Aurora: Pożoga. Cykl Aurora. Tom 2 - Kaufman Amie - ebook

Aurora: Pożoga. Cykl Aurora. Tom 2 ebook

Kaufman Amie

4,4

Opis

Międzygwiezdni bohaterowie wracają w drugiej odsłonie bestselleru New York Timesa: Cyklu Aurory.

Zacznijmy od złej wiadomości: starodawne zło – wiecie, standardowe zagrożenie gotowe pożreć wszelkie życie w całej Galaktyce – zostanie wkrótce uwolnione.

A dobra wiadomość? Drużyna 312 jest w gotowości i rusza na ratunek. Muszą tylko wcześniej zająć się pewnym drobiazgiem.

Szokujące odkrycie, napady na banki, tajemnicze dary, niestosownie obcisłe stroje i epicka kosmiczna bitwa zadecydują o losach najbardziej niezapomnianych bohaterów Legionu Aurory.

A być może też o losach całej Galaktyki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (207 ocen)
127
54
18
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pap3r_girl

Nie oderwiesz się od lektury

Niech mnie ktoś przytuli po tym zakończeniu. Urwana akcja... w chwili największego chaosu z wydarzeniami, wątkami i bohaterami. Moje serducho zostało zdeptane co najmniej pierdyliard razy. To było cholernie dobre, jak na młodzieżówkę.
20
bigagus

Z braku laku…

Raczej dla nastolatków. Taka bajowo-młodziencza wersja The Expanse.
10
Angela1975

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna niesamowita, trzymająca w napięciu część. Polecam, nie pożałujecie !
00
Patrycja____

Dobrze spędzony czas

Drugi tom trzyma poziom pisarski, chociaż muszę przyznać, że niektóre sceny i zachowania bohaterów podnosiły ciśnienie. Nie rozumiem dramy, która się wywiązała po tym, jak sekret Kala wyszedł na światło dzienne. Szczerze wątpię, aby któryś z pozostałych bohaterów natychmiastowo wyznał tak istotną rzecz na temat swojego życia praktycznie obcym ludziom. Niestety, zamiast zachować się jak dorośli, reszta Drużyny 312 strzeliła focha i kazała mu się wynosić, co tam, że znajdowali się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i było to najzwyczajniej w świecie głupie. Poprawiłabym też charakter Saedii, bo zamiast być powerful woman, na którą zresztą liczyłam, zachowywała się jak rozkapryszone, uparte dziecko. Nie zmienia to jednak tego, że książkę, jak i całą serię polecam, szczególnie dla miłośników kosmosu i kosmitów.
00
Kadexx93

Dobrze spędzony czas

Mam wrażenie, że akcja w drugim tomie spowolniła. Z jednej strony na małą liczbę zwrotów akcji nie można było narzekać, jednak pewne sceny niemiłosiernie się ciągnęły, chociażby wizyta Aurory w echu. Sposób myślenia i postępowania bohaterów wydaje się nielogiczny, przypominający niezadowolenie małej, tupiącej dziewczynki. Mimo wszystko miło spędziłam czas, jest to odmóżdżacz w formie science - fiction. Jednak zanim sięgnę po ostatni tom muszę zrobić chwilową przerwę.
00

Popularność




Co powinniście wiedzieć

Co powin­ni­ście wie­dzieć

►Tom 1: Aurora. Prze­bu­dze­nie

▼Obsada

Aurora Jie-Lin O’Mal­ley – Dziew­czyna spoza czasu. Ponad dwie­ście lat temu Aurora wyru­szyła z Terry razem z dzie­się­cioma tysią­cami innych kolo­ni­stów na Octa­vię III. Jej sta­tek, Had­field, zagi­nął w prze­strzeni mię­dzy wymia­rami zwa­nej Fałdą i został odna­le­ziony wieki póź­niej przez kadeta Legionu Aurory, Tylera Jonesa.

Aurora jako jedyna prze­żyła.

Po tym, jak została ura­to­wana, Aurora zaczęła mieć pro­ro­cze sny i prze­ja­wiać zdol­no­ści tele­ki­ne­tyczne. Ucieczka z dru­żyną 312, praw­dziwą zbie­ra­niną wyrzut­ków, dopro­wa­dza ją osta­tecz­nie z powro­tem na Octa­vię III. Odkrywa, że pla­neta, która miała stać się jej domem, jest tak naprawdę świa­tem-wylę­gar­nią dla Ra’haam, pra­daw­nej jedni, skła­da­ją­cej się z milio­nów zasy­mi­lo­wa­nych form życia, pogrą­żo­nej we śnie pod płasz­czem pla­nety.

Aurora odkrywa także, że jej moce to dar od tajem­ni­czej rasy zwa­nej Eshva­ren, która poko­nała Ra’haam wiele eonów temu. Wie­dząc, że ich sta­ro­dawny wróg pew­nego dnia znowu spró­buje pochło­nąć Galak­tykę, Eshva­renowie ukryli w Fał­dzie broń zdolną poko­nać Ra’haam i uru­cho­mili ciąg wyda­rzeń, żeby stwo­rzyć „Zapal­nik” do tej broni.

Aurora odkryła, że to ona jest tym Zapal­ni­kiem.

Auri jest drob­nej postury, ale nad­ra­bia to ani­mu­szem. Na­dal szuka swo­jego miej­sca w nowym cza­sie i w Galak­tyce, ale stoi murem za Legio­ni­stami Aurory, któ­rzy ją przy­gar­nęli.

Ma czarne krótko obcięte włosy i białe pasemko w grzywce; jest pół Irlandką i pół Chinką. Jej prawa tęczówka stała się biała i pło­nie jasno, gdy Aurora posłu­guje się swo­imi mocami.

Tyler Jones – Złoty Chło­pak. Tyler wstą­pił do Legionu Aurory, gdy miał trzy­na­ście lat, po śmierci ojca, Jeri­cho Jonesa. W Aka­de­mii przy­go­to­wy­wał się do roli Alfy; chciał poświę­cić swoje życie utrzy­my­wa­niu galak­tycz­nego pokoju i porządku. Jed­nak po ura­to­wa­niu Aurory w Fał­dzie został zmu­szony sta­nąć na czele grupki wyrzut­ków, nie­udacz­ni­ków i przy­pad­ków dys­cy­pli­nar­nych – dru­żyny 312 Legionu Aurory.

Odkąd Tyler i jego dru­żyna zostali schwy­tani przez Glo­balną Agen­cję Wywia­dow­czą na pokła­dzie sta­cji gór­ni­czej Sagan, byli zmu­szeni ucie­kać przed rzą­dem ter­rań­skim. Po wylą­do­wa­niu na obję­tej kwa­ran­tanną Octa­vii III Tyler i jego towa­rzy­sze odkry­wają sta­ro­żytny spi­sek, który zagraża wszyst­kim inte­li­gent­nym rasom w Galak­tyce. Wygląda na to, że tylko nie­udacz­nicy z dru­żyny 312 mogą powstrzy­mać zagro­że­nie.

Ty jest uro­dzo­nym przy­wódcą i genial­nym tak­ty­kiem, ale według jego sio­stry „nie roz­po­znałby dobrej zabawy, nawet gdyby naje­chała na jego pla­netę”. Jest tak pewny sie­bie, że wręcz aro­gancki, ale zwy­kle jego wiara w sie­bie nie jest bez­pod­stawna.

Ma nie­bie­skie oczy, potar­gane blond włosy i dołeczki, które mogą spo­wo­do­wać eks­plo­zję jaj­ni­ków w pro­mie­niu trzy­dzie­stu kro­ków.

Kaliis Idra­ban Gilw­ra­eth – Out­si­der. Kaliis to jeden z nie­licz­nych Syl­dran, któ­rzy wstą­pili do Legionu Aurory od czasu końca wojny mię­dzy Zie­mią i Syl­drą. Jest człon­kiem Ligi Zbroj­nych – syl­drań­skiej kasty wojow­ni­ków. Jego strasz­liwe umie­jęt­no­ści w walce spra­wiły, że był stwo­rzony do spe­cjal­no­ści Czoł­gów w Aka­de­mii. Mimo to wszy­scy od niego stro­nili i dla­tego wylą­do­wał w dru­ży­nie 312.

Po spo­tka­niu z Aurorą Kal natych­miast odkrył, że zna­lazł się pod wpły­wem Przy­cią­ga­nia – nie­wia­ry­god­nie sil­nego syl­drań­skiego instynktu godo­wego. Nie chciał sta­wiać Aurory w trud­nej sytu­acji ani narzu­cać jej związku, któ­rego natury nie mogłaby w pełni zro­zu­mieć, więc posta­no­wił opu­ścić dru­żynę. Kiedy jed­nak Aurora wyznała mu swoje uczu­cia, zde­cy­do­wał się zostać i poświę­cić się ochro­nie swo­jej be’shmai (uko­cha­nej).

Kal nie­ustan­nie musi wal­czyć ze swo­imi instynk­tami wojow­nika, a jego walka z tak zwa­nym Wewnętrz­nym Wro­giem suge­ruje ist­nie­nie cze­goś mrocz­nego w jego prze­szło­ści, czego jesz­cze nie ujaw­nił. Kal jest mistrzem w ponu­rej zadu­mie. Naprawdę mógłby to robić zawo­dowo.

Ma śliczne jak marze­nie fioł­kowe oczy, oliw­kową skórę i dłu­gie, srebrne włosy. O kościach policz­ko­wych nie będę nawet wspo­mi­nać.

Scar­lett Jones – poże­raczka serc. Sio­stra bliź­niaczka Tylera, star­sza od niego o trzy minuty i trzy­dzie­ści sie­dem i cztery dzie­siąte sekundy. Zacią­gnęła się do Legionu Aurory razem z bra­tem nie z powodu umi­ło­wa­nia prawa i porządku, ale żeby upil­no­wać brata przed kło­po­tami. Jako swoją spe­cjal­ność wybrała dyplo­ma­cję i obi­jała się w Aka­de­mii bar­dziej niż jaki­kol­wiek inny kadet w histo­rii uczelni, ale ma nie­mal szó­sty zmysł, jeśli idzie o wyczu­wa­nie, co inni brali za coś, dzięki czemu oka­zała się genialną Twa­rzą.

Scar­lett ma czarny pas w sar­ka­zmie. Jest co prawda roz­trze­pana, ale i nad­zwy­czaj­nie inte­li­gentna, potrafi bły­ska­wicz­nie roz­gryźć dowolną sytu­ację/kul­turę/oto­cze­nie, a dzięki temu wpa­so­wać się bez mała ide­al­nie w dowolny sce­na­riusz. Nawia­sem mówiąc, dzięki temu jest też kopal­nią cie­ka­wo­stek na każdy temat.

Scar jest blada, posą­gowo piękna i ma pło­mien­nie rude, przy­cięte asy­me­trycz­nie włosy. Ni­gdy nie była w związku, który trwał dłu­żej niż sie­dem tygo­dni i sznur zła­ma­nych serc, jaki cią­gnie się za nią, jest długi jak moja ręka.

Gdy­bym miał rękę, rzecz jasna.

Finian de Kar­ran de Seel – mądrala. Finian jest Betra­ska­ni­nem i genialną złotą rączką, któ­rego uszczy­pli­wość i dale­kie od ide­ału umie­jęt­no­ści spo­łeczne spra­wiają, że ze wszyst­kich Mache­rów na swoim roku w Aka­de­mii został wybrany jako ostatni.

Jako dziecko Finian padł ofiarą zarazy lyser­gij­skiej i co prawda nie umarł, ale cho­roba w ogrom­nym stop­niu pozba­wiła go zdol­no­ści poru­sza­nia się. Ode­słano go z Tra­ska na sta­cję kosmiczną, żeby mógł żyć w śro­do­wi­sku pozba­wio­nym gra­wi­ta­cji razem z trze­cimi dziad­kami. Wyko­rzy­stał swoje zdol­no­ści tech­niczne, żeby skon­stru­ować sobie egzosz­kie­let, który nosi przez cały czas. Egzosz­kie­let pozwala mu poru­szać się bez niczy­jej pomocy i zawiera sze­reg przy­dat­nych narzę­dzi i urzą­dzeń.

Finian ukrywa swój brak pew­no­ści za murem cyni­zmu. Jak wszy­scy przed­sta­wi­ciele jego rasy ma jasną skórę i włosy, nosi czarne szkła kon­tak­towe, by chro­nić oczy przed pro­mie­nio­wa­niem ultra­fio­le­to­wym.

NIE, by­naj­mniej nie pod­ko­chuje się bez wza­jem­no­ści w Scar­lett Jones, ale miło, że pyta­cie. Wszel­kie plotki, że uznałby jej brata za jak naj­bar­dziej satys­fak­cjo­nu­jącą nagrodę pocie­sze­nia, to także nie wasza sprawa.

Zila Madran – prze­ra­ża­jąco inte­li­genta osoba. Tudzież po pro­stu prze­ra­ża­jąca osoba. Zila jest ofi­ce­rem nauko­wym w dru­ży­nie 312. Cho­ciaż rzadko się odzywa, jej spo­strze­że­nia są zwy­kle bły­sko­tliwe. Kie­ruje się w życiu żela­zną logiką.

Zila ma tak słabo roz­wi­nięte umie­jęt­no­ści spo­łeczne, że ich ist­nie­nie jest prak­tycz­nie zanie­dby­wane. Mówi bez ogró­dek, jest chłodna i nie potrafi oka­zy­wać współ­czu­cia. Dała do zro­zu­mie­nia, że przy­czyną jej zacho­wa­nia jest trau­ma­tyczne prze­ży­cie z prze­szło­ści, ale nie zdra­dziła na razie, co to mogło być. Zila jest niska, ma ciem­no­brą­zową skórę i dłu­gie, krę­cone włosy, które spra­wiają wra­że­nie, jakby żyły wła­snym życiem (co wiele wyja­śnia). Nosi różne złote kol­czyki, które w prze­dziwny spo­sób pasują do tego, czym się wła­śnie zaj­muje. Mówi łagod­nie, jest pora­ża­jąco bystra i zde­eecy­do­wa­nia za bar­dzo lubi strze­lać do wszyst­kiego ze swo­jego pisto­letu-deze­la­tora.

