33,90 zł
Czas na finał porywającego cyklu fantasy!
Po Papierowym magu i Szklanym magu nadchodzi ARCYMAG!
Trudno tropić niebezpiecznego mordercę, kiedy jednocześnie trzeba się uczyć do testu.
Przez cały okres nauki Ceony Twill skrywała sekret, którego nie ujawniła nawet przed swoim mentorem Emerym, z którym zaczęło ją łączyć coś więcej. Odkryła, jak ćwiczyć inne formy magii niż jej własna – umiejętność, którą od dawna uważała za niemożliwą. Jej życie dodatkowo się komplikuje, gdy – aby uniknąć faworyzowania – Emery wysyła ją na test do innego papierowego maga. Niestety ten gardzi ukochanym Ceony i jeszcze gorzej traktuje jego uczennicę. Do tego morderczy przestępca z przeszłości Ceony, Saraj Prendi, ucieka z więzienia. Okrutny Wycinacz, który może zabić ją jednym dotknięciem i zupełnie przypadkiem ma z nią kilka niezałatwionych spraw. Dziewczyna musi stawić czoła przestępcy władającemu jedyną magią, której ona nie posiada. I która może okazać się potężniejsza niż wszystkie jej umiejętności razem wzięte.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 248
Dedykuję tę książkę osobie, która pracuje ze wszystkimi materiałami: Philowi Nicholesowi, mojemu tacie. Dzięki za t o, że nauczyłeś mnie,
Ceony, ubrana w czerwony fartuch praktykantki, pod którym miała bluzkę z kryzą i prostą brązową spódnicę, stanęła na palcach na trójnożnym taborecie i oparła kwadracik białego papieru o wschodnią ścianę salonu państwa Holloway, dokładnie tam, gdzie ściana stykała się z sufitem. Rodzina świętowała otrzymany przez pana Hollowaya Medal Służby Ogólnej w Afryce i do wykonania dekoracji wynajęła miejscowego Składacza – maga Emery’ego Thane’a.
Ten oczywiście zlecił to „niepoważne zadanie” swojej praktykantce.
Ceony zeszła ze stołka i wycofała się na środek pomieszczenia, aby ocenić swoją pracę. Z dużego salonu zdążono już wynieść większość mebli. Jak na razie dziewczyna przymocowała do ściany dwadzieścia cztery kwadraty z herbem rodowym, na podłodze zaś porozmieszczała duże arkusze białego papieru, wyciętego zgodnie z informacjami przesłanymi w telegramie przez panią Holloway.
Upewniwszy się, że kwadraty z herbem są równo przymocowane, powiedziała:
– Przyklejcie się.
Dwadzieścia cztery podłużne arkusze wyskoczyły do góry niczym biegnące przez pole zające; każdy pofrunął w stronę wyznaczonego kwadratu i przywarł do niego. Ciężkie arkusze wisiały pod kwadratami, dopóki Ceony nie zawołała:
– Rozpłaszczcie się!
Wtedy arkusze przylgnęły do ścian niczym tapeta, równomiernie spowijając pomieszczenie w bieli. Nie licząc oczywiście schodów na ścianie północnej.
Pani Holloway zażyczyła sobie motywu dżungli, który miał stanowić odzwierciedlenie krótkiej kampanii męża w Afryce, dlatego Ceony – zaczerpnąwszy wcześniej wiedzy z wielu podręczników poświęconych tej tematyce – zapisała na rewersach wielkich arkuszy wymagane zaklęcia i Złożyła stosownie ich rogi. Teraz musiała jedynie przetestować swój wzór.
