Armia Boga - Tomczak Maria - ebook

Armia Boga ebook

Tomczak Maria

4,0

Opis

Lily na zaproszenie Wielkiego Mistrza Luthiana wyrusza w długą drogę z Vessy do klasztoru w Vams, gdzie ma objąć posadę zielarki. Podczas podróży towarzyszą jej tajemniczy mag i trupa wędrownych aktorów. Dziewczyna stopniowo zaczyna odkrywać drzemiącą w niej moc. Okazuje się, że jej źródłem jest magia, o której nie uczą w Akademii.

Talisar jako najmłodszy syn króla, bez szans na sukcesję, zostaje oddany do Zakonu Nehebe, gdzie kształci się i dorasta. Zakonna codzienność go nuży i chłopak staje się coraz bardziej przygnębiony wizją spędzenia życia w klasztornych murach. Jedynym pocieszeniem są przyjaciele, którzy razem z nim przeżywają trudy nowicjatu.

Z Atrem – kraju, w którym wszelkie przejawy magii są brutalnie tępione, a fanatyczni wyznawcy Jedynego Boga są skłonni skąpać świat we krwi – nadciąga zagrożenie dla całego Królestwa Sargetii. By je uratować, trzeba będzie poświęcić wszystko.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 605

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Okno otworzyło się z hukiem, a do środka wdarł się zimny wiatr niosący krople jesiennego deszczu. Pięcioletnia Drassari usiadła na łóżku i przetarła oczy, odpędzając resztki snu. W głębi zamku ktoś krzyczał. Dziewczynka uświadomiła sobie, że to nie jeden, a bardzo wiele głosów, łączących się w przerażającą melodię przepełnioną cierpieniem i rozpaczą. Wystraszona wstała i na palcach podeszła do okna, które z całą gwałtownością szalejącej na zewnątrz wichury tłukło się na zawiasach.

Wspięła się na parapet i zobaczyła, jak płonie wschodnie skrzydło, a po dziedzińcu biegają przerażeni ludzie. Czując coraz większy niepokój, zsunęła się na podłogę i ostrożnie zajrzała do pokoju obok, w którym mieszkała niania. Był pusty.

Rozpłakała się ze strachu i bezsilności, ale ucichła, gdy do jej uszu dotarły nieznane głosy i zbliżające się kroki ciężkich butów na korytarzu. Zasłoniła usta dłonią, by nikt nie usłyszał jej oddechu. Instynktownie czuła, że powinna się ukryć. I to tak, by nikt jej nie znalazł. Szybko wróciła do swojej komnaty, ponownie wspięła się na parapet i wyszła na niewielki rzeźbiony od spodu gzyms, który biegł wzdłuż całej ściany zamku.

Powoli oddalała się od okna, ostrożnie stawiając krok za krokiem. Robiła to już kilka razy, chcąc się ukryć przed guwernantką, tym razem było to trudniejsze z powodu szalejącej nawałnicy, a także serca, które waliło tak mocno, jakby chciało się wyrwać z piersi. Bose, zziębnięte stopy kaleczyły się na ostrych krawędziach i z każdym krokiem bolały coraz bardziej.

Z jej pokoju dobiegały nerwowe krzyki, przekleństwa i hałasy przewracanych mebli oraz tłuczonych przedmiotów. Starała się patrzeć przed siebie, nie w dół.

Dotarła do sąsiedniego okna i ostrożnie zajrzała do środka. Nie było tam nikogo, ale za wyważonymi drzwiami dostrzegła wysokie płomienie. Tędy nie zdoła uciec. Szła więc dalej, aż drogę zastąpił jej kamienny gargulec. Ogień trawiący już część dziedzińca sprawiał, że rzeźba rzucała ruchome cienie na mury zamku. Dziewczynka podeszła bliżej i chwyciła stwora za szyję, mocno do niego przywierając.

Poniżej rozgrywały się straszne sceny. W pamięć zapadła jej zwłaszcza twarz starszego chłopaka, który wyżywał się na jednym z wyżłów, a także kopał leżących nieruchomo służących. Postanowiła, że zapamięta go i kiedyś mu odda, tak jak zawsze oddawała Derekowi, gdy jej dokuczał.

Zamknęła oczy, żeby odciąć się od tego, co działo się w dole. Silny podmuch wiatru sprawił, że straciła równowagę. Ręce ześlizgnęły się z szyi gargulca. Przed upadkiem uratowała ją czyjaś dłoń, która zacisnęła się na nadgarstku Drassari i pociągnęła ją w górę, tak że ponownie mogła oprzeć stopy na gzymsie.

Osobą, która ją ocaliła, była dziewczynka niewiele starsza od niej. Kruczoczarne włosy w nieładzie opadały na prostą, szarą sukienkę, a od czerwonych oczu odbijał się blask ognia. Od czasu do czasu widywała ją w zamku, ale zawsze z daleka.

– Przywołaj Cienistego. To twoja jedyna szansa – powiedziała nieznajoma.

Cienistym Drassari nazwała swojego przyjaciela, który wyglądał jak cień stale zmieniający kształty. Rodzice wmawiali jej, że jest wymyślony, ale dziewczynka była przekonana o jego prawdziwości. Kilka razy ją uratował. Na przykład, gdy wpadła do jeziora, to on wyciągnął ją na brzeg.

– Nie potrafię go przywołać – odpowiedziała księżniczka. – Wiele razy próbowałam, ale on zjawia się tylko wtedy, kiedy sam tego chce.

– On służy tobie – rzekła czerwonooka, chwytając Drassari za rękę. – Pomogę ci. Skup się i go zawołaj.

Drassari odepchnęła od siebie rzeczywistość, tak jak to zrobiła, kiedy tonęła. Tym razem jednak poszło jej łatwiej, co prawdopodobnie zawdzięczała swojej niezwykłej towarzyszce. Mur, na którym stała, straszne sceny na dziedzińcu, pożar i wichura na chwilę przestały istnieć. Znalazła się w innej krainie, wszędzie wokół niej zbierały się cienie. Małe i duże, śmieszne i groźne. Był tam i Cienisty. Rozpoznała go wśród tego osobliwego zbiegowiska. Zawołała go.

Otworzyła oczy. Cienie na murze i pod stopami Drassari poruszyły się i zawirowały. Czuła, jak zbliża się Cienisty, był już w tym świecie. Przyciągała go tak, jak latarnia na dziedzińcu przyciągała ćmy.

– Nie chcę tu być – wyszeptała. – Zabierz mnie stąd.

Spory cień podpełzł do kamiennego gargulca, spowił go, po czym wślizgnął się przez rozwarty pysk do jego wnętrza. Po chwili rzeźba rozpostarła skrzydła i zamachała nimi, wzbijając w powietrze krople deszczu, a następnie się pochyliła, by umożliwić księżniczce wspięcie się na jej grzbiet.

– Uciekaj – powiedziała czerwonooka.

Drassari spojrzała na dziedziniec, a następnie na mieszkalną część zamku.

– A rodzice i Derek?

– Ich już nie ma – odpowiedziała dziewczynka.

Drassari rozumiała. W jej oczach stanęły łzy, ale to nie był dobry czas na płacz.

– Kiedyś tu wrócisz. To twój dom. Będę tu na ciebie czekała.

Drassari osłoniła oczy przed wiatrem, a następnie bez wahania wsiadła na grzbiet rzeźby, mocno chwytając się jej szyi.

– Jak masz na imię? – zapytała, zanim gargulec wzbił się w górę.

– Rveen – usłyszała odpowiedź, a wtedy dziewczynka rozmyła się wśród cieni na ścianie, niczym dym ze zgaszonej świecy.

Cienisty poniósł Drassari najpierw ponad płonącym zamkiem, potem ponad jeziorem na drugi brzeg.

Nie pamiętała, co stało się później, bo była tak zmęczona, że zasnęła. Gdy się obudziła, pochylał się nad nią jasnowłosy anioł.

1.

Dzień był wyjątkowo ponury. Ciężkie niczym młot kowalski ciemne chmury złowrogo piętrzyły się nad horyzontem, a deszcz padał nieustannie, raz po raz tylko spowalniając lub przyspieszając swój rytm wybijany w liściach drzew i na przydrożnych kamieniach. Przed południem dotarli do małej górskiej wioski leżącej na granicy pomiędzy Vessanią a Atrem. Takich osad składających się z kilku lub kilkunastu gospodarstw na pograniczu było wiele. Zazwyczaj życie w nich toczyło się spokojnie, z dala od wielkiego świata i jego polityki. Talisar z niemałym zdziwieniem zaobserwował, że mimo ubóstwa mieszkańcy tej najbiedniejszej części Królestwa byli niezwykle gościnni i chętnie dzielili się skromnym posiłkiem z przyjezdnymi.

Paladyni nie zjawiali się tu często, więc ich przybycie wzbudzało spore emocje. Talisar czuł na sobie wiele spojrzeń. Część ludzi kryła się w domach i wyglądała zza zaciągniętych zasłon, niektórzy odrywali się od codziennych prac i zerkali zaciekawieni. Młodzi chłopcy bez skrępowania biegli za ich końmi.

Jechali wzdłuż głównej drogi, pomiędzy porozrzucanymi gospodarstwami. Najwyższym budynkiem, widzianym już z daleka, był młyn, za którym płynął bystry i szemrzący strumyk. Kiedy minęli niebezpiecznie skrzypiącą drewnianą kładkę, ledwie łączącą oba brzegi, ich oczom ukazała się połać zdeptanej ziemi służąca zapewne jako plac i miejsce spotkań. Tuż obok wznosił się najokazalszy dom we wsi, którego ściany jako jedyne były pobielone wapnem, a okiennice i drzwi pomalowane na czerwono. Za niskim płotkiem na skrawku ziemi Talisar zauważył coś na podobieństwo miniaturowego ogródka. Od razu rozpoznał kilka najpopularniejszych ziół leczniczych, dostrzegł też kilka gatunków, których nie znał. Ktoś najwyraźniej trudnił się ziołolecznictwem, co przy granicy z Atrem było ryzykowną profesją. Chłopak przypomniał sobie, jak mistrz Luthian mówił, że polowania na czarownice są prowadzone na coraz większą skalę, a kapłani Jedynego Boga za przejaw magii mogą uznać nawet wyleczenie kogoś z choroby uznanej przez nich za śmiertelną.