Cathe­rine Bran­nock – zdol­nia­cha. Cat Bran­nock zwana Zerem była genialną pilotką i człon­ki­nią Legionu Aurory. Znała Ty’a i Scar Jone­sów od dziecka, była ich naj­lep­szą przy­ja­ciółką. To Cat zafun­do­wała Tyle­rowi bli­znę na pra­wej brwi (poła­mała krze­sło na jego gło­wie pierw­szego dnia w przed­szkolu).

Cat i Tyler spali ze sobą raz w noc po ukoń­cze­niu ostat­niego roku na Aka­de­mii. Cho­ciaż Tyler prze­ko­nał ją, że poważny zwią­zek to kiep­ski pomysł, ona nie prze­stała wzdy­chać do niego i została z nim, kiedy wylą­do­wał z bandą wyrzut­ków – czyli dru­żyną 312.

Cyniczna i wojow­ni­cza, czę­sto darła koty z Aurorą i pró­bo­wała dopil­no­wać, aby dru­żyna obrała wła­ściwą drogę. Nie­stety została zain­fe­ko­wana przez zbio­rowy umysł Ra’haam, kiedy dru­żyna wylą­do­wała na Octa­vii III. Cho­ciaż dziel­nie opie­rała się jedni, zapew­nia­jąc dru­ży­nie czas potrzebny do ucieczki z pla­nety, osta­tecz­nie została zasy­mi­lo­wana przez kolek­tyw.

Wiem. Mnie też było z tego powodu smutno.

Eshva­re­no­wie – zależ­nie od tego kogo zapy­tać, to albo pra­dawna rasa, tajem­ni­cze istoty, które wymarły milion lat temu, albo prze­kręt wymy­ślony przez drob­nych kan­cia­rzy i han­dla­rzy pod­ra­bia­nymi anty­kami.

W rze­czy­wi­sto­ści Eshva­re­no­wie nie tylko ist­nieli, ale i wal­czyli z Ra’haam o losy całej Galak­tyki. I osta­tecz­nie wygrali.

Eshva­re­no­wie wie­dzieli, że ich sta­ro­dawny wróg może pew­nego dnia wró­cić, ale oni naj­pew­niej tego nie dożyją, dla­tego ukryli w Fał­dzie urzą­dze­nia, które dopro­wa­dziły do stwo­rze­nia Zapal­nika – istoty o nad­zwy­czaj­nych zdol­no­ściach parap­sy­chicz­nych. Podobno ukryli gdzieś tam także broń zdolną poko­nać Ra’haam.

Jeśli wie­cie, gdzie można ją zna­leźć – naprawdę, to byłoby ogrom­nie pomocne…

Ra’haam – istota łącząca w sobie miliony umy­słów. Ra’haam pró­bo­wał pochło­nąć wszyst­kie świa­dome istoty, pra­gnąc włą­czyć do swo­jej „jedni” całą Galak­tykę.

Poko­nany przez Eshva­re­nów Ra’haam zapadł w hiber­na­cję na dwu­dzie­stu dwóch ukry­tych pla­ne­tach-wylę­gar­niach roz­rzu­co­nych po całej Dro­dze Mlecz­nej. Scho­wany pod powierzch­nią pla­net – z któ­rych wszyst­kie znaj­dują się w pobliżu natu­ral­nych przejść pro­wa­dzą­cych do Fałdy – Ra’haam lizał rany przez milion lat.

Nie­stety jed­nym z tych świa­tów była Octa­via III, pla­neta wybrana przez ter­rań­skich kolo­ni­stów. Po odkry­ciu Ra’haam pod powierzch­nią pla­nety kolo­ni­ści zostali pożarci i włą­czeni do cało­ści, w tym także ojciec Aurory, Zhang Ji.

Prze­bieg dal­szych wyda­rzeń jest nieco nie­ja­sny, ale Ra’haam naj­wy­raź­niej wysłał zain­fe­ko­wa­nych kolo­ni­stów z powro­tem na Zie­mię, żeby prze­nik­nęli do Glo­bal­nej Agen­cji Wywia­dow­czej, gdzie mieli reali­zo­wać jego dal­sze plany. Teraz Ra’haam czeka pod powierzch­nią dwu­dzie­stu dwóch świa­tów i zbiera siły, aż będzie mógł znowu się roz­ple­nić, prze­lać przez Fałdę i zain­fe­ko­wać całą Galak­tykę.

Magel­lan – To ja! Cześć! Stę­sk­ni­łem się za waszymi gąb­cza­stymi ludz­kimi twa­rzami!

W porządku, wszy­scy są już zorien­to­wani? No to zapi­naj­cie pasy, ludzi­ska. Nie jeste­śmy już w Kan­sas…

Część 1. Na dnie w Szmaragdowym Mieście

1. Tyler

Strzał z deze­la­tora tra­fia Betra­skankę pro­sto w pierś.

Krzy­czy, narę­cze e-techów wyla­tuje jej z rąk, gdy pada i już tylko się ślini. Prze­ska­kuję nad nią, robię unik, kiedy kolejny strzał z deze­la­tora prze­la­tuje z sykiem koło mojego ucha. Na ota­cza­ją­cym nas baza­rze panuje tłok, tłum roz­stę­puje się przede mną w panice, gdy kolejne strzały roz­le­gają się za nami. Scar­lett pędzi tuż za mną, ogni­sto­czer­wone włosy lepią jej się do spo­co­nych policz­ków. Prze­ska­kuje nad nie­przy­tomną Betra­skanką i jej roz­rzu­co­nym towa­rem, krzy­cząc:

– Wybacz!

Roz­lega się kolejny strzał z deze­la­tora. Gang­ste­rzy, któ­rzy nas ści­gają, ryczą na tłum, żeby scho­dził im z drogi. Prze­ska­ku­jemy nad ladą stra­ganu z semp­ta­rem, mijamy onie­mia­łego wła­ści­ciela i wybie­gamy tyl­nymi drzwiami na kolejną zapa­ko­waną, parną uliczkę. Podusz­kowce i wiro­boty. Bla­do­zie­lone ściany po bokach, czer­wone niebo w górze, żółty pla­sto­be­ton pod naszymi nogami, dookoła nas tęcza stro­jów i odcieni skóry.

– W lewo! – krzy­czy Finian przez sys­tem łącz­ność. – Bie­gnij­cie w lewo!

Skrę­camy w lewo, wpa­damy roz­pę­dzeni do brud­nego zaułka odcho­dzą­cego od głów­nej ulicy. Han­dla­rze uliczni i szem­rane typy gapią się na nas, gdy prze­bie­gamy sprin­tem, wzbi­ja­jąc chmurę śmie­cia. Maleńcy gang­ste­rzy, któ­rzy nas ści­gają, dobie­gają do wylotu zaułka i wypeł­niają powie­trze hukiem wystrza­łów ze swo­ich deze­la­to­rów. Świst nała­do­wa­nych czą­stek prze­la­tuje mi koło uszu. Wpa­damy z pośli­zgiem za kosz pełen wyrzu­co­nych czę­ści od maszyn i pró­bu­jemy się za nim scho­wać.

– Mówi­łam, że to kiep­ski pomysł! – dyszy Scar­lett.

– A ja ci powie­dzia­łem, że moje pomy­sły ni­gdy nie są kiep­skie! – krzy­czę, otwie­ra­jąc kop­nia­kiem drzwi.

– Tak? – pyta, strze­la­jąc do naszych prze­śla­dow­ców.

– Tak! – Wcią­gam ją do środka. – Zda­rzają mi się tylko mniej genialne!

***

No dobrze, cof­nijmy się nieco.

O jakieś czter­dzie­ści minut, kiedy sytu­acja wyglą­dała mniej wybu­chowo. Wiem, że już to kie­dyś robi­łem, ale ten spo­sób opo­wia­da­nia jest bar­dziej eks­cy­tu­jący. Zaufaj­cie mi. Dołeczki, pamię­ta­cie?

Zatem czter­dzie­ści minut wcze­śniej sie­dzę sobie przy zatło­czo­nym sto­liku w zatło­czo­nym barze, muzyka dudni mi w uszach. Mam na sobie obci­słą czarną tunikę i jesz­cze bar­dziej obci­słe spodnie, które podobno są sza­le­nie sty­lowe – w końcu wybrała je dla mnie Scar­lett. Sio­stra sie­dzi obok mnie na sie­dze­niu przy sto­liku i też jest ubrana po cywil­nemu: w krwi­stą czer­wień tak obci­słą i tak skąpą, jak to ona lubi.

Naprze­ciwko nas sie­dzi tuzin grem­pów.

Sie­dzimy w wypeł­nio­nej pul­su­ją­cym świa­tłem i dymem spe­lu­nie zapcha­nej po sufit. Pośrodku sali znaj­duje się roz­le­gła jama, gdzie pew­nie urzą­dza się jakieś krwawe zawody, ale na szczę­ście w tej chwili nikt nikogo tam nie zabija. Wszę­dzie wokół nas drobni kan­cia­rze uwi­jają się w codzien­nym kie­ra­cie, han­dlu­jąc nar­ko­ty­kami i cia­łami. I jeśli pomi­nąć zapach leirium­skiego dymku i dud­nie­nie dubu z gło­śni­ków, to w gło­wie kotłuje mi się tylko jedno pyta­nie.

Na Stwórcę, jak ja tu wylą­do­wa­łem?

Grempy sie­dzą naprze­ciwko nas – tuzin małych poro­śnię­tych futer­kiem postaci ści­śnię­tych przy sto­liku. Wbi­jają zmru­żone śle­pia w uni­kron, który Scar­lett prze­su­nęła po bla­cie sto­lika mię­dzy nami. Pła­ska tafla prze­zro­czy­stego sili­konu wiel­ko­ści dłoni wyświe­tla holo­gram. Obraz obraca się kilka cali nad uni­kronem i przed­sta­wia nasz Łuk. Sta­tek ma kształt grotu, jest zbu­do­wany z lśnią­cego tytanu i kar­bo­nitu. Na bur­cie wid­nieje logo Legionu Aurory i numer naszej dru­żyny – 312.

To dzieło sztuki. Prze­piękna rzecz. Wiele razem prze­szli­śmy.

A teraz musimy się z nim roz­stać.

Grempy pomru­kują mię­dzy sobą w swoim języku skła­da­ją­cym się z sycze­nia i pomru­ków, wąsiki im drgają. Przy­wód­czyni ma nieco ponad metr wzro­stu – jest wysoka jak na swoją rasę. Szyl­kre­towe futro, które pokrywa jej ciało, jest nie­ska­zi­tel­nie uło­żone, a jej per­ło­wo­biały kostium dosłow­nie krzy­czy „gang­ster­ski styl”. W jej bla­do­zie­lo­nych, obwie­dzio­nych ciem­nym cie­niem oczach widzę błysk kogoś, kto dla zabawy karmi swoje domowe zwie­rzaki ludźmi.

– To ryzy­kowne, Zie­mianko – pomru­kuje słodko przy­wód­czyni grem­pów. – Rrrryzy­kowne.

– Powie­dziano nam, że Skeff Tan­ni­gut nie boi się małego ryzyka. – Scar­lett się uśmie­cha. – Masz tu nie­złą repu­ta­cję.

Wyżej wspo­mniana pani Tan­ni­gut bębni pazu­rami o blat, zerka na holo­gram naszego Łuku i patrzy mojej sio­strze w oczy.

– Ist­nieje nor­malne ryzyko, Zie­mianko i ist­nieje ryzyko dwu­dzie­stu lat w księ­ży­co­wej kolo­nii kar­nej. Han­del kra­dzio­nym sprzę­tem Legionu Aurory to nie są żarty.

– Ten sprzęt to nie żarty – wtrą­cam.

Dwa­na­ście par zmru­żo­nych ślepi kie­ruje się na mnie. Dwa­na­ście wypeł­nio­nych kłami szczęk opada ze zdu­mie­nia. Skeff Tan­ni­gut zerka osłu­piała na moją sio­strę, strze­pu­jąc uszami.

– Pozwa­lasz swo­jemu sam­cowi odzy­wać się w miej­scu publicz­nym?

– Ma… tem­pe­ra­ment. – Scar­lett się uśmie­cha i rzuca mi z ukosa spoj­rze­nie pod tytu­łem „Morda w kuuubeł”.

– Mogła­bym ci sprze­dać neu­ro­brożę? – pro­po­nuje gang­sterka. – Żebyś mogła go porząd­nie wytre­so­wać.

Uno­szę brew.

– Dzięki, ale… auć!

Łapię się za posi­nia­czoną łydkę pod sto­łem i pio­ru­nuję wzro­kiem Scar­lett, która pochyla się, żeby spoj­rzeć sze­fo­wej gangu w oczy.

– Skoro masz taki gest, to darujmy sobie grę wstępną, co? – Macha na holo­gra­mowy obraz Łuku. – Sto tysięcy i jest twój. Łącz­nie z kodem dostę­po­wym do broni.

Tan­ni­gut poro­zu­miewa się krótko z towa­rzy­szami. Nie chcę znowu obe­rwać po łydce bucio­rem, więc trzy­mam gębę na kłódkę i roz­glą­dam się po klu­bie.

Nad barem stoją butelki pełne tęcz, ściany roz­bły­skują holo­gra­ficz­nymi obra­zami – mecze dżet­bolu i naj­now­sze raporty eko­no­miczne z Cen­trum oraz wia­do­mo­ści na temat ruchów stat­ków Nie­ugię­tych w stre­fach neu­tral­nych. Ta sta­cja znaj­duje się daleko od Jądra, ale na­dal zdu­miewa mnie to, jak wiele róż­nych ras tu widzę. Odkąd wylą­do­wa­li­śmy tu dwie godziny temu, zli­czy­łem ich co naj­mniej dwa­dzie­ścia: bla­dzi Betra­ska­nie, poro­śnięte sier­ścią grempy, zwa­li­ści nie­bie­scy Chel­le­ria­nie. To miej­sce przy­po­mina brudny wyci­nek Drogi Mlecz­nej wrzu­cony do szem­ra­nego, sub­or­bi­tal­nego tygla.

