Arcane: Ambessa. Wybrana przez Wilka - C.L. Clark - ebook

Arcane: Ambessa. Wybrana przez Wilka ebook

C. L. Clark

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nieznana dotąd historia z uniwersum Arcane: League of Legends, nagradzanego serialu animowanego Netflixa. Opowieść o tym, jak Ambessa Medarda zdobyła władzę.

Tron należy do niej. I zrobi wszystko, by na nim zasiąść.

Ambessa Medarda: wojowniczka, generał, matka. To kobieta, której należy się bać, a Medardowie w pogoni za chwałą nie mają sobie równych. Ambessa dowodziła armiami i dokonywała podbojów. Zabijała legendarne bestie, a wspinając się po szczeblach hierarchii, była zdolna do największych poświęceń. W końcu jej wysiłki zostały nagrodzone: wkroczyła w krainę śmierci, gdzie w wizji ujrzała siebie na tronie olbrzymiego imperium Noxian.

Jednak zanim stanie na jego czele, musi objąć przywództwo w swoim klanie. Roszczenia Ambessy do tego tytułu są kwestionowane przez jej kuzyna i byłego powiernika, Ta’Fika, który zna krwawe grzechy z jej przeszłości i wie, że nie może pozwolić na jej triumf.

Ambessa i Ta’Fik stoczą walkę o duszę Medardów.

Jednak ich wojna nie rozegra się wyłącznie na polach bitewnych. Córka Ambessy, Mel, potrafi z wdziękiem kruszyć mury ludzkich serc i wykorzysta swoje zdolności, by pomóc matce. Mimo tego w oczach Ambessy Mel jest tylko dzieckiem, któremu brakuje niezbędnych zabójczych instynktów. Mel zaś jest przekonana, że może zostać przywódczynią, która spełniłaby oczekiwania matki – gdyby tylko Ambessa dała jej czas…

Każdy kolejny dzień życia Ambessy staje się coraz bardziej niebezpieczny: rodzina ją zdradza, zewsząd nadciągają wrogowie, a w mroku przeciw niej sprzysięgają się niewidzialne moce… Lecz ona się nie ugnie. Spali cały świat, by zająć należne jej miejsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 443

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Ambessa: Chosen of the Wolf: A League of Legends: Arcane Novel

Copyright © 2025 by Riot Games

All rights reserved

First Edition: February 2025

Simultaneously published in Great Britain by Orbit

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody posiadacza praw. Niniejsza publikacja nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana,

oraz bez podobnego zastrzeżenia nałożonego na kolejnego nabywcę.

Riot Games, League of Legends, L icon są znakami handlowymi i/lub zarejestrowanymi znakami handlowymi Riot Games, Inc. w Stanach Zjednoczonych i/lub w innych krajach. Wszelkie pozostałe znaki handlowe w niniejszym dziele należą do ich poszczególnych właścicieli.

Przekład: Dawid Świąder

Redakcja: Joanna Rozmus

Korekta: Aleksandra Marczuk-Radoszek

Skład i przygotowanie do druku: Martyna Potoczny

Opracowanie wersji elektronicznej: Karolina Kaiser,

Okładka: Greg Ghielmetti i Lauren Panepinto (projekt), Kudos Productions (ilustracja), Minji Kim dzięki uprzejmości Riot Games (ilustracja wewnątrz okładki)

Cover copyright © 2025 by Hachette Book Group, Inc.

Mapa: Tim Paul

Grafiki w książce: dzięki uprzejmości Riot Games

ISBN 978-83-68352-13-9

StoryLight, imprint Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90

insignis.pl, e-mail: [email protected]

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

X, Instagram, TikTok: @insignis_media

Jej sen był zbyt wyraźny, by mógł być tylko snem.

Choć wizja stała się niewyraźna, Ambessa pamiętała jedno: siedziała na czarnym tronie, na szczycie góry… czego? Kamieni? Ciał? Nie wiedziała. Ale wiedziała, że zasłużyła na tron krwią – własną i tych, którzy stanęli jej na drodze. Dar ten podarował jej Wilk, a ona poczuła w nim obietnicę…

Jest twój, o ile jesteś w stanie go zdobyć.

Mojej matce Rachel i mojej macosze Cindy oraz innym kobietom, które mnie znalazły, przygarnęły i pilnowały, abym nigdy nie zboczyła z drogi

Część I

Prolog

Ambessa Medarda zacisnęła dłoń na katarze. Siedziała ciężko na swoim wierzchowcu, patrząc, jak na skalistej plaży południowego wybrzeża wojownicy plemienia Raxii ścierają się z wojskami jej dziadka Menelika. Szczęk ostrzy oraz okrzyki ginących kobiet i mężczyzn mieszały się z szumem wzburzonego morza. Oparła dłoń na ciepłym, niezgrabnie zaokrąglonym brzuchu. Wróciła do Rokrundu, by stoczyć zupełnie inną batalię od tej, która rozgrywała się przed nią.

Raxii byli jednym ze starych noxiańskich plemion, które odmówiły przyłączenia się do imperium Noxusu w momencie jego utworzenia. Trudno było ocenić wyższość roszczeń obu stron do władzy nad Rokrundem. Rodzina Ambessy rządziła nim od stuleci. I chociaż Raxii zwykle kryli się w górach, oni również uważali się za jego prawowitych władców. Teraz zaś postanowili rozstrzygnąć spór siłą. Zgodnie ze zwyczajem Noxian. Rokrund był domem Ambessy i to tutaj narodzi się jej drugie dziecko, nawet jeśli będzie musiała pokonać całą armię, aby tak się stało.

– Żniwiarze Wilka! – Uniosła katar nad głowę, a znajdujące się za nią wojsko wzniosło okrzyki sygnalizujące gotowość. Żniwiarze Wilka byli jej doborowym oddziałem, złożonym z najsilniejszych wojowników wypatrzonych na rozmaitych arenach Noxusu. Raxii będą zbyt zajęci walką z żołnierzami Menelika, by zauważyć szarżującą od północy armię, która zepchnie ich do morza. – Przebyliśmy długą drogę tylko po to, by zastać nasze bramy zamknięte. Dalej, otwórzmy je!

Ruszyli w dół pofałdowanych zboczy, a gromki tętent kopyt zagłuszył swoją mocą ryk spienionego morza.

Pierwszy Raxii rzucił się na Ambessę z uniesionymi wysoko w obu rękach toporami, chcąc zwalić ją z siodła, jednak jej koń sprawnie wyminął atakującego. Cięła przeciwnika w ramię, a ten zawył z bólu, upuszczając oręż. Z rany trysnęła krew. Być może mężczyzna rzucił w stronę Ambessy jakieś przekleństwo, ale jej już tam nie było.

Czas zwolnił. Odniosła wrażenie, jakby od zawsze tu była, stała w tym czerwonym błocie, z obolałymi plecami, ciężko dysząc. W pewnym momencie ściągnięto ją z konia. Ambessa zdołała się uwolnić z wrogiego uścisku, choć w zamieszaniu zwierzę zginęło. Ciężar brzucha dawał się jej we znaki. Z coraz większym trudem stawiała kolejne kroki. Krew spływająca z rozcięcia na czole zalewała jej prawe oko, ograniczając pole widzenia. Nie mogła jednak podnieść ręki, by się wytrzeć. Zacisnęła więc powieki i rozejrzała się lewym.

Gdy tylko się obróciła, poczuła za sobą podmuch powietrza i wykonała unik, padając na kolana. Przed sobą miała już kolejnego wroga. Uzbrojoną we włócznię kobietę o muskularnych ramionach i wściekle obnażonych zębach. Ambessie wystarczyło, że zmaga się z własną furią. Nie po to przejechała taki szmat drogi, żeby teraz patrzeć, jak jej dom wpada w ręce obcych.

Zmusiła ciało do podniesienia się i skoczyła.

Kobieta była szybsza i silniejsza, niż mogło się wydawać. Zbiła mknące w jej kierunku ostrze kataru, po czym błyskawicznie się obróciła. Wykonała zamach drzewcem, celując w nogi Ambessy, ale ta się odsunęła, gotowa do zadania kolejnego ciosu…

Wtem jej ramię zapłonęło bólem i opuściła je do boku. Próbowała się rozejrzeć, ale krew napływająca do oka skutecznie ją oślepiała. Gdyby nie była Medardą, mogłaby poczuć w tej chwili pierwsze ukłucie strachu.