– Ukażcie sceny – nakazała i ku jej uldze każdy arkusz przyciemnił się i zaczął nabierać odcieni zieleni i brązu, zmieniając się mniej więcej w taki sam sposób jak papierowa lalka. Ciemne pasy rzucały na ścianę cienie myśliwskiej zieleni, a dzięki jaśniejszym barwom, miętowym i zielonożółtym, odnosiło się wrażenie, że przez baldachimy liści przeplatanych winoroślami przebija światło. Oliwkowa zieleń należała do wysokich traw, umbra i mahoń zaś to nierówna ziemia blisko parkietu. Pomiędzy trzepoczącymi skrzydełkami owadów słychać było śpiew nurów rdzawoszyich. A przynajmniej najlepszą z możliwych interpretację tego odgłosu. Ceony nigdy wcześniej nie miała okazji go słyszeć – podjęła próbę stworzenia imitacji wydawanego przez ptaka dźwięku na podstawie tego, co udało jej się usłyszeć w zoo, gdzie widziała dziwaczne afrykańskie ptaki.
Dziewczyna powolutku obeszła pokój, podziwiając gigantyczną iluzję, żywy mural stworzony magią jej rąk. Co trzydzieści sekund między dwoma drzewami przemykała mysz z długimi uszami, a co piętnaście liście i winorośle szeleściły, poruszane delikatnym wiatrem. Choć Ceony nie trzymała w tej chwili papieru, czuła mrowienie w palcach. Tego typu zaklęcia nigdy nie przestawały jej zadziwiać.
Odetchnęła głęboko. Żadnych błędów – świetnie. Gdyby nie była w stanie tworzyć teraz takich iluzji, w życiu nie udałoby jej się zdać za miesiąc egzaminu na maga. Planowała podejść do niego tydzień po drugiej rocznicy rozpoczęcia swojej praktyki u Emery’ego Thane’a.
Wycofawszy się do drzwi, Ceony kucnęła obok dużej torby z zaklęciami i wyjęła z niej drewnianą skrzynkę pełną gwiazd, które dawno temu nauczył ją Składać Langston, pierwszy praktykant Emery’ego. Te małe, przypominające poduszeczki gwiazdy nie były większe od ćwierciopensówek. Wszystkie Złożono z papieru w odcieniu bursztynowym, aczkolwiek kupiec, który sprzedał go Ceony, określił ten kolor jako „nawłoć”. W ciągu trzech dni Złożyła tyle gwiazdek, że aż miała skurcze w palcach i zaczęła się obawiać przedwczesnego artretyzmu. Następnie do rewersu każdej gwiazdki przykleiła mały zygzak, także w kolorze bursztynowym.
Wysypała gwiazdy na ciemny, wypolerowany parkiet i poleciła:
– Fruńcie. – Wszystkie gwiazdy odwróciły się stroną z zygzakiem do góry i niczym bańki mydlane poszybowały ku sufitowi. – Świećcie – nakazała im Ceony i gwiazdki rozjarzyły się łagodnym światłem. Kiedy Hollowayowie zgaszą lampy, salon spowije romantyczna poświata.
Następnie ożywiła małe papierowe motyle, które będą fruwać po pomieszczeniu, jak również trójkątne konfetti rozsypane po podłodze. Ono akurat ma się prześlizgiwać między nogami gości, dając złudzenie wiatru. Złożyła nawet i zaczarowała jako dodatek do zastawy papierowe serwetki, które po rozłożeniu przez gości będą się jarzyć na turkusowo i zaprezentują napis: „Gratulacje dla Altona Hollowaya”. Zastanawiała się, czy nie wykorzystać także iluzji przedstawiającej słonia albo lwa, ale wtedy musiałaby pozostać na przyjęciu, aby odczytywać zaklęcia. Dodatkowo obawiała się reakcji gości starszych wiekiem. Zaledwie kilka miesięcy temu czytała w prasie artykuł o pewnej staruszce, która dostała ataku serca po tym, jak zobaczyła obok teatru lustrzaną iluzję nadjeżdżającego pociągu, nierozważną reklamę nowej amerykańskiej sztuki. Przyjęciu z pewnością nie przydałoby to splendoru, gdyby któryś z gości próbował zastrzelić papierowego lwa.