Pla­neta, nad którą się uno­simy, to gazowy olbrzym nieco mniej­szy od Jowi­sza z rodzin­nych oko­lic. Sta­cja unosi się w stra­tos­fe­rze ponad burzą, która trwa od czte­rech stu­leci i obej­muje obszar dwu­dzie­stu tysięcy kilo­me­trów. Powie­trze prze­cho­dzi przez fil­try, całe lata­jące mia­sto jest zamknięte w prze­zro­czy­stej kopule ze zjo­ni­zo­wa­nych czą­stek skwier­czą­cych cicho na nie­bie nad naszymi gło­wami. Wciąż jed­nak czuję posmak chloru, który nadaje burzy kolor i któ­remu sta­cja zawdzię­cza swoją nazwę.

Wypi­jam łyk wody. Zer­kam na pod­kładkę pod szklanką.

Witamy wSzma­rag­do­wym Mie­ście! – napi­sano na niej. Nie patrz wdół!

Grempy prze­stały roz­ma­wiać i Tan­ni­gut kie­ruje spoj­rze­nie błysz­czą­cych ślepi z powro­tem na Scar. Wygła­dza wąsiki łapą, mówiąc:

– Dam ci trzy­dzie­ści tysięcy – odpo­wiada. – To osta­teczna oferta.

Scar unosi ide­al­nie wyre­gu­lo­waną brew.

– Od kiedy to grempy są kome­dian­tami?

– A od kiedy Legio­ni­ści Aurory sprze­dają swoje statki?

– Mogli­śmy ukraść to cacko. Dla­czego bie­rzesz nas za legio­ni­stów?

Tan­ni­gut wska­zuje mnie.

– Przez jego fry­zurę.

– A co jest nie tak z m… auć!

– Z całym sza­cun­kiem, ale nasze powody to nie wasza sprawa – odpo­wiada gładko Scar­lett. – W całej Galak­tyce nie znaj­dziesz rów­nie dobrego sprzętu jak ten pocho­dzący z labo­ra­to­riów Aurory. Sto tysięcy to oka­zja i dobrze to wiesz. – Scar odrzuca ogni­sto­rude włosy z oczu i udaje jej się nie robić wra­że­nia tak zde­spe­ro­wa­nej, jak jeste­śmy. – Dla­tego, droga pani, życzę pani miłego dnia.

Scar wstaje, żeby wyjść, a Tan­ni­gut wyciąga łapę, żeby ją zatrzy­mać, kiedy w barze pod­nosi się wrzawa. Patrzę zacie­ka­wiony i widzę, że prze­rwano różne mecze i raporty gieł­dowe, żeby puścić wyda­nie spe­cjalne wia­do­mo­ści.

Żołą­dek mi się zaci­ska, kiedy odczy­tuję infor­ma­cję na pasku na dole ekranu.

ter­ro­ry­styczny atak legionu aurory.

Zwa­li­sty Ter­ra­nin prosi bar­mana, żeby włą­czył głos. Jesz­cze więk­szy Chel­le­ria­nin ryczy, żeby włą­czyć z powro­tem mecz. Kiedy wybu­cha bójka na pię­ści, bar­man ści­sza muzykę i prze­łą­cza dźwięk na gło­śniki.

– „…w ataku zgi­nęło ponad sie­dem tysięcy syl­drań­skich uchodź­ców. Rząd ter­rań­ski i betra­skań­ski wyra­żają obu­rze­nie z powodu masa­kry…”.

Serce mi zamiera, a potem koła­cze bole­śnie, gdy patrzę na załą­czone nagra­nie. Poka­zuje sta­lo­wo­szare pęche­rze na plat­for­mie wydo­byw­czej, którą umiesz­czono na masyw­nej aste­ro­idzie, pły­ną­cej przez morze gwiazd.

Natych­miast roz­po­znaję kon­struk­cję. To sta­cja Sagan i plat­forma wydo­byw­cza, gdzie Aka­de­mia Aurora wysłała naszą dru­żynę w ramach pierw­szej misji. Zosta­li­śmy tam zła­pani przez ter­rań­ski nisz­czy­ciel i zatrzy­mani przez GAW. Sta­cję znisz­czono, żeby uci­szyć wszel­kich świad­ków, któ­rzy mogli wie­dzieć, że Auri dostała się w ręce agen­tów. Nic nie zostało ze sta­cji poza smęt­nymi ruinami.

Trudno uwie­rzyć, że to się wyda­rzyło rap­tem parę dni temu…

Nagle nad­la­tuje sta­tek, strzela salwą i nisz­czy sta­cję Sagan. Kiedy jed­nak nagra­nie zatrzy­muje się, by poka­zać ata­ku­jący sta­tek, zdaję sobie sprawę, że to nie jest ocię­żały tępo­dzioby ter­rań­ski nisz­czyciel. Ata­ku­jący sta­tek ma kształt grotu, jest zbu­do­wany ze lśnią­cego tytanu i kar­bo­nitu, ma logo Legionu Aurory i numer dru­żyny wyma­lo­wane na bur­cie.

312.

– Wielki Stwórco…

Zer­kam na Scar­lett. Głos zza kadru jest gło­śniej­szy niż odgłosy coraz zacie­klej­szej bójki w barze.

– „Sprawcy masa­kry na Saga­nie są poszu­ki­wani także w związku z naru­sze­niem Galak­tycz­nej Kwa­ran­tanny pod­czas ucieczki przed ter­rań­skim pości­giem. Współ­do­wódca Legionu Aurory, admi­rał Seph Adams, wygło­sił kilka minut temu nastę­pu­jące oświad­cze­nie…”.

Obraz prze­ska­kuje na zna­jomą postać admi­rała Adamsa, dowódcy Legionu Aurory w galo­wym mun­du­rze. Dzie­siątki medali lśnią na jego sze­ro­kiej piersi. Cyber­ne­tyczne ręce trzyma skrzy­żo­wane, twarz ma ponurą. Mówiąc, puka pro­tezą palca w przed­ra­mię i sło­wom towa­rzy­szy cichy brzęk metalu ude­rza­ją­cego w metal.

– „Potę­piamy w naj­ostrzej­szy moż­liwy spo­sób dzia­ła­nia dru­żyny 312 Legionu Aurory na sta­cji Sagan. Nie potra­fimy wyja­śnić ich moty­wów, ale z całą pew­no­ścią należy uznać, że dru­żyna się zbun­to­wała i działa na wła­sną rękę. Ci legio­ni­ści zawie­dli nasze zaufa­nie. Zła­mali nasz regu­la­min. Dowódz­two Legionu Aurory ofe­ruje wszelką pomoc ter­rań­skiemu rzą­dowi w schwy­ta­niu tych mor­der­ców. Myślami i modli­twą jeste­śmy przy rodzi­nach zabi­tych uchodź­ców”.

Na ekra­nie roz­bły­skują foto­gra­fie. Twa­rze i nazwi­ska mojej załogi.

finian de kar­ran de seel.

zila madran.

cathe­rine bran­nock.

kaliis idra­ban gilw­ra­eth.

scar­lett jones.

tyler jones.

Pod naszymi imio­nami i nazwi­skami poja­wiają się kolejne słowa:

poszu­ki­wany/-a. nagroda: 100 000 kre­dy­tów.

I wtedy żołą­dek jest gotowy wypeł­znąć mi ustami.

Zer­kam bez słowa na sio­strę. Musimy się stąd wyno­sić. Scar już porywa uni­kron ze stołu, kiedy Tan­ni­gut wbija pazury w jej nad­gar­stek.

– Jak się nad tym zasta­no­wię… – Gremp uśmie­cha się, szcze­rząc ostre ząbki – …sto tysięcy kre­dy­tów rze­czy­wi­ście brzmi jak oka­zja.

Scar­lett zerka na mnie. Zawsze mówi­łem, że bycie bliź­nia­kami jest zabawne. Cza­sem czuję, że wiem, co moja sio­stra powie, zanim to powie. Cza­sem mógł­bym przy­siąc, że wystar­czy jej na mnie spoj­rzeć, żeby wie­działa, co myślę. A w tej chwili myślę, że musimy wynieść się z tego cuch­ną­cego baru i z tej cuch­ną­cej sta­cji.

Naj­le­piej wczo­raj.

Scar­lett przy­wala Tan­ni­gut nasadą dłoni pro­sto w nos. W nagrodę sły­szy gło­śny trzask i wrzask bólu. Try­ska krew w kolo­rze ciem­nej fuk­sji. Łapię sio­strę za zakrwa­wioną rękę i odcią­gam ją od sto­lika, kiedy inne grempy wyją i rzu­cają się na nas.

Bójka o pilota na dru­gim końcu baru trwa w naj­lep­sze i uznaję, że odro­bina wię­cej zamie­sza­nia nie zaszko­dzi. Dla­tego strze­lam w twarz grem­powi z deze­la­tora, a dru­giemu wybi­jam zęby kop­nia­kiem i popy­cham Scar w stronę drzwi.

– Bie­giem! Bie­giem!

Ktoś krzy­czy. Ćma barowa prze­la­tuje nad moją głową i ude­rza o ścianę. Trzy grempy ska­czą na mnie, dra­piąc pazu­rami i gry­ząc. Kopię i strze­lam, żeby się uwol­nić, tur­lam się po pod­ło­dze i pod­ry­wam na równe nogi, wypa­dam z baru za sio­strą. Czmy­chamy w labi­rynt uli­czek two­rzą­cych Szma­rag­dowe Mia­sto.

Sta­cja ma osiem pozio­mów, sto kilo­me­trów sze­ro­ko­ści. Niż­sze poziomy są zajęte przez odwró­cony las tur­bin wietrz­nych, które wyko­rzy­stują potężne prądy burzowe w dole i zmie­niają je w ener­gię, a mia­sto jest połą­czone przez potężną kra­tow­nicę prze­zro­czy­stych rur trans­portu publicz­nego zasi­la­nego przez te same prądy. Moja sio­stra i ja ska­czemy głową naprzód do wła­śnie jed­nej z takich rur.

– Wielki bazar! – krzy­czy Scar­lett.

– Wyko­nuję pole­ce­nie – brzę­czy w odpo­wie­dzi kom­pu­ter i zanim zdążę mru­gnąć, zosta­jemy ponie­sieni przez rurę na poduszce zjo­ni­zo­wa­nego tlenu.

– Fin? Sły­szysz mnie?! – prze­krzy­kuję pęd powie­trza.

– Ehm, pew­nie – pada odpo­wiedź. – Widzia­łeś wia­do­mo­ści, Złotko? To nie było moje naj­lep­sze zdję­cie.

– Jasne, widzie­li­śmy wia­do­mo­ści. Obsta­wiam, że tak samo jak połowa ludzi w mie­ście. Łącz­nie z gan­giem, któ­remu pró­bo­wa­li­śmy sprze­dać Łuk.

– Czyli nici z trans­ak­cji?

Oglą­dam się, widzę stadko grem­pów śmi­ga­ją­cych tuż za nami z deze­la­to­rami goto­wymi do strzału, kiedy tylko wysko­czymy z rury ze sprę­żo­nym powie­trzem.

– Można tak to ująć – odpo­wia­dam. – Wra­camy przez bazar, potrze­buję, żebyś nami pokie­ro­wał. Powiedz Kalowi i Zili, żeby przy­go­to­wali się do startu. Będą nas ści­gać wszy­scy łowcy nagród, przed­sta­wi­ciele prawa i nie­wy­da­rzeni nad­gor­liwcy w tej dziu­rze.

– Mówi­łem prze­cież, że to kiep­ski pomysł.

– Już ci tłu­ma­czy­łem. Ja nie mam kiep­skich pomy­słów.

– Tylko mniej genialne? – rzuca Fin.

Szma­rag­dowe Mia­sto śmiga obok naszej rury trans­por­to­wej, dzie­siątki pozio­mów, tysiące sekre­tów, miliony ludzi. Chmury wokół nas wirują i kłę­bią się, two­rząc piękne wzory jak akwa­rele na wil­got­nym płót­nie. Ściany i łuki, lśniące iglice pod zjo­ni­zo­waną kopułą są zabar­wione bladą zie­le­nią chlo­ro­wej burzy w dole, a niebo powy­żej wygląda jak wyjąt­kowo krwi­sty siniak.

Wie­dzia­łem, że nara­żamy się, przy­la­tu­jąc na nawet tak pery­fe­ryjną sta­cję jak ta. To była tylko kwe­stia czasu, zanim roz­nie­sie się wieść, że dzia­łamy na wła­sną rękę, i wie­dzia­łem, że Glo­balna Agen­cja Wywia­dow­cza weź­mie nas na cel po Octa­vii III. Powi­nie­nem był jed­nak wie­dzieć, że spró­bują zro­bić nas na szaro. Wro­bie­nie nas w masa­krę, któ­rej sami doko­nali, było sprytne. Sam był mógł zro­bić coś podob­nego, gdy­bym spu­ścił wszyst­kie zasady moralne do recy­klera. Zro­biw­szy z nas ludzi, któ­rzy naru­szyli warunki Kwa­ran­tanny, i mor­der­ców nie­win­nych uchodź­ców, odcięli nas od Aka­de­mii Aurory i wszyst­kich, któ­rzy mogli nam pomóc.

Nie winię Adamsa za to, że się nas wyparł. Jed­nakże ja i Scar zna­leź­li­śmy się pod jego skrzy­dłami po śmierci naszego taty i muszę przy­znać, że zabo­lało mnie, gdy nazwał nas mor­der­cami. I cho­ciaż to logiczne, że odciął się od nas, kiedy zosta­li­śmy oskar­żeni o galak­tyczny ter­ro­ryzm, to pewna część mnie jest zdru­zgo­tana na myśl, że mógł uwie­rzyć w naszą winę.

– Uwaga, Szcza­wiku! – woła do mnie Scar.

– Następny przy­sta­nek Wielki Bazar – oznaj­mia kom­pu­ter.

– Gotowa? – pytam.

Sio­stra zerka na mnie i mruga.

– Jestem w końcu Jones!