Zamiast tego jednak uniosła katar, aby sparować kolejny cios przeciwniczki. Przesunęła się przy tym w bok, co pozwoliło jej objąć wzrokiem zarówno włóczniczkę, jak i kusznika, który ją zranił. Nie była w stanie unieść ręki przebitej bełtem. Miała jednak trochę czasu, zanim strzelec skończy przeładowywać broń.

Dopadła do włóczniczki, tym razem przełamując jej gardę. Kobieta jęknęła, kiedy katar przebił ją na wylot. Otworzyła usta, jak gdyby zamierzała wyrazić sprzeciw. Ale ze śmiercią nie można się spierać. Ambessa uwolniła ostrze i pchnęła umierającą kobietę na ziemię.

Wtedy usłyszała świst i drugi bełt trafił ją w bok.

„Moje dziecko”, pomyślała najpierw. A potem to poczuła. Ból ramienia był niczym w porównaniu z agonią, która wdarła się w tułów Ambessy. Wżarła się w jej wnętrze. Mimo to ponownie uniosła katar. Chciała ruszyć naprzód, ale straciła równowagę. Kolano ugięło się pod nią i upadła na ziemię. Próbowała zamortyzować upadek rękami, ale jej przebite ramię również odmówiło posłuszeństwa. Z krzykiem uderzyła brzuchem o grunt, po czym przewróciła się na plecy.

Każdy oddech sprawiał jej potworny ból. Nie była w stanie zaczerpnąć powietrza pełną piersią.

Z całych sił starała się pozostać przytomna, ale oczy zachodziły jej mgłą, a świat wokół pochłaniała coraz gęstsza ciemność. Leżący obok trup włóczniczki wpatrywał się ślepo w szare niebo. Wkrótce i Ambessa podzieli jej los.

Nagle ujrzała przed sobą wilka, który trzymając nisko pysk, zaczął ją obwąchiwać. Posłaniec Kindred.

Przybył po nią.

Ambessa kroczy przez mrok, jest już poza polem bitwy, opuściła je. Ociera pokrywającą ją maź. Popłód – to jedyne określenie, jakie przychodzi jej na myśl, choć wie, że doświadczyła właśnie czegoś całkowicie przeciwnego narodzinom. Stąpa po ścieżce ułożonej z masywnych kamiennych bloków. Wokół niej wyrastają szerokie filary z tego samego czarnego kamienia, a salę wypełnia czerwona poświata. Na ścianach wykuto jakieś sylwetki, ale szczegóły są zbyt niewyraźne. Nie wie, gdzie jest, ale wie, co robi. Czeka. Na co? „Nie”, myśli, „na kogo”.

– Halo? – woła. Nikt nie odpowiada. Nie ma echa.

Ciemność przed nią rzednie odrobinę. Ambessa dostrzega w oddali tron, na którym ktoś siedzi.

– Halo! – ponawia wołanie. Ale osoba ta nie odpowiada. Nie niepokojona przez nikogo, Ambessa rusza powoli w jej kierunku.

Nagła eksplozja kamienia po lewej sprawia, że przyklęka na jedno kolano, zasłaniając się rękami. Nie ma jednak żadnego wroga. Spośród gruzów wyłania się postać, która lewitując, mija ją i dołącza do innych podobnych sobie. Ambessa dostrzega między nimi siebie, w samym środku.

Obserwuje tę drugą Ambessę, oddzieloną od niej, tańczącą w sali wraz z innymi, zatraconą w poczuciu własnego ciała, jego siły, piękna, pragnień oraz wspaniałości pożądań otaczających ją postaci. Po to właśnie jest ciało. Tym właśnie jest ona. Stopy niosą ją bliżej. Chce do nich dołączyć. Wyciąga dłoń i…

„Nie”.

Nie po to tu jest. Wie to w głębi ducha. Czuje ukąszenie straty. To życie się skończyło. To ciało. Wie już, gdzie się znajduje. Volrachnun. Miejsce, gdzie Wilk przyjmuje po śmierci wielkich wojowników.

Ambessa trzyma ręce przed twarzą. W tym półcieniu bardziej je czuje, niż widzi. Ich pewność. Ich siłę. Wciąż należą do niej.

– Kim jesteś? – woła w kierunku tronu, odwracając się od wizji własnej ekstazy. – Czego ode mnie chcesz?

Chcąc się doń zbliżyć, przyspiesza, prawie biegnie. Żałuje, że nie ma przy sobie broni. Jej ręce wciąż należą do niej, ale czuje się naga, nieuzbrojona i pozbawiona pancerza. Jest naga.

Wtem, jak gdyby zgodnie z logiką tego wyśnionego świata śmierci, na ciele Ambessy pojawia się ubranie: szarfa narzucona na jedno ramię, napierśnik odsłaniający brzuch oraz spódnica bojowa ze złoconymi nabiodrkami.

Wie, że przy tronie znajdzie swój cel. Idzie więc dalej…

…ale zatrzymuje ją kolejna scena. Tym razem widzi młodą Ambessę, dziecko, trzymającą na rękach jagnię. Nie pamięta, by kiedykolwiek nosiła tak owieczkę, a mimo to obraz ten wydaje się jej znajomy. Jest taka młoda, taka niewinna… Kiedy ostatni raz była tak niewinna? Nie wie i żałuje tego, odczuwa ten brak niczym wyrwę w duszy.

Podchodzi do tej mniejszej wersji siebie i widzi, że towarzyszą jej wierne smocze ogary, Hart i Żar. Nie odstępowały jej na krok, aż do ostatniego dnia ich żywota. Ta strata jest bardziej namacalna – bezpośrednio czuje wywołany nią ból. A także ten po stracie przyjaciółki, która mogłaby z nią tutaj być.

Ambessa rozgląda się za nią, ale ponownie widzi tylko tron. Choć jest już bliżej, nadal nie rozpoznaje siedzącej na nim postaci. Tym razem jednak nie ma już pustych rąk. Trzyma w nich dwa półksiężycowe ostrza, które mienią się w ciemności złotym blaskiem, takim samym jak jej pancerz.

Ściąga brwi. Pancerz. Broń. Na co jej one, jeśli nie ma z kim walczyć? Wzmaga czujność i ostrożnie sunie ku tronowi.

Choć droga do niego powinna być krótka, nieustannie zakłócają ją wizje przedstawiające chwile, które pamięta, a także takie, których w ogóle nie rozpoznaje.

Młoda Ambessa na polu walki, trzymająca miecz zabitej przeciwniczki.

Ambessa i Azizi bawiący na kolanach swoje pierwsze dziecko i tulący Kino do piersi.

Ta’Fik i Zoya otoczeni przez smocze ogary.

Ta’Fik i Ambessa otoczeni przez smocze ogary.

Starsza Ambessa na wielkim tronie z młodą kobietą i młodym mężczyzną po bokach.

Ambessa i owa młoda kobieta stojące naprzeciwko siebie, gotowe stoczyć ze sobą walkę.

Całe życie – przeżyte i nieprzeżyte – które Ambessa musi jednak ominąć. Odciąga się od obrazów ze swojej przeszłości i od wizji przyszłości, która nigdy nie nadejdzie. Nie nadejdzie, ponieważ ona nie żyje.

Stoi u dołu schodów zwieńczonych tronem.

Zadziera głowę. Nie powinna być zaskoczona, a mimo to jest.

Bo siedząca tam wysoko na tronie postać to ona.

Przepełnia ją duma. Oto dokąd zaprowadziła ją odwaga. Robi pierwszy krok w kierunku podestu, ale jej bosa stopa nieruchomieje.

– Musisz zasłużyć.

Głos dobiega jednocześnie zewsząd i znikąd, napierając na jej uszy i odbijając się echem w jej głowie. Dwa głosy przemawiające razem, niski i wysoki, łagodny i stanowczy.

– Jak? – pyta.

– A jak myślisz?

Z cieni wyłania się dwugłowa istota, idzie na dwóch nogach zakończonych kopytami. Opuszcza głowę o bujnej grzywie, jakby obwąchiwała Ambessę. Ma czworo uszu, dwoje nastroszonych jak u wilka i dwoje zwisających bezwładnie aż do szczęki.

Kindred.

– Dowiodłam swojego męstwa w walce, czyż nie?