Z pobielonego domu wyszedł szpakowaty mężczyzna z okazałą brodą. W porównaniu do reszty mieszkańców ubrany był strojnie i kolorowo. Najbardziej rzucała się w oczy skórzana kamizela wyszywana wymyślnymi góralskimi wzorami.

– Witajcie, wielmożni paladyni! – zawołał i ukłonił się na powitanie. – Mam nadzieję, że wasza podróż nie była zbyt uciążliwa. Nazywam się Ershall Kiliar i jestem tutejszym sołtysem.

Talisar od razu zwrócił uwagę na sposób wysławiania się tego mężczyzny. Jeśli sołtys nie był człowiekiem wykształconym, to na pewno oczytanym.

– Bądź pozdrowiony, dobry człowieku – odpowiedział mistrz Luthian, zeskakując z konia z werwą, która w jego wieku wydawała się nie na miejscu.

Pozostali bracia również z zadowoleniem rozprostowali nogi po długiej podróży.

– Wyczekiwaliśmy was – kontynuował Ershall. – Ludzie żyją w niepokoju. Boją się, że wiatr od wschodu przyniesie do wsi klątwę.

– Wyruszyliśmy niezwłocznie po otrzymaniu wezwania – odparł mistrz. – Niestety, przez ulewne deszcze musieliśmy nadrobić drogi, bo przeprawa przez Sowie Bagna była niemożliwa. Jak wygląda sytuacja w miejscu, o którym pisaliście w liście? Byliście tam ostatnio?

– Nie, panie, niech Bogowie bronią. Kilkoro sąsiadów miało tam krewnych, ale żaden nie odważył się zapuścić choćby w pobliże tej wsi, żeby czasem nie ściągnąć jakiegoś przekleństwa do nas.

– Czyli nikt nie był tam od tygodni?

– Ano był. Wędrowny medyk, który niedawno się u nas zatrzymał, wybrał się do Huny, tak się nazywa ta wieś, żeby zbadać zwłoki. Wrócił dość szybko i powiedział, że lepiej sprawę zostawić paladynom, bo tu potrzeba egzorcysty.

Luthian w zamyśleniu pokiwał głową.

– Czy ten medyk wciąż u was przebywa? Chciałbym z nim pomówić.

– Tak. Goszczę go w swoim domu – odpowiedział Ershall. – Zresztą gdzie moje maniery? Nie stójmy tak na deszczu. Zapraszam do środka na posiłek i kufelek na rozgrzanie.

Całą szóstką poszli za sołtysem do bielonego domu. Wszyscy bracia byli odziani w ciemnopopielate płaszcze o brzegach haftowanych srebrem, a pod nimi nosili napierśniki ozdobione herbem zakonu – dwoma skrzyżowanymi mieczami na tle sierpa księżyca. Talisar, odziany w prosty czarny płaszcz współgrający z kolorem jego włosów, wyróżniał się wśród pozostałych zakonników. Jako nowicjusz, który jeszcze nie złożył ślubów, nie miał prawa nosić barw i herbu zakonu. Pod płaszcz założył utwardzoną skórzaną tunikę, a do boku przypasał krótki miecz, który jak dotąd w ogóle mu się nie przydał.

Talisar po raz pierwszy uczestniczył w podobnej wyprawie. Była to dla niego najlepsza nagroda, jaką mógł dostać po trzech długich latach spędzonych w obrębie klasztornych murów. Nie przeszkadzały mu ani deszczowa pogoda, ani trudy podróży. Stanowiło to namiastkę wolności, którą utracił dawno temu.

Nowicjusze poza zakon wychodzili rzadko, najczęściej by pomóc braciom przywieźć zakupy z targu lub dostarczyć do szewca buty do naprawy. Talisar du Salin jako królewski syn miał jeszcze ciężej niż inni. Był uczniem samego Wielkiego Mistrza Luthiana i ku swojej rozpaczy wcale nie opuszczał klasztoru, nie miał też wiele czasu na spotkania z innymi nowicjuszami. Mimo że otrzymał najlepsze wykształcenie w Królestwie, wciąż musiał się uczyć. Całe dnie spędzał na nauce fechtunku oraz studiowaniu starych i opasłych ksiąg, które jedna po drugiej wynajdywał dla niego Luthian. Wieczorami z mistrzem Corisem odgrywali historyczne bitwy na dużej makiecie Królestwa, znajdującej się w sali wojennej. Zazwyczaj mistrz ustawiał chłopaka po przegranej stronie, a potem pytał, co on sam by zrobił, gdyby dowodził, i do późna rozprawiali nad tym, jak mogłoby to zmienić losy dawnych potyczek. Talisar lubił mistrza Corisa, który był dużo młodszy od Luthiana i o wiele mniej wymagający. Można było z nim porozmawiać o wielu rzeczach, niekoniecznie związanych z nauką.

Któregoś wieczoru do klasztoru w Vams dotarł list informujący o dziwnym zdarzeniu na ziemiach granicznych. Według tego, co napisano, jedna z przygranicznych wiosek została nawiedzona przez jakąś mroczną siłę, ciepła wiosna zamieniła się tam w zimę, a mieszkańcy pozamarzali. Mistrz Luthian, jako jedyny obecny wówczas w klasztorze egzorcysta, natychmiast podjął decyzję o konieczności zbadania tej sprawy. Czas naglił, bowiem atremscy kapłani na pewno równie szybko odpowiedzą na wieści o zdarzeniu i pospieszą ze swoją niekoniecznie oczekiwaną pomocą. Zakon nie mógł sobie pozwolić na interwencję Atrem na ziemiach Królestwa Sargetii. Dodatkowo Luthian postanowił wziąć ze sobą na wyprawę Talisara, by dać mu lekcję na temat obyczajów i kultury vessańskiej, a jednocześnie nagrodzić chłopaka za dobre wyniki w nauce.

Sołtys poprowadził sześciu mężczyzn przez wąski korytarz do głównej izby domu, która najwyraźniej służyła za miejsce spotkań domowników oraz gości. Większość paladynów musiała pochylić głowy, przechodząc przez niskie drzwi.

Kiedy tylko paladyni pojawili się w izbie, z kolan mężczyzny siedzącego na jednym z foteli poderwała się młoda, ciemnowłosa dziewczyna i ze spuszczonym wzrokiem umknęła do sąsiedniego pomieszczenia.

– Znowu bałamucisz mi pomoc kuchenną? – zawołał Ershall z wyrzutem w głosie.

– Rozmawialiśmy – odpowiedział mężczyzna z szelmowskim uśmiechem. – Widzę, że wyczekiwani paladyni nareszcie przybyli.

– To jest Anders, medyk, o którym wam wspominałem – przedstawił nieznajomego sołtys.

Medyk na oko miał około trzydziestu lat. Niemal dorównywał wzrostem Talisarowi, ale był nieco szczuplejszej postury. Nosił fryzurę, jaką chłopak wielokrotnie widział podczas podróży po Vessanii – zaczesane i upięte z tyłu włosy oraz wygolone boki. Pociągłą twarz pokrywał kilkudniowy zarost, a niebieskie oczy lustrowały przenikliwie przybyłych.

– Do usług. – Medyk wstał i skłonił głowę na powitanie.

Mistrz Luthian odpowiedział podobnym gestem, ale nie przedstawił się z tytułu ani imienia. Podczas podróży współbracia zwracali się do niego tak, by nie ujawnić jego tożsamości. Nie chcieli ściągać na siebie jeszcze więcej uwagi. Na ziemiach położonych daleko od głównej siedziby zakonu nikt nie rozpoznałby w siwowłosym mężczyźnie Wielkiego Mistrza.

Ściany wewnątrz domu również były pobielone. Pośrodku pomieszczenia stał masywny stół, wzdłuż którego ustawiono długie ławy zdolne pomieścić nawet dziesięć osób. Oprócz tego zmieściło się tu także kilka foteli. Talisar ostrożnie przestąpił nad rozciągniętą przy kominku skórą niedźwiedzia, nie chcąc zabrudzić jej błotem z butów. Nad paleniskiem zauważył okazałe poroże. Zrobiło mu się żal tych majestatycznych stworzeń, sprowadzonych do roli ozdób wiejskiej izby. Talisar nie lubił polowań i nigdy nie chciał w nich uczestniczyć, co było bardzo niecodzienne na królewskim dworze. Westchnął i usiadł przy stole tyłem do martwych zwierząt.

Gospodarz rozlał piwo do cynowych kufli, a po dwóch kwadransach starsza gospodyni i dziewczyna, która wcześniej umknęła z izby, wniosły półmiski z kaszą polaną tłuszczem ze skwarkami oraz po kawałku pieczonego udźca. Był to pierwszy ciepły posiłek od kilku dni. Talisar zauważył, że nawet mistrz Luthian szybko opróżnił talerz.

– Słyszałem, że byłeś w miejscu, które mieszkańcy zwą przeklętym – zwrócił się Luthian do Andersa. – Przypuszczam, że jako medyk potrafisz podać racjonalną przyczynę śmierci tamtejszych mieszkańców. Do tej pory słyszeliśmy tylko historie o demonach i czarownicach, ale im dalej stąd, tym opowieści stają się barwniejsze.

– Wszystkie ciała są zamarznięte i pokryte lodem, którego nie topią promienie słońca – odpowiedział medyk. – Nie widziałem żadnych ran, które wskazywałyby na przyczynę śmierci. Wygląda na to, że ci ludzie po prostu nagle zamarzli.

– Cóż, mamy więc pewność, że nie jechaliśmy na darmo. Podejrzewam, że lód może mieć jakiś związek z nekromancją. – Mistrz Luthian się zasępił. – Niedobrze, bardzo niedobrze. Musimy jak najszybciej dostać się do tego miejsca – zwrócił się do sołtysa. – Możesz nas tam zabrać?

Ershall Kiliar wyraźnie pobladł.

– Mogę wskazać wam drogę – wyjąkał. – Ale nie każcie mi, panie, jechać z wami w to przeklęte miejsce.

– Ja z nimi pojadę – powiedział Anders, kładąc dłoń na ramieniu sołtysa. – Widziałem już w życiu gorsze rzeczy.

Deszcz przestał padać, a niebo wyraźnie pojaśniało. Słońce raz po raz wyłaniało się zza chmur. Jechali już jakieś dwa kwadranse. Anders i mistrz Luthian na przedzie rozmawiali o czymś z ożywieniem. Tuż za nimi podążał kronikarz Gilroth, potężny mężczyzna o skórze ciemniejszej od bezgwiezdnej nocy. Talisar słyszał, że był on kiedyś niewolnikiem walczącym na krwawych arenach w krainach za morzem, a liczne zwycięstwa w końcu kupiły mu wolność. Zaciągnął się na okręt kupiecki, a pływając po południowych wodach, nauczył się czytać oraz odkrył swój pisarski talent. Kiedy koleje losu sprawiły, że wstąpił do Zakonu Nehebe, mistrzowie szybko się zorientowali, jak biegle nowicjusz włada słowem i niemal od razu został głównym kronikarzem w Vams.

Przed Talisarem jechali dwaj młodsi bracia Willinar i Meiryn, którzy dopiero przed rokiem złożyli śluby. Chłopak nie znał ich za dobrze, ale podczas wspólnej podróży dowiedział się, że Willinar pochodził z Atrem, jego rodzice spłonęli na stosie oskarżeni o czary, a on wychowywał się w sierocińcu, z którego później uciekł do Vessanii. Meiryn natomiast był szlacheckim synem z Issilionu i jako najmłodszego potomka oddano go do zakonu.

Orszak zamykał mistrz Sorren, uważany za najlepszego fechmistrza w Vams. Był to starszy, wyjątkowo cichy i spokojny człowiek, ale kiedy tylko wkraczał na plac ćwiczebny, szybkość, z jaką się poruszał, mogła zaimponować niejednemu młodzikowi.

Zostawili za sobą gęsty las pełen ptaków sprzeczających się w koronach drzew i wyjechali na rozległą łąkę upstrzoną żółtymi mleczami oraz fioletowymi i białymi dzwonkami. Przed nimi rozciągało się malownicze wzgórze porośnięte wysoką trawą.

– Już prawie jesteśmy – zawołał Anders, spinając wierzchowca. – Lepiej zostawmy tu konie, robią się coraz bardziej nerwowe.

– Tak będzie najlepiej – zgodził się mistrz Luthian. – Dalej pójdziemy pieszo.

W miarę jak brnęli pod górę w wysokiej do kolan i mokrej po deszczach trawie, robiło się coraz chłodniej. Kiedy stanęli na szczycie, zobaczyli zabudowania – kilkanaście chat rozciągniętych wzdłuż wijącej się ścieżki. Talisar z niepokojem zauważył, że to, co z oddali wydawało się porozrzucanym przez wiatr praniem, było ludzkimi szczątkami. Nawet mistrz Luthian spoglądał na to z niedowierzaniem. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Nie oszczędzono nikogo.

– Teraz rozumiecie, skąd te opowieści o czarach i demonach – powiedział Anders. – Zwierzęta omijają to miejsce szerokim łukiem, nawet padlinożercy nie zbliżają się do tych ciał. Ludzie z okolicznych wiosek chcieliby pochować zmarłych, ale boją się, że samo dotykanie zwłok ściągnie na nich nieszczęście.

– To niesamowite – mruknął Gilroth. – Jeśli opiszę to w kronice i tak nikt mi nie uwierzy.

– Czy to bezpieczne podchodzić bliżej? – zapytał Meiryn.

– Tak, dotykałem ciał i nic mi się nie stało. Ale od ziemi bije okropny chłód, ciężko wytrzymać tam dłużej – odpowiedział Anders. – Sam prawie odmroziłem sobie stopy.

Medyk postąpił naprzód, a za nim pewnym krokiem podążył mistrz Luthian. Pozostali popatrzyli po sobie z wahaniem, ale zaraz ruszyli, by dogonić mistrza. W pewnym momencie Talisar poślizgnął się i ledwie łapiąc równowagę, odkrył, że ziemia pod jego stopami jest całkowicie oblodzona. Słyszał, jak pękają kępki zamarzniętej trawy i rozsypują się niczym szkło. I czuł coraz większy chłód, przenikający ciało aż do kości.

Luthian pochylił się nad jednym z najbliżej leżących ciał. Była to kobieta, której wieku nie dało się bliżej określić po zesztywniałej i oblodzonej twarzy. Mistrz położył rękę na jej czole i wyszeptał modlitwę, jednocześnie używając zaklęcia rozgrzewającego.

Wielki Mistrz był jednym z dziewięciu obecnie żyjących egzorcystów w Zakonie Nehebe. Jego moc znacznie wykraczała poza to, czego uczono zwykłych paladynów. Potrafił uzdrawiać chorych, a Talisar był pewien, że jeśli Luthian by zechciał, mógłby także czytać ludziom w myślach.

Wszyscy, drżąc z zimna, w milczeniu przyglądali się mistrzowi.

– Całe ciepło jest pochłaniane. Nie jestem w stanie nawet roztopić warstwy szronu na jej skórze – stwierdził Luthian.

– A gdybyśmy przenieśli ją na polanę poza zamarznięty grunt? – zaproponował Talisar. – Wygląda na to, że ten chłód pochodzi z głębi ziemi i to on oddziałuje w ten sposób na ciała.

Luthian spojrzał na Talisara i z uznaniem pokiwał głową.

– Możemy spróbować – odrzekł. – Jej to już na pewno nie zaszkodzi.

Kobieta przymarzła do ziemi i nie dało się jej podnieść. Luthian wyjął swój miecz – Pochłaniacz Dusz – i za pomocą zaklęcia rozgrzał go do czerwoności. Runy na klindze zapłonęły ogniem, a wtedy mistrz przeciął zmarzlinę tuż pod ciałem kobiety. Następnie bracia ostrożnie przenieśli ciało poza skażoną ziemię.

Luthian ponownie spróbował ogrzać zwłoki. Tym razem się udało. Zniknął szron pokrywający twarz, a w jego miejsce pojawiła się woda. Spływała po policzkach i przez chwilę wyglądało to tak, jakby z martwych oczu kobiety popłynęły łzy.

– Miałeś rację, Talisarze. Ciała są wolne od nieczystych mocy – stwierdził mistrz Luthian po pobieżnych oględzinach. – Przeprowadzę rytuał oczyszczający, a następnie przeniesiemy w to miejsce wszystkie ciała. Ludzie przynajmniej będą mogli pochować zmarłych.

– Jaka siła mogła zrobić coś takiego? – zastanawiał się Willinar. – Mistrzu, naprawdę podejrzewasz nekromantę?

– Możliwe. Sam nigdy nie spotkałem się z czymś takim, ale czytałem w starych księgach o tak zwanym wiecznym chłodzie, który utrzymywał się w miejscu, gdzie wskrzeszono zmarłego – wyjaśnił Luthian. – Stare legendy ożywają na naszych oczach, to wielce niepokojące.

– Czy to mógł być dziki mag? – zapytał Gilroth. – Jakiś uciekinier z Atrem?

– Skażenie jest rozległe, wątpię, by była to sprawka pojedynczego człowieka. Lód i chłód najpewniej po jakimś czasie znikną same, ale miejsce przez lata będzie odstraszało każdego, kto ma w sobie chociaż odrobinę magicznej mocy.

– Zgadzam się – wtrącił Anders. – Zakładam też, że nieprzypadkowo wydarzyło się to na granicy. Są tacy, którym zależy na zaognieniu konfliktu między Vessanią a Atrem.

– Też o tym pomyślałem. – Mistrz podrapał się po krótko przystrzyżonej siwej brodzie. – Ale co kapłani osiągnęliby w ten sposób? Słyszałem o ich prowokacjach na granicy, ale coś takiego?

– Kapłani za bardzo boją się magii, by zastraszać Vessańczyków w ten sposób – stwierdził Gilroth. – Tu użyto czarnej magii, to nie mistyfikacja.

– Z drugiej strony, gdyby Najwyższy Kapłan chciał rozszerzyć swoje wpływy poza Atrem, czym innym mógłby przekonać ludzi do szukania pomocy u inkwizytorów, jak nie masowym mordem przy użyciu czarnej magii? – zauważył Talisar. – Sianie paniki i strachu wśród pospólstwa to ich najsilniejszy oręż.

– Być może jest ziarno prawdy w tym, co mówisz, chłopcze. – Mistrz Luthian wskazał na grupę zbliżającą się z przeciwnej strony wioski. – Mamy towarzystwo.

– Inkwizytor – mruknął Anders z wyczuwalną pogardą w głosie.

Grupę tworzyło pięciu mężczyzn. Jeden z nich wyraźnie się wyróżniał. Starszy, ubrany w wyszukane czarno-czerwone szaty haftowane złotem. Na głowie nosił kaptur podtrzymywany złotym diademem, a na piersi błyszczał duży medalion na grubym łańcuchu. Talisar dostrzegł długi miecz ukryty pod fałdami płaszcza Atremczyka. Towarzyszący inkwizytorowi młodzieńcy odziani byli w skromne bordowe szaty przepasane złotymi szarfami, pod którymi najwyraźniej znajdowały się zbroje.

Żaden z nowo przybyłych nie wszedł na oblodzoną ziemię. Ominęli ją łukiem i podeszli do paladynów.

– Nazywam się Darassio – przedstawił się najstarszy mężczyzna. – Jestem inkwizytorem z ramieniaNajwyższego Kapłana. Z racji tego, że część ofiar to poddani Atrem, my zajmiemy się zbadaniem tego, co się tu wydarzyło. Lepiej odejdźcie stąd w pokoju.

– Jestem Wielkim Mistrzem Zakonu Bogini Nehebe, a to jest ziemia należąca do Królestwa Sargetii! – krzyknął Luthian. – Jeśli tak wam zależy na waszych zmarłych, możecie zabrać ich ciała i odejść. W przeciwnym razie pokoju między nami nie będzie – dodał, lekko muskając rękojeść miecza przy pasie.

Na te słowa młodzi akolici nieco się speszyli, a po twarzach inkwizytora i Andersa przebiegł cień zaskoczenia.

– To zaszczyt móc poznać samego Wielkiego Mistrza. – Inkwizytor szybko odzyskał rezon. – Tragedia, jaka się tu rozegrała, bardzo leży na sercu Najwyższemu Kapłanowi. Zależy nam na jak najszybszym ujęciu sprawcy. W przeciwnym razie podobna zbrodnia może się powtórzyć. Mamy większe doświadczenie w łapaniu czarowników niż wy, a także wsparcie prawdziwego Boga.

– Inkwizytor przemówił. Zaraz oślepi nas boski blask – prychnął Anders.

– Nie wolno obrażać świętego męża! – uniósł się jeden z towarzyszy Darassia. – Spłoniesz za to!

Darassio obserwował Andersa spod zmarszczonych brwi.

– Ten człowiek jest czarownikiem – zwrócił się po chwili milczenia do Luthiana, wskazując na medyka. – Plugawa magia pomogła mu w ucieczce przed sprawiedliwością Jedynego Boga. Żądam wydania tego mężczyzny.

– Na tej ziemi nie masz prawa niczego żądać. – Mistrz Sorren dobył miecza. – Możecie grzecznie zawrócić do Atrem, albo święty inkwizytor się dowie, jak to jest mieć skopaną dupę.

Akolici sięgnęli po broń, ale widząc postawę gotowego do ataku Sorrena, cofnęli się o krok.

– Schowajcie broń – powstrzymał ich inkwizytor. – Nie przyszliśmy tu, by walczyć z paladynami. Wyślemy kogoś po ciała tych biednych ludzi. Mam nadzieję, że uszanujecie chociaż ich prawo do przyzwoitego pochówku.

– Tego prawa wam nie odmówimy – odparł mistrz Luthian. – Ale pamiętajcie, że każde kolejne wkroczenie na te ziemie może się dla was skończyć śmiercią. Vessania od wieków pielęgnuje tradycje magiczne, a wasze polowania na czarownice nie podobają się tutejszej ludności.

– Plugastwo pleni się w waszym Królestwie, a wy temu przyklaskujecie – wycedził Darassio, a następnie posłał Andersowi pełne nienawiści spojrzenie. – Jeszcze się spotkamy, czarowniku. A wtedy nie będzie przy tobie paladynów, którzy cię obronią.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w drogę powrotną ku granicy z Atrem, z daleka omijając krąg zamarzniętej ziemi. Jego akolici spiesznie podążyli za nim.

– Tchórze. – Splunął mistrz Sorren.

– Nigdy nie atakują bez znacznej przewagi liczebnej – stwierdził Anders.

– Mam nadzieję, że nie będą przysparzać nam problemów – westchnął Luthian.

– Może warto za nimi pójść i upewnić się, że przekroczyli granicę? – zapytał Sorren.

– Myślę, że to nie będzie konieczne. Teraz najważniejsze jest dokładne zbadanie tego miejsca. I oczyszczenie go w miarę możliwości. – Luthian spojrzał na Talisara. –Ty, Talisarze, wrócisz do Ershalla i poprosisz go, aby przysłał tu tuzin silnych mężczyzn z okolicznych wiosek i kilka wozów. Trzeba zliczyć i zidentyfikować ciała, by potem móc zwrócić je rodzinom.

– Oczywiście, mistrzu.

Mimo że Talisar był księciem i przez szesnaście lat wychowywał się w pałacu królewskim, czuł respekt wobec mistrzów zakonu i bez sprzeciwu wykonywał wszystkie ich polecenia. Zdawał sobie sprawę, że w momencie złożenia ślubów wyrzeknie się swojego królewskiego pochodzenia, co nie było dla niego taką złą perspektywą. Miał dwóch starszych braci i wiedział, że jego szanse na objęcie tronu są minimalne, mimo to miewał koszmary, że został królem. Nigdy nie chciał nim zostać, cóż zakonnikiem też nie, jednak z dwojga złego wolał życie w klasztorze.

– Pojadę z nim – zaoferował Anders. – Nie będę wam już potrzebny. Poza tym zdążyłem już porządnie wymarznąć.

Mistrz Luthian w odpowiedzi tylko skinął głową i się odwrócił, by wytłumaczyć coś po cichu Gilrothowi.

Talisar i Anders zeszli ze wzgórza do miejsca, gdzie zostawili konie. Kary ogier, którego przydzielono Talisarowi na czas podróży, zarżał radośnie na widok jeźdźca. Chłopak pogłaskał zwierzę po pysku, a następnie wskoczył na siodło.

Zbliżał się wieczór. Słońce wisiało blisko horyzontu, barwiąc złotymi promieniami mokry po długich deszczach krajobraz.

– Czy to, co mówił inkwizytor, to prawda? – zapytał Talisar, kiedy wjechali w głąb lasu. Światło tańczyło w szumiących koronach drzew. – Jesteś magiem?

– Zależy, co przez to rozumiesz. – Anders się uśmiechnął. – Przez cztery lata studiowałem w Lindaarze. Miałem być uzdrowicielem, ale nie ukończyłem Akademii. Przyznam, że posiadam pewną moc, która pomaga mi wzmacniać leki i napary, ale to nic wielkiego. Ale tyle wystarczy, by Atremczycy uznali mnie za czarownika.

– Inkwizytor cię znał – zauważył Talisar. – Musiałeś zrobić coś, co zapadło mu w pamięć.

– Przez kilka lat mieszkałem niedaleko granicy. Pomagałem uchodźcom z Atrem urządzić się w Vessani. Pewnego dnia zostałem poproszony o pomoc medyczną dla osoby zza granicy, która nie mogła do mnie przyjść o własnych siłach. Mimo że zdawałem sobie sprawę z ryzyka, nie potrafiłem odmówić. Ktoś doniósł na mnie inkwizycji i zostałem pojmany przez Darassia.

– Zatem byłeś jego więźniem.

– Tylko przez chwilę. Uciekłem, zanim zdołał mnie poddać torturom i stracić – mówił to z taką lekkością, jakby rozmawiali o pogodzie czy ulubionym daniu. – Przypuszczam, że moja ucieczka była dla niego ujmą na honorze.

– Słyszałem, że wydostanie się z łap inkwizycji graniczy z niemożliwością. – Talisar nie krył zdumienia historią mężczyzny. – Jak tego dokonałeś?

– Pomogła mi jedna z zakonnic, które przychodziły do więzienia opatrywać torturowanych i zajmować się zwłokami. Dzięki niej dostałem się na wóz z ciałami przeznaczonymi do spalenia. Krematorium nie było zbyt pilnie strzeżone, wiesz, trupy nie uciekają, więc stamtąd już nie było trudno się wydostać. Wciąż jednak pamiętam ten smród.

– To niesamowite. Tą opowieścią mógłbyś zainspirować niejednego barda.

– Może – przyznał Anders z uśmiechem. – Ale ostatnie, czego pragnę, to to, żeby śpiewano o mnie pieśni…

– Też wolałbym, żeby o mnie nie śpiewano.

– Pozwól, że teraz ja zadam ci pytanie. Jestem ciekaw, co robisz wśród paladynów. Od razu widać, że nie pochodzisz z ludu. Tak ci się znudziło beztroskie życie i opływanie w bogactwa, że postanowiłeś zostać zakonnikiem?

– Jestem najmłodszym synem – odpowiedział Talisar. – Moi bracia dziedziczą wszystko. Mnie pozostała służba Bogom.

– Ach tak, słyszałem kiedyś, że to całkiem popularny zwyczaj w Sargetii. Ponoć nawet król oddał swojego najmłodszego syna paladynom. Mnie jako Vessańczykowi to się jednak wydaje zgoła niesprawiedliwe. Przecież wielki majątek równie dobrze można podzielić między wszystkie dzieci, nawet jeśli ma się ich tuzin.

– Służba Bogom to też zaszczyt. Przynajmniej tak sobie wmawiam, żeby utwierdzać się w przekonaniu, że nie marnuję swojego życia. – Talisar się roześmiał, choć w głębi duszy wcale nie było mu do śmiechu.

– Cóż, wiele jeszcze przed tobą, więc głowa do góry – pocieszył go Anders. – Pamiętaj, że całe życie można odmienić w jeden dzień. Ważne jest tylko wiedzieć, czego się pragnie. Gdy już to wiesz, znajdziesz w sobie siłę, by za tym podążać, nawet na przekór wszystkiemu.

– Chciałbym, żebyś miał rację – stwierdził Talisar, po czym pogrążył się we własnych myślach.

W milczeniu dotarli do wioski, gdzie chłopak przekazał polecenia mistrza sołtysowi. Ten wyraźnie nie był zachwycony perspektywą podróży do przeklętego miejsca.

– Zwołam ludzi i ruszamy, żeby zdążyć przed zmrokiem – oznajmił i odszedł w pośpiechu w kierunku zabudowań gospodarskich.

Anders zniknął w środku bielonego domu. Talisar rozejrzał się wokół i powoli ruszył w stronę młyna. Zauważył ścieżkę wiodącą do lasu i poszedł w tym kierunku. Dawno nie czuł się tak wolny. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu mógł iść na samotny spacer.

Przy leśnej dróżce zauważył przewrócone drzewo i postanowił na nim usiąść. Było tu spokojnie, zewsząd dobiegały kojące odgłosy lasu. Przypomniał sobie martwą ciszę, jaka zawsze panowała w świątyni, gdzie kamienna twarz Bogini wpatrywała się w niego, a ciężki zapach kadzideł wypełniał powietrze. Wszystko to zdało mu się tak sztuczne i pozbawione życia. W przeciwieństwie do wielu braci Talisar nigdy nie czuł obecności Bogów i miał wrażenie, że modlitwy, które do nich kieruje, nie są wysłuchane.

Tu w otoczeniu przyrody czuł się wspaniale. Przypomniał sobie czasy, gdy jako chłopiec wyprawiał się z ojcem i braćmi do lasu. Zabierali prowiant i przez cały dzień wędrowali, odkrywając nowe szlaki i podglądając dzikie zwierzęta.

Pomyślał o swoich rodzonych braciach. Najstarszy po śmierci ojca zasiadł na tronie, a niedawno się ożenił z panną z zacnego sargeckiego rodu. W listach pisał, że nie była to kobieta zbyt urodziwa, ale świetnie nadawała się na żonę, matkę i królową. Od najmłodszych lat przygotowywano ją do tej roli. Miała zaledwie dwa lata, gdy została zaręczona z przyszłym królem, który wówczas był pięciolatkiem. Talisar zastanawiał się, czy ci dwoje kiedykolwiek czuli się nieszczęśliwi z powodu tego, że ich przyszłość została z góry zaplanowana i do końca swych dni będą musieli grać przeznaczone im role. Poczucie bezsilności wobec losu często wywoływało w nim irytację. Nie czuł powołania, by oddać życie w służbie Nehebe. Zwierzył się z tego mistrzowi Corisowi, a ten powiedział mu, że powołanie przyjdzie z czasem, tak jak i pogodzenie się z rolą, jaką Bogini dla niego wybrała.

Rozmyślał, ciesząc się samotną wyprawą do lasu, aż zauważył, że zmierzcha. Pospiesznie wrócił do domu sołtysa i z ulgą odetchnął, gdy dowiedział się, że Luthiana z braćmi i Ershellem jeszcze nie ma. Spodziewał się, że mistrz nie będzie zachwycony tym, że podopieczny gdzieś przepadł, zamiast wrócić i pomóc. Jednak chwile spędzone w samotności na łonie natury warte były nawet gniewu Luthiana.

Żona sołtysa, miła i cicha kobieta, przygotowała Talisarowi kolację i powiedziała, że na poddaszu przyszykowała dla wszystkich gości sienniki do spania. Zaoferowała też ciepłą kąpiel. Chłopak z prawdziwą rozkoszą zanurzył się w balii i przeciągał moment wyjścia z niej, aż woda całkiem wystygła. Potem ruszył na poddasze. Kiedy przechodził korytarzem, z jednego z pokojów wyszła dziewczyna, która pomagała gospodarzom w kuchni. Jej ciemne włosy były w nieładzie, a koszula rozchełstana tak, że było widać niemal całe piersi. Odwrócił wzrok zawstydzony, a ona tylko się zaśmiała i zbiegła po schodach.

Tej nocy Talisar nie spał dobrze. Śniły mu się koszmary i miał wrażenie, że budził się co kilka minut zlany potem. Z radością przywitał świt za oknem i dopiero kiedy ciemność nocy ustępowała światłu dnia, jak na złość, udało mu się zasnąć spokojnym snem.

Obudził go Meiryn.

– Co ty wyprawiasz?! – krzyknął mu nad uchem. – Luthian czeka na wszystkich na zewnątrz, zbieraj się, i to szybko!

We wsi przygotowano pogrzeb dla ofiar, jednak z obawy przed czarną magią po ceremonii, która odbyła się przed świątynią, zdecydowano się pochować ciała z dala od wioski. Nawet Luthian nie zdołał przekonać miejscowych, że ze strony zmarłych nikomu nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Gdyby wiedziano, że to sam Wielki Mistrz, zapewne nikt nie ośmieliłby się sprzeciwiać, ale poza braćmi tylko medyk znał tożsamość mistrza.

Na prośbę mieszkańców Luthian odprawił nabożeństwo i pobłogosławił owinięte w całuny ciała, które ułożono na wozach przybranych kwiatami. Następnie żałobnicy udali się w stronę lasu, gdzie zmarli mieli zostać pochowani. Talisar rozejrzał się za Andersem, ale nigdzie nie było widać.

Paladyni nie uczestniczyli w dalszej części pogrzebu. Zaraz po ceremonii Luthian wysłał mistrza Sorrena oraz pozostałych braci, aby przeprowadzili dochodzenie wzdłuż granicy z Atrem i popytali napotkanych ludzi, czy nikt obcy nie kręcił się ostatnio w pobliżu. Talisar również chciał jechać, jednak Luthian odmówił, nie podając powodu. Poinformował go tylko, że jeszcze tego samego dnia wyruszą do klasztoru.

Talisar udał się zatem do domu sołtysa, by zdrzemnąć się przed podróżą powrotną do Vams. Mijając główną izbę, zobaczył przy wejściu do kuchni żonę Ershalla i dziewczynę, którą spotkał wczoraj wieczorem. One chyba go nie zauważyły.

– Zabrał wszystkie swoje rzeczy. – Dziewczę zalewało się łzami. – Uciekł, nawet się nie pożegnał. A mówił, że mnie kocha i że zabierze mnie ze sobą do Vessy…

– Głupiaś – odrzekła gospodyni. – Mówiłam, że tak będzie. Pewnie nie tylko ciebie zbałamucił. Wielu takich już się tu przewinęło za mojego życia. Jedynie o paladynów można być spokojnym. Uczynni, mili, nie kradną i za babami nie patrzą, choć od tego nowicjusza nie sposób wzroku oderwać. W życiu nie widziałam takiego pięknego chłopaka. Szkoda, że wybrali służbę i celibat, bo by się im w wiosce jakie żony znalazło i by tu zostali. Byłoby bezpieczniej. A tak to zaraz odjadą, a my tu zostaniemy do końca naszych dni.

Na te słowa dziewczyna rozpłakała się jeszcze bardziej.

Talisar, najciszej jak umiał, przemknął przez izbę i ruszył po schodach na górę. Był zmęczony po bezsennej nocy i miał nadzieję, że Luthian będzie chciał wyruszyć dopiero po obiedzie.

Kładąc się na sienniku, zastanawiał się nad powodami, dla których Anders tak szybko zniknął ze wsi. Czy mógł mieć coś wspólnego z tą masakrą i zbiegł w obawie, że zostanie zdemaskowany? A może chodziło tylko o tę dziewczynę? Kres jego rozmyślaniom położył głęboki sen.

2.

– Lily, gdzieś ty się podziewała? Łap za wiadro, trzeba umyć podłogę – zawołała mistrzyni Leila, kiedy tylko dziewczyna przekroczyła próg miejskiego szpitala. – Jeszcze jedno spóźnienie i wylecisz z hukiem.

Lily skinęła głową i bez słowa poszła po wiadro, następnie również bez słowa przez godzinę szorowała podłogę w długim korytarzu.

Szpital w Vessie był największym i najlepszym tego typu miejscem w całym królestwie. Ze względu na to, że pracowali w nim najznakomitsi uzdrowiciele z Akademii Lindaaru, przybywali tu chorzy ze wszystkich krain. Lily jako studentka zielarstwa została przyjęta tu na praktykę. Mimo iż potrafiła już tworzyć mikstury uzdrawiające i wzmacniające, wiedziała, jak opatrywać rany, jak zajmować się chorymi oraz jak rozpoznawać choroby zakaźne, do jej głównych obowiązków należało sprzątanie, mycie podłóg i opróżnianie nocników. Jako sierota nie miała dużego wyboru, była zmuszona pracować, by zarobić na czesne.

Zielarstwo było uważane za najmniej ważną ze wszystkich sztuk wykładanych w Lindaarze, gdyż nie wymagało znajomości magii. Aby studiować magię, trzeba było mieć wrodzone zdolności oraz pieniądze i wpływową rodzinę. Magowie byli na ziemiach Vessanii bardzo poważani i cenieni, toteż nie chcieli, by dostęp do tak wielkiego daru stał się powszechny. Biedniejsi, ale obdarzeni magicznymi zdolnościami, byli kształceni na uzdrowicieli. Zielarzami zostawali tylko ci, którzy nie mieli wyboru. Tak jak Lily, która wychowywała się pod opieką mniszek z zakonu Imsayena w Vessie. Któregoś dnia matka przełożona uznała, że dziewczynka jest nieprzeciętnie inteligentna i powinna zdobyć jakieś wykształcenie. Dzięki temu trafiła do Lindaaru, oczywiście na zielarstwo, co i tak było szczytem marzeń dla biednej sieroty.

Korytarzem przeszły dwie młode uzdrowicielki. Obie obrzuciły ją pełnym pogardy spojrzeniem. Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami i pracowała dalej, dopóki w zasięgu wzroku znowu nie pojawiła się mistrzyni Leila.

– Lily! – zawołała z drugiego końca korytarza. – Podejdź do mojego gabinetu.

Wystrój gabinetu założycielki szpitala był równie egzotyczny jak ona sama. Leila pochodziła z krain za morzem. Była piękną kobietą o ciemnej skórze i czarnych, gęstych włosach. Zawsze nosiła szaty w żywych kolorach i pachniała słodkimi perfumami. Mimo że miała swoje lata, z jej twarzy nie sposób było wyczytać wieku, przez co stanowiła ucieleśnienie marzeń większości młodych adeptów Lindaaru.

– Niedawno przyszedł list z zakonu w Vams – powiedziała mistrzyni, kiedy tylko Lily zamknęła za sobą drzwi. – Powiedz, znasz tam kogoś?

– Tak – odpowiedziała dziewczyna, spuszczając wzrok. – Dwa lata temu w klasztorze, w którym się wychowałam, gościł Wielki Mistrz Luthian. Zjadł coś nieświeżego i dostał niestrawności. Akurat byłam wtedy odwiedzić matkę przełożoną, więc przygotowałam dla niego miksturę, po której poczuł się lepiej.

– Ciekawe… – Leila przez chwilę się nad czymś zastanawiała. – Wiem, że jesteś zdolną uczennicą – powiedziała w końcu. – Zasłużyłaś na coś więcej niż tylko szorowanie podłóg. Wielki Mistrz prosi mnie o przysłanie do Vams zielarki, a właściwie poprosił konkretnie o ciebie. Koniec roku tuż-tuż. Jeśli się zgodzisz, przyspieszę procedurę wydania dyplomu i wyślę cię tam przy pierwszej możliwej sposobności.

– Naprawdę? Byłoby wspaniale.

– Nie mam zamiaru rzucać ci kłód pod nogi – oświadczyła mistrzyni. – To dla ciebie szansa na lepsze życie. Tu przy tak wielu uzdrowicielach i zielarzach nie możesz liczyć na więcej niż pozycję szpitalnej sprzątaczki. Tam jako jedyna zielarka w miasteczku zyskasz szacunek i zarobisz na utrzymanie. Zakładam, że się zgadzasz?

– Jestem zaszczycona. – Lily się uśmiechnęła.

– Wspaniale, w takim razie poszukam dla ciebie transportu. Popytam w mieście, może ktoś wybiera się na północ w najbliższym czasie.

– Mogłabym pojechać sama.

– Wykluczone, to niebezpieczna i długa podróż, a mistrz przesłał środki na to, żebym zapewniła ci komfort i bezpieczeństwo.

– Dziękuję, mistrzyni. Będę czekać na wieści.

Lily dygnęła i już chciała odejść, ale Leila zatrzymała ją gestem dłoni.

– Jest coś jeszcze. Mam dla ciebie pierwszą pacjentkę.

– Oczywiście, zajmę się nią.

– Nie będę cię oszukiwać – westchnęła Leila. – Ta kobieta umiera i jedyne, co możemy dla niej zrobić, to podawać jej mikstury uśmierzające ból. Nic wymagającego. Znajdziesz ją w ogólnej sali we wschodnim skrzydle. Zakażenie z rany na nodze dostało się do krwi. Jej kończyny są sine, ma wysoką gorączkę. Gdyby coś się działo, możesz poprosić o pomoc którąś z uzdrowicielek.

– Rozumiem – odpowiedziała Lily. – Zajmę się nią najlepiej jak potrafię.

Wschodnie skrzydło było przeznaczone dla najuboższych. Ogromne pomieszczenia wypełniali chorzy. W sali ogólnej leżeli pacjenci, których choroby nie były zakaźne. Lily weszła i omiotła spojrzeniem leżących na materacach i kocach ludzi. Było ich tak wielu, że musiała poprosić jedną z uzdrowicielek o wskazanie pacjentki.

Kobieta okazała się młoda, ale wyniszczona chorobą. Z daleka było czuć smród gnijącego ciała. Pewnie żaden uzdrowiciel nie chciał się podjąć opieki nad cuchnącą i praktycznie już martwą kobieciną.

– Będę się panią zajmować – powiedziała Lily, klękając przy posłaniu.

Kobieta popatrzyła na nią oczami pozbawionymi wyrazu.

– Proszę, daj mi coś na sen – wyszeptała. – Chcę zasnąć i już się nie obudzić.

– Przygotuję miksturę uśmierzającą ból – odparła dziewczyna. – Zaraz wrócę.

Szybkim krokiem skierowała się do szpitalnej apteki. Pomieszczenie było zastawione regałami, na których stały wielkie szklane słoje pełne suszonych ziół, kolorowych proszków i innych tajemniczych ingredientów. Na każdym pojemniku naklejona była kartka z nazwą tego, co znajdowało się w środku. Przy długim stole, dzielącym aptekę na pół, stało kilku zielarzy, którzy odmierzali i mieszali porcje przeróżnych składników, rozmawiając ze sobą i żartując, ale nikt nie zwracał uwagi na dziewczynę. Lily bez słowa zabrała się za poszukiwanie potrzebnych jej ziół. Następnie na wadze szalkowej odmierzyła właściwe proporcje, wsypała wszystko do metalowego tygla, dodała wody i zagotowała ją na palenisku żeliwnego piecyka, stojącego w kącie pomieszczenia.

Wróciła do kobiety i podała jej miksturę. Czoło chorej było gorące niczym rozgrzany piec, więc Lily przyniosła trochę zimnej wody oraz kawałek płótna i zrobiła okłady. Pacjentka zasnęła.

Dziewczyna siedziała przy niej i co jakiś czas zmieniała kompresy. Uzdrowiciele wchodzili i wychodzili z sali. W pewnym momencie Lily zwróciła uwagę na młodą kobietę, bardzo ładną, z burzą blond loków i drobną buzią. Wyglądała niemal jak porcelanowa lalka. Nazywała się chyba Kayla, Lily pamiętała ją z czasów, kiedy tamta jeszcze studiowała. Jako jedna z nielicznych uzdrowicielek była miła dla młodej zielarki.

Kayla używała magii w leczeniu. Teraz unosiła dłonie tuż nad głową chorej, śpiącej dziewczynki. Jakimś cudem Lily czuła tę falę energii przepływającą pomiędzy palcami Kayli a ciałem dziecka.

Poczekała, aż uzdrowicielka wyjdzie, następnie sama przyłożyła dłoń do czoła swojej pacjentki i uwolniła trochę energii. Od dawna wiedziała, że ma dar, ale korzystała z niego rzadko, ponieważ nie potrafiła go należycie kontrolować. Nie miała nauczyciela, który pomógłby jej zrozumieć moc, jaką dysponuje. Musiała polegać na instynkcie.

Podczas ostatniej próby, kiedy odważyła się uwolnić więcej mocy, wywołała pożar w damskiej toalecie. Od tego czasu postanowiła nie używać magii, jeśli nie było to konieczne. Teraz zdawało się, że nadeszła odpowiednia chwila.

Moc wypływała powolnym strumieniem z jej dłoni. Lily wyobraziła sobie, jak ta uzdrawiająca siła walczy z zakażeniem toczącym ciało młodej kobiety, jak powoli niszczy zgniliznę i przywraca każdy wewnętrzny organ do życia. Wymagało to tak dużego wysiłku i skupienia, że na czole Lily pojawiły się kropelki potu. Nie wiedziała, czy to, co robiła, pomoże, ale świadomość, że pacjentce nic już nie zaszkodzi, dodawała jej pewności siebie. Po jakimś czasie poczuła się zupełnie wyczerpana. Za oknami zapadał już zmierzch, a do sali weszła uzdrowicielka, by zapalić lampy oliwne, które miały odegnać narastającą ciemność.

Lily wstała powoli, ledwie łapiąc równowagę po tym, jak zakręciło się jej w głowie. Podała majaczącej pacjentce kolejną dawkę mikstury i zmieniła okłady. A potem opuściła szpital.

W powietrzu unosił się zapach wiosny. Głęboko wciągnęła w płuca orzeźwiające, wieczorne powietrze i ruszyła powoli w kierunku zabudowań leżących po przeciwnej stronie parku. Zajmowała mały pokoik w budynku zamieszkiwanym przez absolwentów uczelni, którzy zdecydowali się pozostać i pracować na terenie Lindaaru, bo nie stać ich było na wynajem kwatery w mieście.

Ciepły blask pobliskiej latarni zabarwił rude włosy dziewczyny barwą ognia. Odgarnęła kosmyki, które wiatr rzucił jej na twarz. Na jednej z ławek stojących wzdłuż alei prowadzącej do szpitala zobaczyła chłopaka, który na jej widok natychmiast się podniósł.

– Nareszcie jesteś – powiedział. – Już myślałem, że cię dzisiaj nie zobaczę.

– Brant? Co ty tu robisz? – zapytała ze zdziwieniem.

– Tęskniłem – odpowiedział, uśmiechając się. – A ty nie myślałaś dzisiaj o mnie?

– Byłam bardzo zajęta – rzuciła wymijająco.

– Jak zawsze. – Podszedł i pocałował ją. – Może poszlibyśmy zjeść jakąś porządną kolację? Zgłodniałem od tego czekania na ciebie.

– Przepraszam, ale nie dzisiaj – odparła. – Jestem potwornie zmęczona.

– W porządku, ale pozwól chociaż, że cię odprowadzę. – Nie czekając na odpowiedź, wziął ją pod ramię. – Że też ciągle się upierasz, żeby tu mieszkać – westchnął. – Przyjmij w końcu moje oświadczyny i zamieszkaj ze mną. Razem będziemy prowadzić przychodnię.

– Mówiłam ci już, że jeśli szukasz żony, to musisz zacząć się spotykać z inną dziewczyną.

– Nie chcę innej. Lily, ty jesteś wyjątkowa. Poczekam na ciebie tak długo, jak będzie trzeba.

Lily wyraźnie spochmurniała, ale nie odezwała się ani słowem. Brant, przystojny, dobrze zbudowany i sympatyczny chłopak, był jej kochankiem od roku. Lily nie widziała nic złego w tym, by od czasu do czasu spędzić noc w jego towarzystwie. Niestety od jakiegoś czasu zaczął żywić do niej silniejsze uczucia, co znacznie skomplikowało sprawę. Niedawno nawet się oświadczył i mimo iż tłumaczyła mu, że nigdy nie zostanie jego żoną, on zdawał się tym nie zrażać. Był synem bogatego kupca i całkiem zdolnym medykiem. Prowadził prywatną praktykę w Dzielnicy Mostów i dobrze mu się powodziło. Lily jednak miała zupełnie inne plany na życie.

Dotarli do drzwi jej kwatery. Otworzyła je i zaprosiła Branta do środka. Zapaliła lampę oliwną, która rozproszyła mrok. Pokój był niewielki i bardzo skromnie urządzony. Sporą jego część zajmowała szafa z jasnego drewna. Pod oknem stało zaścielone łóżko, a obok niego dwa krzesła i regał, który Lily zastawiła słoikami i butelkami z różnego rodzaju ziołami, naparami oraz maściami.

Brant usiadł na jednym z krzeseł.

– Ten pokój to nora – stwierdził. – W moim domu miałabyś o wiele wygodniej. Kupiłbym ci wszystko, czego byś zapragnęła.

– Już o tym rozmawialiśmy – odparła Lily z irytacją w głosie. – Nieważne, co mi obiecasz, nie zmienię zdania.

– Więc jest ktoś inny, tak? – zapytał.

– Nie, ale chcę czegoś więcej niż męża, dzieci i nudnego życia w Vessie.

– Dam ci więcej, jeśli tylko mi na to pozwolisz. Nie musimy mieszkać w Vessie, możemy wyjechać dokądkolwiek.

– Brant, proszę – westchnęła Lily. – Naprawdę nie mam ochoty prowadzić dalej tej dyskusji.

Brant pokiwał smutno głową i najwyraźniej doszedł do wniosku, że dalsze sprzeczanie się nie ma sensu. Podszedł do dziewczyny, objął ją i pocałował.

– Jestem zmęczona – rzuciła Lily. – Zjem coś i kładę się spać.

– Zostanę na noc – powiedział chłopak.

– Brant, naprawdę jestem zmęczona.

– Niczego nie oczekuję, chcę tylko być przy tobie.

Lily od niechcenia skinęła głową. Nie miała siły na wyjaśnienia i kłótnie. Ich romans zaczynał się jej wymykać spod kontroli. Nie chciała, żeby Brant się w niej zakochał, ale po prawdzie miała tylko jego. No i Cornelię. Owszem, utrzymywała też koleżeńskie relacje ze studentami zielarstwa, ale nigdy nikomu nie zdradzała swoich sekretów. Nawet Cornelia nie wiedziała o niej wszystkiego.

Po użyciu magii w szpitalu Lily naprawdę czuła się słabo. Zastanawiała się, czy nie zrobiła czegoś źle. Jakkolwiek pragnęła pomóc chorej, nie chciała, by próby leczenia odbiły się na jej własnym zdrowiu. Położyła się obok Branta, który od razu przyciągnął ją do siebie. Zasnęła niemal natychmiast.

Następnego dnia czuła się już dobrze, a po przespanej nocy odzyskała siły. Zjadła szybkie śniadanie, które przygotował dla niej Brant, a następnie udała się do szpitala.

Od razu skierowała się do głównej izby. Pacjentka spała. Lily delikatnie dotknęła ręką czoła chorej i ze zdziwieniem stwierdziła, że gorączka całkowicie ustąpiła. Kobieta poczuła dotyk i otworzyła oczy.

– Nic mnie nie boli – powiedziała szeptem, jakby się bała, że za chwilę ten okropny ból powróci. – Nie boli…

– Chcę obejrzeć ranę na nodze – przerwała jej Lily, unosząc koc.

To, co zobaczyła, zaskoczyło ją tak bardzo, że stłumiła okrzyk niedowierzania i zrobiła krok w tył. Zniknęły wszystkie oznaki zakażenia, a rana ładnie się zabliźniła. To był cud. Spojrzała na swoje dłonie. Czy to możliwe, by ona tego dokonała?

W międzyczasie pacjentka z zachwytem oglądała nogę.

– Nie na darmo mówią, że to najlepszy szpital – powiedziała, wstając. – Pozwól mi się uściskać, uzdrowicielko. Myślałam, że nie ma dla mnie ratunku, a czuję się jak nowo narodzona. Nie potrzebuję już tu leżeć. Wracam do dzieci.

Lily rozejrzała się po sali. Na szczęście w tej chwili nie było w niej żadnego uzdrowiciela, ale niektórzy pacjenci z zaciekawieniem obserwowali całą sytuację.

– Ta rana nie była aż tak groźna, na jaką wyglądała – powiedziała Lily tak głośno, aby usłyszało ją jak najwięcej osób. – Jestem tylko początkującą zielarką, nie zrobiłam nic wielkiego.

Mimo to kobieta wylewnie dziękowała. Dziewczyna stwierdziła, że musi ją jak najszybciej wyprowadzić, by nikt z personelu się nie zorientował, że ta pacjentka jest zdrowa. Nie chciała, żeby ktoś zaczął zadawać pytania. Za praktykowanie magii bez odpowiedniego wykształcenia groziła surowa kara. Biorąc pod uwagę, jaka moc była potrzebna, by uzdrowić tę kobietę, Lily mogła zostać uznana za dzikiego maga, co skazałoby ją na stracenie.

Niepostrzeżenie wyprowadziła pacjentkę wyjściem służbowym i odprowadziła ją do głównej bramy. Kobieta trajkotała jak najęta. W końcu Lily udało się ją pożegnać i wrócić do szpitala.

W korytarzu spotkała Cornelię. Mina przyjaciółki nie wróżyła niczego dobrego.

– Znowu się spóźniłaś – szepnęła oskarżycielsko, ciągnąc ją w kierunku schodów. – Leila jest wściekła. Próbowałam cię kryć, ale chyba mnie przejrzała. Chce cię natychmiast widzieć w swoim gabinecie.

Cornelia była najbliższą osobą w życiu Lily. Razem wychowywały się w sierocińcu i gdy Lily posłano do Lindaaru, przyjaciółka tak się uparła, że w końcu i ją wysłano tu na studia.

Wyższa od Lily o głowę, ciemnowłosa dziewczyna o rumianej cerze szybko zdobyła sympatię, a nawet serca wielu studentów zielarstwa. Cornelia nie stroniła od męskiego towarzystwa, co chwilę więc przedstawiała przyjaciółce nowego chłopaka. I chociaż to Lily powszechnie była uważana za piękność, jej chłodny sposób bycia i obojętność sprawiały, że mężczyźni na ogół trzymali się na dystans.

Wyjątkiem był Brant, który wykazywał się nadzwyczajną cierpliwością i nie zrażając się jej oschłością, tak długo za nią łaził, że w końcu go polubiła i pozwoliła mu się zbliżyć.

Po prawdzie też barwne opowieści Cornelii o przygodach łóżkowych rozbudziły ciekawość Lily i dziewczyna też chciała tego spróbować. I akurat nadarzyła się ku temu okazja w postaci Branta.

Był przystojny, a do tego nie na tyle bystry, by zacząć zadawać niewygodne pytania. Wszystko świetnie się układało, dopóki się nie zaangażował. W obecnej sytuacji ten związek coraz bardziej uwierał Lily, jednak nie potrafiła skutecznie zniechęcić chłopaka, który mimo odtrącenia zawsze do niej wracał.

– Nie martwię się Leilą, bo i tak nie zostanę tu do końca roku – odpowiedziała Lily przyjaciółce. – Niedługo się mnie pozbędzie, więc nie będzie mnie już straszyć usunięciem ze studiów.

– O czym ty mówisz? – Cornelia się zatrzymała, a na jej czole pojawiła się charakterystyczna zmarszczka, która zawsze pokazywała się, gdy dziewczyna była zaskoczona. – Jak to nie zostaniesz do końca roku? Dlaczego ja o niczym nie wiem?

– Bo dowiedziałam się o tym wczoraj. Obiecuję, że później ci wszystko opowiem, ale najpierw muszę udobruchać Leilę.

Cornelia nie lubiła czekać. W dosadnych słowach wyraziła swoje niezadowolenie, ale skinęła głową i puściła ramię Lily.

– Spotkajmy się po zajęciach na naszej ulubionej ławce w parku – powiedziała. – Lepiej się nie spóźnij.

– Dobrze – obiecała Lily i ruszyła na piętro, w stronę gabinetu Leili.

Drzwi były uchylone, a w środku poza mistrzynią znajdowały się też dwie poruszone uzdrowicielki. Leila od razu dostrzegła Lily, gdy ta pojawiła się w progu.

– Jest wreszcie nasza śpiąca Nyssa – powiedziała mistrzyni. – Zaspałaś? Zresztą to nieistotne. Twoja pacjentka zniknęła z sali i nikt nie ma pojęcia, co się z nią stało. W takim stanie sama przecież nie wyszła.

Lily pobladła. Nie sądziła, że nieobecność kobiety tak szybko zostanie zauważona. Wydawało jej się, że uzdrowicielki niespecjalnie interesowały się chorymi leżącymi w głównej izbie.

– To ja ją stamtąd zabrałam. – Naprędce wymyśliła w miarę wiarygodną historię. – Ta kobieta umierała, a jej jedynym życzeniem było po raz ostatni zobaczyć dzieci. Pomyślałam, że skoro jest moją jedyną pacjentką, to mogę je spełnić. Przyszłam dziś wcześniej i zabrałam ją do domu, gdzie niestety zmarła, ale była szczęśliwa, że mogła jeszcze raz uściskać bliskich.

– Przecież widziałam, jak jeszcze jakąś godzinę temu spała w sali – wtrąciła się jedna z uzdrowicielek.

– To niemożliwe – odparła Lily, starając się wyglądać na jak najbardziej pewną siebie. – W szpitalu jest wielu pacjentów, ktoś pewnie pomylił posłanie i zasnął na nie swoim miejscu.

Uzdrowicielka spojrzała na swoją koleżankę, potem na Leilę.

– Mogło tak być – przyznała w końcu. – Nie przyglądałam się uważnie, kto tam spał, mam swoich pacjentów i pełne ręce roboty. Następnym razem, zanim zabierzesz kogoś z sali, uprzedź o tym personel.

– Nie będzie następnego razu – odpowiedziała Leila surowym głosem, następnie zwróciła się do uzdrowicielek. – Sprawa się wyjaśniła. Dziękuję wam, możecie odejść do swoich obowiązków.

Kiedy kobiety wyszły z gabinetu, maska surowości, którą nosiła Leila, opadła, ukazując bardziej pogodne oblicze mistrzyni.

– Wiem, że kierowała tobą dobroć serca, ale w tym szpitalu nie ma miejsca na takie luksusy jak zabieranie chorych do domów.

– Przepraszam, nie sądziłam, że sprawię aż taki kłopot.

– W głębi serca cię rozumiem – kontynuowała Leila. – Pamiętam swoją pierwszą pacjentkę, która mimo ogromnych wysiłków zmarła. Bardzo przeżyłam tę śmierć, ale z czasem nabrałam dystansu, który jest niezbędny w tego rodzaju pracy. Ty też musisz się z tym oswoić. Niedługo opuścisz Lindaar i co prawda jako zielarka nie będziesz miała aż takiego kontaktu z chorymi jak uzdrowicielka, ale i tak nie raz spotkasz się ze śmiercią. Musisz być gotowa na takie wyzwania.

– Jestem – odpowiedziała Lily bez wahania. – Jest mi smutno, że moja pacjentka zmarła, ale nie mam wyrzutów sumienia. Zrobiłam dla niej wszystko, co mogłam, mimo że moja mistrzyni uważa, że zabranie jej do domu to zbędny luksus.

– Skoro tak uważasz. – Leila się uśmiechnęła. – Więcej cię już nie nauczę. Rozmawiałam z mistrzem Luvorskym i uzgodniliśmy, że wręczymy ci dyplom ukończenia Akademii za trzy tygodnie. Mimo to oczekujemy, że będziesz kontynuować praktyki w szpitalu do czasu, aż znajdziemy kogoś godnego zaufania, kto zabierze cię do Vams. Każda para rąk do pomocy jest cenna.

– To zrozumiałe. Dziękuję, mistrzyni.

– W takim razie wszystko ustalone. Mamy dużo niezrealizowanych zamówień na leki, więc od dzisiaj będziesz się zajmować tylko produkcją maści i wywarów. Opiekę nad pacjentem zaliczam ci na najwyższą ocenę, mimo że ta kobieta tak krótko żyła. – Leila podeszła do biurka i wyjęła z szuflady zapisaną kartkę. – To lista zapotrzebowania na medykamenty dla szpitala. Zajmij się ich przygotowaniem.

Lily wzięła listę i udała się do apteki. Było jej lekko na sercu i z powodu cudownego uzdrowienia kobiety, i z tego, że udało się ukryć ten fakt przed mistrzynią. Przez resztę dnia, podśpiewując, mieszała zioła i produkowała leki. Uśmiech nie znikał z jej twarzy. Perspektywa zmian w jej życiu wprawiała ją niemal w euforię. Czuła się jak uwięziony ptak, któremu ktoś nagle otworzył klatkę.

3.

Po spotkaniu z inkwizytorem Anders czuł niepokój, mimo że nie dawał tego po sobie poznać. Zdążył poznać Darassia i wiedział, że ten fanatyk tak łatwo mu nie odpuści. Było wielce prawdopodobne, iż będzie go ścigał.

Po powrocie do domu Ershalla spędził upojne chwile w towarzystwie pomocy kuchennej, po czym zdecydował, że najlepiej będzie natychmiast opuścić to miejsce i udać się jak najdalej od granicy. Najlepiej do Vessy, gdzie inkwizytor na pewno nie odważy się postawić swojej nogi.

Dodatkową przyczyną pośpiechu było też to, że aby zdobyć dziewczynę, Anders przebąknął coś o ślubie, a ona przywiązała się do tego pomysłu. Nie chciał czekać na dalszy rozwój wypadków. Przed świtem, kiedy całe gospodarstwo pogrążone było we śnie, wymknął się i ruszył w stronę zachodzącego księżyca.

Kilka dni podróżował samotnie przez gęste lasy. Trzymał się z dala od głównego gościńca, łączącego Atrem i Vessę. Był niemal pewien, że jest ścigany i wolał uniknąć spotkania z Darassiem. Nie wiedział, czy poradziłby sobie w bezpośrednim starciu, i wolał się o tym nigdy nie przekonać. Inkwizytorzy byli przez lata szkoleni, by skutecznie zabijać magów. Nosili amulety i tatuaże, które czyniły ich praktycznie niewrażliwymi na magiczne moce.

Piesza wędrówka ciągnęła się mozolnie, ale nie chciał nikomu kraść konia, chociaż kilka razy miał ku temu okazję. W tych rejonach mieszkali ubodzy ludzie, dla których koń stanowił nierzadko cały majątek, poza tym Anders nie był złodziejem.

W końcu udało mu się dotrzeć do miasteczka. Dersen było czymś pomiędzy grodem a wsią, chociaż w tej części Królestwa uchodziło za spore miasto. W promieniu wielu dni drogi nie było żadnego większego skupiska ludzi. Anders minął główną bramę i wąskimi uliczkami dotarł do rynku, którym nazywano niewielki, wybrukowany plac. Wokół rozstawiono kolorowe wozy kupieckie, a przekupnie głośno zachwalali swoje towary. Nad tym zgiełkiem górowały piętrowe domy i kamienice, jedne z pobielonymi na wzór vessański elewacjami, inne ceglane lub drewniane.

Na rynku panowało poruszenie. Anders dostrzegł na środku wóz wędrownej trupy teatralnej, przy którym zgromadziło się wiele osób. Właśnie trwało przedstawienie. Podszedł bliżej i szybko się domyślił, że to historia Ammona Żeglarza, mitycznego bohatera, który przepłynął wszystkie morza świata w poszukiwaniu szczęścia i bogactwa, a znalazł je dopiero po powrocie do domu, kiedy już zrezygnował z poszukiwań.

Starsza, tęga kobieta grała księżniczkę Defne, ukochaną Ammona, zaś w rolę głównego bohatera wcielił się przystojny młodzieniec. Anders mimowolnie uśmiechnął się na widok tej pary. Zdecydował się obejrzeć sztukę do końca. Gra aktorska nie była na wysokim poziomie, ale przez ostatnie dni stęsknił się za ludzkim głosem i jakąkolwiek rozrywką.

Po zakończeniu spektaklu na scenę wyszedł starszy jegomość i ukłonił się publiczności, w międzyczasie Defne niezgrabnie zeskoczyła z boku wozu, chwyciła w rękę wiklinowy koszyk i ruszyła między widzów.

– Szanowna publiczności! – zawołał mężczyzna ze sceny. – Mamy nadzieję, że sztuka wam się podobała. Prosimy o hojne datki, gdyż jeszcze dzisiaj wyruszamy w daleką podróż do Vessy. Wspomóżcie nas, byśmy w drodze nie głodowali.

Ludzie ochoczo wrzucali monety do koszyka. Gdy aktorka podeszła do Andersa, zmierzyła go spojrzeniem, a następnie uśmiechnęła się i zatrzepotała rzęsami.

– Może rzucisz miedziaka dla biednych aktorów, słodziutki – zagadnęła. – Artyści nie powinni głodować.

Andersowi ciężko było uwierzyć, że ta kobieta kiedykolwiek głodowała.

– Jestem biednym wędrownym medykiem. Nie mogę sobie pozwolić na rozdawanie pieniędzy, bo sam żyję z łaski innych.

– Medyk? – zainteresowała się. – To może zechciałbyś mnie zbadać? Potrzebuję dogłębnych oględzin.

Anders wzdrygnął się na samą myśl. Ale nagle w głowie zaświtał mu pomysł.

– Na pierwszy rzut oka widać, że jesteś okazem zdrowia, pani – odpowiedział, udając, że nie zrozumiał aluzji. – Jednak miałbym interes w tym, żeby zabrać się z wami do Vessy. Podróżuję pieszo, a zależy mi, żeby dostać się do miasta jak najszybciej. Mogę wam zaoferować w zamian różne maści i zioła. Poza tym studiowałem w Lindaarze i znam kilka magicznych sztuczek, które na pewno przyciągnęłyby i zachwyciły publikę.

– No nie wiem – odpowiedziała, uważnie mu się przyglądając. – Mundock nie ufa obcym, wątpię, żeby zgodził się zabrać dodatkowego pasażera.

– Możesz chociaż mi go przedstawić? Spróbuję go przekonać.

– A co ja będę z tego miała? – zapytała z lubieżnym uśmiechem.

– Zastanówmy się – westchnął. – Potrafię tworzyć iluzje. Raz na jakiś czas, na kilka godzin mogę przemienić cię w prawdziwą piękność, która zachwyci wszystkich mężczyzn. Nie żebyś teraz nie zachwycała – dodał pośpiesznie, widząc wyraz jej twarzy. – Ale każda kobieta lubi się upiększać, jeśli tylko ma taką możliwość.

Mina aktorki zdradzała, że bardzo podoba jej się ta propozycja.

– I każdy będzie mnie taką widział?

– Każdy z wyjątkiem silnych magów, ale takich raczej nie spotkasz tak daleko od Vessy.

– Chodź ze mną – powiedziała podekscytowana. – Przekonam Mundocka, że musisz się z nami zabrać.

Mundock był bardzo nieufny i początkowo nie chciał nawet słyszeć o zabraniu pasażera, ale kobieta nalegała. Inni aktorzy, gdy tylko się dowiedzieli, że chce się do nich przyłączyć iluzjonista, od razu poprosili o kilka sztuczek. Anders nie chciał używać silniejszej magii, gdyż zostawiłaby ona ślad, po którym inkwizytor łatwiej mógłby wpaść na jego trop. Zaprezentował więc kilka efektownych, ale prostych sztuczek, które i tak zachwyciły członków trupy. Przekonywali szefa, że dodatkowe pokazy magii podwoją ich zarobki.

– Dobrze – westchnął w końcu Mundock. – Możesz się z nami zabrać. Wyruszamy przed wieczorem, więc jeśli masz tu jakieś sprawunki, działaj szybko.

Anders nie miał nic do załatwienia, mimo to przeszedł się uliczkami miasteczka, a następnie wstąpił do gospody, by napić się piwa. Młoda karczmarka nieustannie zerkała w jego stronę, uśmiechając się. Odwzajemnił uśmiech i pożałował, że nie ma więcej czasu. Słońce schowało się już za budynki po przeciwnej stronie ulicy. Najwyższy czas, by zdążyć, zanim trupa odjedzie.

Trupa składała się z sześciorga członków. Mundock był założycielem wędrownego teatru i szefem aktorów. Kobieta miała na imię Adrianna. Towarzyszyli im jeszcze: urodziwy młodzieniec o dziewczęcej twarzy i długich blond włosach imieniem Kaien, wesoły karzeł Jikk, łysy mężczyzna o imponującym bicepsie zwany Barso oraz przystojniak Damien. Całkiem osobliwa grupa, ale Anders miał wrażenie, że szybko odnajdzie się wśród tych dziwaków. Miał też szczerą nadzieję, że Adrianna nie będzie go napastować. Nigdy nie stronił od kobiet, ale aktorka zdecydowanie nie była w jego typie.

Na tabor składały się cztery kolorowe wozy. Jeden zajmował Mundock, drugi Adrianna. W trzecim upchnięto przenośną scenę, scenografię, kostiumy oraz inne rzeczy potrzebne do wystawiania sztuk. W ostatnim rezydowała reszta kompanii, w tym i Anders.

Był zadowolony z towarzystwa, a jeszcze bardziej z tego, że wozami podróżowało się o wiele szybciej i wygodniej. Trupa nie trzymała się żadnych planów podróży. Czasami całą noc jechali, by o świcie po prostu się zatrzymać i spać. Zdarzało się, że Adrianna zrzędziła, że musi zrobić pranie, rozbijali wtedy obóz obok najbliższego jeziora czy rzeki i oddawali się słodkiemu lenistwu. Zdarzało się też, że podróżowali dzień i noc, zatrzymując się tylko co jakiś czas, by załatwić potrzeby fizjologiczne lub napoić konie. Powozili wtedy na zmianę tak, by każdy mógł odpocząć.

Swoje przedstawienia grali głównie w miasteczkach, unikali postojów we wsiach, gdzie wystawianie sztuk w ogóle się nie kalkulowało. Anders miał więc czas, by doskonalić grę w karty i czaturangę. Czasem pomagał Jikkowi tworzyć nowe piosenki, zazwyczaj jednak wychodziły z tego sprośne przyśpiewki, które wywoływały salwy śmiechu u współtowarzyszy, ale nie nadawały się, by śpiewać je publicznie, zwłaszcza że przedstawienia przyciągały dzieci.

Po wielu dniach jazdy przez las i niezamieszkałe tereny w końcu dotarli do miasteczka Reine, otoczonego wysokim murem, zapewne do ochrony przed bandytami, którzy licznie ukrywali się w pobliskich zagajnikach. Miasto pośrodku niczego było łatwym celem, dlatego mieszkańcy wybudowali solidną osłonę, a uzbrojeni strażnicy strzegli bram.

Początkowo odmówiono im wjazdu, zbrojni nieufnie patrzyli na kolorowe wozy i dopiero kiedy Mundock pozwolił im zajrzeć do środka, zgodzili się przepuścić tabor przez bramę. Jasno dano im jednak do zrozumienia, że będą bacznie obserwowani.

W przeciwieństwie do kamiennego muru większość domów w miasteczku była drewniana. Tylko jedna ulica ciągnąca się od bramy przez całe miasto aż do niewielkiego dworu została wybrukowana. Pojechali nią i zatrzymali wozy przy placu targowym, a następnie zaczęli rozkładać scenę na jego skraju. Nie chcieli zabawić tu zbyt długo, planowali dać tylko jedno przedstawienie jeszcze tego wieczoru, a następnego dnia ruszyć w dalszą drogę.