Podmuch powie­trza z dru­giej strony spo­wal­nia nas, aż cał­ko­wi­cie się zatrzy­mu­jemy tuż obok drzwi. Wyska­ku­jemy w morze stra­ga­nów i gwaru Wiel­kiego Bazaru Szma­rag­do­wego Mia­sta. Gdy­bym miał chwilę, to przy­sta­nął­bym, żeby popo­dzi­wiać widoki.

Nie­stety wiem, że za tę chwilę mogli­by­śmy zapła­cić życiem.

***

Wypa­damy przez drzwi z zaułka do kuchni betra­skań­skiej knajpy, powie­trze wypeł­nia słodki zapach oleju z orze­chów luka i sma­żo­nego javi. Kucharz już ma na nas wrza­snąć, ale dostrzega deze­la­tory w naszych rękach. On i jego pomoc­nicy roz­sąd­nie uznają, że czas zro­bić sobie prze­rwę w pracy.

Grempy wpa­dają za nami, a ja i Scar­lett strze­lamy z deze­la­to­rów. Zała­twiam czte­rech (na egza­mi­nie ze strze­la­nia mia­łem 98% sku­tecz­no­ści), pozo­stałe czmy­chają do zaułka. Wybie­gamy, zanim zdążą się prze­gru­po­wać, wypa­damy fron­to­wymi drzwiami do zatło­czo­nej jadło­dajni, a z niej na ulicę.

Nasto­la­tek rasy ludz­kiej zatrzy­muje się na podusz­ko­wym śmi­ga­czu przed jadło­daj­nią i wła­śnie scho­dzi z sio­dełka. Kiedy tylko jego stopy doty­kają chod­nika, pod­ci­nam go, zabie­ram mu kartę dostę­pową, którą wypusz­cza z ręki, i wska­kuję na sio­dełko. Scar wska­kuje za mnie i krzy­czy prze­pra­sza­jąco do wła­ści­ciela, gdy ruszamy.

– Wybacz!

Śmi­gamy na główną ulicę, drony i pojazdy z kie­row­cami śmi­gają i skrę­cają wokół nas i nad nami. Tutej­szy ruch to czy­sty chaos – nie­ustanne godziny szczytu z mak­sy­malną pręd­ko­ścią i głę­bo­kie na trzy war­stwy. Mam nadzieję, że zgu­bimy pościg w tym ści­sku. Jed­nak strzał z deze­la­tora w nasze plecy mówi mi, że…

– Na­dal są za nami! – krzy­czy Scar.

– To strze­laj do nich!

– Wiesz, że fatal­nie strze­lam! – Scar odgar­nia włosy z oczu. – Przez cały ostatni rok na zaję­ciach ze strze­la­nia flir­to­wa­łam z moim part­ne­rem od ćwi­czeń!

Kręcę głową.

– Przy­po­mnij mi, dla­czego wła­ści­wie jesteś w mojej dru­ży­nie?

– Bo się na to zgo­dzi­łam, mądralo!

Głos Finiana roz­lega się w naszym sys­te­mie łącz­no­ści:

– Lepiej, żebyś skrę­cił w naj­bliż­szy zjazd, Złotko. Pro­wa­dzi pro­sto do portu.

– Hejka, Finian – mru­czy prze­cią­gle Scar.

– Ehm… cześć, Scar­lett.

– Co pora­biasz?

– Ach… – Mój Macher odchrzą­kuje. – To zna­czy…

– Scar, prze­stań! – krzy­czę, gna­jąc zjaz­dem, kiedy kolejne strzały z deze­la­to­rów roz­le­gają się za nami. – Fin, czy ochrona sta­cji zorien­to­wała się już, że tu jeste­śmy?

– Na razie niczego nie ma w ich biu­le­ty­nach.

– Sil­niki gotowe?

– Jeste­śmy gotowi do startu, gdy tylko doje­dzie­cie. – Fin znowu odchrzą­kuje. – Cho­ciaż bez cie­bie… to wła­ści­wie nie mamy pilota…

I tak po pro­stu świat, który prze­la­tuje obok mnie z pręd­ko­ścią stu dwu­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę, zwal­nia i zaczyna się wlec.

Scar obej­muje mnie moc­niej w pasie. Dech więź­nie mi w gar­dle. Sta­ram się o niej nie myśleć. Sta­ram się nie pamię­tać jej imie­nia. Sta­ram się igno­ro­wać ból w piersi i pil­no­wać, żeby­śmy parli przed sie­bie, bo ugrzęź­li­śmy tak głę­boko, że nie ma teraz czasu na żałobę. Mimo wszystko…

Cat.

– Będziemy tam za sześć­dzie­siąt sekund – mówię. – Otwórz­cie drzwi do ładowni, wpad­niemy roz­pę­dzeni.

– Przy­ją­łem.

Ude­rzamy w zjazd tak szybko, że pra­wie się od niego odbi­jamy, ruch obok nas two­rzy roz­ma­zaną plamę. Ryzy­kuję i zer­kam przez ramię, widzę nisko zawie­szony podusz­kowy wóz, który prze­py­cha się mię­dzy pojaz­dami w ślad za nami. Ponad tuzin grem­pów cze­pia się jego boków. Nie bar­dzo wiem, jak zdo­łała zała­twić to tak szybko, ale Tan­ni­gut wezwała posiłki i wygląda na to, że mają wobec nas POWAŻNE zamiary.

Zjazd jest zapchany łado­war­kami i cięż­kimi śmi­ga­czami, Scar strzela z tuzin razy pra­wie na oślep, zużywa całą bate­rię deze­la­tora i tra­fia w parę przy­pad­ko­wych rze­czy. Krzy­czy jed­nak trium­fal­nie przy ostat­nim strzale, gdy tra­fia grempa w ramię i gang­ster spada na drogę.

– Tra­fi­łam jed­nego!

Łapie mnie moc­niej w pasie i potrząsa mną sza­leń­czo.

– Tra­fi­łam! Widzia­łeś? Wła­śnie…

Prze­sta­wiam deze­la­tor na zabi­ja­nie i strze­lam pro­sto w zwa­li­stą śmie­ciarkę, która leci dokład­nie nad nami. Strzał wysa­dza jej sta­bi­li­za­tory i całość pikuje w chmu­rze dymu. Skrę­cam w bok, kiedy dron spada na nasz pas, kozioł­kuje i roz­sy­puje kilka ton śmieci do recy­klingu na zjazd za nami. Roz­lega się ryk klak­so­nów, powie­trze bucha ogniem, a wóz grem­pów wali pro­sto w roz­bi­tego drona-śmie­ciarkę. Grempy wyla­tują z niego w gra­dzie palą­cego się futra i prze­kleństw.

Zała­twi­łem całą bandę tym jed­nym strza­łem.

Dmu­cham na lufę mojego deze­la­tora. Uśmie­cham się i cho­wam broń do kabury.

– Wiesz, nikt nie lubi zaro­zu­mial­ców, Szcza­wiku – dąsa się Scar­lett.

– Nie cier­pię, kiedy tak mnie prze­zy­wasz – odpo­wia­dam z sze­ro­kim uśmie­chem.

Wpa­damy do portu, gnamy wśród pie­szych, auto­pa­ko­wa­rek i plat­form z towa­rami. Przed nami roz­ciąga się port kosmiczny Szma­rag­do­wego Mia­sta w całej swo­jej oka­za­ło­ści – poły­sku­jące świa­tła, rojne niebo i smu­kłe statki na lądo­wi­skach. Widzę dokład­nie przed nami Łuk, spo­czy­wa­jący mię­dzy potęż­nym betra­skań­skim dłu­go­dy­stan­sow­cem i nowiut­kim rigel­skim wyciecz­kow­cem pro­sto z tal­mar­r­skiej stoczni.

Fin stoi na końcu rampy zała­dun­ko­wej i przy­gląda się por­towi ze zmar­twioną miną. Jego biała jako kość skóra świeci się w świa­tłach Łuku, jasne włosy ma uło­żone w krót­kie kolce. Obci­słe cywilne ubra­nie sta­nowi ciemne tło dla błysz­czą­cego srebr­nego egzosz­kie­letu, który opa­suje jego koń­czyny i plecy.

Kiedy nas dostrzega, zaczyna wyma­chi­wać sza­leń­czo rękami.

– Widzę cię, Złotko, rusz cztery litery, bo musimy… – zaczyna mówić przez sys­tem łącz­no­ści.

– Uwaga, alarm! – ryczą por­towe gło­śniki. – Wszyst­kie statki znaj­du­jące się obec­nie wSzma­rag­do­wym Mie­ście zostają unie­ru­cho­mione do odwo­ła­nia. Powta­rzam: uwaga alarm…

– Myślisz, że cho­dzi o nas?! – krzy­czy mi do ucha Scar­lett.

Zer­kam w niebo nad nami, widzę drona ochrony pośród roju dro­nów trans­por­to­wych, łado­wa­rek i dźwi­ga­rek.

– Aha. – Wzdy­cham. – Cho­dzi o nas.

Pod­łoga pod nami dygoce i masywne klamry cumow­ni­cze zaczy­nają się uno­sić z pokła­dów portu kosmicz­nego przed nami. Opa­sują zapar­ko­wane statki, wywo­łu­jąc potoki prze­kleństw człon­ków załóg i ota­cza­ją­cych nas robot­ni­ków. Dodaję gazu, roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc dowieźć nas na czas, ale zatrzy­mu­jemy się z pośli­zgiem obok Fina w chwili, kiedy blo­kady por­towe zamy­kają się wokół Łuku.

Scar zeska­kuje ze śmi­ga­cza. Alarm na­dal roz­brzmiewa rykiem wokół nas. Odgar­niam wil­gotne włosy z oczu, z rękami na bio­drach przy­glą­dam się klam­rom. Elek­tro­ma­gne­tyczne, ze wzmac­nia­nego tytanu, śli­skie od smaru. I są ogromne.

– Za nic w świe­cie nie wyrwiemy się z nich bez względu na siłę ciągu – mówię.

Fin kręci głową.

– Roze­rwa­łyby kadłub na strzępy.

– A zdo­łasz wła­mać się do sys­temu? Zwol­nić klamry?

Mój Macher już wyciąga uni­kron, urzą­dze­nie roz­bły­skuje tuzi­nem maleń­kich holo­gra­ficz­nych obra­zów, gdy Fin coś wpi­suje.

– Daj mi pięć minut.

– Nie chcę wywo­ły­wać paniki, ale nie mamy pię­ciu minut – odzywa się Scar.

Patrzę w kie­runku wska­zy­wa­nym przez moją sio­strę bliź­niaczkę i widzę dwa opan­ce­rzone podusz­kowe wozy pędzące przez port. Ich świa­tła roz­bły­skują, gło­śny sygnał alar­mowy spra­wia, że tłum się roz­pierz­cha, gdy pędzą pro­sto na nas.

Na plat­for­mach za kabi­nami ste­ro­wa­nia widzę dwa tuziny cięż­ko­zbroj­nych ochro­no­bo­tów z dział­kami deze­la­to­ro­wymi. Na maskach wozów i napier­śni­kach ochro­no­bo­tów wid­nieją słowa ochrona szma­rag­do­wego mia­sta.

– Zatem… jakieś jesz­cze genialne pomy­sły? – odzywa się Scar­lett, patrząc na mnie.

Temat: Organizacje Galaktyczne

Temat: Orga­ni­za­cje Galak­tyczne

►Dobro­czynne

▼Legion Aurory

Oparty na soju­szu Terry i Tra­ska, do któ­rego nie­dawno dołą­czyli Wolni Syl­dra­nie Legion Aurory od ponad wieku pełni rolę nie­za­leż­nych sił poko­jo­wych w Dro­dze Mlecz­nej. Legion bie­rze udział w media­cjach doty­czą­cych spo­rów przy­gra­nicz­nych, udziela pomocy huma­ni­tar­nej i pomaga utrzy­mać sta­bi­li­za­cję w Galak­tyce, prze­strze­ga­jąc motta:

Jeste­śmy Legio­nem

Jeste­śmy świa­tłem

Pło­ną­cym jasno pośród nocy

Legio­ni­ści Aurory kształcą się w jed­nej z sze­ściu spe­cjal­no­ści:

dowo­dze­nie i pla­no­wa­nie (Alfy)

dyplo­ma­cja i nego­cja­cje (Twa­rze)

pilo­to­wa­nie i trans­port (Asy)

naprawy i kon­ser­wa­cja urzą­dzeń mecha­nicz­nych (Mache­rzy)

tak­tyka pola walki i stra­te­gia woj­skowa (Czołgi)

obo­wiązki naukowe i medyczne (Mózgi)

2. Auri

Już pode­rwa­li­śmy się na równe nogi, kiedy Fin przy­biega rampą, mocno kule­jąc.

– Zgar­nij­cie swoje rze­czy! – woła. – Zwie­wamy!

Tyler i Scar­lett wpa­dają tuż za nim i pędzą do swo­ich sza­fek i łóżek.

– Dwa­dzie­ścia sekund! – wrzesz­czy nasz przy­wódca, mija­jąc mnie i Kala.

Nie mam niczego poza moim uni­kro­nem, Magel­la­nem, który zawsze noszę w kie­szeni, i ubra­niem, które mam na sobie. Bie­gnę więc do Fina – pakuje w sza­leń­czym tem­pie zestaw narzę­dzi, za pomocą któ­rego razem z Zilą napra­wia swój egzosz­kie­let.

– Bie­gnij i zbierz swoje rze­czy – mówię. – Ja to spa­kuję.

Rzuca mi pełne wdzięcz­no­ści spoj­rze­nie i odwraca się, żeby pobiec w głąb statku. Nie mam czasu na układ­nie drob­nych narzę­dzi i przy­rzą­dów do pian­ko­wych wytło­czek, więc po pro­stu wrzu­cam wszystko do torby.

– Dzie­sięć sekund! – wrzesz­czy Ty z głębi statku.

– Tylko rze­czy cenne i prze­no­śne! – woła w odpo­wie­dzi Scar­lett. – Nic zbęd­nego!

Uno­szę torbę drżą­cymi rękami i roz­glą­dam się po kaju­cie w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co powin­nam zabrać.