Być może to impertynenckie pytanie z jej strony, ale przecież tron ma na wyciągnięcie ręki. Znalazła się w Volrachnun. Co jeszcze musi zrobić, aby dowieść swojej wartości?

– Zasłużyłaś na miejsce w Volrachnun – odpowiadają bliźniacze głosy. – Ale czy zasłużyłaś na miejsce w legendzie?

Ukazują jej amulet, lewitującego trójgłowego wilka, który wiruje powoli między nią a istotą.

Ambessa chce po niego sięgnąć, ale Kindred cofają go gestem.

– Musisz przejść próby.

Ambessa zaczyna tracić cierpliwość.

– Przejdę każdą próbę, przed jaką mnie postawicie.

Choć uśmiech jest czymś obcym obliczom Kindred, Ambessa wyczuwa w nich rozbawienie.

Nagle stoi na wielkiej arenie otoczonej ze wszech stron trybunami, z których obserwuje ją publika. Dostrzega jednak, że obserwatorzy są uzbrojeni i odziani w pancerze. To jej widownia, a zarazem jej rywale. Wie to, choć żaden z nich ku niej nie zmierza.

Słyszy za sobą zgrzyt metalu.

Przed nią staje potężny wojownik w złotej zbroi. Pancerz osłania jedynie jego ramiona i górną część torsu. Rękawice, nagolenniki, buty, hełm – wszystko złote. A na plecach płaszcz barwy świeżo przelanej krwi. Oto kraina bohaterów. Ambessa czuje się bezbarwna w porównaniu z nim.

Po tronie nie ma ani śladu, ale ona rozumie.

– Musisz zasłużyć – powtarza głos. Głosy.

Ambessa naciera na skrytego za tarczą wojownika, zadając cios półksiężycowymi ostrzami, ale nagle Tarczownik pojawia się za nią. Powalona pchnięciem, toczy się po ziemi niesiona siłą pędu.

Tłum domaga się jej krwi, krwi Tarczownika, krwi wszystkich i czyjejkolwiek, a ona im ją da – albowiem do tego właśnie służy ciało. Botaka jest jej natura!

Ambessa uchyla się przed włócznią przeciwnika i wyprowadza kolejne ciosy, które ten blokuje, po każdym zaś bloku następuje jej kontra. Nachodzi ją myśl, że są sobie równi, ona i ów legendarny wojownik.

Nie ma jednak czasu, by sobie gratulować. Tarczownik uderza ją hełmem w twarz, na co ona cofa się chwiejnie. Znowu pchnięcie włócznią, jednak tym razem Ambessa unika go, wykonując przewrót po ziemi. Uświadamia sobie, że może to zrobić, ponieważ jej brzuch jest dostatecznie mały. Gdzie się podziało jej dziecko? Ale nad tym też nie może się teraz głowić. Wyskakuje wysoko, żeby zaatakować z góry niczym błyskawica.

On zaś chwyta ją i ciska z hukiem o ziemię. Ostrze wypada jej z ręki.

„A więc to jest śmierć?”,myśli. Słyszy jednak owacje. Brzmią ponuro, jak żałobne zawodzenie. Jak okrzyki jej dziadka Menelika na placu treningowym, ponaglającego ją, by się podniosła.

Ktoś ją obserwuje. W ich głosach niesie się echo słów dziadka.

„Wstawaj”.

Leżąc na plecach, Ambessa spogląda na Tarczownika. Choć nie widzi jego twarzy, czuje na sobie pozbawione emocji spojrzenie. Pomimo urazów przewraca się na brzuch.

Jeszcze nie skończyła.

Podnosi się na czworaka. Chwyta upuszczone ostrze i opierając się na kolanie, wstaje. Wszystkie rany, jakie dotąd odniosła, otworzyły się ponownie, uwalniając potoki krwi. Tarczownik zbliża się, ale teraz towarzyszą mu kolejni wojownicy i wspólnie oskrzydlają Ambessę: zabójczyni dzierżąca bliźniacze sztylety, osłonięta złocistym napierśnikiem, posągowy mężczyzna z szepczącym ramieniem, odziany w czarny płaszcz z kruczych piór, o błyszczących złotem naramiennikach, oraz wielu, wielu innych. Idą po nią.

Ale to jeszcze nie koniec. Bo ona przecież stoi. Jest gotowa się z nimi zmierzyć.

Ze skinieniem, które Ambessa odbiera jako wyraz szacunku, Tarczownik opuszcza broń. Jego złota tarcza się chowa.

– Co to ma być? – pyta go.

On jednak nie odpowiada. Żaden z owych bohaterów się nie odzywa. Ambessa robi więc krok w ich kierunku…

…i zbliża się o kolejny stopień do tronu. Znowu znajduje się w owej mrocznej sali z kamienia, wypełnionej wspomnieniami.

Tron jest pusty. Ambessa wspina się ku niemu, ale wtem na jej drodze ponownie stają Kindred.

– Przeszłam waszą próbę. Wasi bohaterowie pozwolili mi iść dalej.

– Jedną próbę – zaznacza Kindred. – Od dawna wiemy, że jesteś gotowa zabijać, Ambesso, przywódczyni rodu Medardów. Twoje próby jeszcze się nie skończyły! – Głosy splatają się w przenikliwym skrzeku, niosą się echem, na przemian tworząc i zakłócając harmonię swego wspólnego brzmienia.

Ambessa wzdryga się i zasłania uszy.

– Zatem podejmę się ich! – krzyczy w mrok.

Nagle nie otacza jej już ciemność. Jedyną pozostałością po mrocznej sali jest echo:

– Przelejesz krew innych, lecz jaka będzie twoja własna ofiara? Jaką część swojego serca jesteś gotowa poświęcić?

Ambessa odwraca się, by spojrzeć na Kindred, ale ich tam nie ma.

Przed nią jaśnieje ścieżka skąpana w pustynnym słońcu. I ludzie, całe zastępy ludzi o twarzach skrytych pod maskami – opłakują ją. Śpiewają, szlochają i krzyczą, a ona czuje ich żal. Ale nie wszyscy rozpaczają. Są też inni, okryci postrzępionymi szatami wędrowców. Kłębią się wokół niej, potrząsając dziko kończynami. Jedyna przestrzeń, w jakiej może się poruszać, to ta, którą jej zostawią, więc Ambessa przemieszcza się w jej obrębie i idzie tam, gdzie ją prowadzą. Niebiańscy bębniarze wybijają z góry rytm jej kroków.

Na rękach niesie złote jagnię. Jest twarde, zimne i wykonane z wielu elementów. Jest w nim coś znajomego.

– Co to? – pyta. Skąd się wzięło?

Nie ma odpowiedzi, jedynie poczucie, że to coś cennego, należącego do niej, co musi chronić bez względu na wszystko.

Ambessa z trudem kroczy przed siebie, nie wiedząc, czego szuka, odpychając wyjące do niej istoty o pozbawionych oczu twarzach, niebieskiej skórze i ustach tak szerokich, że mogłyby pochłonąć jagnię, które tuli do piersi. Opuszcza głowę, chcąc osłonić owieczkę i siebie przed kakofonią wypełniającą tę oślepiająco jasną pustynię.

Boi się. Od dawna nie czuła takiego strachu.

Daj mi to.

Słowa przylatują do niej, na co ściska jagnię mocniej.

Puść.

– Nie – szepcze, kręcąc głową.

Zawodzący żałobnicy w nędznych szatach napierają z coraz większą siłą, aż Ambessa upada na kolana. Jagnię wydaje się drżeć. Jak miałaby je puścić? Przecież jest jej częścią. Należy do niej. Choć wykonano je z metalu, jego wielkie, ciemne oczy emanują ciepłem i serdecznością. Trzeba je chronić.

Ale echo ostatniego pytania Kindred wraca do niej.

Ofiara.

Ambessa unosi owieczkę i ją puszcza.

Jagnię wznosi się, a ona momentalnie żałuje, że je wypuściła. Wisi nad nią i nad pozostałymi. Jest już poza jej zasięgiem. Nigdy go nie odzyska. Słońce parzy skórę Ambessy mocniej. Białe owijki, które ma na sobie, nie chronią przed spiekotą. Szaleńczy taniec przewodników przybiera na intensywności. Zacieśniają wokół niej krąg. Bębnienie zagłusza bicie jej serca. Jej własne krzyki toną w rozpaczliwym zawodzeniu.

Jagnię wznosi się ku pyskowi wielogłowego wilka. Ambessa go pamięta. Amulet wirujący przed Kindred, ofiarowany jej. Jagnię zostanie pożarte, chyba że sama je ocali.

Puść.

„Ale nie mogę”,myśli.

Musisz.

Jagnię wreszcie znika, a wilcze głowy obnażają kły. Ambessa krzyczy za pożeranym jagnięciem, wrzeszczy tak samo jak ci, którzy ją opłakują, paznokciami drapie twarz aż do krwi, ale nie zważa na to. Coś odeszło, ktoś odszedł, wszystko, co znała…

– Ofiara – mówią bliźniacze głosy Kindred.

Ambessa znajduje się w ciemnej sali Volrachnun, przed Kindred, którzy oferują jej wszystko, czego pragnęła najbardziej. Wyciąga ku temu ręce, choć jest bezkształtne i niematerialne – jaka będzie cena?

– Zapłacę – mówi. Jest gotowa zapłacić tyle, ile będzie trzeba.

Zaciska dłoń na wielogłowym wilku, a jej żyły jaśnieją czerwienią niczym pęknięcia wulkanu u progu erupcji. Pali. To agonia.

Gdy przenika przez nią światło Kindred, Ambessa krzyczy i po raz pierwszy rozumie, co takiego jej oferują. Możliwość. Przyszłość: siedzi na kamiennym tronie z mieczem u swego boku. Oto jej przeznaczenie. Jeśli wróci, może je pochwycić.

Lub zginąć. Może zająć swoje miejsce tutaj, pośród bohaterów. Może stanąć na arenie, ramię w ramię z Tarczownikiem, obleczona w legendarny pancerz, ze złotą maską lwa, burzą białych włosów powiewających niczym grzywa i złotym naszyjnikiem. Wojownicy poszliby za nią, a ona poprowadziłaby ich na polowanie mistrzów. Polowanie wybranych.

Od zawsze tego pragnęła – zginąć śmiercią wilka. Stać się godną Volrachnun. I oto stoi przed nią otworem.

Zasłużyłaś.

Będzie kroczyć wraz z nimi… w jej brzuchu pulsuje żar… w tej krainie bohaterów… ma płaski brzuch, a nie powinien taki być… na zawsze z tymi, którzy przeszli próby Wilka… światło, białe światło, pulsowaniu towarzyszy bolesny skurcz… jej zwycięstwo jest już pewne, tutaj w Volrachnun…

Ambessa obudziła się nagle z pięknego, acz strasznego snu. Wydawało jej się, że w oddali zauważyła ogon wilka niknącego we mgle, która powoli wznosiła się nad plażą. Skurcz. Odnalazła bełt, który ją powalił – „Zabił mnie?”. Palcami namacała grot. Tkwił głęboko, ale raczej nie miał zadziorów. Wspomnienie snu dodało jej sił, więc zacisnęła zęby i bez najmniejszego jęknięcia wyciągnęła pocisk.

Musiała jak najprędzej wrócić do Cytadeli Rokrund. Zaczął się poród.

Z niemałym trudem wstała. Podtrzymując brzuch jedną ręką, a drugą uciskając ranę, ruszyła pokrytą trupami skalistą plażą. Morze uspokoiło się wraz z końcem bitwy. Nie była pewna, która strona wyszła z niej zwycięsko. Ciała poległych leżały zmieszane, ale mury cytadeli nadal stały.

Obejrzała się przez ramię w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu wilka. Była pewna, że go widziała. Jej sen był zbyt realistyczny, zbyt żywy, by mógł być tylko snem. Choć wizja zaczęła się już rozmywać, Ambessa pamiętała jedno: siedziała na czarnym tronie, na szczycie góry… czego? Kamieni? Ciał? Nie wiedziała. Ale wiedziała, że zasłużyła na tron krwią – własną oraz tych, którzy stanęli jej na drodze. Ofiarował jej go Wilk, a ona poczuła w tym darze obietnicę…

„Jest twój, o ile jesteś w stanie go zdobyć”.

Rozdział 1

Piętnaście lat później

Ambessa wstała, wysuwając katar z ciała binańskiego kapitana. Krew ściekała z ostrza na skórzany pancerz zabitego. To on rzucił jej wyzwanie, kiedy przybyła. Pierzasty czub jego hełmu mienił się pięknym gradientem barw i żywo powiewał na wietrze, gdy mężczyzna wykrzykiwał rozkazy swoim podwładnym – podobnym mu wiernym żołnierzom rodu Binanów – w położonej niedaleko Kumangry fortecy będącej jednocześnie pałacem. Teraz jednak pióra leżały nieruchomo, przybrawszy czerwonobrązowy kolor ziemi, na której stoczyła się bitwa.

Powinien był się poddać.

Zamiast tego zmarnował życie swoje i swoich ludzi, próbując zapobiec nieuchronnemu zwycięstwu Ambessy. W wyniku tego podboju uzyskała ona terytoria na wschodzie, a być może także połączenie z Ionią za pośrednictwem rodu Binanów. Chciała, żeby Darkwill był jej dłużnikiem, kiedy pewnego dnia stanie się matriarchinią rodu Medardów. Zamierzała jak najszybciej pokazać mu, co ma do zaoferowania, aby przekonał się, że jest niezbędna. A potem być może… Ambessa przepędziła myśli o odległej przyszłości. Najpierw musiała uporać się z teraźniejszością.

Tymczasem jej wojsko spędziło tych, którzy byli mądrzejsi od swojego kapitana. Spętanych jeńców ustawiono w bujnej trawie na zewnątrz głównej części pałacu. Wnikająca do jego wnętrza droga z żółtobrązowego kamienia usłana była trupami, na które pojmani popatrywali ze strachem. Przeważnie jednak wiedli wzrokiem za Ambessą.

Sam pałac przypominał bardziej dżunglę niż budynek, gdyż otaczały go drzewa. Nie iglaste, jakie porastały góry w Rokrundzie, z którego pochodziła Ambessa, ani nie palmy charakterystyczne dla Bel’zhun, skąd przybyła wraz ze swoją armią. Były to okazałe drzewa o zwisających gałęziach, które wręcz ociekały pnączami.

– Ambesso.

Odwróciła się w kierunku, z którego dobiegł głos. Rictus, jej zastępca, zbliżał się, prowadząc za ramię młodą kobietę. Traktował ją z wyczuciem, ale mimo to bił od niej strach. Jej twarz zdobiła biżuteria w postaci płaskich dysków połączonych czarnymi sznureczkami.

Ambessa spojrzała dziewczynie w szeroko otwarte oczy.

– Należysz do Binanów?

– Tak – potwierdziła. – Jestem lady Mion z rodu Binanów.

Według źródeł Ambessy ziemie tego rodu porośnięte były bujną zielenią. Tutejsze egzotyczne owoce stanowiły chodliwy towar w całym Noxusie. W dodatku jego usytuowanie pozwalało unikać myt, jakie władze Piltover nakładały na towary spławiane tamtejszym kanałem. Sam ród Binanów szczycił się długą historią i pokaźnym bogactwem, aczkolwiek jakiś czas temu jego członkowie opuścili Ionię z powodów, których Ambessa jeszcze nie znała. Ale wkrótce pozna.

– Pani generał! – Rozległ się nagle świdrujący krzyk. Do Ambessy podbiegła posłanniczka i opierając się jedną ręką o kolano, podała jej zapieczętowany list. – Pilna wiadomość z Bel’zhun.

Ambessa była gotowa wydalić dziewczynę z oddziału za przerwanie jej rozmowy, ale słysząc nazwę miasta, porzuciła ten zamiar. Bel’zhun. Jej córka była tutaj, bezpieczna, ale syn, Kino, przebywał właśnie tam z ich ojcem, Azizim – mieli nadzorować zawarcie pewnych umów handlowych. Pieczęć listu przedstawiała gwiazdę Medardów, której ramiona wskazywały cztery kierunki świata. Ambessa zerknęła na Rictusa i drżącą lady Mion. Odwróciła się do nich plecami i otworzyła list.

Przebiegła oczami po treści i wciągnęła gwałtownie powietrze, ledwo zdoławszy ukryć swoją reakcję. Przeczytała jeszcze raz, wolniej, i poczuła dziwny ucisk w żołądku. Złożyła list, po czym oddała go posłanniczce.

– Schowaj to w moich rzeczach. – Głos Ambessy nie zdradził jej emocji.

Spojrzała na lady Mion.

– Gdzie reszta twojej rodziny?

– Ojciec nie żyje, a matka jest już w podeszłym wieku. Opiekuje się nią moja siostra – wyjaśniła. Choć jej głos brzmiał łagodnie, usta miała napięte. – Sama zarządzam włościami.

– Znaleźliśmy też… więźniów – oznajmił Rictus z wymowną pauzą.

Ambessa pozwoliła, by jej wzrok zawisł przez chwilę na dziewczynie, po czym rzekła:

– Zabierz mnie do nich.

Rictus przekazał szlachciankę dwójce żołnierzy, a następnie zaprowadził Ambessę do pałacu. Gmach miał swoje lata, wszak Binanowie rezydowali tu od pokoleń. Niektóre z drzew pielęgnowanych przez nich w kamiennych murach przewyższały wiekiem nawet Ambessę. Mijane komnaty pozbawione były jakichkolwiek wspaniałości, toteż na ogół wydawały się nieciekawe. Ale jedna przykuła jej uwagę – wypełniona w całości księgami i zwojami. Zapewne biblioteczka lub czyjś gabinet. Ambessa odnotowała w pamięci, by później wydać rozkaz zabrania zbiorów do Bel’zhun. Rictus zatrzymał się na końcu holu, przed wejściem do kolejnego pomieszczenia. W odróżnieniu od pozostałych części pałacu, oświetlonych zakręconymi kinkietami, tutaj panował półmrok. Zbliżyli się do drzwi, które wcześniej wyważył ktoś z ludzi Ambessy, o czym świadczył rozbity zamek.

Wewnątrz siedziała grupa skutych vastajów o brudnej sierści, oklapłych piórach lub wyblakłych łuskach. Sądząc po fetorze, który buchnął z celi, gnili tu od dawna. Ambessa skrzywiła się, czując nieznośny smród. Kiedy weszła, tamci obrzucili ją nieufnymi spojrzeniami. Jeden wpatrywał się w nią szczególnie uważnie swoimi kwadratowymi źrenicami.

Skinęła na niego.

– Ty. Co tu robicie?

– Jesteśmy więźniami Binanów – odparł mrukliwym głosem. Rogatą głową wykonał przy tym ruch, jak gdyby gotów był przebić jakiegoś Binana na wylot, jeśli miałby ku temu okazję.

Ambessa zerknęła na Rictusa, który tylko wzruszył masywnym ramieniem.

– Dlaczego?

– Bo mamy dość tego, że Ionianie zabierają nasze domy.

Ach. Ambessa zaczynała rozumieć, że ta sytuacja stwarzała nowe możliwości. Szczególnie teraz, kiedy jej dojście do władzy było tak boleśnie blisko.

– Jeśli was uwolnimy, przysięgniecie wierność Noxusowi.

Vastajanin przełknął ślinę i wyprostował się, a ruchy jego ogona, choć powolne, zdradzały napięcie.

– Dobijemy targu z Noxusem.

Ambessa zmrużyła oczy.

– Jakiego?

– Ionianie wysysają magię z naszych lasów. Im słabsze stają się nasze ziemie, tym słabsi stajemy się również my. Zostawiono nas z niczym. Ludzie Binanów pojmali mnie w Ionii, kiedy próbowałem… – Pokręcił pokrytą sierścią głową, a jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia. – Próbowaliśmy walczyć, ale coś… coś się z nami dzieje. Nie jesteśmy już tak silni jak dawniej. Jest nas mniej. Ale z pomocą Noxusu dalibyśmy im radę. Odzyskalibyśmy, co nasze.

– Wprowadzilibyście Noxian do Ionii? – Ambessa wiedziała, jak niedostępne były te wyspy. Według pogłosek tamtejsza ziemia to żywy organizm, który świadomie daje odpór wszelkim najeźdźcom. Coś niespotykanego, tego rodzaju surowa magia potrafiła przyprawić o dreszcz nawet najdzielniejszych, najbardziej doświadczonych żołnierzy.

– Jeśli dzięki temu odzyskalibyśmy domy.

Ambessa kiwnęła powoli głową. Ionia. Leżące za morzem, nietknięte wyspy, kuszący owoc tuż poza zasięgiem Darkwilla. Jego największa ambicja. Na wieść od swoich zwiadowców o dawnym iońskim rodzie zamieszkującym ten kraj Ambessa sama przybyła niezwłocznie. Wciąż bowiem inspirowała ją wizja, której doświadczyła w Rokrundzie, kiedy zginęła – czy raczej otarła się o śmierć. Przysłany z domu list spowodował zaś, że sprawa ta stała się dla niej jeszcze pilniejsza. Wielki Generał Darkwill z przyjemnością wysłucha tego, czego się tu dowiedziała. Kiedy Ambessa zajmie swoje należyte miejsce na czele rodu Medardów, poczyni tym samym wielki krok ku realizacji swego ostatecznego celu.

– Dobrze. Zaprowadzę was do Wielkiego Generała Darkwilla, a wy przysięgniecie lojalność Noxusowi. Zabierzemy was do domu.

Zanim to jednak nastąpi, musiała wrócić do Bel’zhun.

Menelik jest ranny, Ambesso.

Prawdopodobnie nie przeżyje.

Wracaj prędko.

Wrócić do Bel’zhun, gdzie jej dziadek z racji okoliczności będzie zmuszony wyznaczyć swojego następcę. A to oznaczało, że Ambessa musi przygotować również własnego dziedzica.

Zatrzymała się w głównym holu i popatrzyła w kierunku okazałego tronu, który stał na podwyższeniu. Wnętrze sali tronowej spowijał półmrok, zaciągnięte zasłony skutecznie blokowały promienie wschodzącego słońca. Pomieszczenie zacieniały też sięgające sufitu drzewa, które rosły przy kamiennych filarach. Wykonany z kamienia tron był uszkodzony, a jego bladą, prążkowaną powierzchnię pokrywała krwawa smuga.

– Rictusie, gdzie jest Mel?

– Udała się… porozmawiać z Binanami, generale. – Uniósł porozumiewawczo brew, jakby pytał, czy ma ją powstrzymać.

Ambessa westchnęła.

– Poślij po nią. I po lady Mion.

Nadszedł czas, aby Mel poznała, co to śmierć.

Stojąca na zewnątrz Ambessa obserwowała ukradkiem, jak Mel wchodzi do sali tronowej i przygląda się zniszczeniom. Zwałom kamienia odłupanego za pomocą czarnego prochu – specjalności Rokrundu. Plamom krwi na ścianach, filarach i podłodze. A także drzewom, które pomimo zawieruchy wydawały się nietknięte. Dziewczyna pochłaniała wszystko wzrokiem. Miała piętnaście lat. Najwyższa pora, by odbyła tę lekcję. Ambessa dała jej chwilę na przemyślenia, po czym dołączyła do niej.

Mel odwróciła się, słysząc kroki matki.

– Kiedy miałam dziesięć lat – odezwała się Ambessa – twój dziadek przyprowadził mnie na pobojowisko po bitwie pod Hildenard. Obiecał mi złotą monetę za każde zebrane po poległych ostrze. Powiedział, że potrzebujemy stali. – Kawałek ukruszonego filaru spadł z trzaskiem na podłogę. – Wiedziałam jednak, że kłamał. Chciał jedynie, abym oswoiła się ze śmiercią.

Mel zmarszczyła czoło.

– Kino mówi, że wojna to błąd w sztuce rządzenia.

Ambessa miała ochotę prychnąć z irytacji, ale się powstrzymała.

– Twojemu bratu wydaje się, że rozwiąże wszystkie problemy słowami. Uważa się za lisa pośród wilków. Wiedz jednak, dziecko, że jeśli chcesz przetrwać na tym świecie, musisz nauczyć się być lisem i wilkiem jednocześnie.

Mel zamyśliła się, spoglądając na tron. Ścianę za nim pokrywało pęknięcie, jakby coś uderzyło w nią z ogromną siłą.

– Pomalujemy ściany na złoto. Sprowadzimy kryształowe żyrandole. Doradcy będą wchodzić tędy. – Podchodząc do tronu, Mel wskazała boczne wyjście. – Ale regentka będzie korzystała z własnego tajnego wejścia.

Ambessa poczuła przypływ nadziei.

– Powinna mieć dobrotliwą, pucołowatą twarz – ciągnęła Mel, wiodąc dłonią po uszkodzonym siedzisku. Wydawała się nieporuszona pokrywającą je krwią. – Czarować poddanych swoją bystrością, ale jednocześnie być uległa, byśmy mogli urabiać ją wedle własnego uznania.

Ambessa wyobraziła sobie scenę opisywaną przez córkę. Już w tak młodym wieku Mel emanowała dostojeństwem i doskonale rozumiała, jak ważna jest prezencja. Suknia ze stójką i ostro zakończoną broszką na piersi pasowała jej idealnie. Dziewczyna wręcz olśniewała elegancją. Złotą spinkę we włosach nosiła niczym koronę. Do perfekcji opanowała jedną z najtrudniejszych zasad kodeksu ich rodu: „Cięty język jest równie cenny jak stalowe ostrze”

– Być może mogłaby to być moja córka.

Piwne oczy Mel rozszerzyły się w zdumieniu. Pierwsza oznaka szoku, jaką pokazała po sobie od przybycia na to pobojowisko, będące jeszcze niedawno pałacem.

– Dałabyś mi tron?

– Dziecko, podaruję ci świat, jeśli dowiedziesz, że go udźwigniesz.

Na znak Ambessy żołnierze wprowadzili lady Mion. Jasne promienie porannego słońca podkreślały sylwetkę młodej kobiety. Wyglądała, jakby domyślała się, co ją czeka, po jej wcześniejszym oporze nie było śladu. Świadoma porażki, trzymałą głowę zwieszoną. Czarne kamienie stroika opadały jej na twarz, a z szyi na grubym łańcuszku zwieszał się wisiorek, wykonany chyba z jakiejś kości, zdobny koralami i turkusowymi kamykami. Tak osobliwa błyskotka raczej nie znalazłaby nabywcy w Noxusie, ale gdzie indziej ktoś może by się na nią skusił. Zieleń jej sukni licowała z drzewami w sali tronowej.

– Co z nią zrobimy? – spytała Ambessa.

Oczy Mel zeszkliły się na widok cierpienia binańskiej szlachcianki. Lady Mion popatrzyła na nią z żalem. Ambessa nadal wyczekiwała odpowiedzi.

– Nie sprawi nam problemów – oświadczyła Mel. – Skonfiskuj jej dobytek i wyślij ją do którejś z odległych kolonii.

– Jest symbolem dawnej władzy. – Ambessa chwyciła lady Mion za podbródek. Włosy dziewczyny kleiły się od potu i czuć było od niej strach. Choć jej majątek nie był zbyt okazały, Ambessa postanowiła dać lekcję córce. – Zabij ją teraz, a zginie tylko jedna osoba. – Puściła gwałtownie dziewczynę. – Pozwól jej żyć, a może będziesz musiała zgładzić tysiące.

– Możemy pokazać tutejszym, że jesteśmy łaskawi! – W lekko uniesionym głosie Mel prawie dało się słyszeć desperację. Ponownie spojrzała na szlachciankę. Mion z rodu Binanów patrzyła na nią błagalnym wzrokiem. Miała niemal identyczne zielonopiwne oczy jak Mel.

Ambessa zwróciła się w stronę córki. Za późno uświadomiła sobie swój błąd. Lady Mion była w zasadzie rówieśniczką Mel, przez co ta poczuła z nią silną więź.

„Nadal jednak powinna być w stanie zrobić to, co należy”.

Ale najwyraźniej nie była.

Dobywszy kataru, Ambessa błyskawicznie się obróciła i poderżnęła dziewczynie gardło.

– Wilk nie zna litości.

Młoda kobieta upadła.

Rozdział 2

Ambessa wkroczyła ponownie na terytorium noxiańskie przez Noxtoraa po wschodniej stronie Bel’zhun. Wielki kamienny łuk nie tylko wskazywał drogę podróżnym, lecz także przypominał im, po czyjej ziemi stąpają. A gdyby to nie wystarczyło, wzdłuż drogi rozwieszono czerwone sztandary z godłem imperium i wąskie czerwone proporce na drzewcach, znaczące odległość aż do samego miasta.

Bel’zhun tętnił życiem, lecz Ambessa poprowadziła swą armię z dala od centrum. Wolała ominąć zatłoczone, wąskie uliczki pełne targujących się ludzi, naciągaczy oraz zwierząt jucznych i pociągowych. Opuściła pałac Binanów z wielkim pośpiechem, aby jak najszybciej przepłynąć wąski kanał.

Posępna posiadłość, do której wróciła, mocno kontrastowała z jej poczuciem zwycięstwa. Podobnie zresztą jak dręczący ją żal. Pomimo słonecznej pogody, która normalnie zachęcałaby do przechadzek i zabaw w ogrodach, wewnątrz murów oraz na przyległych do rezydencji terenach panowała grobowa cisza. Ambessa poleciła jednemu z młodszych żołnierzy odprowadzić jej konia do stajni, pozostałym zaś wrócić do koszar. Około tysiąca Żniwiarzy Wilka i Pięści rozproszyło się momentalnie. Tylko Mel i Rictus towarzyszyli jej dalej.

Wszedłszy do głównej części rezydencji Medardów w Bel’zhun, Ambessa westchnęła. To miejsce różniło się znacznie od ich rodzinnej siedziby w Rokrundzie. Skupisko budynków otaczał pozbawiony bram mur, którego szczyt zakrzywiał się niczym ścięty, ostro zakończony półksiężyc. Styl ten nawiązywał do pałaców shurimskich watażków, którzy tu dawniej rządzili. Załomy muru zwieńczone były ciosanymi kamieniami, kojarzącymi się z haczykowatym dziobem pustynnego orła. Boki centralnego budynku zdobiły wycięte z jasnego piaskowca kolumny wzorowane na noxiańskich, a na jego szczycie znajdowała się kopuła barwy morza. Samo domostwo było dość obszerne, by pomieścić dowolną liczbę odwiedzających je Medardów – a zważywszy na ostatnie wieści, będzie ich tu pewnie spore grono.

Mel szła sztywno obok matki. Zamknęła się w sobie po tamtym nieudanym sprawdzianie. Z tego też względu podróż powrotna była wyjątkowo niekomfortowa, delikatnie mówiąc. I choć Ambessa starała się wytłumaczyć córce, jak bardzo niekomfortowa jest władza, Mel nie chciała jej słuchać.

Kiedy weszły do głównej sali recepcyjnej, odniosły wrażenie, jakby znalazły się pod ciężkim ostrzałem. W przestronnym, przewiewnym pomieszczeniu tłoczyli się noxiańscy dostojnicy, w tym członkowie rodu Medardów, którzy przybyli złożyć hołd wielkiemu przywódcy. Ambessa ściągnęła twarz, aby ukryć zmartwienie, i mimo rozczarowania wcześniejszą postawą córki z dumą zauważyła, że dziewczyna zrobiła to samo. Wykrzywiający dotychczas oblicze Mel grymas urazy zniknął, gdy ta rzuciła matce spojrzenie, nim udała się powitać dygnitarzy, którzy z zachwytem komentowali, jak bardzo urosła od ostatniego spotkania.

Ambessa błyskawicznie wypatrzyła swego brata, Katyego. Lekki, jedwabny szal powiewał, gdy szedł ku niej. Jej syn, Kino, stanął przy wazie z czarnego marmuru i czarował swoim wzrostem, urodą i powagą Lisabetyę, zarządczynię Krexoru. Medardowie przygarnęli ją, gdy była jeszcze dzieckiem. Miała jasną cerę, przyprószone siwizną włosy, nie widziała na jedno oko i odznaczała się korpulentną sylwetką o szczególnie wydatnych ramionach, piersiach i biodrach. Krexor słynął z wyrobu ostrzy, a Lisabetya spędziła sporą część życia w kuźni. Zaśmiała się teraz, szeroko otwierając usta i odrzucając głowę do tyłu.

Ambessa wypatrzyła też zarządcę Ta’Fika. Jego obecność bynajmniej jej nie zdziwiła, wszak był jej kuzynem i podobnie jak ona wychował się pod czujnym okiem Menelika. Kiedyś byli blisko, jednak z czasem oddalili się od siebie.

W tłumie znajdowały się liczne twarze, których Ambessa nie rozpoznawała. Nie dostrzegała też osób, które spodziewała się tu ujrzeć, jak choćby zarządców Smika, Dauvina i Amenesce. Uznała, że musi się dowiedzieć, dlaczego ich nie ma.

Zanim namyśliła się nad następnym krokiem, Katye Medarda ujął jej dłoń i wziął siostrę w ramiona.

– Dawno się nie widzieliśmy.

– Katye, co on tu robi?

Katye powiódł wzrokiem ku wskazanej przez nią postaci. Ta’Fik rozmawiał z nieznaną Ambessie kobietą w luźnej tunice zebranej pasem, odsłaniającej muskularne kończyny i idealnie pasującej do gorącego klimatu Bel’zhun. Kobieta miała przymrużone oczy i ściągnięte brwi, jak gdyby patrzyła pod wiatr.

– Wygląda na to, że rozmawia ze Stefaną z Kilgaju, bliską krewniaczką Dauvina. – Katye prychnął. – Żadnego „jak się masz” ani „co słychać w Rokrundzie”? Ranisz mnie. – Z tą wesołością w oczach do złudzenia przypominał swojego siostrzeńca.

Ambessa popatrzyła na niego ze spokojem.

– A muszę pytać? Zawsze kiedy miasto pozostaje w twoich rękach, wiem, że po powrocie zastanę tam spokój i porządek.

Połechtany pochlebstwem Katye zaśmiał się cicho.

– Owszem, radzimy sobie całkiem nieźle za morzem. Niemniej służba tęskni za Mel. – Siwiejące wąsy stanowiły jedyne owłosienie, jakie posiadał. Gładził je w dziwnie skromnym geście, który zupełnie nie współgrał z bogactwem jego zwiewnych szat i delikatnych pantofli. Szal, którym się owijał, miał kolor piasku jaśniejącego pod słońcem w zenicie, a dodatkowo zdobił go wzór złożony z trzech pasków barwy szmaragdu, jeżynowego fioletu i przytłumionego różu. Doskonały okaz kunsztu krawieckiego mieszkańców Shurimy. Pomimo szykownego ubioru Katye stał pewnie niczym włócznia i poruszał się z gracją wprawnego wojownika. – Jak mniemam, przyjdzie nam jeszcze poczekać na twój powrót?

– To zależy. Ta’Fik. Moi szpiedzy dowiedzieli się, że renegocjuje z Piltover część długów Darkwilla. – Ambessa ścisnęła ramię brata, żeby wyglądało, jakby wymieniali się jedynie uprzejmościami. Jednocześnie z całych sił tłumiła ochotę, by spojrzeć ponownie na kuzyna. Nieprzyjemne odczucie na karku podpowiadało jej, że ją obserwuje. – Co myślisz?

Rozmowy Ta’Fika z Piltover były jednym z powodów, dla których Ambessa zwróciła uwagę na ziemię Binanów. Zdobycie jej pozwoliłoby Darkwillowi całkowicie pominąć Piltover w swoich działaniach.

Katye wziął kieliszek słonecznego wina z tacy mijającego ich sługi i upił łyk.

– Myślę, że jest bardzo charyzmatyczny.

– Ale żaden z niego dowódca – odparła cicho Ambessa, również sięgając po kieliszek. – Od dekad nie dowodził armią. Menelik nigdy by go nie wybrał.

– Zdziwiłabyś się, moja droga. – Katye uniósł gustownie zakrzywioną brew. Czarny tusz upstrzony złotymi drobinkami dodawał jego oczom bystrości. – Dla niektórych nie jest to priorytetem.

– Rozumiem. – Ambessa chrząknęła z dezaprobatą. – Czy to znaczy, że wszyscy już zmiękli?

Katye uśmiechnął się, obnażając zęby.

– Ja nie.

– Czy Menelik… jak on się ma?

– Przyjmuje gości. Ktoś już pewnie powiedział mu, że tu jesteś. Ale mogę się upewnić.

– Zrób to, proszę.

Katye poklepał ją po ramieniu, po czym oddalił się, by siać kłopoty gdzie indziej. Ambessa znów rozejrzała się dyskretnie za Ta’Fikiem.

Rozmawiał właśnie z Azizim. Istny wąż wychodowany na własnej piersi. Nie miała innego wyboru, jak tylko do niego podejść. Obok stał jakiś nieznajomy, niższy, o ciemnej karnacji i białych, krótko przyciętych włosach. Ambessa zbliżyła się do nich.

– Azizi – odezwała się, biorąc małżonka pod rękę i składając pocałunek na jego policzku. Spod przymkniętych powiek nadal jednak obserwowała Ta’Fika. Po jego twarzy przemknął grymas irytacji.

– Ambesso, moja droga. Wróciłaś. – Azizi chwycił jej dłonie i ucałował ją w policzki, a następnie w usta. – Tęskniłem za tobą. Jak ci minęła podróż? – Był dość inteligentny, by nie powiedzieć za dużo.

Ambessa uśmiechnęła się.

– Znaleźliśmy więcej, niż się spodziewaliśmy, ale nie wszystko mogłam opisać w liście.

Uśmiech Ta’Fika stężał, ale głos mu nie zadrżał.

– Gratulacje. Szkoda, że nie wszyscy możemy oddawać się poszukiwaniu przygód. Niestety, moje obowiązki trzymają mnie blisko domu, ale dzięki temu mogłem przybyć od razu, gdy tylko dowiedziałem się o wszystkim. Ty za to przybyłaś jako ostatnia.

– Z pewnością byłeś bardzo pomocny – odpowiedziała Ambessa, odpłacając mu równie udawaną życzliwością. – Przedstawisz mnie swojemu towarzyszowi?

– Inyene doradzaja mi od jakiegoś czasu. Okazału się nieocenione w renegocjacjach umów o handlu aziritem z… co trudniejszymi w obejściu shurimskimi watażkami.

– To szlachetne z twojej strony, że wspierasz mojego kuzyna w żałobie, Inyene. Miło mi cię poznać.

Inyene byłu piękne pomimo drobnej budowy. Na pierwszy rzut oka wyglądału, jakby miału upaść pod naporem silniejszego podmuchu. Bufiaste spodnie tylko potęgowały to wrażenie. Gdy Ambessa uścisnęła nu dłoń, ta okazała się gładka i pozbawiona odcisków. Co zaskakujące, Inyene odpowiedziału w sposób serdeczny i niemal… szczery.

– Doskonale rozumiem jego żal. Oraz twój, jak mniemam. Choć oczywiście nie śmiem twierdzić, że wiem, co czujesz. – Z gracją skinęłu głową. Złota ozdoba zwisająca z jenu nosa błysnęła w świetle świec.

Ambessa wypatrywała oznaki, czy owej dwójki nie łączy przypadkiem coś głębszego, ale nawet jeśli, to z niczym się nie zdradzili.

– A dzieci? – spytał Ta’Fik. – Jak się mają?

Ambessa zesztywniała. Na szczęście nie dał jej ani Aziziemu okazji do odpowiedzi.

– Moje są gdzieś tutaj. Gintara, najstarsza, poprowadziła oddział przeciwko shurimskim rebeliantom, którzy wzięli na zakładników kilku magów z odlewni. Uratowała ich i zdławiła bunt. Produkcja jeszcze nigdy nie była tak wysoka. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Menelik był naprawdę uradowany.

– To wspaniale – odrzekła Ambessa, przypominając sobie grozę na twarzy Mel, kiedy binańska szlachcianka padała martwa u jej stóp z rozciętą krtanią. Azizi dostrzegł coś w oczach żony i nieznacznie uniósł gęstą, ciemną brew. Ambessa rozluźniła dłoń, w której trzymała kieliszek. – Z pewnością rozsławiła nazwisko Medarda.

– Pani generał? – Sługa zaczekał pokornie, aż ta odwróci się do niego. – Lord gospodarz Menelik prosi panią do siebie.

Doskonała okazja do taktycznego odwrotu. Ambessa pożegnała Aziziego uściskiem dłoni, a Ta’Fika wyrachowanym spojrzeniem, które ten naturalnie odwzajemnił. Tak naprawdę wcale nie była pewna, czy nie wolałaby tu z nimi zostać. Słowna szermierka z Ta’Fikiem wydawała jej się znacznie łatwiejsza niż mierzenie się z żalem, który skręcał jej wnętrzności od momentu przeczytania listu.

W komnacie Menelika panował mrok. Oświetlając drogę pojedynczą cienką świecą, sługa zaprowadził Ambessę do sypialni, gdzie zapalił kolejne. Potem zaś odszedł, zostawiając ją samą z człowiekiem, który wychował ją w o wiele większym stopniu niż rodzice.

Chcąc okazać szacunek, Ambessa przyklękła przy łożu i ujęła dłoń Menelika.

– Dziadku. – Przycisnęła ją do swego czoła. Była chłodna i sucha, a więc nie miał gorączki. W odpowiedzi zacisnął rękę, a jego chwyt okazał się zaskakująco silny.

– Wstań, dziewczyno.

Choć minęło ponad czterdzieści lat, nadal była dla niego „dziewczyną”. Z uśmiechem wykonała polecenie. Przysunęła sobie krzesło i usiadła.

– Zrobiłeś się wolniejszy, dziadku.

Zaśmiał się cicho chropowatym głosem. Zawsze uważała, że tylko ona umie wydobyć z niego taki śmiech.

– Bynajmniej. To inni stali się szybsi. W dodatku oszukują. Nie wystarczy zwyciężyć…

– „Rzecz w tym, jak zwyciężasz”. Wiem.

Wiedziała to doskonale. Znała wszystkie zasady Kodeksu Medardów, każdą mądrość, którą Menelik wpajał jej dzień po dniu, wypełniając jej grafik morderczymi treningami, nauką i snuciem intryg. Był jej nauczycielem. Wybrał ją jako jedną z nielicznych potomków Medardów godnych jego uwagi.

– Jak cię traktują uzdrowiciele?

– Czego cię uczyłem, Ambesso? Daruj sobie czczą gadaninę i przejdź do konkretów.

– Pytanie cię o zdrowie po tym, jak zostałeś ranny, nie jest czczą gadaniną.

– Owszem, jest, skoro obydwoje wiemy, skąd wypływa twoja troska o mnie.

– Troszczę się o ciebie, bo jesteś moim dziadkiem. – Martwiła się, ponieważ dotychczas nigdy nie myślała o jego zdrowiu i życiu jako o czymś przemijającym. Czymś, co mogło zmienić się tak drastycznie w kilka chwil. Przyglądając mu się w przytłumionym świetle świec, zastanawiała się, jak wiele z tych zmian było dziełem ostatnich wydarzeń. W jej oczach zawsze wydawał się taki potężny, a widząc go w obecnym stanie, czuła dojmujący niepokój. Owszem, nadal był tęgi, ale pozbawiony pancerza sprawiał wrażenie mniejszego, niż go zapamiętała. Leżał pod kocem, z nagim torsem, poniżej którego widać było okalające tułów bandaże.

Wydął usta i zmrużył oczy, czekając.

Ambessa pokręciła głową i westchnęła.

– Zdecydowałeś już, kogo ustanowisz swoim następcą?

Menelik skinął głową w sposób zdecydowany, jak lata temu, za każdym razem, gdy udzielała zadowalających odpowiedzi na jego pytania.

– Miałem wizję.

Słowa te zaalarmowały Ambessę.

– Jaką? Czyżby dotyczyła Bastionu Nieśmiertelności?

Zdziwił się.

– Nie, dlaczego?

Pokręciła głową.

– Wybacz, dziadku. Co to za wizja?

– Nic wielkiego. – Na jego twarzy odmalowało się zakłopotanie. Podrapał się po porośniętej siwą szczeciną brodzie i szyi. Odkąd go poznała, nigdy nie nosił tak długiego zarostu. Zauważył zdziwienie w jej oczach. – Za rzadko mnie golą. Chętnie bym wstał i zrobił to samemu, ale pochowali przede mną brzytwy. Jakby z obawy, że się zabiję. Też mi coś – prychnął.

– Pozwól.

Ambessa odnalazła przybory do golenia w zdobionej komodzie, stojącej w dalszej części pomieszczenia. Zapaliła też dodatkowe świece. Azizi lubił, kiedy go goliła, a ona sama uwielbiała przecież zabawy ostrymi narzędziami. Po chwili zabrała się do pracy.

– Opowiedz mi o tej wizji.

Spojrzał jej w oczy. Zanim odchylił głowę, opierając ją na poduszce, Ambessa dostrzegła coś dziwnego w jego twarzy. Coś, co sprawiło, że ścisnęło jej się gardło.

– Śniłem o wilku. Wilku z ludzkim ciałem.

Ambessa wzdrygnęła się, na co Menelik syknął.

– O wilku? O tym wilku?

Chrząknął, choć nie dało się stwierdzić, czy miało to być potwierdzenie, czy zaprzeczenie.

– Nadciąga krwawa bitwa, a Medardom grozi niebezpieczeństwo.

– Wszystkim? – Kolejne przesunięcie brzytwą po ręczniku i następne po jego brodzie.

– Rodowi jako takiemu. Zaczyna się od upadku… Od upadku.

Ręka Ambessy zamarła, zatrzymując ostrze na krtani staruszka.

– A dalej?

– Jeśli na czele rodu nie stanie jakiś silny Medarda, dalej będzie ruina.

– Jest wielu silnych Medardów, dziadku. Nie musisz się o to martwić.

– Zapominasz o bitwie. Mrowie mocarzy w niej polegnie. Potrzebujemy licznych rodzin.

– Gdzie doszło do tej bitwy? W Volrachnun?

Menelik się zawahał i namyślił.

– Nie. Tutaj, w świecie żywych, ale nie mogę… – Zamknął oczy, koncentrując się. Po chwili pokręcił głową, wyglądał na jeszcze bardziej umęczonego niż wcześniej. – Nie wiem. Nie wiem gdzie.

Ambessa przytrzymała go, żeby dokończyć golenie.

– Właśnie wróciłam ze wschodu. Na południe od Piltover znalazłam twierdzę, której mieszkańcy od dawna mają powiązania z Ionią. To, co tam odkryłam, zapewni nam przyjaźń Darkwilla na długi czas.

Nie wspomniała o sprzeciwie Mel wobec zabicia szlachcianki.

– Dobrze. Będziemy potrzebowali każdego wsparcia.

Ambessa powiodła brzytwą po jego drugim policzku.

– Moglibyśmy uniknąć tego wszystkiego, gdybyś wskazał swojego następcę. Jeżeli nie zdążysz przed śmiercią, poleje się krew – oznajmiła. Nie śmiała powiedzieć wprost, że jej zdaniem to ją powinien wybrać na swoją następczynię i że jeśli tego nie zrobi, przejmie władzę siłą.

– Wiem. Ale łapiduchy mówią, że mam jeszcze czas. – Uśmiechnął się szelmowsko. – Być może nieco przesadziłem, prosząc, byście wszyscy jak najszybciej przybyli. Najpierw bowiem musimy wspólnie omówić kierunek, w którym powinna zmierzać nasza rodzina. Poza tym istnieje szansa, że w pełni wyzdrowieję.

Ambessa zmierzyła go nieufnym wzrokiem. Co takiego należało przedyskutować przed ogłoszeniem jej następczynią?

– Naprawdę? To wspaniale.

Menelik westchnął.

– Wychodziłem już z większych opresji. Czas. Potrzebuję czasu.

– I odpoczynku. – Ambessa oczyściła przybory do golenia i odłożyła je na miejsce. – Gotowe. A teraz się wyśpij.

– Nie zamierzam umierać w łóżku – warknął, ale nie spierał się z nią. To zaś przekonało Ambessę, że znajdował się bliżej włości Kindred, niż gotów był przyznać.

– Śniłeś o Wilku, dziadku. Przyjmie cię, gdy nadejdzie odpowiednia pora.

Nie do końca pokrywało się to z prawdą. Wilk przybywał tylko do tych, którzy zginęli w bitwie. Choć przecież ranę, która przykuła Menelika do łoża, zadano ostrzem – czy to wystarczy, aby mógł wejść do Volrachnun?

Ambessa wróciła myślami do własnej wizji. Minęło ponad piętnaście lat. Miecz i mroczny tron. Wciąż wyraźnie pamiętała to pulsujące złote światło, które ją pochłonęło, i złoty pancerz wybranych przez Wilka. Wydawało się jasne, że jej wizja jest odpowiedzią na sen Menelika – to Ambessa była tą, która zapobiegnie wspomnianemu przezeń upadkowi.