Gdy Ceony wypuściła ożywione ptaki z instrukcją, aby przez cały czas fruwały blisko sufitu, ze schodów zeszła pani Holloway. Krzyknęła zaskoczona, ale na szczęście chwilę później szeroko się uśmiechnęła.
– Och, to jest zdumiewające! Zachwycające! – zawołała i przycisnęła dłonie do mocno upudrowanych policzków. – Warte każdego funta! A jesteś tylko praktykantką.
– Liczę na to, że w przyszłym miesiącu zdam egzamin na maga. – Mimo wszystko ten komplement sprawił Ceony niezwykłą przyjemność.
Pani Holloway klasnęła dwa razy w dłonie.
– Gdybyś potrzebowała rekomendacji, moja droga, to oczywiście możesz na mnie liczyć. Och, Alton będzie taki zaskoczony! – Odwróciła się ku schodom. – Marto! Marto, zostaw na chwilę pranie i chodź tutaj!
Ceony podniosła z ziemi swoją torbę – znacznie teraz lżejszą – i wymknęła się z domu, nim podekscytowanie klientki na dobre eksplodowało. Dekoracje nie potrzebowały żadnych dodatkowych ulepszeń, a czek pani Holloway przekazała już kilka dni temu. Emery niewątpliwie pozwoli jej zatrzymać całą kwotę – wcale niemałą – mimo że praktykanci najczęściej musieli pracować za darmo, nie licząc miesięcznej pensji. Większą część kwoty wyśle rodzicom, którzy w końcu wyprowadzili się z Mill Squats i zajmowali obecnie mieszkanie w Poplar. Jej matka nie znosiła otrzymywać „jałmużny”, ale Ceony umiała się wykazać równie wielkim uporem.
Przykucnąwszy na chodniku, wyjęła z torby kartkę i Złożyła mały szybowiec z podłużnymi skrzydłami, a potem zapisała na środku adres skrzyżowania na końcu ulicy, którą właśnie podążała. Powołała go do życia komendą „Oddychaj”, następnie szepnęła koordynaty i wypuściła go na wiatr. Szybowiec wykonał pętlę i skierował się na południowy zachód.
Ceony przerzuciła sobie torbę przez ramię i ruszyła przed siebie. Wokół jej kostek powiewała prosta brązowa spódnica, a pięciocentymetrowe obcasy stukały niczym końskie kopyta. Znajdowała się na szykownych obrzeżach Londynu, z mnóstwem zielonych terenów między domami, których połowy strzegły kamienne mury lub ogrodzenia z kutego żelaza. Część miała ornamentacje stworzone przez Wytapiaczy, takie jak sztachety ze stali stopowej, które obracały się w reakcji na obecność przechodniów, i mosiężne zamki przy furtkach, które same się otwierały, kiedy zjawiał się spodziewany gość. Zdążyły już zniknąć wszelkie ślady zimy i w schludnych ogródkach rozkwitały majowe kwiaty. Kilka wyrosło nawet w szczelinach na granicy chodnika i kocich łbów, za nic mając panujące w tej okolicy ład i porządek. Z francuskiego koka, który utrzymywał w ryzach burzę jej rudych włosów, wiatr zawiał Ceony na twarz kilka pasm. Założyła je za ucho.
Kilka minut po tym, jak dotarła na róg Holland i Addison, na krawężnik wjechał automobil. Dziewczyna nachyliła się i zajrzała do środka przez pozbawione szyby okno od strony pasażera.
– Dzień dobry, Frank – przywitała się. – Dawno z panem nie jechałam.
Mężczyzna w średnim wieku obdarował ją szerokim uśmiechem i uchylił melonik. Między palcami środkowym a wskazującym tkwił mały Złożony szybowiec.
– Jak zawsze to dla mnie przyjemność, panno Twill. Dzisiaj także jedziemy do Beckenham?
– Tak, do domu – odparła i podeszła do tylnych drzwi. – Proszę nie wysiadać – dodała, kiedy Frank uniósł się na fotelu, aby pomóc jej wejść. Wślizgnęła się szybko na tylną kanapę i poklepała fotel przed sobą, sygnalizując, że jest gotowa do drogi. Kierowca po chwili zjechał na Addison Avenue.