Spę­dzi­li­śmy z Kalem ostat­nie parę godzin na tyłach statku, kiedy pró­bo­wał mnie nauczyć paru syl­drań­skich ćwi­czeń. Miał nadzieję, że dzięki nim będę lepiej sku­piać umysł. Dzika moc, nad którą zapa­no­wa­łam prze­lot­nie na Octa­vii III, na­dal czai się we mnie. Czuję, jak kłębi się i prze­wala za moimi żebrami, ale w naj­lep­szym razie led­wie nad nią panuję. Jeśli odkręcę zawór, który ją powstrzy­muje, to nie mam poję­cia, co wyleci, ale wiem, że nie będzie to miłe. Kal ma nadzieję, że dzięki tre­nin­gowi i dys­cy­pli­nie nauczę się nad nią pano­wać.

Kiedy pró­bo­wa­łam wyobra­zić sobie spo­koj­nie pło­nący fio­le­towy ogień, odsu­wa­jąc rze­czy­wi­stość i sku­pia­jąc się na sa-mēi – to syl­drań­skie poję­cie, któ­rego na­dal nie rozu­miem – trudno mi było nie zer­kać spod rzęs na Kala. Robi mu się taka zmarszczka, gdy się kon­cen­truje, dla któ­rej z rado­ścią ode­pchnę­ła­bym całą rze­czy­wi­stość, byle cał­ko­wi­cie sku­pić się na niej. Myślę jed­nak, że Kal uznałby to za wysoce nie­sto­sowną wer­sję tre­ningu.

Ostat­nie pięć sekund poświę­cam na zgar­nię­cie wala­ją­cych się na stole racji żyw­no­ścio­wych i ciskam je na narzę­dzia Fina. Zarzu­cam torbę na ramię, gdy pozo­stali wysy­pują się z głę­bin statku.

– Ruszajmy – rzuca Tyler. – Kal, idziesz na szpicy. Nad­la­tują dwa opan­ce­rzone podusz­kowe wozy, są może ze trzy­dzie­ści sekund od nas. Wyno­śmy się, zanim dolecą.

– Tak jest – odpo­wiada po pro­stu Kal. Zerka, żeby się upew­nić, gdzie jestem, i spro­wa­dza nas po ram­pie.

Tyler idzie tuż za nim, ja jestem następna i dla­tego wpa­dam pro­sto na jego plecy, gdy przy­staje nagle.

– Ej, uważ…

Wychy­lam się w bok, żeby zer­k­nąć zza niego, i widzę, że zatrzy­mał się, bo Kal się zatrzy­mał. A Kal przy­sta­nął, ponie­waż…

– Myślę, że trzy­dzie­ści sekund to był mylny sza­cu­nek – odzywa się cicho nasz Czołg.

Sta­no­wimy łatwy cel, sto­jąc na ram­pie zała­dun­ko­wej Łuku, i to nie jest dobra nowina. A sto­imy tak, bo nie jeste­śmy sami. Dwa ogromne podusz­kowce cię­ża­rowe z plat­for­mami zatrzy­mały się przed naszym stat­kiem i roz­bły­skują naglą­cymi nie­bie­skimi świa­tłami. Wyska­kują przed nie wiel­gachne, prze­ra­ża­jące stwory, jakieś bojowe roboty, które przy­po­mi­nają kara­lu­chy. Ich nogi wygi­nają się do tyłu, żeby zamor­ty­zo­wać lądo­wa­nie. Są uzbro­jone w działka wiel­ko­ści mojego tuło­wia, a ich wypo­le­ro­wane zbroje odbi­jają migo­czące stro­bo­sko­powe świa­tła.

– Uwaga, podej­rzani! – ryczy jeden, cho­ciaż nie widzę, żeby poru­szał ustami. – Jeste­ście zatrzy­mani wcelu prze­słu­cha­nia. Na opór odpo­wiemy siłą. Unie­ście ręce na znak posłu­szeń­stwa.

Na chwilę wszystko cich­nie. Nawet ryk mia­sta wokół nas przy­ci­cha, jak­bym zna­la­zła się pod wodą – widzę tylko roz­bły­sku­jące nie­bie­skie świa­tła tań­czące na pan­cer­zach bojo­wych kara­lu­chów-robo­tów. Kal prze­nosi cię­żar z nogi na nogę led­wie widocz­nym ruchem, osła­nia­jąc mnie swoim cia­łem. Czuję mro­wie­nie na karku, adre­na­linę buzu­jącą w żyłach. Mam wra­że­nie, że świat… prze­suwa się i bez żad­nego ostrze­że­nia obrazy zale­wają mój umysł.

Kolejna wizja.

Widzę w swo­jej gło­wie, jak roze­grają się następne chwile, zupeł­nie jak­bym oglą­dała wizual. Spo­strze­gam przed sobą ścieżki, któ­rymi podą­żymy, z całą wyra­zi­sto­ścią widzę, jak się roz­ga­łę­ziają.

Widzę, jak zakła­dają nam kaj­danki, ładują nas na jedną z tych plat­form, przy­pi­nają kaj­danki do dłu­giego pałąka bie­gną­cego pośrodku, żeby­śmy nie mogli uciec. Widzę, jak wykrę­cają Zili ręce na plecy, jak sfru­stro­wany i poko­nany Ty zaci­ska zęby.

Na innej ścieżce widzę, jak Kal ata­kuje, Ty ska­cze w bok, a ja stoję spa­ra­li­żo­wana nie­zde­cy­do­wa­niem, gdy bojowe roboty ata­kują i ogień prze­cina nasze ciała.

I widzę też…

– Be’shmai – odzywa się łagod­nie Kal.

– Tak – odpo­wia­dam cicho i biorę powolny, głę­boki wdech.

Moje płuca roz­sze­rzają się, nacisk od wewnątrz napiera na moje żebra, coś, co obu­dzi­łam, kłębi się we mnie w goto­wo­ści, pra­gnie, żebym to wypu­ściła, wręcz się tego domaga. Pod­no­szę tro­chę głos, żeby dru­żyna 312 mnie usły­szała:

– Na trzy niech wszy­scy padną. Raz…

Sły­szę pyta­nie za sobą, ryk już wypeł­nia mi uszy.

– Dwa…

Mam nadzieję, że kon­ster­na­cja nie spo­wolni moich towa­rzy­szy. Mam nadzieję, że mi zaufają, cho­ciaż łączące nas zaufa­nie to nowa, kru­cha rzecz, zbu­do­wana na bólu.

– Trzy!

Tyler i Kal padają na zie­mię, a ja wycią­gam przed sie­bie ręce, wypusz­cza­jąc każdą cząstkę swo­jej osoby. Moje ciało prze­pa­dło – zostało z tyłu, stoi w drzwiach Łuku i się koły­sze. Ja jestem kłę­bo­wi­skiem ciem­no­gra­na­to­wej mocy men­tal­nej poprze­ci­na­nej zło­wiesz­czymi srebr­nymi nićmi, które eks­plo­dują we wszyst­kie strony.

Dla reszty świata jestem nie­wi­dzialna albo tkwię tam, gdzie stoi moje ciało. A może jestem gdzieś pomię­dzy. Jed­nak w wymia­rze, w któ­rym ist­nieję, jestem kotłu­jącą się sferą roz­sze­rza­jącą się z pręd­ko­ścią świa­tła, żeby pochło­nąć sto­jące przede mną ochro­no­boty.

To fala, na któ­rej led­wie się utrzy­muję, w żad­nym stop­niu nad nią nie panuję i nie potra­fię jej skie­ro­wać – mogę tylko trzy­mać to tsu­nami z dala od sie­bie, oszczę­dza­jąc słabe, kru­che ciała Kala, Tylera i reszty dru­żyny za mną. Poza tym jed­nak bąbel roz­sze­rza się naprzód, w górę i poza nas w ułamku sekundy.

Zmarszczka mocy eks­plo­duje w pro­mie­niu trzy­stu sześć­dzie­się­ciu stopni i jak przez mgłę dociera do mnie, że Łuk zostaje zgnie­ciony w tej samej chwili, co ochro­no­boty. Moje srebrne nici owi­jają się wokół nich, zaci­skają ze śmier­cio­no­śną siłą, zachwyt ryczy we mnie, kiedy obwody buchają i umie­rają.

Wszystko milk­nie, ryk jest ogłu­sza­jący, a ja jestem czę­ścią ciem­no­nie­bie­skiej chmury, chwy­tam ich moimi srebr­nymi nićmi i nagle wra­cam do swo­jego ciała, jakby łączył mnie z nim kawa­łek zbyt mocno roz­cią­gnię­tej gumki. Nagle…

…wszystko się koń­czy.

Znowu jestem nie­skoń­cze­nie kru­chym stwo­rze­niem, które stoi na dwóch drżą­cych nogach, a wszę­dzie wokół mnie roz­le­gają się krzyki i ryczą alarmy, a przede mną walają się pozo­sta­ło­ści podusz­kow­ców cię­ża­ro­wych i ochro­no­bo­tów, za mną leżą szczątki Łuku. Znowu się zata­czam, kolana chcą się pode mną ugiąć do tyłu jak tym robo­tom, kiedy zesko­czyły z plat­form, mam krew na ustach, ruszam się, gdzieś lecę i nagle zie­mia pędzi mi na spo­tka­nie.

***

Kiedy odzy­skuję przy­tom­ność, Kal pochyla się nade mną, trzyma deli­kat­nie rękę na moim policzku. Jego fioł­kowe oczy są wielki i piękne, dłu­gie srebrne włosy okala roz­myta aure­ola świa­tła.

– Wyglą­dasz jak anioł – mru­czę.

– Co to jest anioł? – pyta, zaci­ska­jąc swoją dłoń na mojej. Patrzy poważ­nie jak zawsze, ale dostrze­gam tro­skę w jego oczach. Wyczu­wam, jak bar­dzo musi się powstrzy­my­wać, żeby nie zmiaż­dżyć mi ręki w uści­sku.

– To taki ziem­niak ze skrzy­dłami – tłu­ma­czy sto­jący gdzieś za mną Fin.

Kal unosi brwi.

– Prze­cież istoty ludz­kie nie mają skrzy­deł.

– A skąd wiesz? Widzia­łeś jakie­goś czło­wieka nago?

Kal unosi brwi jesz­cze wyżej i zaczy­nają mu się rumie­nić uszy. W tym momen­cie odzywa się Scar­lett:

– Zacho­wuj się, Finian. Żyjesz, Auri? To był impo­nu­jący pokaz.

W moim polu widze­nia poja­wiają się ona i Tyler, stają nad ramie­niem Kala. Dociera do mnie, że nikt nie ma aure­oli – po pro­stu znaj­du­jemy się w pomiesz­cze­niu, a ich głowy są pod­świe­tlone przez lampy na sufi­cie. Czuję się jak ludzki kształt ule­piony z maka­ronu – koń­czyny mam słabe, nie chcą współ­pra­co­wać, ale powoli odzy­skuję ostrość wzroku. Zila deli­kat­nie odsuwa Kala i zaczyna prze­su­wać nade mną med­ska­ner.

– Gdzie jeste­śmy? – pytam.

– W hotelu w dol­nej czę­ści Szma­rag­do­wego Mia­sta – odpo­wiada Tyler. – Z gatunku tych tanich, w któ­rych nikt nie zadaje żad­nych pytań. Zare­zer­wo­wa­łem tu pokój, nim zaczę­li­śmy doga­dy­wać się z grem­pami, na wypa­dek gdyby sytu­acja uło­żyła się wyjąt­kowo nie po naszej myśli.

– Co jest dziwne, bo myśla­łam, że wszyst­kie twoje pomy­sły są rewe­la­cyjne – wtrąca jego sio­stra, sztur­cha­jąc go w ramię. – Na szczę­ście sam wie­dzia­łeś, że potrze­bu­jesz cze­goś w odwo­dzie.

– Pra­wie jak­bym stu­dio­wał tak­tykę – odpo­wiada, odwza­jem­nia­jąc jej kuk­sa­niec.

– Nic ci nie jest – oznaj­mia Zila, patrząc na mnie. – Wskaź­niki aktyw­no­ści bio­elek­trycz­nej mózgu na­dal są pod­wyż­szone, ale bio­od­czyty zaczy­nają wra­cać do normy.

– Co się stało? – pytam.

– Stra­ci­łaś przy­tom­ność – odpo­wiada Kal.

– Po tym, jak zamie­nia­łaś ochro­no­boty w kupę złomu i ścią­gnę­łaś z nieba ich podusz­kowce – dodaje Fin. – To było naprawdę coś, cho­ciaż nie zaszko­dzi­łoby, gdy­byś nauczyła się tro­chę celo­wać, nie uwa­żasz? Gdy­by­śmy nie usko­czyli…

– Ale usko­czy­li­śmy – prze­rywa mu Scar­lett. – A jej fala mocy ura­to­wała nasze kształtne tyłki, więc dzięki ci za to, Auri.

Twarz naszej dru­żyny pomaga mi usiąść z cie­niut­kimi jak wafe­lek podusz­kami pod ple­cami i teraz lepiej widzę nasz obskurny pokoik hote­lowy. To ten sam typ wystroju (łącz­nie z lepką pod­łogą), który ni­gdy nie wycho­dzi z mody w naj­bar­dziej nisko­bu­dże­to­wych loka­lach. Na jed­nej ścia­nie wisi wyświe­tlacz holo­gra­ficzny, stoją tu dwa łóżka – ja zaj­muję jedno, a wokół mnie stoi dru­żyna. Na dru­gim ulo­ko­wał się Fin i znowu pra­cuje nad egzosz­kie­le­tem, narzę­dzia leżą poroz­rzu­cane na mate­racu. Pokój ma jedno brudne okno, pod któ­rym walają się nasze rze­czy.

***

– Zamel­do­wa­łem się sam po naszej ucieczce z portu – wyja­śnia Tyler. – Wcią­gną­łem resztę przez okno. To daje mniej­sze ryzyko, że ktoś nas zapa­mięta. Powin­ni­śmy być tu bez­pieczni przez pewien czas. Zapła­ci­łem nie­zna­ko­wa­nymi kre­dy­tami.

– Czyli mamy chwilę. – Scar­lett przy­siada na brzegu mojego łóżka. – Możemy ode­tchnąć.

