istnienie dużo szerszego zakresu reakcji emocjonalnych i ich różnorodność. Podczas gdy królik czy rezus ma ograniczony zestaw reakcji powodowanych strachem, większy i bogatszy w nową korę mózg człowieka daje mu szeroką gamę możliwości, w tym możliwość wykręcenia numeru 999. Im bardziej złożony jest system społeczny, tym większe znaczenie ma taka elastyczność reakcji, a nie ma bardziej złożonego systemu społecznego na świecie niż ten, który stworzyli ludzie12.
Jednak te wyższe ośrodki nie rządzą całym naszym życiem emocjonalnym; w kluczowych sprawach serca, a szczególnie w naglących sytuacjach emocjonalnych, ustępują one – rzec można – pierwszeństwa układowi limbicznemu. Skoro tak wiele z wyższych ośrodków mózgowych wyrosło z układu limbicznego albo stało się jego przedłużeniem, to nic dziwnego, że mózg emocjonalny odgrywa kluczową rolę w architekturze całego układu nerwowego. Jako korzeń, z którego wyrósł nowy mózg, okolice emocjonalne połączone są niezliczonym mnóstwem obwodów z wszystkimi częściami nowej kory. Daje to ośrodkom odpowiedzialnym za emocje wielką moc oddziaływania na funkcjonowanie reszty mózgu, z jego ośrodkami myśli włącznie.
[*] Cytat z pol. przekładu Jana Szweykowskiego, Warszawa 1988, s. 65.
[**] Patrz też przypis na s. 67.
Życie jest komedią dla tych, którzy myślą, i tragedią dla tych, którzy czują.
Horace Walpole
BYŁO GORĄCE SIERPNIOWE POPOŁUDNIE owego dnia 1963 roku, kiedy Martin Luther King wygłosił swe słynne przemówienie zaczynające się od słów: „Miałem sen” do tłumu maszerującego w obronie praw obywatelskich na Waszyngton. Tego dnia Richard Robles, doświadczony włamywacz, który został właśnie warunkowo zwolniony z więzienia, gdzie odsiadywał trzyletni wyrok za ponad sto włamań, których dokonał, aby zdobyć pieniądze na zaspokojenie głodu heroiny, postanowił zrobić jeszcze jeden skok. Jak później oświadczył, chciał skończyć z przestępstwami i zacząć uczciwe życie, ale rozpaczliwie potrzebował pieniędzy dla swej konkubiny i ich wspólnej trzyletniej córeczki.
Apartament, do którego włamał się owego dnia, należał do dwóch młodych kobiet – dwudziestojednoletniej Janice Wylie, pracowniczki magazynu „Newsweek”, i dwudziestotrzyletniej Emily Hoffert, nauczycielki szkoły podstawowej. Chociaż Robles wybrał ten znajdujący się w budynku przy eleganckiej Upper East Side apartament właśnie dlatego, że spodziewał się, iż w chwili włamania nie będzie nikogo w środku, zastał tam Wylie. Grożąc jej nożem, związał ją. Kiedy wychodził, wróciła Hoffert. Chcąc bezpiecznie uciec, Robles zaczął ją też krępować.
Jak opowiada po latach, kiedy wiązał Hoffert, Janice Wylie ostrzegła go, że nie uda mu się ujść kary, bo zapamięta jego twarz i pomoże policji go odnaleźć. Robles, który wcześniej przyrzekł sobie, że będzie to jego ostatnie włamanie, wpadł w panikę i stracił zupełnie kontrolę nad sobą. W napadzie szału chwycił butelkę z wodą sodową i zaczął nią tłuc obie kobiety, dopóki nie straciły przytomności, a potem, ogarnięty wściekłością i strachem, zadał im wiele ciosów nożem kuchennym. Patrząc z perspektywy dwudziestu pięciu lat od tamtej chwili na to, co zrobił, Robles biadał: „Dostałem świra. Po prostu zakotłowało mi się we łbie”.
Robles ma mnóstwo czasu na rozpamiętywanie swego czynu i żałowanie tych kilku minut nieopanowanej wściekłości. W chwili pisania tej książki, dobrych trzydzieści lat po tym wydarzeniu, nadal siedzi w więzieniu za podwójne morderstwo.
Takie eksplozje emocjonalne są czymś w rodzaju „porwania” czy „uprowadzenia”[*]