Ceony oparła się wygodnie, kiedy automobili ruszył w czterdziestopięciominutową podróż do domu Emery’ego. Obserwowała, jak miasto przemyka za oknem, domy stopniowo się do siebie zbliżają i kurczą się, ulice i chodniki zaś wypełnia coraz większa liczba londyńczyków. Widziała wydobywający się z maleńkiej piekarni dym, chłopców grających w kulki w jednej z wąskich bocznych uliczek, pchającą wózek matkę, obok której szedł mały chłopiec trzymający się kieszeni przy jej spódnicy. Ten ostatni widok przypomniał jej jedno z pierwszych zaklęć, jakie miała okazję poznać: „Pudełko fortuny”. Nigdy nie zapomni tego, co tam ujrzała – pełną ciepła scenę, w której stoi na ukwieconym wzgórzu razem z dwójką dzieci, zapewne swoich. Towarzyszącym Ceony mężczyzną był nie kto inny, jak przypisany jej nauczyciel. Oczywiście sam pomysł romansu z mentorem obarczony był piętnem i dlatego zdradziła ten sekret wyłącznie swojej matce, która z magiem Emerym Thane’em miała okazję spotkać się tylko raz.
W końcu zostawili miasto za sobą i Frank wjechał na znajomą ubitą drogę prowadzącą do domu. Wzdłuż niej rosły zazielenione drzewa. Dziewczyna odwróciła wzrok od kryjącej się za nimi rzeki. Małej rzeki, która jednak niezmiennie napawała ją niepokojem. Dwadzieścia miesięcy temu Ceony martwiła się, że ona i Emery ze względów bezpieczeństwa będą zmuszeni porzucić ten osobliwy wiejski dom maga, ale jako że ich wrogowie albo nie żyli, albo siedzieli w więzieniu, albo znajdowali się w stanie wiecznego zmrożenia, ona i Emery mogli pozostać na miejscu. To była ogromna ulga, choćby dlatego, że Ceony z pewnością nie byłaby gotowa przystąpić do egzaminów na maga, gdyby co dziewięćdziesiąt dni musiała toczyć walkę na śmierć i życie.
Wsunęła dłoń do kryjącej się w torbie kosmetyczki i dotknęła okrągłego lusterka. Przesunęła palcem po wygrawerowanym na nim węźle celtyckim. Nie powinna lekko traktować swoich dawnych… przygód… nawet w myślach. Ich cena okazała się przeogromna. Przełknęła gorzki smak wstydu.
Automobil zatrzymał się przed domem, który z drogi wyglądał jak rozpadająca się wysoka rezydencja nawiedzana przez duchy. „Nawiedzony dom” stanowił ulubioną iluzję Emery’ego, stosował ją jeszcze chętniej niż iluzję prezentującą opuszczony teren albo cmentarz, które testował w marcu. Po protestach Ceony po dwóch tygodniach usunął zaklęcie. Możliwe jednak, że przekonała go do tego arytmia serca mleczarza.
Iluzje zostały Złożone wokół ogrodzenia, dlatego zaklęcia zniknęły, kiedy tylko Ceony minęła furtkę, a dom zaprezentował się w swoim rzeczywistym kształcie: elewacja z żółtej cegły, weranda, którą razem z Emerym dwa tygodnie temu pomalowała na kolor rdzawy. Kamienna ścieżka prowadziła wzdłuż ogrodu z papierowymi żonkilami. Na winorośli zwisającej nad oknem gabinetu przysiadł prawdziwy szpak i skrzeczał na małego papierowego psa węszącego zbyt blisko jego gniazda.
– Fenkuł! – zawołała Ceony i psiak podniósł łebek.