Przy­gląda się nam po kolei, a ja zdaję sobie sprawę, że jej opie­kuń­czość star­szej sio­stry roz­ciąga się teraz na nas wszyst­kich. Zila pomaga Finowi przy egzosz­kie­le­cie; Fin krzywi się za każ­dym razem, gdy prze­suwa jego kolano. Kal stoi obok mnie jak posąg. Tyler się zamy­ślił. A może wspo­mina.

Wiem, że myśli o Cat co kilka ude­rzeń serca. Jak my wszy­scy.

„Ta porażka to zwy­cię­stwo” – powie­działa mi Cat, zanim znik­nęła na zawsze w zbio­ro­wym umy­śle Ra’haam.

Jed­nakże w tej chwili odbie­ram to zupeł­nie ina­czej. Ucie­kamy przed zarówno ter­rań­skim, jak i betra­skań­skim rzą­dem. Nawet legion, który nosi moje imię, sta­nął teraz prze­ciwko nam. Stra­ci­li­śmy naj­cen­niej­szy atut w postaci Łuku, mamy śla­dowe ilo­ści broni i jesz­cze mniej pie­nię­dzy, nie mamy poję­cia, dokąd się udać.

– Co teraz zro­bimy? – pytam cicho.

Tyler wpa­ruje się w pod­łogę, mocno marsz­czy w namy­śle prze­ciętą bli­zną brew. Widzę, jak bar­dzo stara się nami dowo­dzić, i współ­czuję mu w każ­dej sekun­dzie. Cza­sem jed­nak mam wra­że­nie, że poru­szamy się tylko dla­tego, że żadne z nas jesz­cze nie zdało sobie sprawy, że otrzy­ma­li­śmy śmier­telną ranę. Nie zorien­to­wa­li­śmy się, że już powin­ni­śmy paść.

– Jedze­nie – mówi Scar­lett, klasz­cząc w dło­nie w krę­pu­ją­cej ciszy. – W chwili wąt­pli­wo­ści bierz się za jedze­nie.

– Podoba mi się twój spo­sób rozu­mo­wa­nia. – Wzdy­cham.

Scar wyciąga racje, które spa­ko­wa­łam. Cał­kiem prze­ko­nu­jąco odgrywa entu­zjazm, odczy­tuje z powąt­pie­wa­niem nazwy na saszet­kach i roz­daje je teatral­nym gestem. Mnie tra­fia się paczka „Gula­szu woło­wego z purée ziem­nia­cza­nym™”. Nie ma słowa wyja­śnie­nia na opa­ko­wa­niu, dla­czego aku­rat słowo „gulasz” zapi­sano kur­sywą.

– Czy chcesz, żebym przed­sta­wił ci ana­lizę war­to­ści odżyw­czych tego posiłku? – dobiega z mojej kie­szeni głos Magel­lana. – Bo wnie­któ­rych kul­tu­rach taki posi­łek mógłby zostać uznany za akt agre­sji, zwłasz­cza…

– Tryb cichy – roz­lega się zgodny chór, co wystar­cza, by wszy­scy uśmiech­nęli się blado.

Fin kręci głową.

– Wiem, że te stare modele uni­kro­nów były tro­chę upier­dliwe, cią­gle się sypały, ale ten naprawdę prze­bija wszystko.

– Aha. – Tyler wdy­cha. – Ni­gdy już nie był taki sam po tym, jak Scar zain­sta­lo­wała na nim oso­bo­wość beta z Oka­zja­Netu.

Kal wytrzesz­cza oczy, patrząc na Scar­lett.

– Ścią­ga­cie nowe wer­sje opro­gra­mo­wa­nia do uni­kronu z kanału zaku­po­wego?

– Nie – odpo­wiada Tyler. – To ona ścią­gnęła nową wer­sję opro­gra­mo­wa­nia do mojego uni­kronu z kanału zaku­po­wego.

– Dorzu­cali dar­mową torebkę. – Scar wzru­sza ramio­nami. – A poza tym to był twój stary uni­kron, dzie­ciu­chu.

Tyler prze­wraca oczami i zmie­nia temat.

– Jak tam twój egzosz­kie­let, Fin?

– Świet­nie.

– To pod­su­mo­wa­nie jest nie­ści­słe – wtrąca się natych­miast Zila. – Egzosz­kie­let Fina uległ poważ­nym uszko­dze­niom i na­dal wymaga wielu napraw. Co wię­cej, sam Finian potrze­buje odpo­czynku w niskiej lub zero­wej gra­wi­ta­cji, żeby odzy­skać siły. Przez ostat­nie kilka dni zmu­szał ciało do wysiłku wykra­cza­ją­cego poza jego moż­li­wo­ści.

Fin otwiera usta, nim Zila dociera do połowy swo­jej prze­mowy, ale nic z nich nie pada. Wresz­cie udaje mu się coś powie­dzieć przez zaci­śnięte zęby.

– Nic mi nie jest. Dam sobie radę. Może powin­naś nie wty­kać nosa w nie swoje sprawy.

Cho­ciaż cza­sem tro­chę trudno coś wyczy­tać z jego miny z powodu czar­nych szkieł kon­tak­to­wych, które nosi, to w tej chwili nie spo­sób pomy­lić z czym­kol­wiek innym śmier­cio­no­śnego spoj­rze­nia, jakie rzuca Zili. Nasz dru­ży­nowy Mózg przy­gląda się Mache­rowi przez długą chwilę, a potem odwraca się do Tylera z twa­rzą rów­nie bez­na­miętną jak zawsze. Jed­nakże coś w spo­so­bie, w jaki Zila mruga i pociąga za dłu­gie złote kol­czyki – dzi­siaj mają kształt grem­pów – wska­zuje, że jest tro­chę mniej odporna na wszystko niż zwy­kle.

Wszy­scy jeste­śmy nieco mniej odporni niż kie­dyś. Tyle że w przy­padku Zili oznaka sła­bo­ści jest naprawdę nie­po­ko­jąca.

– Jestem ofi­ce­rem nauko­wym i medycz­nym w tej dru­ży­nie – oznaj­mia, zwra­ca­jąc się bez­po­śred­nio do Tylera. – Powin­nam zamel­do­wać Alfie, w jakim sta­nie są człon­ko­wie jego dru­żyny.

– W porządku, Zila, dzięki – odpo­wiada łagod­nie Tyler.

Finian kom­plet­nie igno­ruje zale­ce­nie odpo­czynku wydane przez Zilę. Wyrywa narzę­dzie z jej ręki, pociąga łyk jedze­nia z paczki i wraca do pracy nad egzosz­kie­le­tem. Scar­lett zerka na Ty’a, a potem wstaje z mojego łóżka i sadowi się obok Fina.

– Jeśli zale­jesz sobie obwody tymi Pra­wie Praw­dzi­wymi Taco™, to w życiu nie napra­wisz już egzosz­kie­letu – infor­muje go cicho.

– Muszę to napra­wić – upiera się Fin, mówiąc z peł­nymi ustami.

– Daj sobie chwilę – odpo­wiada Scar­lett, kła­dąc dłoń na jego ręce. – Zjedz. Ode­tchnij.

Fin zerka na nią. Jakimś cudem udaje mu się prze­żu­wać i dąsać jed­no­cze­śnie. Jed­nakże napię­cie znika z jego ramion, gdy prze­łyka, jakby zga­dzał się na coś innego niż moż­li­wość usma­że­nia obwo­dów egzosz­kie­letu.

– Aha, jasne – odpo­wiada z wes­tchnie­niem.

Wszy­scy milk­niemy na chwilę, koń­cząc posi­łek. Sku­piam się na tym, żeby donieść jedze­nie do ust, opie­ram się o ramię Kala, kiedy siada obok mnie przy wez­gło­wiu. Cho­ciaż jestem obo­lała, wyczu­wam każde jego lek­kie poru­sze­nie, każdy oddech. Tak dużo czasu spę­dzał na uni­ka­niu doty­ka­nia mnie od czasu naszego pierw­szego spo­tka­nia, żeby nie zdra­dzić w żaden spo­sób, że odczuwa Przy­cią­ga­nie, że kiedy teraz pozwala sobie na ten luk­sus, za każ­dym razem wywo­łuje to iskry w całym moim ciele. I odczu­wam to, cho­ciaż Kal tak bar­dzo uważa w obec­no­ści innych… Wiem, że nie czas na takie rze­czy, ale… łapię się na tym, że chcia­ła­bym poczuć coś wię­cej.

– Dobra, musimy się zasta­no­wić – oznaj­mia Tyler po kola­cji. – Kal, zobacz, czy wspo­mi­nają o nas w lokal­nych wia­do­mo­ściach. Musimy wie­dzieć, jak głę­boko wdep­nę­li­śmy. Zila, Scar, zaj­mij­cie się inwen­ta­ry­za­cją. Fin, dowiedz się, co się stało z Łukiem.

– Nie wyglą­dał naj­le­piej – mówi Kal, zer­ka­jąc na mnie z podzi­wem pomie­sza­nym z lękiem. – Kiedy już Aurora z nim skoń­czyła.

– Wiem. – Tyler kiwa głową. – Ale jeśli nie da się go napra­wić, to będziemy potrze­bo­wali innego spo­sobu, żeby wydo­stać się z tej dziury.

Fin wyciera ręce, wyj­muje uni­kron i zaczyna wła­my­wać się do sieci sta­cji. Kal włą­cza holo­ekran, prze­ska­kuje przez kanały infor­ma­cyjne, żeby spraw­dzić, czy nie jeste­śmy tam gośćmi spe­cjal­nymi. Zila i Scar­lett prze­glą­dają meto­dycz­nie nasze torby, kate­go­ry­zu­jąc wszystko, co mamy, dzie­ląc nasz doby­tek na rze­czy oso­bi­ste, rze­czy nale­żące do całej grupy i na to, co da się sprze­dać. Widzę, że Zila zgar­nęła dwa mun­dury agen­tów GAW, które ukra­dli­śmy z Wie­ku­istego. Miga mi moje odbi­cie w jed­nej z lustrza­nych masek. Białe pasmo w grzywce, biała tęczówka w pra­wym oku. Dziew­czyna, która patrzy na mnie z odbi­cia, wydaje mi się cza­sem cał­kiem obca.

Patrzę aku­rat wtedy, kiedy Scar­lett wyj­muje z torby Fina plu­szo­wego smoka Cat, Koni­czynkę. Zerka przez ramię na Tylera z oczami błysz­czą­cymi od łez, a potem odchyla się, żeby podać mu zabawkę. Tyler bie­rze smoka deli­kat­nie, jakby był abso­lut­nie bez­cenny, i przy­ci­ska do piersi. A potem patrzy na Fina, który go obser­wuje. Fina, który musiał popę­dzić do fotela pilota, żeby zabrać ostat­nią pamiątkę po Cat, kiedy powi­nien ucie­kać z Łuku.

Betra­ska­nin tylko kiwa głową i ponow­nie patrzy na uni­kron.

Cho­ciaż dru­żyna jest teraz dla mnie naj­bliż­szym odpo­wied­ni­kiem rodziny, to na­dal czuję się przy nich nie­swojo. W takich chwi­lach jak ta zdaję sobie sprawę, jak daleko jestem od domu, jak daleko w cza­sie, nie tylko w prze­strzeni. Dwie­ście lat minęło w oka­mgnie­niu, kiedy trwa­łam pogrą­żona we śnie krio­ge­nicz­nym. Dla mnie minęło rap­tem parę tygo­dni, odkąd weszłam na pokład Had­fielda, żeby zacząć nowe życie na Octa­vii III. Teraz jed­nak wszystko, co zna­łam, prze­pa­dło, a razem z tym prze­pa­dli wszy­scy, któ­rych kocham.

Nie wiem, co powin­nam czuć, ale patrząc na starą zabawkę Cat, na ano­ni­mowe szare mun­dury, nie mogę opę­dzić się od myśli o kon­fron­ta­cji z Ra’haam na Octa­vii III. O kolo­ni­stach, któ­rych absor­bo­wał do swo­jego zbio­ro­wego umy­słu razem z Cat. O twa­rzy mojego ojca pod maską agenta GAW, srebr­nych kwia­tach w jego oczach.

„Jie-Lin, potrze­buję cię”.

I cho­ciaż cząstka mnie ma ochotę zwi­nąć się w kłę­bek i krzy­czeć na samo wspo­mnie­nie, to więk­szość mnie jest po pro­stu wście­kła. Z powodu świa­do­mo­ści, że Ra’haam pochło­nął go, posłu­żył się nim, nosił go jak kostium. Czuję ciem­no­gra­na­tową moc jak mro­wie­nie w opusz­kach. Dary od Eshva­re­nów skrzą się tuż pod moją skórą. Sta­ro­żytni wro­go­wie Ra’haam jakimś spo­so­bem żyją we mnie.

Mogę się nauczyć pano­wać nad tym. Wiem to. Mogę być Zapal­ni­kiem, jakiego oni potrze­bują.

Jed­nak – jak powie­dział Tyler na Octa­vii – naj­pierw musimy zna­leźć Broń.

– W porządku, Złoty Chło­paku. – Fin wzdy­cha, z głową pochy­loną nad uni­kro­nem. – Chcesz naj­pierw usły­szeć dobrą wia­do­mość czy złą?

– Tę mniej dra­ma­tyczną.

– Dobra wia­do­mość jest taka, że Łuk już leży roz­ło­żony na kawa­łeczki na zło­mo­wi­sku Szma­rag­do­wego Mia­sta. Na bar­dzo małe, bar­dzo pła­skie i bar­dzo dro­gie kawa­łeczki.

Tyler zamyka oczy. Cho­ciaż wie­dzie­li­śmy, że szanse na odzy­ska­nie statku są małe, to fakt, że stra­ci­li­śmy szansę na jego sprze­da­nie, wciąż jest praw­dzi­wym cio­sem.

– Jakim cudem to dobra wia­do­mość? – pyta Tyler.

– Chyba przez kon­trast z tą złą.

Tyler wzdy­cha.

– Strze­laj.

– Zła wia­do­mość jest taka, że jedyny sta­tek, na jaki stać nas przy naszych obec­nych fun­du­szach to stu­sie­dem­dzie­się­cio­letni chel­le­riań­ski frach­to­wiec, który nie ma napędu, nawi­ga­cji ani sys­temu pod­trzy­my­wa­nia życia i pra­co­wał ostat­nio jako śmie­ciarka prze­wo­żąca śmieci z Ark­tura IV.

– To brzmi cudow­nie – mówi ze śmier­tel­nie poważną miną Scar­lett.

– Brzmi pach­nąco – wtrą­cam.

– Brzmi jak coś kom­plet­nie nie­przy­dat­nego. – Tyler się krzywi. – Nie ma nic wię­cej?

Finian wzru­sza ramio­nami i ruchem palca wysyła infor­ma­cje z uni­kronu na holo­ekran na ścia­nie. Widzę skom­pli­ko­wany netwę­zeł z ofer­tami tysięcy róż­nych stat­ków, od potęż­nych krą­żow­ni­ków po maleń­kie holow­niki. Każdy z nich tak daleko wykra­cza poza nasze moż­li­wo­ści finan­sowe, że robi mi się dosłow­nie nie­do­brze. Zer­kam na nazwę przed­się­bior­stwa na nagłówku, na jarzące się logo w kształ­cie pło­ną­cego koła zęba­tego.

– Spółka Hefaj­stos – mru­czę.

– To naj­więk­sza firma ze zło­mo­wi­skiem w Szma­rag­do­wym Mie­ście – wyja­śnia Fin. – Na klej­noty Stwórcy, gdy­by­śmy mieli kre­dyty, mogli­by­śmy kupić rydwan godny osła­wio­nych mię­dzy­gwiezd­nych prze­stęp­ców, ale…

– Nie mamy kre­dy­tów – zauważa ponuro Tyler.

– Pro­szę, powiedz, że nie roz­wa­żamy kupna śmie­ciarki – odzywa się Scar­lett. – Bo nie mam do tego odpo­wied­niego stroju.

Kal zerka na Scar, uno­sząc srebrną brew.

– A jak ubra­ła­byś się na taki sta­tek?

– Cze­kaj­cie, chwi­leczkę… – szep­czę, gdy oddech więź­nie mi w gar­dle. – Fin, prze­stań prze­wi­jać i wróć…

Mój ton spra­wia, że wszy­scy w pokoju nie­ru­cho­mieją. Fin unosi rękę, prze­suwa nią z pra­wej na lewo jak dyry­gent, prze­wi­ja­jąc powoli statki na zło­mo­wi­sku.

– Jest, zatrzy­maj! – Wszy­scy patrzą na mnie, kiedy wstaję powoli, wska­zu­jąc jeden ze stat­ków na ścia­nie.

– Auri? – pyta Tyler.

– To Had­field – mówię.

Tyler pod­cho­dzi i patrzy na ekran, mru­żąc oczy. Fin coś wpi­suje, powięk­sza obraz i pro­szę: pro­sto z moich wspo­mnień Had­field powraca na jawę.

Przy­po­mina tro­chę okręt wojenny z cza­sów sta­rej Ziemi, jest długi i ma kształt cygara. Ma osma­lony i pozna­czony dłu­gimi wyrwami kadłub, w nie­któ­rych miej­scach metal wygląda jak sto­piony, ale roz­po­zna­ła­bym ten sta­tek wszę­dzie. Sta­tek, na któ­rego pokład weszłam dwa tygo­dnie i dwie­ście dwa­dzie­ścia lat temu, zamie­rza­jąc zacząć nowe życie na Octa­vii III. To życie teraz prze­pa­dło wraz ze wszyst­kim i wszyst­kimi, któ­rych zna­łam.

– Na oddech Stwórcy, masz rację, Auri. – Ty kręci głową, wpa­tru­jąc się z trwoż­nym zdu­mie­niem w Had­fielda. – Kiedy ostat­nim razem widzia­łem ten sta­tek, roz­ry­wała go Burza Fał­dowa. Jakim cudem go zdo­byli?

Fin wzru­sza ramio­nami.

– Nie mam poję­cia. Domy­ślam się, że ekipa zło­mia­rzy Hefaj­stosa natknęła się na niego w Fał­dzie, po tym, jak ura­to­wa­łeś naszą Pasa­żerkę na Gapę. Według spe­cy­fi­ka­cji należy do ogrom­nego kon­woju, który zosta­nie wysta­wiony na aukcję na Picar­dzie VI.

– Po co komuś taki złom? – Scar­lett zerka na mnie. – Bez urazy, ale…

– Nie ura­zi­łaś mnie – mru­czę.

– Piszą tu wprost. – Fin kiwa głową. – „Naj­słyn­niej­szy wrak w histo­rii ter­rań­skich wypraw mię­dzy­gwiezd­nych! Kup sobie auten­tyczny kawa­łek histo­rii!”.

– Musimy go zdo­być – mówię.

Tyler odwraca się do mnie.

– Po co?

– Nie wiem. Po pro­stu… mam prze­czu­cie.

– To twój dar, be’shmai? – pyta Kal.

– Może. – Roz­glą­dam się po nie­pew­nych twa­rzach, zda­jąc sobie sprawę, że cho­ciaż nauczyli się mi ufać, to legio­ni­ści z dru­żyny 312 będą potrze­bo­wać cze­goś wię­cej niż prze­czu­cia. – Słu­chaj­cie, wiemy, że mam powstrzy­mać Ra’haam przed roz­kwi­tem, prawda? W prze­ciw­nym wypadku roz­prze­strzeni się przez Fałdę i pożre Galak­tykę. Nic jed­nak nie wiemy na temat Eshva­re­nów. To oni to wszystko uru­cho­mili, to oni w jakiś spo­sób zro­bili ze mnie to… czym jestem.

Kal staje powoli obok mnie, wpa­tru­jąc się we wrak Had­fielda. Ze wszyst­kich ras w Galak­tyce tylko Syl­dra­nie naprawdę wie­rzą w to, że Eshva­re­no­wie kie­dy­kol­wiek ist­nieli. Świa­tło z ekranu pada na jego fioł­kowe tęczówki, gdy Kal mówi:

– I wie­rzysz, że zdo­łamy dowie­dzieć się cze­goś wię­cej na temat Pra­daw­nych na pokła­dzie Had­fielda?

– Nie wiem tego – przy­znaję – ale wiem, że coś mi się stało na pokła­dzie tego statku. Byłam zwy­kłą dziew­czyną, kiedy wcho­dzi­łam do krio­kap­suły, a gdy Tyler mnie z niej wycią­gnął, byłam…

Zer­kam znowu na swoje odbi­cie w heł­mie. Na obcą osobę, która na mnie patrzy.

– …tym.

– Mogli wydo­być czarną skrzynkę – mówi Fin. – Zapi­ski z lotu powie­dzą nam, czy Had­field zna­lazł się gdzieś, gdzie nie powi­nien, czy wyda­rzyło się coś nie­ty­po­wego, co przy­rządy zdo­ła­łyby wychwy­cić. Kiedy. Jak. Gdzie.

– Będziemy lepiej wypo­sa­żeni, żeby wes­przeć misję Aurory, jeśli zro­zu­miemy jej naturę – przy­ta­kuje Zila. – I tych, któ­rzy wyzna­czyli jej tę misję.

Kal kiwa głową.

– Poznaj prze­szłość albo cierp w przy­szło­ści.

Tyler patrzy przez długą chwilę na Scar­lett, która prze­chyla głowę i wzru­sza ele­gancko ramio­nami.

– W porządku – mówi w końcu, zaci­ska­jąc palce na Koni­czynce. – Zawsze to jakiś począ­tek. Nie mamy żad­nych innych wska­zó­wek. Sun Zi powie­dział „Jeśli znasz sie­bie i swo­jego wroga, prze­trwasz pomyśl­nie sto bitew”.

– Kto to jest Sun Zi? – pyta Fin.

– Stary nie­żywy gość – odpo­wiada Scar­lett.

– I trak­tu­jemy jego radę poważ­nie, bo…?

Tyler nie odrywa oczu od Had­fielda. Widzę w nich ogień, gdy mówi:

– Wiemy nie­dużo o wrogu, dowiedzmy się więc cze­goś o przy­ja­cio­łach.

– W porządku – mówi Scar. – Możemy zacząć od dowie­dze­nia się, jak wydo­stać się z tej kupy złomu?

Temat: Galaktyczne rasy

Temat: Galak­tyczne rasy

►Sprzy­mie­rzone

▼Syl­dra­nie

Syl­dra­nie to naj­star­sza rasa w Galak­tyce. Są wysocy i ele­ganccy, mają wydłu­żone uszy, fioł­kowe oczy i srebrne włosy, które tra­dy­cyj­nie zapla­tają w war­ko­cze. Są zwy­kle sil­niejsi i szybsi od ludzi. Przez inne rasy czę­sto są odbie­rani jako aro­ganccy i wynio­śli … i szcze­rze mówiąc, nie bez powodu.

Ich spo­łe­czeń­stwo dzieli się na kasty zwane ligami:

Zbrojni – wojow­nicy i straż­nicy

Wędrowcy – mistycy obda­rzeni tele­pa­tią, któ­rzy poświę­cają się bada­niu Fałdy.

Tka­cze – naukowcy, inży­nie­ro­wie i rze­mieśl­nicy.

Obser­wa­to­rzy – poli­tycy i inni admi­ni­stra­to­rzy.

Robot­nicy – bo ktoś musi wyko­ny­wać praw­dziwą robotę.

Syl­dra­nie do nie­dawna pro­wa­dzili wojnę z Terrą i dopiero dwa lata temu, w 2378 roku, pod­pi­sano pokój zwany Poro­zu­mie­niem Jeri­cho. Obec­nie cała rasa jest uwi­kłana w bru­talną wojnę domową (patrz: Wolni Syl­dra­nie i Nie­ugięci).

Zasad­ni­czo nie mają teraz głowy do zabawy, tyle tylko powiem.

3. Scarlett

Moje cacuszka są za duże do tego mun­duru.

Nie zro­zum­cie mnie źle – kocham moje cacuszka. Walory. Zde­rzaki. Jak­kol­wiek chce­cie je nazwać. Są takie dni, kiedy udaje ci się wyrzeź­bić ide­alny kształt i sły­szysz, jak ludziom trza­skają kręgi w szyi, gdy ich mijasz? O, to wła­śnie mam na myśli. Są fan­ta­stycz­nym wykry­wa­czem idio­tów. (Pod­po­wiedź: nie mam pre­ten­sji, jeśli na nie zer­ka­cie, ale jeśli mówi­cie do nich zamiast do mnie – zna­czy, patrząc mi w twarz – to obla­li­ście Próbę.) Czę­sto gwa­ran­tują świetną zabawę wie­czo­rem, gdy się ma je pod ręką.

Bywają jed­nak dni, kiedy ich posia­da­nie to praw­dziwy przy­pał.

Na przy­kład muszę je trzy­mać, gdy bie­gnę. Nie robię tego po to, żeby nimi w was celo­wać, po pro­stu w prze­ciw­nym wypadku to boli. Porządne sta­niki są dro­gie, trzeba je naprawdę deli­kat­nie prać, bo ina­czej szybko odkry­wasz, że musisz kupić następny drogi sta­nik. Nie każ­cie mi nawet zaczy­nać tematu fisz­bin. Ludzka rasa potrafi podró­żo­wać wśród gwiazd, a na­dal nikt nie wymy­ślił sta­nika dla dziew­czyn moich roz­mia­rów, w któ­rym nie czu­ła­bym się jak w wię­zie­niu. Oto ogól­nie znana prawda: zdję­cie tego ustroj­stwa pod koniec dnia to naj­cu­dow­niej­sze uczu­cie pod słoń­cem.

Przy­kro mi, chłopcy.

I są takie chwile jak ta. Kiedy pró­bu­jesz zaprze­czyć pra­wom fizyki i upchać mate­rię w prze­strzeni, która jest zde­cy­do­wa­nie dla niej za mała. Jestem pewna, że Zila ma gdzieś w swo­jej mózgow­nicy odpo­wied­nie rów­na­nie na tę oka­zję: Obszar.ñ – [Balony + æ {gdzie.æ = gęsto­ść­sta­nika}]=BÓÓ­ÓLLL.

– Zawsze nie cier­pia­łam fizyki – mru­czę, popra­wia­jąc się po raz sie­dem­na­sty.

– Co takiego? – pyta przez sys­tem łącz­no­ści Tyler.

– Nic. – Wzdy­cham.

Masze­ru­jemy z Zilą przez sek­cję 12 Pro­me­nady Dzeta w por­cie Szma­rag­do­wego Mia­sta, w mun­du­rach agen­tów ziem­skiej Glo­bal­nej Agen­cji Wywia­dow­czej. Ukra­dli­śmy te mun­dury pod­czas naszego śmia­łego napadu na Statko-Świe­cie, pro­sto z ciał opry­chów GAW, któ­rzy pró­bo­wali nas aresz­to­wać. Z naci­skiem na słowo „pró­bo­wali” – legio­ni­sta Kaliis Idra­ban Gilw­ra­eth, adept Ligi Zbroj­nych roz­ło­żył tych agen­tów GAW jak ukła­dankę i to gołymi rękami.

Przy­znaję, że robiło mi się tro­chę gorąco, gdy patrzy­łam, jak Kal pra­cuje. Nasz dru­ży­nowy Czołg nie jest przy­kry dla oczu. Jed­nak widzę po nie takich znowu ukrad­ko­wych spoj­rze­niach, jakimi cią­gle wymie­niają się z Auri, że Coś ich łączy. Dla­tego w ramach bab­skiej soli­dar­no­ści teraz muszę odwra­cać (zwy­kle) od niego oczy. Życie…

Szkoda, bo ni­gdy dotąd nie spo­ty­ka­łam się z Syl­dra­ni­nem…

A wra­ca­jąc do tematu: kra­dzione mun­dury ozna­czają nie­do­pa­so­wane mun­dury. Cho­ciaż przy­się­gła­bym, że ten mun­dur nie ści­skał mnie aż tak bar­dzo poprzed­nim razem. Nie­stety nikt w dru­ży­nie nie kła­mie tak dobrze jak ja, a poza tym już raz odgry­wa­łam agenta GAW. Dla­tego jestem teraz ubrana od stóp do głów w ciem­no­gra­fi­tową nanot­ka­ninę i robię, co w mojej mocy, żeby poru­szać się w niej, jakby nale­żała do mnie. Zila masze­ruje obok mnie, umyśl­nie igno­ru­jąc moją osiem­na­stą próbę wła­ści­wego uło­że­nia walo­rów. Znowu ogląda na swoim uni­kro­nie komu­ni­kat, w któ­rym Adams wyparł się nas ofi­cjal­nie.

– „…dru­żyna zbun­to­wała się i działa na wła­sną rękę. Ci legio­ni­ści zawie­dli nasze zaufa­nie. Zła­mali nasz regu­la­min. Dowódz­two Legionu Aurory ofe­ruje wszelką pomoc…”.

– Masz cza­sem taki pro­blem? – pytam ją.

Zila wyłą­cza dźwięk w uni­kro­nie i pod­nosi na mnie wzrok.

– Pro­blem?

– No wiesz. – Macham na swoją klatkę pier­siową. – Z… fluk­tu­acją roz­miaru.

Zila prze­chyla głowę, a jej głos jest jesz­cze bar­dziej bez­na­miętny, gdy pły­nie przez lustrzaną maskę agenta GAW.

– Zmiana poziomu hor­mo­nów wtrak­cie owu­la­cji może powo­do­wać opuch­nię­cie. Estro­gen osiąga naj­wyż­sze stę­że­nie tuż przed połową cyklu ito może powo­do­wać powięk…

– Ehm, Scar­lett? – Sły­szę przez nasz sys­tem łącz­no­ści.

– Tak, Finian?

– Ty i Zila wciąż nada­je­cie.

– No i…?

– Ehm… nie­ważne.

– Dosko­nała odpo­wiedź.

Tyler wtrąca się, nim kto­kol­wiek z nas zapę­dzi się za daleko:

– W porządku, Scar, jeste­śmy na szó­stej, jakieś trzy­sta metrów za wami. Namie­rzy­łaś nas?

Oglą­dam się i widzę Tylera z resztą dru­żyny. Czają się w cie­niu sta­cji pali­wo­wej. Mają na sobie skra­dzione kom­bi­ne­zony, dopa­so­wu­jąc się do reszty pra­cow­ni­ków portu, kap­tury i czapki dżet­bo­lowe noszą mocno nacią­gnięte, żeby ukryć twa­rze. Szma­rag­dowe Mia­sto to dość cywi­li­zo­wane miej­sce, regu­lar­nie prze­la­tują nad nami drony ochrony – pró­buję powie­dzieć, że wyj­ście na zewnątrz to spore ryzyko, zwa­żyw­szy, jaką nagrodę wyzna­czono za nasze głowy. Jeśli mamy jed­nak dostać się na Had­fielda przed koń­cem aukcji, to musimy wydo­stać się z tej sta­cji. A prze­pad­nię­cie naszego Łuku ozna­cza, że musimy zna­leźć sobie inny sta­tek.

– Widzimy cię, Tyler – mel­duje Zila.

– Będziemy obser­wo­wać przez wasze uni­krony, więc miej­cie je pod ręką. Jeśli wpa­ku­je­cie się w jakieś kło­poty, zmy­waj­cie się i kie­ruj­cie się do sta­cji trans­por­to­wej.

– Spo­koj­nie, bra­ciszku – odpo­wia­dam. – Mam wszystko pod kon­trolą.

– Nie wąt­pi­łem w to ani przez chwilę.

– Dooosko­nała odpo­wiedź.

– Sta­tek, któ­rego szu­kamy, powi­nien poja­wić się po waszej pra­wej.

Roz­glą­dam się ponad tłu­mem wokół mnie, cho­ciaż raz cie­sząc się, że jestem dość wysoka, by coś widzieć. Jeśli myśli­cie, że bycie dziew­czyną mającą sześć stóp wzro­stu to rewe­la­cja, spró­buj­cie kupić sobie spodnie. Albo zna­leźć sobie chło­paka, któ­rego nie peszy fakt, że jest niż­szy.

Port kosmiczny znaj­duje się na gór­nym pozio­mie Szma­rag­do­wego Mia­sta, naj­bli­żej kopuły z nała­do­wa­nych czą­stek, mają­cych za zada­nie zatrzy­ma­nie na zewnątrz tru­ją­cej atmos­fery. Port jest rów­nie barwny jak miej­ski bazar i panuje tu taka sama gorącz­kowa atmos­fera, cho­ciaż wynika z czego innego. Blo­kada zarzą­dzona przez ochronę, a spo­wo­do­wana naszą zwią­zaną z grem­pami eska­padą, trwała dwa­dzie­ścia cztery godziny, zanim wła­dze zostały zmu­szone do jej znie­sie­nia. To ozna­cza, że każdy sta­tek w por­cie ma całą ter­rań­ską dobę spóź­nie­nia w sto­sunku do swo­jego har­mo­no­gramu. Kapi­ta­no­wie wrzesz­czą na załogi, auto­do­ke­rzy i tan­kow­niki pra­cują na mak­si­mum obro­tów, powie­trze aż buczy od dro­nów zała­dun­ko­wych.

Na lewo od nas znaj­duje się sta­cja trans­por­towa, przy­pra­wia­jąca o zawrót głowy plą­ta­nina prze­zro­czy­stych rur, prze­no­szą­cych ludzi i towary na różne poziomy. Na prawo od nas, na jed­nym ze śred­niej wiel­ko­ści miejsc do lądo­wa­nia widzę smu­kły, pra­wie sta­ro­świecki sta­tek.

Jest sta­lo­wo­szary, ma kształt serca, jego burty zdo­bią dłu­gie białe pasy w stylu wyści­gówki. Na nosie wypi­sano jego imię Opha May. Na dzio­bie? Naprawdę nie znam się na stat­kach. Prawdę mówiąc, ni­gdy nie inte­re­so­wa­łam się stat­kami kosmicz­nymi. Prze­spa­łam więk­szość zajęć z inży­nie­rii mecha­nicz­nej, poza czte­rema tygo­dniami na trze­cim roku, kiedy uwa­ża­łam, żeby zaim­po­no­wać pew­nemu chło­pa­kowi.

(Liam Chu. Były chło­pak nr 32. Plusy: pisał dla mnie pio­senki miło­sne. Minusy: naprawdę nie potra­fił śpie­wać).

Tyler jed­nak mówi mi, że Opha May to dobry sta­tek. Dosta­tecz­nie mały dla sze­ścio­oso­bo­wej załogi. Dosta­tecz­nie szybki, żeby uciec przed więk­szo­ścią pro­ble­mów i dosta­tecz­nie zadziorny, żeby pora­dzić sobie z pozo­sta­łymi. A jeśli mój młod­szy brat naprawdę na czymś się zna (poza wku­rza­niem mnie, wymą­drza­niem się na każdy temat i ukła­da­niem wło­sów tak, żeby zawsze wyglą­dały ide­al­nie), to wła­śnie na stat­kach. To jeden z powo­dów, dla któ­rych tak dobrze doga­dują się z Cat.

To zna­czy doga­dy­wali.

Do dia­bła…

I tak po pro­stu znowu pieką mnie oczy. Serce mnie boli na kolejne wspo­mnie­nie, że ode­szła. Zna­łam Cat od przed­szkola. Miesz­ka­ły­śmy w Aka­dami w jed­nym pokoju przez pięć lat. To głu­pie, że naj­bar­dziej bra­kuje mi róż­nych dro­bia­zgów, bo były czymś sta­łym w moim życiu, i teraz, gdy ich nie ma, odczu­wam to na każ­dym kroku.

Tęsk­nię za tym, że gadała przez sen. Cho­wała mi skar­petki w przy­ja­znej pró­bie dopro­wa­dze­nia mnie do kom­plet­nego sza­leń­stwa. Poży­czała moje rze­czy bez pyta­nia. I te dro­bia­zgi w życiu z Cat, codzienne, bez­u­stanne, spra­wiały, że czu­łam, że zawsze jest przy mnie. Zapew­niały mnie o jej obec­no­ści. A ta ozna­czało, że zawsze mam przy sobie naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. Zawsze mam przy sobie moją wspól­niczkę prze­stęp­stwa. I że zawsze mam wszyst­kie te więk­sze i trud­niej­sze do nazwa­nia rze­czy, jakie stały się czę­ścią mojego życia wraz z poja­wie­niem się Cat.

Zna­la­złam jej kredkę do oczu w mojej tor­bie zeszłego wie­czoru i pła­ka­łam przez godzinę.

Dla­tego pozwa­lam sobie teraz to poczuć. Niech emo­cje zaleją mnie na chwilę, która wydaje się trwać wiecz­ność. Nie chcę zaprze­czać temu, jak potwor­nie to boli, bo na swój spo­sób zaprze­cza­ła­bym wtedy wszyst­kiemu, co dla mnie zna­czyła. Potem jed­nak biorę głę­boki wdech i odsu­wam na bok myśli o Cathe­rine „Zerze” Bran­nock. Sku­piam się na tym, co muszę zro­bić.

Bo tego wła­śnie ocze­ki­wa­łaby ode mnie Cat.

Idziemy z Zilą w stronę Opha May, a tłum omija nas sze­ro­kim łukiem. Założę się, że nie­czę­sto agenci GAW tak bar­dzo odda­lają się od Jądra, ale mają repu­ta­cję ludzi, z któ­rymi się nie zadziera, i to spra­wia, że nawet w tłu­mie obcych na dru­gim końcu Drogi Mlecz­nej, nikt nas nie zacze­pia. Zwa­li­ści chel­le­riań­scy robot­nicy zer­kają raz na nasze mun­dury i odsu­wają się na bok. Banda skwa­szo­nych opry­chów w bar­wach związ­ko­wych roz­stę­puje się jak dym. Przy­się­gam, że nawet dron zała­dun­kowy ucieka z naszej drogi, kiedy wcho­dzimy na lądo­wi­sko. Myślę o twa­rzach ludzi, któ­rych zna­leź­li­śmy w tych mun­du­rach, o tacie Auri i resz­cie, cał­ko­wi­cie prze­żar­tych przez Ra’haam. Jakaś cząstka mnie zasta­na­wia się, jak głę­boko sięga to zepsu­cie.

Odsu­wam tę myśl od sie­bie na inny dzień i patrzę na małą grupkę ludzi i robo­tów pra­cu­ją­cych przy statku przed nami. Człon­ko­wie załogi mają różne odcie­nie skóry, ale wszy­scy są z Terry. I dla­tego wła­śnie Ty wybrał ten sta­tek spo­śród wszyst­kich zare­je­stro­wa­nych w por­cie Szma­rag­do­wego Mia­sta.

– Ten na ram­pie zała­dun­ko­wej to kapi­tan – infor­muje nas Finian przez uni­kron. – Wrza­skliwy facet z futrem na twa­rzy.

– To ma nazwę: wąsy – wyja­śnia mu Tyler.

– Ja to nazy­wam obrzy­dli­stwem, Złotko.

– To wygląda, jakby skenk wypełzł mu na usta i zdechł – wtrąca Kal.

– Prawda? – przy­ta­kuje mu Finian. – Ludz­kie owło­sie­nie na ciele, brrr.

– Chwi­leczkę – odzywa się Aurora. – Chcesz powie­dzieć, że Syl­dra­nie nie mają zaro­stu?

– Nie, be’shmai.

– A… zara­sta­cie gdzie­kol­wiek indziej?

– BŁA­GAM… – cedzi Tyler. – Czy mogli­by­śmy się sku­pić? Na zada­niu?

Sły­szę chó­rek prze­pro­sin w sys­te­mie łącz­no­ści i wbrew sobie uśmie­cham się. Cho­ciaż nasza mała rodzinka jest naprawdę dys­funk­cjo­nalna, to przy­naj­mniej zaczy­nam odbie­rać ją jak rodzinę. Obser­wuję krzą­ta­ninę na lądo­wi­sku i rze­czy­wi­ście udaje mi się wypa­trzyć niskiego, hała­śli­wego męż­czy­znę, który ma nad wargą coś, co wygląda jak zde­chła gąsie­nica. Nosi kom­bi­ne­zon pilota i magne­to­buty. Jest wymi­ze­ro­wany, twarz mu poczer­wie­niała od wrzesz­cze­nia na załogę, na roboty poma­ga­jące mu przy zała­dunku i przy­pad­ko­wych prze­chod­niów. Wygląda dosta­tecz­nie staro, żeby mógł być moim ojcem.

Oczy­wi­ście tata zgi­nął, gdy mia­łam jede­na­ście lat, ale wie­cie, co mam na myśli…

– W porządku. – Kiwam głową do Zili. – Czas tro­chę pocza­ro­wać…

– Nie ma cze­goś takiego jak czary, Scar­lett – odzywa się Zila.

– To patrz i ucz się, moja droga.

Pod­cho­dzimy do kapi­tana Opha May, postu­ku­jąc błysz­czą­cymi butami o pokład. Nawet nie odrywa oczu od uni­kronu.

– Josef Gru­ber – mówię, posłu­gu­jąc się danymi, które Fin wycią­gnął z ser­we­rów por­to­wych.

– Kto pyta? – odpo­wiada niski męż­czy­zna, na­dal na mnie nie patrząc.

– Zgod­nie z upraw­nie­niami, jakie gwa­ran­tuje nam Ter­rań­ska Ustawa o Reje­stra­cji, arty­kuł 12, ustęp B, rekwi­ru­jemy twój sta­tek.

Teraz zwraca na nas uwagę. Wresz­cie pod­nosi wzrok, żeby spoj­rzeć mi w twarz, a ja wyko­rzy­stuję wszyst­kie lata nauki, na tych jedy­nych zaję­ciach, któ­rych nie prze­spa­łam, żeby go roz­gryźć. Może i nie mia­łam naj­lep­szych ocen, może i nie byłam naj­lep­szym strzel­cem albo tak­ty­kiem, ale Scar­lett Iso­bel Jones na­dal jest pie­kiel­nie dobra w swoim fachu. A jej fach to Ludzie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki