August - John Williams - ebook

August ebook

John Williams

0,0
60,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

John Williams zdobył pośmiertną sławę jako autor „Stonera”, za życia jedna zaskarbił sobie uznanie krytyki i czytelników powieścią historyczną „August”, która w 1973 roku została wyróżniona prestiżową National Book Award.

Portretując pierwszego rzymskiego cesarza, Williams unika epickiego rozmachu w hollywoodzkim stylu i oddaje prowadzenie opowieści samym bohaterom. Wśród narratorów są mistrzowie retoryki, tacy jak Cyceron i Horacy, ale również żołnierze, urzędnicy i prości obywatele starożytnego Rzymu, których głosy, poznawane przez nas w pamiętnikach, listach, dokumentach, pisarz stara się odtworzyć w całej różnorodności – tak byśmy mogli odczuć „żywą obecność” istniejących przed wiekami postaci.

W gruncie rzeczy „August” ma wiele wspólnego ze „Stonerem”. Obie powieści opisują biografię pojedynczego człowieka, a ich głównym tematem jest walka o władzę, choć prowadzona na różną skalę. W „Auguście” historię o wielkiej polityce Williams podszywa intymną opowieścią o życiu rodzinnym i miłości ojca do córki, poruszając nie tylko nasz intelekt, lecz również emocje. Żal nam Oktawiusza, który jako niepozorny dziewiętnastolatek musi podjąć wyzwanie losu i przejąć rządy w republice, współodczuwamy z jego córką Julią, gdy ta odkrywa swoją cielesność i podejmuje emancypacyjne wysiłki. Niestety – jak zauważa w posłowiu tłumacz Williamsa, Maciej Stroiński: „Polityka, szczęście rodzinne i święty spokój okazują się w »Auguście« nie do pogodzenia”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 470

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł wydania oryginalnego: Augustus

Język oryginału: angielski

Copyright © 1971 by John Williams

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2025

Copyright © for the Polish translation by Maciej Stroiński, 2025

Copyright © for the Afterword by Maciej Stroiński, 2025

Wydanie I w tej edycji, Warszawa 2025

Redakcja: Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl

Korekty: Justyna Rochacewicz / d2d.pl, Paulina Woźniak / d2d.pl

Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Przygotowanie e-booka: d2d.pl

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwofiltry.pl

ISBN 978-83-68180-38-1

Dla Nancy

Przedmowa autora

Czytamy, że słynny łaciński dziejopis byłby skłonny zmienić wynik bitwy pod Farsalos, dla urody zdania przyznając zwycięstwo Pompejuszowi Wielkiemu. Nie pozwalam sobie na tak daleko idącą swobodę, ale bywa, że celowo przeinaczam fakty. Przestawiam kolejność zdarzeń; jeżeli brakuje wiarygodnych źródeł, puszczam wodze fantazji; czasem wprowadzam postaci, o których milczą annały. Uwspółcześniam niektóre nazwy historyczne: niektóre, czyli nie wszystkie, bo nad sztywną spójność przedkładam bogactwo stylu. Oprócz paru zdań, które przepisałem własnymi słowami z listów Cycerona, krótkich wyimków z Czynów boskiego Augusta oraz fragmentu zaginionej części Liwiuszowych Dziejów Rzymu, który zachował się w dziele Seneki Starszego, książkę tworzą teksty mojego autorstwa.

Jeżeli szukać w niej prawdy, to literackiej, a nie historycznej. Będę wdzięczny czytelnikom, którzy odbiorą to dzieło, zgodnie z moim zamierzeniem, jako wytwór wyobraźni.

Dzięki stypendium Fundacji Rockefellera wyruszyłem w podróż i zacząłem pisać; podczas pobytu w Smith College w Northampton mogłem się poświęcić tylko temu przedsięwzięciu; władze Uniwersytetu w Denver, choć czasem zakłopotane, były wobec mnie życzliwe i wyrozumiałe, dając mi możliwość ukończenia książki.

Prolog

LIST · JULIUSZ CEZAR DO ATII · 45 R. PRZED CHR.

Wyślij chłopaka do Apollonii.

Zaczynam szorstko, moja siostrzenico, by z miejsca cię obezwładnić, a siłą perswazji ubiec i przełamać twój pochopny sprzeciw.

Twój syn wyjechał w dobrym zdrowiu z Kartaginy, gdzie obozujemy; ujrzysz go w Rzymie najpóźniej za tydzień. Kazałem załodze płynąć bez pośpiechu, aby mój list dotarł pierwszy.

I tak zaczniesz protestować, przekonana o swej racji, bo jako matka synowi i córka rodu Juliuszy jesteś podwójnie uparta. Chyba się domyślam, jakie wymówki usłyszę; jużeśmy o nich mówili. Stwierdzisz, że dziecko słabuje – chociaż wkrótce się przekonasz, że służąc pode mną w kampanii hiszpańskiej, Gajusz Oktawiusz nieomal wydobrzał i wraca do Rzymu zdrowszy, niż gdy go opuszczał. Wyrazisz wątpliwość, czy za granicą dobrze o niego zadbają – lecz zastanów się przez chwilę i sama powiedz, gdzie będzie mu lepiej: u medyków apollońskich czy u wypachnionych rzymskich konowałów. Rozmieściłem w Macedonii i wokół jej granic sześć moich legionów; kiedy umiera senator, świat niewiele na tym traci, ale żołnierz ma być zdrowy. Na macedońskim wybrzeżu panuje pogoda tak łaskawa jak w stolicy.

Dobra z ciebie matka, Atio, ale masz pewną przywarę: cierpisz na zbytnią surowość, przesadną cnotliwość w obejściu i obyczajach, która czasem się odzywa w naszej szanownej rodzinie. Wypuść syneczka z uścisku, by stał się mężczyzną, skoro wchodzi już w wiek męski. Niedługo osiągnie osiemnasty rok żywota, a przecież pamiętasz znaki towarzyszące jego narodzeniu i jest ci wiadome, jak gorliwie usiłuję pomóc jego szczęściu.

Zrozum, proszę, dlaczego otwieram ten list rozkazem. Twój syn prawie nie zna greki; w sztuce wymowy kuleje; czytał filozofów, lecz literatury, krótko mówiąc, ledwie liznął. Czy rzymscy nauczyciele to takie próżniaki i tacy niedbalcy jak rzymscy obywatele? W Apollonii chłopak zgłębi filozofię i nauczy się po grecku pod okiem Atenodora, Apollodor natomiast zaprawi go w retoryce i zadba o jego oczytanie literackie. Już ich uprzedziłem.

Gajusz jest młody, bogaty, dobrze urodzony, a do tego piękny; trzeba, by wyjechał z Rzymu. Jeżeli go nie zepsują względy dziewcząt oraz chłopców, ulegnie próżnym pochlebcom. (Doceń subtelną aluzję do twej wiejskiej moralności). W spartańskim rygorze przedpołudnia będzie spędzał pośród najuczeńszych mężów, ćwicząc się w sztuce myślenia, a popołudniami w otoczeniu legionistów wprawi się w drugim rzemiośle koniecznym mężczyźnie.

Wiesz, co doń czuję; znasz moje zamiary; usynowiłbym chłopaka, co już uczyniłem w sercu, gdyby nie opór Marka Antoniusza, któremu się marzy objąć rządy po mnie; skrada się wśród moich wrogów równie zgrabnie i przebiegle jak słoń w świątyni westalek. Twój syn Gajusz został moją prawą ręką, ale żeby nią pozostał i mógł później przejąć władzę, musi nabrać mego ducha, na co nie ma szans w stolicy, bo swe główne siły rzuciłem do Macedonii. Są to siły zbrojne, które w przyszłe lato poprowadzę wraz z Gajuszem przeciw Partom lub Germanom i które trzymam w odwodzie na wypadek spisków w Rzymie. ~ A tak przy okazji: jak się miewa Marcjusz Filip, twój kochany ślubny? Jest rozbrajająco głupi i nie sposób go nie lubić. Mogę mu tylko dziękować, że tak pracowicie pajacuje w mieście i nieudolnie namawia się z Cyceronem, swoim przyjacielem, przeciwko mnie, dzięki czemu nie ma czasu bawić się w ojczyma chłopcu. Nieboszczyk twój małżonek, chociaż nisko urodzony, miał tyle oleju w głowie, żeby spłodzić syna i zadbać o przyszłość nazwiska Juliuszy; twój obecny luby knuje, żeby mi zaszkodzić, i pragnie zgładzić nazwisko, które jest jego jedynym tytułem do chwały. Życzyłbym sobie samych tak nielotnych wrogów. Nie mógłbym się nimi chwalić, lecz spałbym spokojniej.

Poleciłem Gajuszowi, by zabrał do Apollonii dwóch swoich przyjaciół, którzy walczyli u jego boku w Hiszpanii, a teraz wracają razem z nim do Rzymu: Marka Wipsaniusza Agryppę i Kwintusa Salwidienusa Rufusa, znanych ci młodzieńców. Dołączy też do nich niejaki Gajusz Cylniusz Mecenas. O nim jeszcze nie słyszałaś, lecz zapytaj męża, a ten od razu ci powie, że to zacny dziedzic etruskiego rodu spokrewnionego z królami; ukochany będzie kontent; przynajmniej tyle doceni.

Czytając ten list od wuja, mogłaś wpierw odnieść wrażenie, że przyszłość Gajusza leży w twoich rękach. Pozwól więc, że Cezar pozbawi cię złudzeń. Wrócę do Rzymu w przeciągu miesiąca; może dobiegło twych uszu, że senat zrobi mnie wkrótce dożywotnim dyktatorem. Moim prawem będzie wyznaczyć dowódcę jazdy, drugiego po mnie dostojnika w państwie. Tak też z góry uczyniłem; dobrze się domyślasz: wybrałem twojego syna. Sprawa jest postanowiona, decyzja – nieodwołalna. Jeżeli tobie albo Marcjuszowi przyjdzie do głowy się wtrącać, spadnie na was gniew powszechny, a wasz dom okryje hańba, przy której moje przewiny wydadzą się lżejsze od pomniejszych grzeszków.

Liczę, że udały ci się wczasy w Puteoli i że przyjechałaś do miasta na sezon. Niepokoi mnie Italia, ale tęsknię do niej. Może po moim powrocie, gdy załatwię w Rzymie to, co jest do załatwienia, zaszyjemy się w Tivoli i posiedzimy w zaciszu. Zapraszam cię z mężem, może nawet z Cyceronem, jeśli będzie miał ochotę. Wygaduję na nich, lecz przecież bardzo ich lubię. Tak jak ciebie, oczywiście.

KSIĘGA PIERWSZA

1

I · WSPOMNIENIA MARKA AGRYPPY · 13 R. PRZED CHR.

~ Byłem z nim pod Akcjum, gdy pokład spłynął posoką, błękity Morza Jońskiego zabarwiła krew, miecz wykrzesał ogień, oszczep pofrunął ze świstem i zajął się kadłub statku, a przestwór napełnił wrzaskiem płonących żywcem żołnierzy wciąż zakutych w zbroje; byłem przy nim pod Mutiną, gdzie lata wcześniej tenże sam Marek Antoniusz napadł na nasz obóz, wbił miecz w puste łoże Cezara Augusta, ale przemogliśmy najazd, wygraliśmy bitwę, zaczęliśmy podbój świata; byłem pod Filippi, gdzie chory Oktawiusz nie miał siły stać na nogach, kazał więc się nosić w lektyce wśród wojska i nieomal zginął z rąk mordercy swego ojca, a ustał w boju, dopiero kiedy zabójcy Juliusza, śmiertelnika wliczonego w poczet bogów, sami się zabili.

Ja, Marek Agryppa, znany też jako Wipsaniusz, jestem trybunem ludowym, senatorem i konsulem, żołnierzem i wodzem wojska cesarskiego oraz przyjacielem Gajusza Oktawiusza Cezara, obecnie Augusta. W pięćdziesiątym roku życia spisuję wspomnienia, by opowiedzieć potomnym, jak Oktawiusz zastał w Rzymie wściekłą walkę stronnictw szarpiących miasto na strzępy, jak Oktawiusz Cezar zarżnął bestię bratobójczej wojny, aby uratować półżywą stolicę, jak August wygoił rany krwawiącego Rzymu, który ocalił i scalił, i roztoczył po kraj świata. Na ile umiałem, sam się przyczyniłem do tego tryumfu; opiszę swój udział w wypadkach dziejowych, by przyszli dziejopisowie mogli lepiej pojąć, co tak podziwiają w cesarzu Auguście i jego cesarstwie.

Służąc pod Augustem, brałem czynny udział w odbudowie Rzymu; była to wdzięczna posługa, hojnie doceniona. Godność konsula piastowałem trzy razy, raz edyla, raz trybuna; mianowano mnie dwa razy namiestnikiem Syrii; naglony ciężką chorobą, August dwukrotnie mi wręczał imperialną pieczęć sfinksa. Powiodłem rzymskie legiony ku wielu zwycięstwom: nad Lucjuszem Antoniuszem podczas wojny peruzyńskiej, nad Akwitanami w Galii i nad germańskimi hordami nad Renem, lecz nie korzystałem z prawa do tryumfu w Rzymie; ujarzmiłem ponadto krnąbrne plemiona w Hiszpanii i buntowników w Panonii. Z woli Augusta zostałem dowódcą floty; wznieśliśmy przystań na zachód od Neapolu, gdzie nasze statki skryły się przed piratami Sekstusa Pompejusza i skąd później wypłynęły, by ich rozbić i pokonać u wybrzeży sycylijskich: koło przylądka Myle i w zatoce Naulochos; za te zasługi otrzymałem od senatu koronę okrętów. Pod Akcjum rozgromiliśmy zdrajcę Marka Antoniusza, wracając życie Rzymowi.

Ażeby uczcić wyzwolenie Rzymu spod egipskiej zdrady, erygowałem świątynię zwaną Panteonem i inne budowle, które mają służyć wszystkim. Jako główny rządca miasta w służbie senatu i imperatora kazałem naprawić stare akwedukty i zbudować nowe, by obywatele rzymscy i inni mieszkańcy pili czystą wodę i nie chorowali; kiedy nastał pokój w państwie, pomagałem przy pomiarach, by nakreślić mapę świata, czego próbowano już za dyktatury Juliusza Cezara i co uwieńczono pod rządami tego, którego był usynowił.

Będzie jeszcze miejsce, żeby opowiedzieć o wszystkim dokładnie. Lecz zacznijmy po kolei, od roku po triumfalnym powrocie Juliusza Cezara z kampanii hiszpańskiej, w której również ja służyłem wraz z Gajuszem Oktawiuszem i Salwidienem Rufusem.

Byłem z Oktawiuszem w mieście Apollonii, gdy przyszła wiadomość o śmierci Cezara. ~

II · LIST · GAJUSZ CYLNIUSZ MECENAS DO TYTUSA LIWIUSZA · 13 R. PRZED CHR.

Wybacz mi, drogi Liwiuszu, zwłokę w odpowiedzi. U mnie stara bieda; zgodnie z wiekiem odpoczywam, ale zdrowie już nie takie i chyba lepiej nie będzie. Doktory kiwają nade mną głowami, mruczą coś pod nosem i jeszcze im płać, człowieku. Nic mi nie pomaga: ani wmuszane we mnie paskudne medykamenty, ani nawet dobre rady, bym odmawiał sobie przyjemności ciała, które (jak wiesz) cenię. Łamie mnie podagra i przez parę dni nie mogłem utrzymać pióra, by służyć odpowiedziami, o które mnie prosisz, pilnie pracując nad dziełem. Nie dosyć mi udręk, męczy mnie jeszcze bezsenność: sypiam, jakbym czuwał, czuwam, jakbym spał. Ale jestem wdzięczny, że mam przyjaciół i żyję.

Chciałbyś znać początki mej więzi z cesarzem. Nie dalej jak trzy dni temu był tak dobry mnie odwiedzić, aby sprawdzić, jak się czuję, uznałem więc za stosowne wyjawić mu twą ciekawość. Uśmiechnąwszy się, zapytał, czy to wypada pomagać nieprzejednanemu stronnikowi republiki; zeszliśmy na temat starych dobrych czasów, jak to ludzie w pewnym wieku. On pamięta znacznie więcej, bardziej szczegółowo, o wiele wyraźniej ode mnie, choć moim zawodem było ocalać od zapomnienia. W końcu spytałem cesarza, czy nie zechciałby ci przysłać zapisanych przez się wspomnień. Zapatrzył się w dal, po chwili znów się uśmiechnął i powiedział:

– Nie. Pamięć władcy może kłamać tak jak wyobraźnia historyka lub poety.

Kazał cię pozdrowić i wyraził zgodę, żebym wszystko ci nakreślił, jak tylko sobie zażyczę.

Czy to przystoi wspominać wedle własnego uznania? Po prostu powiem, jak było. Gdyśmy byli młodzi, Gajusz Oktawiusz, jak ówcześnie się nazywał, czuł, że jest wybrańcem losu, i wiedział, że Juliusz Cezar zamierza go przysposobić, ale ani Gajuszowi, ani jego przyjaciołom: mnie, Agryppie, Rufusowi, nie przyszłoby do głowy, gdzie nas zaprowadzi życie. Nie mam swobody, mój drogi, która przysługuje autorom annałów; kiedy opisujesz ruchy wojsk i ludów, śledzisz misterną sieć intryg, ważysz zwycięstwa i klęski, notujesz daty narodzin i podajesz daty zgonów – twoje zadanie jest jasne i ze wszech miar pożyteczne; nie przygniata cię poczucie, którego nie umiem nazwać, ale które z każdym rokiem coraz bardziej mnie ogarnia. Dobrze wiem, o co mnie prosisz; niecierpliwisz się zapewne, że nie przechodzę do rzeczy i nie skupiam się na faktach, których wymaga twa praca. To prawda, że pełnię służbę urzędową, ale pamiętaj, kochany, że jestem również poetą, nie zwykłem zatem wyrażać się wprost.

Może zdziwić cię wiadomość, że poznałem Oktawiusza dopiero w Brindisi, dokąd mnie wysłano, ażebym mu towarzyszył wraz z grupą przyjaciół w podróży do Apollonii. Po co ja tam byłem – szczerze mówiąc, nie wiem; mam jedynie pewność, że rzecz stała się za sprawą Juliusza Cezara, któremu mój ojciec Lucjusz wyświadczył kiedyś przysługę, po czym wdzięczny Cezar przybył w odwiedziny do naszej willi w Arezzo. O coś tam się z nim spierałem (chyba o wiersze Katulla, nad którymi, moim zdaniem, góruje Kallimach) i zacząłem się odzywać bezczelnie i obcesowo oraz (we własnym pojęciu) nader błyskotliwie. Jak to niedorostek. Mimo wszystko Cezar wydawał się ubawiony; pogawędziliśmy. Dwa lata później polecił mojemu ojcu posłać mnie do Apollonii jako kompana swojego siostrzeńca.

Muszę wyznać, przyjacielu (lecz niech to zostanie tylko między nami), że Oktawiusz wywarł na mnie dość kiepskie pierwsze wrażenie. Z Arezzo jechałem ponad dziesięć dni i przybyłem do Brindisi zdrożony, brudny i wściekły. Zastałem kompanię na pomoście w porcie, skąd mieliśmy płynąć. Marek Agryppa rozmawiał z Salwidienusem, a Gajusz stał na uboczu i wpatrywał się w stateczek zakotwiczony opodal. Wyglądało na to, że żaden z nich mnie nie spostrzegł. Stwierdziłem trochę zbyt głośno:

– Mecenas jestem. To na mnie czekacie. Który z was jest który?

Agryppa i Salwidienus popatrzyli na mnie z pewnym rozbawieniem i się przedstawili; Gajusz ani drgnął. Sądząc, że mnie lekceważy, rzuciłem w jego stronę:

– Ty to pewnie ten Oktawiusz.

Kiedy obrócił się ku mnie, pojąłem swoją pomyłkę; z jego twarzy biła rozpaczliwa wręcz nieśmiałość.

– Tak, Gajusz Oktawiusz – stwierdził. – Wujek mówił mi o tobie.

Co rzekłszy, uśmiechnął się, wyciągnął rękę i dopiero wtedy podniósł wzrok, by spojrzeć na mnie.

Wiesz, że o tych oczach wiele już pisano, zwykle słabym wierszem i jeszcze marniejszą prozą; sam zainteresowany pewnie ma po dziurki w nosie metafor i ozdobników, którymi się go opiewa, choć dawniej być może pochlebstwa pisarzy wpędzały go w pychę. Patrzy, jak onegdaj, jasnym i bystrym spojrzeniem raczej niebieskich niźli szarych oczu; tak je maluje gra światła… No, i proszę bardzo. Robię to, co ganię, bo tak to się kończy, kiedy człowiek się naczyta poezji kolegów.

Speszony jego spojrzeniem, bodaj się cofnąłem; dziś już nie pamiętam. Tak czy inaczej, odwróciłem wzrok i dojrzałem łódź, którą uprzednio oglądał Oktawiusz.

– Ta łajba to nasza? – ośmieliłem się zapytać, rozpogodziwszy się nieco.

Był to stateczek handlowy, może piętnastometrowy, z butwiejącym dziobem i łatanymi żaglami. Cuchnęło od niego.

– Inne podobno zajęte – powiedział Agryppa.

Lekko się uśmiechnął; uznał mnie chyba za elegancika, bo miałem na sobie togę i pierścienie, podczas gdy oni chodzili jedynie w tunikach i bez żadnych ozdób.

– Smród będzie nie do zniesienia – zauważyłem.

Oktawiusz odrzekł z powagą:

– Łódkę czuć rybą w zalewie.

Milczałem przez chwilę, aż w końcu się roześmiałem i wszyscy wybuchli śmiechem, i w ten oto sposób zostaliśmy przyjaciółmi.

Być może młodość jest mądrzejsza od starości, choć filozofowie uważają swoje. Wierz mi, mój drogi: tyle wystarczyło, byśmy się zaprzyjaźnili na dobre i złe; głupkowaty wybuch śmiechu związał nas ze sobą silniej niż wszystkie późniejsze triumfy i porażki, sojusze i zdrady, smutki i radości. Ale młode lata bezpowrotnie przemijają, a z nimi cząstka nas samych.

Przeprawiliśmy się zatem z Brindisi do Apollonii na śmierdzącej rybą łajbie, która trzeszczała przy najlżejszej fali i groźnie się przechylała (trzeba było się zapierać, żeby nie śmignąć za burtę), niosąc nas ku przeznaczeniom, o jakich wówczas ani się nam śniło. ~

Zasiadam do tego listu po dwudniowej przerwie; pominę szczegóły swej niedyspozycji, bo to przykra sprawa.

W każdym razie widzę, że w liście brakuje tego, czego potrzebujesz; kazałem sekretarzowi przejrzeć moje papierzyska i wyszukać wiadomości, które by ci się przydały. Być może pamiętasz, że jakieś dziesięć lat temu przemawiałem podczas święcenia świątyni Wenery i Marsa, którą ufundował nasz kompan Marek Agryppa, a która dzisiaj zwie się Panteonem. Zamierzałem wygłosić kwiecistą przemowę, nieomal poemat (lecz w końcu zmieniłem zdanie); chciałem ukazać, co łączy i dzieli Rzym naszej młodości oraz Rzym dzisiejszy, w którym wznosi się świątynie takie jak niniejsza. Głowiąc się nad kompozycją swego wystąpienia, spisywałem sobie, co pamiętam z dawnych czasów, i zapiski się ostały, czerpię więc z nich teraz, aby mieć swój udział w twoich dziejach Rzymu.

Przedstaw sobie w myślach, proszę, czterech młodych mężczyzn (dziś już zupełnie mi obcych) nieznających swej przyszłości, nieznających samych siebie, nieznających życia, a wchodzących w życie. Pierwszy z nich (Marek Agryppa) jest wysoki, umięśniony, twarz ma niemal chłopską, o wydatnym nosie i wydatnych kościach, a skóra na niej niczym świeżo wyprawiona; na brodzie ryża szczecina, a na głowie ciemne siano; dziewiętnastolatek. Stąpa niczym wół, chociaż nie bez wdzięku. Wyraża się prosto i mówi powoli, wyważonym tonem, bez okazywania uczuć. Nad wiek poważny i jedynie po zaroście, który ledwo mu się sypie, można poznać jego młodość.

Drugi (Salwidienus Rufus) tak chudy i chyży, jak Agryppa krzepki i niedźwiedziowaty; tak rzutki i żywy, jak tamten powolny w ruchach i zamknięty w sobie. Twarz pociągła, cera jasna, ale oczy ciemne; lubi pożartować, aby przełamać powagę reszty towarzystwa. Najstarszy z nas wszystkich, a jest nam jak młodszy brat.

Trzeciego z kolei (czy to aby ja?) widzę dziś najmniej wyraźnie. Nikt nie zna samego siebie i nie ma pojęcia, jak jawi się innym (chociażby najbliższym), przypuszczam jednak, że z początku towarzysze uznali mnie za pajaca i trochę czasu minęło, nim zmienili zdanie. Owszem, przyznaję, trochę się popisywałem; wczułem się w rolę poety. Chodziłem wystrojony i zmanierowany w towarzystwie sługi, który miał jedno zadanie: doglądać mojej fryzury. Dopiero kiedy koledzy bezlitośnie mnie obśmiali, odesłałem go.

I wreszcie Gajusz Oktawiusz, bo tak wówczas się nazywał. Jak mógłbym ci go opisać? Prawdy o nim nie znam, opieram się tylko na własnych wspomnieniach. Mogę jedynie zauważyć, że wydawał mi się dzieckiem, chociaż był zaledwie dwa lata młodszy ode mnie. Sam wiesz, jak dzisiaj wygląda; prawie się nie zmienił. Odkąd rządzi światem jako imperator, muszę się wysilić, by przywołać w myślach jego dawny obraz; służyłem mu wglądem w serca jego przeciwników oraz sprzymierzeńców, ale przysięgam, że nawet nie przypuszczałem, kim on sam się stanie. Widziałem w nim po prostu sympatycznego chłopaka o zbyt delikatnych rysach, by mógł stawić czoła ciosom przeznaczenia, nadto nieśmiałego, żeby cokolwiek osiągnąć, o głosie zbyt miękkim, by mógł rozkazywać ludziom i skazywać ludzi. Zakładałem, że zostanie wolnomyślicielem albo literatem; do głowy by mi nie przyszło, że mógłby z niego być taki na przykład senator, do czego go uprawniały i nazwisko, i majątek.

Oto są ci, którzy w początkach jesieni za piątego konsulatu Juliusza Cezara dobili do adriatyckich brzegów Macedonii. Łodzie rybackie kolebały się w przystani, ludzie nam machali, na skałach schły sieci; wzdłuż drogi do Apollonii ciągnęły się chaty z drewna; miasto leżało na szerokim płaskowyżu u stóp łańcucha górskiego.

Od rana się uczyliśmy. Obudziwszy się przed świtem, wysłuchiwaliśmy pierwszego wykładu przy świetle lampy oliwnej; gdy słońce się wyłaniało sponad gór na wschodzie, jedliśmy proste śniadanie; rozprawialiśmy po grecku na różne tematy (obawiam się, że ten zwyczaj powoli zanika), przepowiadaliśmy wyimki z Homera opanowane dzień wcześniej, po czym je tłumaczyliśmy, i wygłaszaliśmy niedługie przemowy według rad Apollodora (już wtedy staruszka, ale o jasnym umyśle, pełnego spokoju i wielkiej mądrości).

Popołudniami wywożono nas za miasto do obozu warownego, gdzie aż do wieczora odbywaliśmy ćwiczenia razem z legionami Juliusza Cezara. Przyznam, że właśnie wtedy zwątpiłem, czy dobrze oceniam siły Gajusza Oktawiusza. Od zawsze był chorowity, lecz po nim to widać, a mój los już taki, kochany Liwiuszu, że chociażby mnie złożyła najcięższa choroba, wydaję się tryskać zdrowiem. Nieczęsto się udzielałem w musztrach i manewrach, natomiast Oktawiusz przenigdy ich nie opuszczał; wzorem swego wujka wolał spędzać czas z centurionami niż z wyżej postawionymi oficerami legionu. Pamiętam, że kiedyś podczas ćwiczebnej potyczki koń Oktawiusza się potknął, zrzucając jeźdźca na ziemię. Agryppa i Salwidienus stali nieopodal; Rufus chciał pobiec na pomoc, tymczasem Marek trzymał go za rękę i ani myślał wypuścić. Oktawiusz szybko się podniósł i pewnie stanął na nogach, po czym poprosił o innego konia; gdy mu go przyprowadzono, dosiadł go i jeździł na nim całe popołudnie aż do końca ćwiczeń. Wieczorem w namiocie usłyszeliśmy, że rzęzi, więc wezwaliśmy legionowego medyka. Jak się okazało, Oktawiusz złamał dwa żebra. Kazał lekarzowi ciasno owinąć swe piersi, przed świtem wstał na naukę, a po południu ruszył maszerować.

I tak się zaczęła moja znajomość z Augustem, który rządzi dziś cesarstwem. Być może napiszesz na podstawie tego listu parę zdań swych dziejów miasta, które miałem szczęście i zaszczyt podziwiać. Niejedno się nie nadaje na karty historii i nie będzie uwiecznione, a to wielka strata, która już teraz mnie smuci.

III · LIST · JULIUSZ CEZAR Z RZYMU DO GAJUSZA OKTAWIUSZA W APOLLONII · 44 R. PRZED CHR.

Wspominałem dzisiaj rano, drogi Oktawiuszu, jak rok temu zimą przyjechałeś do Hiszpanii, kiedy oblegałem Mundę, gdzie Gnejusz Pompejusz zaszył się w twierdzy ze swoimi legionami. Mieliśmy dość walki, byliśmy zmęczeni; żywność się skończyła; udawaliśmy, że bierzemy głodem wroga, który tymczasem nie martwił się o zapasy. Przedwcześnie pewny porażki, w gniewie rozkazałem, byś wracał do Rzymu, skąd cię przywiodła, jak sądziłem, miła i wygodna podróż; burknąłem, że nie mam czasu zajmować się chłopcem, który chce się bawić w wojnę i zabijanie. Byłem zły tylko na siebie, o czym, nie wątpię, wiedziałeś już wtedy; patrzyłeś na mnie w milczeniu i z wielkim spokojem. Nieco ochłonąwszy, otworzyłem się przed tobą (odtąd, kiedy rozmawiamy, zawsze mówię prosto z serca) i wyjaśniłem, że hiszpańska kampania przeciwko Pompejuszowi nareszcie rozstrzygnie, w tę lub inną stronę, bratobójczą walkę stronnictw, która od mojej młodości rozdziera rzeczpospolitą; dodałem zarazem, że pewne zwycięstwo zamienia się oto w niechybną przegraną.

– Czyli walczymy – stwierdziłeś – nie po to, by wygrać, lecz po to, by przeżyć.

Nagle kamień spadł mi z serca; poczułem się niemal młody; przypomniałem sobie, że te same słowa powiedziałem w duchu ponad trzydzieści lat wcześniej, zaskoczony w górach przez sześciu wojaków Sulli, gdy ledwo się wybroniwszy, przekupiłem ich dowódcę, aby zabrał mnie żywego do Rzymu. I właśnie wtedy pojąłem, kim mogę się stać w przyszłości.

Wspominając dawne czasy, patrzyłem na ciebie, a jak gdybym siebie widział, i lat mi ubyło, jak gdybym oddał je tobie, i obu nas ogarnęło przedziwne poczucie mocy bez względu na wszystko; z ciał naszych kompanów poległych na polu bitwy ułożyliśmy jakby stos obronny, który nas osłaniał przed gradem wrogich oszczepów, kiedy kroczyliśmy mundyjską równiną ku murom twierdzy Kordoba, aby ją sforsować.

Przypomniał mi się dziś rano nasz hiszpański pościg za Gnejuszem Pompejuszem, kiedy wykończeni, ale najedzeni siadaliśmy wieczorami, by rozmawiać przy ognisku jak żołnierz z żołnierzem, kiedy są pewni zwycięstwa i kiedy udręka zlewa się w jedno z radością, i nawet trupy wydają się piękne, a strach przed śmiercią i obawa klęski tylko podbijają stawkę! Odkąd siedzę w Rzymie, wypatruję lata, kiedy to wyprawimy się przeciw Partom i Germanom, ażeby umocnić ważne dla nas szranki. ~ Kiedy ci opowiem, co dzisiaj wzbudziło we mnie nagłą falę wspomnień, lepiej zrozumiesz, czemu tęsknię za wojaczką i nie mogę się doczekać kolejnej kampanii.

O siódmej rano Idiota (zwany też Markiem Emiliuszem Lepidusem, którego – uśmiejesz się – musiałem uczynić równym tobie rangą) stanął w moim progu, aby się poskarżyć na Marka Antoniusza. Podobno któryś jego skarbnik jął ściągać podatki, które wedle starych ustaw (myślałem, że usnę, kiedy skrzętnie je przytaczał) powinien pobierać skarbnik Lepidusa. Potem przez godzinę, święcie przekonany, że wielomówstwo świadczy o wykwincie, Idiota klarował, że Marek Antoniusz jest żądny zaszczytów – bardziej by mnie zaskoczyła jedynie wiadomość, że westalki są cnotliwe. Podziękowawszy Idiocie, chwilę z nim pogawędziłem, wymieniając banały o istocie lojalności, po czym mój rozmówca udał się (na pewno) wprost do Antoniusza, by go zawiadomić, że dostrzega we mnie nadmierną nieufność nawet wobec najbliższych. O ósmej, jeden po drugim, przyszli trzej senatorowie; oskarżyli się nawzajem o przyjmowanie łapówek, a każdy wymienił taką samą kwotę, czyli było jasne, że wszyscy są winni, ale nie mogą wyświadczyć przysługi, za którą ich przekupiono, boją się zatem, że wszystko się wyda i będą sądzeni przed zgromadzeniem ludowym, które mogłoby ich skazać na wygnanie z miasta – żeby zaś tego uniknąć, musieliby skorumpować większość składu sędziowskiego, na co mieli sporą szansę, tak więc potroiłem wysokość łapówki, o której mówili, i każdego ukarałem taką właśnie grzywną, postanawiając zarazem, że nie inaczej postąpię z potrójnym przekupcą. Odeszli zadowoleni i mam święty spokój. Wiem, że są sprzedajni i mierzą mnie własną miarą. ~ Tak minął mi ranek.

Od kiedy trwa rzymskie kłamstwo, w którym się rozgościliśmy? Na pewno odkąd pamiętam, a może i znacznie dłużej. I czym to kłamstwo się karmi, że wyrasta ponad prawdę? Zabijać, kraść, grabić – wszystko dla dobra wspólnego jako „nieuchronna cena za wolność rzeczpospolitej”. Cycero boleje nad upadkiem obyczajów i rzymskim kultem pieniądza, chociaż sam opływa w zbytki i podróżuje od jednej willi do drugiej razem z setką niewolników. Konsul mówi o pokoju i życiu w cichości, lecz zwołuje wojsko, by zgładzić swego kompana, który urósł w siłę i krzyżuje jego plany. Senat sławi wolność, za jednym zamachem nadając mi władzę, której wcale nie chcę, ale którą muszę przyjąć, aby Rzym nie upadł. Nie sposób się wyłgać z potężnego kłamstwa?

Zwojowałem świat, lecz nie czuję, że nim rządzę; dałem ludziom wolność, a oni się przed nią bronią niczym przed zarazą; pogardzam wiarygodnymi, a uwielbiam wiarołomnych. Przewodzę ojczyźnie, lecz nie mam pojęcia, dokąd ją prowadzę.

I to są, siostrzeńcze, a w sercu mój synu, rozterki człowieka, którego Rzymianie chcieliby ukoronować. Szczerze ci zazdroszczę, że zimujesz w Apollonii; cieszą mnie wieści o twych postępach w nauce; jestem przeszczęśliwy, że świetnie się dogadujesz z oficerami legionów. Brakuje mi jednak naszych wieczornych pogwarek. Pocieszam się myślą, że nagadamy się latem podczas kampanii na Wschodzie. Pomaszerujemy, żywiąc się płodami ziemi, i pozabijamy, kogo trzeba zabić. Tak powinni żyć mężczyźni. I będzie, jak będzie.

IV · ZAPISKI KWINTUSA SALWIDIENUSA RUFUSA · APOLLONIA · MARZEC 44 R. PRZED CHR.

Po południu. Słonecznie, gorąco; wraz z oficerami (mniej więcej dwunastoma) patrzymy ze wzgórza na ćwiczenia jazdy. Konie galopują, wykonują nagłe zwroty, wzbijają tumany pyłu. Wśród tętentu kopyt dobiegają nas z oddali krzyki, śmiechy i przekleństwa. Jedynie Mecenas nie ćwiczył z nami na dole; zmęczeni, odpoczywamy. Leżę, zdjąłem zbroję, wspieram o nią głowę; Mecenas w czystej tunice i z przyczesaną fryzurą siedzi oparty o niewielkie drzewko; koło mnie stoi spocony Agryppa, a nogi ma niczym filary z kamienia; przy nim Oktawiusz, chudy jak patyk, rozedrgany ze zmęczenia (widać, jak jest drobny, dopiero gdy stanie przy kimś rozmiarów Agryppy), o bladej twarzy i spoconych prostych włosach, które lepią się do czoła; uśmiech Oktawiusza, gdy wskazuje coś na polu; skinienie głowy Agryppy. Jest nam wszystkim dobrze; nie padało od tygodnia, zrobiło się cieplej, a nam i żołnierzom ćwiczenia idą wspaniale.

Są to notatki kreślone na szybko, nie wiem, co z nich włączę do swoich dzienników, kiedy znajdę wolną chwilę. Na wszelki wypadek zapisuję wszystko.

W dole jeźdźcy łapią oddech, a konie chodzą bez celu; Oktawiusz siadł przy mnie i dla zabawy strącił mi głowę z pancerza; cieszymy się chwilą, śmiejąc się nie wiedzieć z czego. Agryppa rozprostowuje umięśnione ręce; uśmiecha się do nas; skórzana wyściółka zbroi chrzęści pośród ciszy.

Z tyłu dobiega wysoki, cieniutki, egzaltowany, prawie zniewieściały głosik Mecenasa:

– Chłopcy bawią się w żołnierzy. Nuda i jeszcze raz nuda.

Agryppa mu odpowiada głębokim, spokojnym, wyważonym tonem, którego majestat ukrywa niejedno:

– Gdybyś zdołał ruszyć tłusty zad z miejsca spoczynku, odkryłbyś inne rozkosze, w których mógłbyś zagustować.

Oktawiusz:

– Spróbujmy namówić Partów, by go wzięli na dowódcę. Jeżeli się uda, latem pójdzie nam jak z płatka: od razu ich pokonamy.

Mecenas, westchnąwszy, wstaje i podchodzi do nas. Niby taki tęgi, ale przebiera nóżkami jak panna. Powiada:

– Kiedy byliście zajęci prostackimi popisami, obmyślałem utwór wierszem o dwóch ścieżkach życia: czynnej i kontemplacyjnej. Mądrość kontemplacji znam, pilnie więc się przyglądałem bezdennej głupocie czynu.

Oktawiusz, z pełną powagą:

– Wuj mi polecił, bym czytał poetów, wielbił ich wiersze i uczył się od nich, ale za nic im nie ufał.

Mecenas:

– Mądrego masz wuja.

Jeszcze chwilę żartujemy, aż w końcu zapada cisza. Pole ćwiczebne niemalże opustoszało, bo konie odprowadzono do stajen na skraju. Od miasta zbliża się jeździec; jego wierzchowiec jest w pełnym galopie. Przyglądamy się leniwie. Konny wpada na pole, jednak nie przystaje, tnie wciąż dzikim pędem, schylony na siodle. Mówię coś, ale zauważam, że Oktawiusz zamarł. Twarz mu jakby skamieniała. Widać, że wierzchowiec toczy pianę z pyska.

– Ja wiem, kto to jest – odzywa się Oktawiusz. – On służy u mojej matki.

Konny już się zbliża; zwalnia; zsunąwszy się z siodła, prawie się potyka, brnąc chwiejnie w naszym kierunku i dzierżąc coś w dłoni. Zauważają go żołnierze i ruszają w naszą stronę, dobywając mieczy, lecz widzą, że jeździec idzie na ostatnich nogach samą siłą woli. Wtyka coś Oktawiuszowi i rzuca ochrypłym głosem:

– To… To…

Jest to list. Oktawiusz go bierze, trzyma i na długo z nim zastyga. Posłaniec mdleje, następnie siada i zwiesza głowę między kolanami. Słychać jedynie, jak chwyta powietrze, charcząc. Spoglądam na konia, który ledwo dycha; widać, że do rana padnie. Oktawiusz stoi bez ruchu. Nikt ani piśnie. Wreszcie powoli rozwija zwój z listem i czyta z kamienną twarzą. Nie odzywa się. Po dłuższej chwili podnosi głowę i patrzy w naszym kierunku. Twarz ma bladą, jak z marmuru. Wręcza mi list, ale nie śmiem spojrzeć. Mówi suchym, chłodnym tonem:

– Wujek nie żyje.

Nic nie rozumiemy; gapimy się tępo. Oktawiusz znów się odzywa z tym samym wyrazem twarzy, ale wydobywa słowa donośnym, zbolałym i rozdzierającym głosem, który płynie prosto z trzewi jak ryk wołu ofiarnego, kiedy poderżnąć mu gardło:

– Juliusz Cezar umarł.

– Nie – mówi Agryppa. – Nie.

Mecenas truchleje i wbija wzrok w Oktawiusza niczym przyczajony sokół.

Ręce mi się trzęsą, litery na zwoju biegają mi przed oczami. Zbieram się w sobie. Nie poznaję swego głosu, kiedy odczytuję słowa: „W idy marcowe spiskowcy zamordowali Cezara w senacie. To wszystko, co wiem. Ludzie biegają po  ulicach miasta niczym opętani. Panuje zupełny zamęt. Być może jesteś w poważnym niebezpieczeństwie. Więcej nie mogę powiedzieć. Zaklinam cię, dziecko: usłuchaj matki, uważaj na siebie”. Pisane w pośpiechu; plamy atramentu, pismo niestaranne.

Kiedy spoglądam znad listu, sam nie wiem, co czuję. Pustkę? Wokół stoją w kręgu dowódcy legionów; zatrzymuję wzrok na którymś i patrzę mu prosto w oczy; twarz mu się wykrzywia z żalu i słyszę szlochanie; przypominam sobie, że to są przedniejsze oddziały Cezara, a dla starszych legionistów wódz był niczym ojciec.

Długo mija, nim Oktawiusz otrząsa się ze stuporu i podchodzi do posłańca, który nadal siedzi półżywy na ziemi; klęka koło niego i pyta łagodnym tonem:

– Wiesz może coś jeszcze, o czym list nie mówi?

– Nie – rzuca posłaniec i próbuje wstać, ale Oktawiusz kładzie mu dłoń na ramieniu.

– Odpocznij – nalega. Podnosi się i mówi do jednego z oficerów: – Godnie go ugośćmy. – Zbliżamy się w trójkę, a Oktawiusz stwierdza: – Później pomówimy. Muszę to wszystko przemyśleć.

Wyciąga rękę w mą stronę, milcząco prosząc o list, który mu podaję. Odwraca się od nas. Dowódcy się rozstępują i robią mu przejście, a on schodzi zboczem. Długo wodzimy za nim spojrzeniami; widzimy w oddali chudego człowieczka, który wolno krąży po opustoszałym polu, to w tym, to w innym kierunku, jakby szukał drogi.

Pod wieczór. W obozie aż huczy od wieści o śmierci Juliusza Cezara. Żołnierze opowiadają niestworzone rzeczy i nie sposób wierzyć plotkom. Wybuchają kłótnie, po czym przycichają; dochodzi do bójek, rychło przerywanych. Starzy wyjadacze, co to życie przesłużyli w niejednym legionie (bywało, że walcząc przeciw obecnym kompanom), patrzą z pogardą na całe to zamieszanie i bez słowa robią swoje. Oktawiusz jeszcze nie wrócił z samotnej warty na polu. Ściemnia się.

W nocy. Sam Lugduniusz, dowódca legionu, porozstawiał straże przy naszych namiotach; nie wiadomo, co nam grozi, a zwłaszcza kto. Jesteśmy u Oktawiusza; cała czwórka siedzi lub półleży na siennikach dookoła latarń, które migoczą na środku. Oktawiusz niekiedy wstaje i siada na stołku z boku, chowając twarz w cieniu. Z Apollonii ciągną ludzie, żeby nas wypytać, żeby się wywiedzieć, żeby nam doradzić i żeby nas wesprzeć; Lugduniusz przydzielił oddział, który w każdej chwili czeka na nasze rozkazy. Oktawiusz prosi, by nam nie przeszkadzać; zaczyna mówić o ciekawskich i życzliwych.

– Wiedzą jeszcze mniej niż my, a myślą tylko o sobie: o tym, co ich czeka. Do dzisiaj… – przerywa, zapatrzony w ciemność – do dzisiaj sądziłem, że chcą dla mnie dobrze. Lecz już im nie ufam. – Znowu przerwawszy, przybliża się do nas; kładzie mi dłoń na ramieniu. – Tylko z wami trzema, prawdziwymi przyjaciółmi, mogę szczerze porozmawiać.

Mecenas przemawia głębszym i mniej zniewieściałym głosem:

– Nawet nam nie ufaj, chociaż cię kochamy. Odtąd darz nas zaufaniem nie większym, niż musisz.

Na te słowa Oktawiusz nagle się odwraca i, stojąc tyłem do światła, mówi przez ściśnięte gardło:

– Wiem. Niestety, wiem.

Omawiamy więc, co robić.

Zdaniem Agryppy – najlepiej nic, nic bowiem nie wiemy, nie mamy się czym kierować. W migotliwym świetle latarń Marek wydaje się starcem, gdy mówi z pełną powagą:

– Tu nic nam nie grozi, przynajmniej na razie. Legion nas nie zdradzi, Lugduniusz dał słowo. Być może mówimy o większym przewrocie. Niewykluczone, że wysłano wojska, które idą po nas jak dawniej oddziały Sulli po spadkobierców i sprzymierzeńców Mariusza, w tym także Cezara. Wtedy mu się poszczęściło, a jak będzie z nami, nie wiem. Osłaniają nas od tyłu góry Macedonii, stamtąd więc nas nie najadą. Spokojnie czekajmy na rozwój wypadków i na dalsze wieści; jakiekolwiek kroki tylko by nam zaszkodziły. Cieszmy się schronieniem, dopóki je mamy.

Oktawiusz, półgłosem:

– Wujek mi mówił, że zbytnia ostrożność może być nie mniej zdradliwa niż zbytnia pochopność.

Coś sprawia, że nagle wstaję; jakaś moc we mnie wstąpiła; przemawiam nie swoim głosem:

– Zwę cię Cezarem, bo jestem pewien, że Juliusz Cezar chciałby cię za syna.

Oktawiusz zwraca wzrok na mnie; wydaje się zaskoczony; o tym nie pomyślał.

– Za wcześnie tak mówić – zaczyna powoli – ale zapamiętam sobie, że Salwidienus pierwszy tak mnie nazwał.

Ja:

– Jeżeli Cezar pragnąłby mieć w tobie syna, chciałby, byś go naśladował. Agryppa twierdzi, że jeden z legionów czeka na nasze rozkazy; pięć oddziałów macedońskich także się przyłączy wzorem Lugduniusza, tylko nie zwlekajmy z prośbą. Nie wiemy, co będzie, ale oni wiedzą jeszcze mniej niż my. Wyruszmy z wojskiem na Rzym i przejmijmy władzę.

Oktawiusz:

– Jeśli się uda, co wtedy? O jakiej władzy mówimy? Nie mamy pojęcia, kto się przeciwstawi. Nie wiemy nawet, kto zabił Cezara.

Ja:

– Otrzymamy taką władzę, jaką sobie wywalczymy. Co do przeciwników: tego nigdy nie wiadomo. Ale jeżeli wojska Antoniusza wejdą w sojusz z nami…

Oktawiusz, powoli:

– Nie mamy pojęcia, kto zamordował Cezara, nie znamy więc jego wrogów i nie znamy własnych.

Mecenas, wzdychając, wstaje, po czym kręci głową:

– Rozmawiamy o konkretach, o tym, co przedsięwziąć, a nie było jeszcze mowy, do czego to wszystko zmierza. – Wpatruje się w Oktawiusza. – Co ty chcesz osiągnąć? Powiedz, przyjacielu: po co ci to wszystko?

Oktawiusz przez chwilę milczy, po czym bacznie się przygląda każdemu z nas po kolei.

– Przysięgam na bogów: jeśli pisane mi życie, pragnę powziąć zemstę na zabójcach mego wuja, kimkolwiek by byli.

Mecenas, kiwając głową:

– To nasze pierwsze zadanie: pomóc przeznaczeniu, żebyś wypełnił przysięgę. W tym celu musimy przeżyć. Abyśmy przeżyli, musimy działać ostrożnie, ale właśnie: działać. – Krąży po namiocie, mówiąc do nas jak do dzieci. – Kolega Agryppa radzi nie ruszać się z miejsca i namyślać się, co dalej. Ale siedząc tutaj, nic nie wymyślimy. Wiadomości z Rzymu będą karmić nas plotkami z niewielką domieszką faktów, jak również faktami z dużą domieszką prywaty, aż jedyne źródło wiedzy skażą nam stronniczość i interesowność. – Zwraca się do mnie: – Zapalczywy Salwidienus doradza nie zwlekać, wyruszyć od razu, kuć żelazo, póki gorące, skorzystać z chaosu, w który pewnie popadł świat. Biec na oślep w mroku na bojaźliwego wroga: to może się udać, jeżeli po drodze nie wpadnie się w przepaść lub się nie zagalopuje w zaułek bez wyjścia. Lepiej więc nie. ~ W Rzymie wszyscy wiedzą, że do Oktawiusza dotarły złe wieści o śmierci Cezara. Oktawiusz powinien zatem powrócić po cichu, razem z przyjaciółmi, okryty żałobą, a nie w asyście żołnierzy, czego życzyliby sobie zarówno jego wrogowie, jak i sprzymierzeńcy. Wojsko przecież nie napadnie czterech młodzieńców ze służbą, którzy przybyli do miasta, żeby opłakać bliskiego zmarłego; czterej młodzi ludzie nie wzbudzą sensacji, nie rozniecą niepokojów, nie rozjuszą wrogów. Jeśli chcemy wymordować wybrane osoby, łatwiej pójdzie nam we czwórkę niż całym legionem.

Każdy więc się wypowiedział, natomiast Oktawiusz milczy, a do mnie nagle dociera rzecz niezwykła i znamienna: wszyscy czekamy, co on postanowi, i po raz pierwszy w pełni polegamy na jego osądzie. Wreszcie wyczuliśmy jego skrytą siłę? Daliśmy się porwać chwili? Nam samym czegoś zabrakło? Później to rozważę.

W końcu Oktawiusz przemawia:

– Zrobimy, jak chce Mecenas. Większość ekwipunku zostawimy tutaj, jak gdybyśmy chcieli wrócić, a jutro czym prędzej wypływamy do Italii. Lecz nie do Brindisi, bo tam stacjonuje legion, a przecież nie wiemy, jakie ma rozkazy.

– Lepiej do Otranto – proponuje Marek. – I tak będzie bliżej.

Oktawiusz potwierdza skinieniem głowy.

– Wybierajcie, przyjaciele. Kto wyruszy ze mną, ten zaryzykuje wszystko, rzuci swe życie na szalę i nie będzie miał odwrotu. Nic nie mogę wam obiecać. Pozostaje liczyć na moją szczęśliwą gwiazdę.

Mecenas ziewa i znowu jest sobą:

– Przeżyliśmy smród na łajbie; gorzej już nie będzie.

Oktawiusz wzdycha ze smutnym uśmiechem:

– Oj, kiedy to było.

Mówimy sobie dobranoc i się rozchodzimy.

Siedzę samotnie u siebie w namiocie; piszę w świetle lampy, która skwierczy obok; przez wejście dostrzegam blady świt ponad szczytami. Ani na chwilę nie zmrużyłem oka.

To, co ma dzisiaj nastąpić, zdaje się jeszcze odległe i niezbyt realne w tej porannej ciszy. Wiem jednak, że moje życie – i życie moich kompanów – właśnie zmienia się na zawsze. A czy oni też to wiedzą?

Czy mają świadomość, że przed nami ścieżka wiodąca do śmierci albo wiecznej chwały? Śmierć i chwała wieczna: wciąż słyszę te słowa w myślach, ciągle chodzą mi po głowie, aż w końcu wydaje mi się, że znaczą to samo.

2

I · LIST · ATIA I MARCJUSZ FILIP DO GAJUSZA OKTAWIUSZA · KWIECIEŃ 44 R. PRZED CHR.

Przeczytasz te słowa, synu, kiedy będziesz już w Brindisi, świadomy wszystkiego. Tego się obawiałam: podano do wiadomości testament Cezara, w którym zostałeś nazwany jego synem i następcą. Pewnie bez wahania przyjąłbyś nazwisko i fortunę wuja, lecz proszę cię jako matka, żebyś wstrzymał się przez chwilę, dobrze to sobie przemyślał i pamiętał, że „fortuna” oznacza też przeznaczenie. Cezar chce dla ciebie życia dalekiego od sielanki; nie będzie jak na wsi, gdzie spędziłeś pierwsze lata w spokoju Velletri; nie będzie jak w domu, gdzie nauczyciele razem z piastunkami hołubili chłopca, by wyrósł na ludzi; nie czeka cię żywot pośród książek i rozmyślań, który znasz z młodości; nie trafisz na pole bitwy, aby wieść żołnierskie życie, które (wbrew mej woli) pokazał ci Cezar. Skończysz za to w Rzymie, gdzie trudno odróżnić wrogów od przyjaciół, gdzie rozpasanie ceni się wyżej niż cnotę i gdzie najwyższą wartością jest interes własny.

Matka cię zaklina, abyś zrzekł się spadku; wcale nie uchybisz pamięci po wuju; nikt cię za to nie potępi. Razem z nazwiskiem i mieniem przejąłbyś też wrogów: miałbyś przeciw sobie zarówno zabójców, jak i pośmiertnych czcicieli Cezara. I jedynie motłoch wielbiłby cię tak jak jego, a i to nie wystarczyło, by uniknął swego losu.

Obyś otrzymał ten list, zanim podejmiesz pochopną decyzję. Umknęliśmy z Rzymu przed niebezpieczeństwem; skryjemy się w Puteoli u twego ojczyma, póki zamęt nie okrzepnie w taki lub inny porządek. Jeżeli odrzucisz schedę, odetchnij i przyjedź do nas. W cichości serca i ducha też można żyć godnie. Ojczym pragnie dodać parę słów od siebie.

Przez twoją matkę przemawia jej miłość do ciebie; ja również piszę z uczuciem, ale ponadto ze zdrowym rozsądkiem i wiedzą na temat niedawnych wydarzeń.

Znasz moje poglądy i wiesz, że nie zawsze zgadzałem się z wyborami twego szanownego wuja, cześć jego pamięci. Czasem czułem wręcz potrzebę, żeby jak Cycero wyrazić swój sprzeciw na posiedzeniu senatu. Mówię o tym, by zapewnić, że kieruję się rozwagą, a nie polityką, kiedy ci doradzam tak jak twoja matka.

Zamach mnie oburzył; jeśliby zawczasu zapytano mnie o zdanie, pewnie zadrżałbym ze wstrętem i narobił sobie wrogów. Ale zrozum, proszę, że pośród tyranobójców (jak sami mówią o sobie) znajdują się zacni, szacowni Rzymianie; mogę świadczyć za niektórych jako ich przyjaciel; postąpili nierozsądnie, lecz to wielcy patrioci i naprawdę dobrzy ludzie. Po ich stronie stoi większość senatorów, a przeciw nim motłoch – i nawet Marek Antoniusz, podburzyciel tłumów, nie wchodzi ani nie wejdzie z nimi na wojenną ścieżkę, ponieważ też słucha zdrowego rozsądku.

Twój wuj był prawym człowiekiem, choć pogrążył Rzym w chaosie, z którego nieprędko się wydobędziemy. Zapanował impas: zamachowcy mają władzę, lecz nie wiedzą, co z nią począć; nie sposób ufać stronnikom Cezara, są bowiem do cna zepsuci. Jeśli dasz się usynowić i przyjmiesz schedę po wuju, będziesz odtrącony przez wpływowe kręgi w mieście; otrzymasz sławne nazwisko, które przestało się liczyć, obejmiesz majątek, którego nie potrzebujesz, i zostaniesz sam jak palec.

Zapraszam cię do nas. Nie mieszaj się w sprawy, które nie leżą w twoim interesie. Trzymaj się z dala od ludzi. Nasza miłość cię ochroni.

II · WSPOMNIENIA MARKA AGRYPPY · 13 R. PRZED CHR.

~ Złamani żałobą, zaczęliśmy działać. Czym prędzej na statek; przez sztorm do Otranto, gdzie dopłynęliśmy pod osłoną nocy, by przemknąć w ciemnościach. Spaliśmy w zwykłej gospodzie, odprawiwszy służbę, żeby nie wzbudzać podejrzeń, a przed świtem ruszyliśmy do Brindisi pieszo jak pierwsi lepsi wieśniacy. Zatrzymano nas po drodze: w Lecce trafiliśmy na dwóch wartowników, z których jeden nas rozpoznał (choć się nie przedstawiliśmy), bo i on służył w Hiszpanii. Dawny kompan zapewnił, że garnizon bryndyzyjski przyjmie nas serdecznie i nic nam nie grozi. Ruszył z nami w drogę, a drugi wartownik pognał przodem z wiadomością, że już się zbliżamy, dlatego w Brindisi zaszczytnie nas ugoszczono: powitał nas szpaler wojska.

Dostaliśmy odpis ostatniej woli Cezara, w której nazwał Oktawiusza swoim synem i dziedzicem, przekazał własne ogrody na użytek wszystkich, aby w nich wypoczywali, a każdemu z Rzymian zapisał trzysta sesterców.

Doszło naszych uszu, że w Rzymie szaleje bezład; poznaliśmy imiona morderców Cezara; senat, jak się okazało, śmiał uprawomocnić zamach i uwolnić zamachowców; lud ponoć kipi wściekłością na rządy bezprawia.

Oczekiwał nas posłaniec z domu Oktawiusza i wręczył mu list od matki, w którym razem z mężem, wiedziona odruchem serca oraz podszeptem rozwagi, upraszała syna, aby zrzekł się spadku. Na to nie mógł przystać. Powszechny zamęt i ciężar zadania upewniły go w zamiarze, okrzyknęliśmy go zatem Juliuszem Cezarem i przysięgliśmy mu wierność.

Czcząc pamięć po zmarłym i przelewając uczucia na jego następcę, bryndyzyjscy legioniści i miejscowi weterani otoczyli Oktawiusza, prosząc, aby im przewodził w zemście na zabójcach, odprawił ich jednak słowami wdzięczności; wędrowaliśmy w żałobnym milczeniu Drogą Appijską z Brindisi do Puteoli, skąd przy sposobności chcieliśmy ruszyć do Rzymu.

III · ZAPISKI KWINTUSA SALWIDIENUSA RUFUSA · BRINDISI · 44 R. PRZED CHR.

Dużo się dowiedzieliśmy; mało rozumiemy. Mówi się, że spisek objął więcej niż sześćdziesiąt osób. Główni prowodyrzy: Marek Juniusz Brutus, Gajusz Kasjusz Longinus, Decymus Brutus Albinus i Gajusz Treboniusz – a wielcy z nich ponoć byli kamraci Cezara; imiona niektórych krążyły od dawien dawna, a o innych pierwsze słyszę. Marek Antoniusz pomstuje na zabójców dyktatora, a potem ich raczy proszoną kolacją; Dolabella chwali zamach, po czym z woli Antoniusza, który ledwo co wystąpił przeciw zamachowcom, zostaje na rok konsulem.

Co tu się odbywa? Co knuje Antoniusz? I dokąd to wszystko zmierza?

IV · LIST · MAREK TULLIUSZ CYCERON DO MARCJUSZA FILIPA · 44 R. PRZED CHR.

Słyszę, że twój pasierb wraz z trójką młodych kompanów jest właśnie w drodze z Brindisi, skąd wyruszył ledwo przed paroma dniami, śpieszę więc pisać do ciebie, żeby wyprzedzić go listem.

Chodzą słuchy, że pomimo twoich rad na piśmie (których kopię mi przysłałeś, za co serdecznie dziękuję) młodzieniec zamierza przyjąć spadek po Cezarze. Mam szczerą nadzieję, że to tylko plotki, lecz obawiam się zarazem młodzieńczej lekkomyślności. Błagam cię, przemów do niego jak rodzic do dziecka i odwiedź go od tej myśli, a jeśli już zdecydował, nakłoń go do zmiany zdania. Służę ci wszelką pomocą, możesz na mnie liczyć; szykuję się do wyjazdu z mojego domku w Asturze, aby razem z tobą powitać go w Puteoli. Zawsze byłem dlań uprzejmy; chyba zaskarbiłem sobie jego niekłamany podziw.

Wiem, że darzysz chłopca najszczerszym uczuciem, lecz nie zapominaj, że on jest – może pośrednio, lecz jednak – Cezarem; jeśli go nie powstrzymamy, nasi przeciwnicy mogą chcieć go wykorzystać, by zaszkodzić naszej sprawie. Kiedy się rozchodzi o dobro stronnictwa, wyższa konieczność nas zmusza, byśmy poskromili wrodzone odruchy; myślmy też o dobru chłopca, bo żaden z nas przecież nie chce, aby stała mu się krzywda. Pomów o tym z żoną (która, o ile pamiętam, potrafi wpłynąć na syna) i zadbaj o jej poparcie dla naszych zamiarów.

Mam wieści z Rzymu – niedobre, lecz nie tragiczne. Nasi zaufani wciąż boją się tam pokazać i nawet mój drogi Brutus, zaszywszy się na prowincji, nie wróci do miasta dla poratowania rzeczypospolitej, choć robi, co może, dla wspólnego dobra. Liczyłem, że zamach przywróci nam z miejsca wolność razem z dawną chwałą, obezwładniając rzeszę próżnych parweniuszy chwiejących porządkiem, który tak kochamy. Nic takiego się nie stało, a rzeczpospolita wciąż leży w ruinie; tym, którzy powinni wykazać się męstwem, brak stanowczości, tymczasem Marek Antoniusz skrada się jak dzikie zwierzę od łupu do łupu, zuchwale grabiąc nasz skarbiec i gromadząc władzę, gdzie tylko się da. Gdybym wiedział, że tak będzie i przyjdzie nam znosić butę Antoniusza, chybabym zapłakał nad zgonem Cezara. Ale długo to nie potrwa – tego jestem pewien. Antoniusz w swoim zuchwalstwie działa nieroztropnie; sam sobie szkodzi i sam siebie zniszczy.

Marzyciel ze mnie, to prawda – i nawet moi najbliżsi nie mogą temu zaprzeczyć. Wierzę jednakże głęboko i, jak sądzę, nie bez podstaw, że zwycięży sprawiedliwość i w końcu zatriumfujemy. Wygoi się rana, niesnaski ucichną, a senat odzyska niegdysiejszą godność i dawną powagę, które Juliusz Cezar niemalże do szczętu zhańbił; dożyjemy dnia, Marcjuszu, kiedy stare dobre cnoty, za którymi tak tęsknimy, uwieńczą głowę stolicy jak wieniec laurowy.

Nie potrafię przestać myśleć o doniosłych wydarzeniach ostatnich tygodni. Wciąż zaprzątam sobie głowę tymi wypadkami, na czym srodze cierpią moje własne interesy. Jeden z moich rządców, Chryzyp, postanowił wczoraj przywołać mnie do porządku, gdyż dwa należące do mnie składy z towarami całkiem już się zawaliły, za to pozostałe grożą zawaleniem, a najemcy grożą, że mi wypowiedzą; nawet myszy się wynoszą! Całe szczęście żyję wzorem Sokratesa – ktoś inny w mym położeniu rwałby włosy z głowy, a mnie nic to nie obchodzi. To wszystko jest niczym! Tak czy inaczej, rozmówiwszy się z Chryzypem, doszedłem do wniosku, że parę budynków sprzedam, żeby mieć na remont reszty, i jeszcze zarobię na własnej niedoli.

V · LIST · MAREK TULLIUSZ CYCERON DO MARKA JUNIUSZA BRUTUSA · 44 R. PRZED CHR.

Rozmawiałem z Oktawiuszem. Przebywa u ojczyma w puteolskiej willi, mam ją po sąsiedzku, a jako przyjaciel domu Marcjusza Filipa bywam u nich, kiedy zechcę. Od razu muszę ci donieść, że Oktawiusz podjął spadek i przejął nazwisko naszego zmarłego wroga.

Tylko nie rozpaczaj, proszę, bo trzeba ci wiedzieć, że ten obrót sprawy wróży dla nas lepiej, niż moglibyśmy wymarzyć. Chłopak jest kompletnym zerem; w ogóle nam nie zagraża.

Stale mu towarzyszą trzej młodzi kompani: niejaki Marek Agryppa, kawał chłopa, kawał chama, oderwany od pługa i niepotrafiący odnaleźć się na salonach; jakiś tam Gajusz Cylniusz Mecenas, młodzieniec o ostrych rysach, ale dziwnie zniewieściały, który wije się i miota, wstrętnie trzepocząc rzęsami; oraz niejaki Salwidienus Rufus, nerwowy chudzielec, który za dużo się śmieje, lecz jest z nich najbardziej znośny. Z tego, co mi wiadomo, są to ludzie znikąd, nisko urodzeni, źle sytuowani. (Skoro o tym mowa, pochodzenie Oktawiusza też nie imponuje; jego dziadek po mieczu był prostym lichwiarzem ze wsi i do niczego nie doszedł, a dalsi przodkowie przepadli w pomroce dziejów i bogowie raczą wiedzieć, co to była za hołota).

Czterej młodzianie snują się po domu bez zajęcia i bez celu, zagadują gości i tylko się naprzykrzają. Sądząc po ich wypowiedziach, nie wydają się zbyt mądrzy; zadają durne pytania i chyba nie rozumieją, co się do nich mówi, bo bez słowa potakują i patrzą tępo gdzieś w bok.

Nie okazuję, że pogardzam nimi i że mnie to cieszy. Udaję pełną powagę. Przy pierwszej rozmowie z chłopcem emanowałem współczuciem, sypiąc frazesami o utracie bliskich. Z jego odpowiedzi wnoszę, że opłakuje zmarłego nie tylko na pokaz. Stwierdziłem dyplomatycznie, że mord na Cezarze to wielkie nieszczęście (wybacz mi obłudę, kochany Brutusie), dodając zarazem, że zamach uchodzi w opinii niektórych za wyraz patriotyzmu i troski o dobro wspólne. Nie zauważyłem, by go to ubodło. Wolno mi przypuszczać, że mam u chłopaka posłuch; jeżeli zadziałam zręcznie i ostrożnie, może zdołam go przekonać do przejścia na naszą stronę.

To jeszcze dziecko, niezbyt zresztą rozgarnięte; nie zna się na polityce i to się chyba nie zmieni. Nie kieruje się ambicją czy godnością osobistą, tylko serdeczną pamięcią po swoim niedoszłym ojcu. A z tych trzech tacy koledzy, że w przyjaźni z Oktawiuszem szukają jedynie zysku. Nie widzę w nim zagrożenia.

Uważam nawet, że on może nam się przydać. Ma pełne prawo mienić się Cezarem i przejąć majątek (lecz czy mu się uda?). Na pewno znajdą się tacy, którzy pójdą za nim wyłącznie dlatego, że teraz tak się nazywa; weteranów wraz z czeladzią przyciągnie cześć dla człowieka, który nadał mu nazwisko; resztę popchnie odruch stadny i ogólne zamieszanie. Ale nie zapominajmy najważniejszej rzeczy: nam nikogo nie ubędzie, jego poplecznicy bowiem i tak by poparli Marka Antoniusza! Jeżeli Oktawiusz przyjmie nasze racje i dołączy do nas, zdwoimy swoją przewagę lub przynajmniej zaszkodzimy Markowi Antoniuszowi: samo to będzie zwycięstwem. Wykorzystamy chłopaka, po czym się go pozbędziemy; linia tyrana wygaśnie.

Jak zapewne się domyślasz, nie mogę swobodnie porozmawiać o tym z Marcjuszem Filipem, bo chociaż nam sprzyja, tkwi w niezręcznym położeniu. Ożenił się z matką chłopca, wiąże go zatem węzeł małżeński. Marcjusz nie jest ani wolny, ani szczególnie wpływowy, nie ma więc powodu, aby wszystko mu wyjawiać.

Możesz zachować ten list na lepsze, pewniejsze czasy, lecz nie dziel się jego treścią z drogim nam Attykiem. Pełen podziwu dla mnie, szczyci się naszą przyjaźnią i każdemu pokazuje, co do niego piszę, nawet jeżeli nie puszcza moich listów w obieg. Sprawy, które tu omawiam, nie powinny dotrzeć do niepowołanych uszu, póki przyszłość nie wykaże, że ja miałem rację.

Dopisek. Egipska dziwka Cezara, znana jako Kleopatra, w te pędy uciekła z Rzymu: może chcąc ratować życie lub ratować honor – trudno mi powiedzieć, ale w każdym razie mamy ją nareszcie z głowy. Oktawiusz natomiast wybiera się do stolicy, by upomnieć się o schedę, i nawet się z tym nie kryje. Zagotowało się we mnie, gdy mi to oznajmił; mało brakowało, a okazałbym wzburzenie, bo oto wyrostek i jego chamscy kolesie zmierzają do Rzymu, jakby szli po swoje, i nic im nie grozi, podczas kiedy ty i Kasjusz, bohaterzy id marcowych, musicie się czaić, niczym zaszczuta zwierzyna, z daleka od miasta, któremu daliście wolność.

VI · LIST · MAREK TULLIUSZ CYCERON DO MARKA JUNIUSZA BRUTUSA · 44 R. PRZED CHR.

Krótko i na temat. Będzie nasz – to pewne. Wkroczył do Rzymu, przemówił do ludu, podjął spadek – i nic więcej. Dochodzą mnie wieści, że nie występuje przeciw tobie, Kasjuszowi czy komukolwiek innemu. Sławi Cezara, ale nieprzesadnie, i daje do zrozumienia, że przyjmuje schedę tylko z obowiązku, a rodową godność – jedynie przez cześć synowską; gdy uporządkuje niecierpiące zwłoki sprawy, pragnie się usunąć z życia publicznego. Czy wolno mu wierzyć? Chyba nie ma wyjścia! Gdy pojawię się w stolicy, zadbam o jego przychylność; z takim nazwiskiem może się nam jeszcze przydać.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.