Zaszczekał dwa razy – był to cichy, papierowy dźwięk – i pobiegł ścieżką w stronę swojej pani, zostawiając ślady w szparach między kamieniami. Kilka miesięcy temu nie byłoby o tym mowy, ale w lutym Ceony wyposażyła go w plastikowy szkielet. Przez kilka miesięcy uczyła się, w jaki sposób uformować kości i stawy tak, by poruszały się razem z Fenkułem, aczkolwiek łączące je zaklęcie Politwórcy okazało się dość proste. Oczywiście uczyniła to w najgłębszej tajemnicy. Tego rodzaju eksperymentami lepiej się było nikomu nie chwalić.
Psiak doskoczył do nóg Ceony i oparł przednie łapki na jej butach. Jak szalony wymachiwał wzmocnionym plastikiem ogonem. Przykucnęła i podrapała go pod brodą.
– Chodź – rzuciła, a Fenkuł podbiegł pierwszy do drzwi, gdzie na nią zaczekał. Kiedy dziewczyna je otworzyła, zwierzak popędził na koniec korytarza i z powrotem, następnie dał nura do zagraconego pokoju dziennego, gdzie od razu zaczął przeżuwać wystający z leżącej na sofie poduszki fragment wypełnienia.
Ceony udała się najpierw do gabinetu Emery’ego, prostokątnego pomieszczenia wypełnionego regałami ze stertami papieru różnej grubości oraz rozmaitych kolorów i rozmiarów. Rosnąca nad oknem winorośl sprawiała, że wpadające tu światło miało odcień ciemnej akwamaryny, niemal tak, jakby dom zanurzony był w oceanie. Naprzeciwko drzwi stało biurko, na nim zaś leżały stosy papieru, spinacze, klej i nożyczki, na wpół przeczytane książki, słoik z ołówkami i kałamarz. Wszystkie te przedmioty wpasowywały się w siebie nawzajem niczym puzzle i nic nie leżało krzywo. Pozostawała tylko odrobina miejsca na pracę, ale biurko, podobnie jak cały dom, wyglądało na tyle nienagannie, na ile może wyglądać bałagan. Przez całe dwadzieścia jeden lat swego życia Ceony nigdy nie poznała równie porządnego zbieracza. W tej chwili gabinet był pusty.
Za biurkiem wisiała oprawiona w drewnianą ramkę tablica korkowa, do której Ceony i Emery przypinali zamówienia, paragony, telegramy i karteczki z notatkami. Oczywiście w równym odstępie od siebie – robota papierowego maga. Ceony wyszarpnęła spod pinezki zamówienie pani Holloway, po czym wyrzuciła je do kosza, wcześniej jednak wydała mu polecenie:
– Podrzyj się.
Zamówienie rozdarło się na kilkanaście kawałków i opadło do kosza niczym śnieg.
Wyszła z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi, aby Fenkuł w nim nie nabałaganił, przeszła przez kuchnię i jadalnię pod schody prowadzące na piętro, gdzie mieściły się sypialnie, toaleta i biblioteka. Jej pokój był pierwszym pomieszczeniem po lewej stronie. Weszła tam i zdjęła z ramienia torbę.
Pokój wyglądał zdecydowanie inaczej niż dwa lata temu, kiedy tu przyjechała. Przestawiła łóżko na sam koniec, obok szafy, a pod oknem ustawiła biurko, bo i tak spędzała tam większość czasu – albo Składając, albo coś pisząc, kiedy Emery’emu zachciało się teorii. Zeszłej zimy, kiedy dopadła ją nuda, pomalowała parkiet na ciemny odcień wiśni, ściany zaś i sufit zdobiły jej własne papierowe dzieła, mniej więcej tak, jak boazerię w kuchni i jadalni dekorowały prace Emery’ego. Na jednej ścianie zdawały się tańczyć maleńkie papierowe tancerki, na drugiej zaś wisiały papierowe zaklęcia. Wokół okna porozwieszane były papierowe goździki z czerwonymi i niebieskimi płatkami, drzwi szafy zdobiły papierowe girlandy w tych samych kolorach. Z przytwierdzonego do sufitu sznurka zwisały różnej wielkości papierowe gwiazdy z dwunastoma bądź osiemnastoma ramionami. Papierowe pióra wycięte z magazynów dla pań, ożywione koniki morskie i gwiazdy zdobiły nocny stolik, na którym stał także wazon z czerwonymi papierowymi różami stworzonymi przez Emery’ego z okazji jej dwudziestych urodzin. Na ścianie za zagłówkiem łóżka zawisła ponadmetrowa panorama Londynu – gwiazdkowy prezent od Emery’ego sprzed dwóch lat. Niedaleko drzwi wisiały papierowe chmury, a na półkach z podręcznikami leżały pompony z różowego papieru.
Wszystkie te dekoracje nazbierały się przez rok i jedenaście miesięcy; dopiero, kiedy w kwietniu odwiedziła ją młodsza siostra, Margo, do Ceony dotarło, że stworzyła tu coś w rodzaju krainy czarów.
Na poduszce leżała pogięta koperta. Wzięła ją do ręki, aby wyczuć zawartość: gumowe guziki zamówione z katalogu „Świat Magii”. Włożyła kopertę do dolnej szuflady biurka, gdzie ukrywała także podręcznik zatytułowany Dokładne obliczenia dotyczące przywoływania ognia oraz inne materiały, których wolała nie trzymać na widoku.
Udała się do pokoju Emery’ego, zapukała, otworzyła drzwi, ale nikogo w nim nie zastała. Biblioteka także okazała się pusta.
Usłyszała nad głową jakiś głuchy dźwięk.
– Znowu pracuje nad wielkimi zaklęciami – mruknęła pod nosem i otworzyła drzwi, za którymi znajdowały się schodki prowadzące na drugie piętro. Emery nieczęsto pracował nad swoimi „wielkimi zaklęciami”, ale kiedy już tak się działo, Ceony mogła mieć pewność, że zniknie na górze na całą dobę.
W marcu skończył tworzyć ponaddwumetrowy karabin w kształcie słonia wystrzeliwujący papierowe obłoczki i podarował go sierocińcowi dla chłopców w Sheffield. Zastanawiała się, jaki niedorzeczny pomysł przyszedł mu do głowy tym razem.
W najdalszym kącie drugiego piętra na przytwierdzonej do sufitu pętli wisiał Jonto – papierowy kościotrup kamerdyner – pod nim zaś kłębiły się zrolowane arkusze, taśma i symetryczne kawałki papieru. Emery, odziany w swój najnowszy płaszcz w kolorze rdzawoczerwonym, stał obok niego na taborecie i starał się przytwierdzić do kręgosłupa Jonto prawie dwumetrowe skrzydło nietoperza.
Ceony na ten widok zamrugała. Choć w sumie nic już nie powinno jej dziwić.
– Sądziłam, że anioła śmierci ujrzę dopiero za jakiś czas – oświadczyła i skrzyżowała ręce na piersi.
Emery zachwiał się na taborecie i spojrzał na nią przez ramię. Obiema rękami trzymał sztywny papier, który miał tworzyć końcówkę lewego skrzydła Jonto. Intensywnie zielone oczy błyszczały mu niczym popołudniowe słońce.
Nawet teraz Ceony potrafiła się zatracić w tych oczach.
– Ceony! – wykrzyknął. Odwrócił się w stronę swego projektu i dokończył mocowanie skrzydła. – Spodziewałem się ciebie nie prędzej niż za godzinę!
– Życzenia pani Holloway nie okazały się tak skomplikowane, jak się obawialiśmy – odparła z lekkim uśmiechem. – Mógłbyś mi wyjaśnić, dlaczego robisz z Jonto smoka?
Papierowy mag zszedł z taboretu i wzruszył ramionami.
– Był tu dzisiaj domokrążca.
– Domokrążca?
– Sprzedawał pastę do butów. – Potarł zarost na brodzie. – Muszę przyznać, że w przyzwoitej cenie.
Ceony kiwnęła głową.
– Dlatego Jonto potrzebuje skrzydeł.
Uśmiechnął się kątem ust.
– Domokrążca zjawił się po raz pierwszy, odkąd tu zamieszkałem – wyjaśnił. Strzepnął z płaszcza i spodni ścinki papieru i ruszył na drugi koniec pomieszczenia, mijając drugą wersję wielkiego papierowego szybowca, pierwsza przepadła. – Wygląda na to, że fasada tego domu nie jest już wystarczająco groźna. Winą za to obarczam popularność Josepha Conrada. A skoro odpuściliśmy temat cmentarza, pomyślałem, że każę Jonto, aniołowi śmierci, jak go trafnie ochrzciłaś, odstraszać kolejnych gości.
Ceony zaśmiała się.
– Zamierzasz go trzymać na dworze? A jeśli się rozpada?
– Hm. – Emery pogładził bokobrody. – Będę musiał zrobić odpinane skrzydła. Myślę, że to jak najbardziej wykonalne. – Uśmiechnął się, bardziej oczami niż ustami, a uśmiech ten był wyjątkowo szczery, następnie chwycił Ceony za ramiona i pocałował ją w usta. – No dobrze – rzucił, zakładając jej za ucho pasmo luźnych włosów. – Co muszę zrobić, aby cię przekonać do przyrządzenia na kolację zapiekanki z cynaderek?
– Zapiekanki z cynaderek? – powtórzyła, unosząc brew. – A czy w ogóle mamy cynaderki?
– Od dzisiejszego ranka owszem – odparł.
W udawanym szoku Ceony zasłoniła ręką usta.
– Nie. To niemożliwe, aby Emery Thane sam z siebie zrobił zakupy.
– Musiałem się spotkać z radą Praff. W sprawie praktyk. – Wzruszył ramionami. – Chłopak, któremu to zleciłem, świetnie się wywiązał ze swojego zadania.
Przewróciła oczami, nie przestawała się jednak uśmiechać.
– No dobrze, ale będę musiała od razu się do tego zabrać. I pamiętaj, że jeszcze tu jestem.
Emery uścisnął jej ramiona, po czym ją w końcu puścił.
– W szkole lubią działać z wyprzedzeniem. Od odejścia Patrice panuje tam straszny bałagan.
Kiwnęła głową. Mag Aviosky półtora roku temu zrezygnowała z pracy w Szkole Magów Tagis Praff, po tym jak otrzymała propozycję z Departamentu Edukacji.
Ceony zeszła na dół, gdzie przy schodach czekał niespokojny Fenkuł. Owinięte w papier cynaderki leżały w lodówce utrzymującej chłód dzięki specjalnemu zaklęciu. Wyjęła je i zabrała się do pracy. Płukała cynaderki tak długo, aż woda stała się czysta, następnie podsmażyła je w rondlu razem z liśćmi laurowymi, tymiankiem i cebulą. W międzyczasie pokroiła i rozgniotła pomidory, ale ponieważ skończyła się musztarda, musiała ją zastąpić odrobiną octu.
Nie miała nic pilnego do nauki, postanowiła więc przygotować na deser crème brûlée; jedna ze służących pani Holloway wspomniała, że to danie zostanie zaserwowane na przyjęciu, i Ceony nabrała na nie wielkiej ochoty. Ubijała śmietankę z żółtkami i cukrem tak długo, aż ją bolała ręka, następnie przelała masę do dwóch kokilek, a te z kolei umieściła w piekarniku obok zapiekanki z cynaderek.
Kiedy oba dania były gotowe, wyjęła je i postawiła na stole. Nie usłyszawszy kroków Emery’ego, otworzyła szafkę, w której trzymała swoje książki kucharskie i z segregatora z Kuchnią francuską wyjęła małe pudełko z kilkoma zapałkami i kulką fosforu. Prawą ujęła drewnianą łyżkę i wyrecytowała:
– Materiale stworzony przez ziemię, wzywa cię twój twórca. Odłącz się ode mnie, tak jak ja łączyłam się z tobą aż do dziś dnia.
Nie po raz pierwszy Ceony przerwała swoją rzekomo nierozerwalną więź z papierem. Odłożyła łyżkę, przycisnęła dłoń do piersi i dodała:
– Materiale stworzony przez człowieka, wzywam cię. Połącz się ze mną, tak jak ja łączę się z tobą właśnie dzisiaj. – Na koniec zapaliła zapałkę i mruknęła: – Materiale stworzony przez człowieka, wzywa cię twój twórca. Połącz się ze mną, tak jak ja będę połączona z tobą przez całe swoje życie, do dnia, w którym umrę i stanę się ziemią.
Następnie zacisnęła zęby i wsadziła palce w płomień. Ku jej uldze nie oparzyła się, co oznaczało, że połączyła się z ogniem. Rozpalacze pozostawali odporni na ogień, który sami stworzyli. Magia bywała bardzo przydatna.
Skóra mrowiła ją od płomieni, co było zaskakująco przyjemnym uczuciem, aż zapałka zgasła. Ceony schowała pudełko do kieszeni fartucha. Do przerwania więzi z ogniem będzie jej potrzebna kulka fosforu.
Otworzywszy piekarnik, przywołała do siebie iskrę poleceniem:
– Powstań. – Umieściła ją na opuszce palca wskazującego i dodała: – Rozpal się.
Magia ognia była ostatnią z magii materiałów, którą przetestowała Ceony, jako że jedno potknięcie wystarczyłoby, aby zrobiła sobie krzywdę lub puściła z dymem dom. Pierwsze zaklęcie wypowiedziała w wannie, ze stopami zanurzonymi w wodzie. Na szczęście skutkiem ubocznym okazały się tylko spore pęcherze. Na razie ograniczała się do małych zaklęć nowicjusza.
Wykorzystała maleńki płomień do skarmelizowania powierzchni crème brûlée. Usłyszawszy na schodach kroki Emery’ego, zdmuchnęła ogień, zamiast kazać mu zniknąć.
– Pachnie wspaniale – orzekł jej mentor, wchodząc do jadalni. – Ach, straciłem rachubę czasu. Powinienem był nakryć do stołu – dodał, kiedy zobaczył, że już to zrobiła.
– Musiałam się czymś zająć w czasie, kiedy to się piekło – powiedziała Ceony.
Emery pogładził jej kark palcem, a przez jej ciało przebiegł dreszcz.
– Dziękuję ci – rzekł.
Uśmiechnęła się, czując, że lekko się rumieni. Mężczyzna wysunął dla niej krzesło i usiadła. Ściągnęła fartuch i przerzuciła go przez oparcie.
Ceony w zamyśleniu wsunęła dłoń do kieszeni i przesunęła palcami po pudełku z zapałkami. Zaraz po obiedzie musiała przywrócić więź łączącą ją z papierem. Emery z pewnością nie podda jej w trakcie posiłku niespodziewanemu testowi, nie po tym, jak zajęła się w jego imieniu zamówieniem państwa Holloway.
Wbiła widelec w cynaderkę. Miała wrażenie, że uprawiając tę magię – zrywając więź – dopuszcza się oszustwa.
Człowiek, od którego się tego nauczyła, z pewnością przyznałby jej rację. Gdyby żył.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Master Magician
Przełożyła: Monika Wiśniewska
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Agata Garbowska
Redakcja: Aleksandra Żdan
Korekta: Małgorzata Lach
Projekt i ilustracje na okładce: © Urszula Gireń
Text copyright © 2015 Charlie N. Holmberg
All rights reserved.
This edition is made possible under a license arrangement
originating with Amazon Publishing, www.apub.com,
in collaboration with Graal, SP. Z O.O.
Copyright © 2021 for the Polish edition by Young an imprint
of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Copyright © for the Polish translation by Monika Wiśniewska, 2021
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-66890-89-3
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek