Aurora: Koniec. Cykl Aurora. Tom 3 - Kaufman Amie - ebook

Aurora: Koniec. Cykl Aurora. Tom 3 ebook

Kaufman Amie

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy ostatni raz widzieliśmy drużynę 312, jej członkowie współpracowali gładko niczym naoliwione tryby maszyny, podczas gdy wokół szalała intergalaktyczna bitwa i istniało ryzyko, że pradawna superbroń w każdej chwili może wysadzić Ziemię. Oczywiście wszystko potoczyło się jak najgorzej.

Okazuje się jednak, że nie każdy koniec to naprawdę koniec i drużyna ma jeszcze jedną szansę, żeby zmienić koniec własnej historii. Może nawet dwie szanse. To skomplikowane.

Zila, Fin i Scarlett (oraz Magellan!) znajdują nowych przyjaciół, nowych wrogów i piszą historię? Jasne, nie ma sprawy.

Tyler, Kal i Auri współpracują z dwoma najbardziej znienawidzonymi złoczyńcami galaktyki? Hm, w porządku. To też się zgadza.

Ale czy uratują Galaktykę?

To wymagałoby cudu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 502

Oceny
4,5 (175 ocen)
111
47
11
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pap3r_girl

Nie oderwiesz się od lektury

Narzekałam, marudziłam, a w ostateczności mogę policzyć na palcach obu rąk, ile nudnych fragmentów miałam ochotę pominąć... ale to nic w porównaniu z tym, co dostarczyła mi druga połowa książki. Lot w kosmos bez trzymanki, z wybuchami, dosłownie, w pierwszym rzędzie. I chociaż wiem, że to nie jest górnolotne sci-fi, to nie mogę zaprzeczyć, że drużyna 312 skradła kawał mojego serducha. Chociaż zakończenie wydawało mi się chwilami przekombinowane, czuję się nim w pełni usatysfakcjonowana. Zila, Fin ♡ Totalnie będzie mi was brakować.
20
monkacysia

Nie oderwiesz się od lektury

Im dalej tym lepiej.
00
patiila

Całkiem niezła

Najgorsza część trylogii. Facet morduje tysiące i na koniec uznany za spoko ziomka bo sie poświęcił??? Po za tym, po tym jak po przeczytaniu tego obejrzałam wszystkie części Gwiezdnych Wojen i doszło do mnie jak dużo rzeczy zostało tutaj z nich po prostu chamsko splagiatowane... Masakra
00
Angela1975

Nie oderwiesz się od lektury

Pokochałam tę serię, jedna z moich ulubionych. Polecam!😍
00
Patrycja____

Dobrze spędzony czas

Najgorsza część trylogii. Wielka szkoda, ponieważ był potencjał na epicki finał, a dostaliśmy chaos z nie-tak-epickim końcem. Uważam, że wykorzystanie motywu podróży w czasie to był strzał w kolano. Jest to motyw, którego bardzo nie lubię, co jest spowodowane tym, że w 98% przypadków psuje on fabułę, wprowadzając zamieszanie i skrajnie głupie sceny, które bez podróży w czasie by nie przeszły, bo są tak absurdalne. Podróże w czasie spowodowały również, że pierwsza połowa książki z perspektyw Fina, Scarlett i Zili była strasznie nudna. Dosłownie, odtwarzali w kółko jedną scenę i tak przez 200 stron. Pomysł z pętlą czasową także możny wyrzucić do kosza. Podczas czytania trylogii bawiłam się dobrze, ale lekki niesmak pozostał.
00

Popularność




Co powinniście wiedzieć

Co powin­ni­ście wie­dzieć ▶ Seria: Cykl Aurora

▼ Obsada

Aurora Jie-Lin O’Mal­ley – Dziew­czyna spoza czasu. Wieki temu wyru­szyła razem z innymi kolo­ni­stami stat­kiem Had­field na Octa­vię III. Teraz już wiemy, że to całe szczę­ście, że tam nie dotarła, bo coś bar­dzo złego, coś bar­dzo… bota­nicz­nego, przy­da­rzyło się kolo­ni­stom, któ­rzy tam dole­cieli. Nie­stety doty­czy to także jej taty.

O nim wię­cej już za chwilę.

Po tym, jak dołą­czyła do dru­żyny 312, Auri zaczęła mieć pro­ro­cze sny, prze­ja­wiać zdol­no­ści tele­ki­ne­tyczne i, ogól­nie rzecz bio­rąc, prze­mie­niła się w małą, ale zde­ter­mi­no­waną super­bo­ha­terkę. Dowie­działa się, że otrzy­mała swoje moce od Eshva­re­nów, tajem­ni­czej rasy, która pra­wie poko­nała Ra’haam wiele eonów temu.

Wie­dząc, że ich pra­dawny wróg tylko pogrą­żył się we śnie, Eshva­re­no­wie zosta­wili po sobie Broń i sto­sowny pro­gram tre­nin­gowy, po któ­rym Zapal­nik do Broni byłby w sta­nie się nią posłu­żyć.

Wewnątrz Echa, parap­sy­chicz­nej prze­strzeni tre­nin­go­wej, Auri opa­no­wała swoje moce i prze­ćwi­czyła też parę innych rze­czy ze swoim chło­pa­kiem, Kalem. Wyszła z Echa gotowa poko­nać Ra’haam, ale wtedy odkryła, że ktoś inny skradł Broń.

Syl­drań­ski wódz znany jako Gwiaz­do­bójca, który także został wyszko­lony do roli Zapal­nika, posłu­żył się Bro­nią, żeby znisz­czyć słońce swo­jej wła­snej pla­nety i teraz grozi tym samym Ziemi. Ach, i oka­zało się, że to jest tata Kala. Ta roz­mowa nie zakoń­czyła się dobrze.

Ostat­nio widziana: na pokła­dzie Broni, krysz­ta­ło­wego statku, gdzie wal­czyła z Gwiaz­do­bójcą o kon­trolę nad nisz­czącą pla­nety mocą, na widok któ­rej można naro­bić w spodnie.

Tyler Jones – Dowódca, który został ści­ga­nym przez prawo zbie­giem. Kiedy Tyler wstą­pił do Legionu Aurory, ni­gdy nie wyobra­żał sobie, że jego dru­żyna będzie skła­dała się z naj­gor­szych odpad­ków Aka­de­mii. Z dru­giej strony nie wyobra­żał też sobie, że przyj­dzie mu ucie­kać przed połową Galak­tyki, napa­dać na banki i okra­dać wraki, już nie wspo­mi­na­jąc o tym, że miałby się sprzy­mie­rzyć z naj­wred­niej­szą syl­drań­ską wojow­niczką, jaką ujrzały jego oczy.

Czy wspo­mnia­łam, że to sio­stra Kala, Saedii? Rety, ten chło­pak ma naprawdę sporo tru­pów w sza­fie.

Tak czy ina­czej, Tyler wyko­rzy­stał swój geniusz tak­tyczny i śliczne dołeczki w policz­kach, żeby uciec razem ze swoją dru­żyną z Octa­vii do Szma­rag­do­wego Mia­sta, gdzie zwi­nął potężną kupę szmalu, pudełko z tajem­ni­czymi podar­kami, które zosta­wiono dla nich na długo przed tym, jak zaczęły się te wszyst­kie machi­na­cje, oraz klu­czyki do bar­dzo, bar­dzo wypa­sio­nego statku.

Kiedy wła­śnie wykra­dali czarną skrzynkę z Had­fielda, zostali wzięci do nie­woli przez wyżej wspo­mnianą syl­drań­ską wojow­niczkę, Saedii. Jedną walkę z drak­ka­nem póź­niej Ty został zła­pany przez Glo­balną Agen­cję Wywia­dow­czą (w skró­cie GAW) wraz z jego nowym syl­drań­skim wro­giem.

Dowie­dział się wielu cie­ka­wych rze­czy, na przy­kład tego, jak Saedii wygląda w samej bie­liź­nie, oraz tego, że on i Scar­lett nie są ludźmi, tak jak myśleli, bo ich matka była Syl­dranką i nale­żała do Ligi Wędrow­ców.

Ostat­nio widziany: pod­czas ucieczki ze swoją świeżo upie­czoną (nie-)przy­ja­ciółką, Saedii.

Kaliis Idra­ban Gilw­ra­eth – Wojow­nik, któ­rego nikt nie rozu­mie. Kal sporo ostat­nio prze­żył: od wzlo­tów, kiedy odna­lazł nową rodzinę w dru­ży­nie 312 i miłość w oso­bie żywej broni parap­sy­chicz­nej zna­nej jako Aurora, po bole­sny upa­dek, kiedy odkryto, że jest synem Gwiaz­do­bójcy, i wyrzu­cono go za to z dru­żyny.

Wygnany z powodu tego drob­niu­teń­kiego prze­mil­cze­nia – że jest synem ich naj­więk­szego wroga – wró­cił na łono rodziny. Ale, uwaga!

Pozo­stał wierny Auro­rze i wal­czył razem z nią, kiedy przy­była, żeby roz­pra­wić się z jego ojcem.

Ostat­nio widziany: pod­czas ataku parap­sy­chicz­nego na pokła­dzie Broni Eshva­re­nów.

Scar­lett Iso­bel Jones – Znana też jako Olśnie­wa­jąca, dziew­czyna, która zain­sta­lo­wała moją oso­bo­wość, świa­tło mego życia. Wie także, gdzie mam wyłącz­nik.

Słowa „gdyby tylko bar­dziej się przy­kła­dała” nie poja­wiały się rów­nie czę­sto w rapor­tach żad­nego innego kadeta w histo­rii Aka­de­mii, jed­nak jej zdu­mie­wa­jące zdol­no­ści empa­tyczne (nie tak zdu­mie­wa­jące, kiedy już się wie, że jej matka była syl­drań­skim Wędrow­cem, o czym Scar nie ma poję­cia) i nie­za­chwiana lojal­ność wobec brata bliź­niaka – Tylera – spra­wiły, że prze­le­ciała przez pra­wie całą Galak­tykę z dru­żyną 312 i nawet nie zła­mała sobie paznok­cia.

Pod­czas ucieczki człon­ko­wie dru­żyny odkryli podarki w Repo­zy­tu­rze Domi­nium, zosta­wione dla nich na wiele lat przed tym, jak wstą­pili do Legionu Aurory. Scar dostała naj­lep­szy: meda­lik ozdo­biony dia­men­tem. A dia­menty, jak wie­dzą wszy­scy, są naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi dziew­czyny.

Po tym, jak Tyler został uwię­ziony przez GAW, Scar i pozo­stali zro­bili, co w ich mocy, żeby pomóc Auro­rze ode­brać Gwiaz­do­bójcy Broń, oca­lić Zie­mię i zająć się zabi­ciem Ra’haam, zanim się obu­dzi i pożre całą Galak­tykę. Bułka z masłem.

Ostat­nio widziana: Wła­śnie miała zacząć cało­wać się (!!!) z Finia­nem (!!!), ale prze­szko­dziło im to, że w ostat­niej chwili Finian zdał sobie sprawę, że dia­ment na jej meda­liku wcale nie jest dia­mentem, tylko krysz­ta­łem Eshva­re­nów (!!!).

No tak, i wtedy wszystko wybu­chło.

Finian de Kar­ran de Seel – Facet, któ­rego naprawdę można polu­bić, gdy się już go lepiej pozna. Miej­scowy betra­skań­ski geniusz tech­niczny, który wie­lo­krot­nie dowiódł swo­jej lojal­no­ści wobec dru­żyny 312.

Może nieco zła­go­dził swój szorstki spo­sób bycia, ale prę­dzej padłby tru­pem, niż porzu­cił swoją prze­mą­drza­łość. I moż­liwe, że wła­śnie zoba­czy­cie, jak pada tru­pem, bo ostat­nią rze­czą, jaką on, Scar­lett i Zila ujrzeli pod koniec poprzed­niego tomu, było ośle­pia­jące świa­tło pośrodku gigan­tycz­nej bitwy kosmicz­nej, mają­cej na celu obronę Ziemi przed zrzę­dli­wym Gwiaz­do­bójcą.

Ostat­nio widziany: Gdy sam prze­szko­dził sobie w reali­za­cji życio­wego marze­nia o poca­ło­wa­niu (!!!) Scar­lett Jones (!!!) pod wpły­wem nagłego olśnie­nia w kwe­stii jej meda­lionu. Ten chło­pak musi wresz­cie prze­stać rzu­cać sobie kłody pod nogi, serio mówię.

Zila Madran – To ta, która nosi kol­czyki. I ma mózg wiel­ko­ści pla­nety.

Cho­ciaż dru­żyna Zili przez dość długi czas uwa­żała ją za czy­stej wody socjo­patkę (i na ich uspra­wie­dli­wie­nie dodam, że oka­zy­wała bar­dzo nie­zdrową fascy­na­cję deze­la­to­rem usta­wio­nym na ogłu­sza­nie), to od tego czasu dowie­dzie­li­śmy się, że jako dziecko widziała śmierć swo­ich rodzi­ców, któ­rzy pró­bo­wali ją ochro­nić, i od tego czasu żyła cał­kiem sama w wiel­kiej Galak­tyce.

Wykrę­ca­jąc naprawdę impo­nu­jący numer, żeby ura­to­wać dru­żynę uwię­zioną na statku Saedii, prze­szła od teo­rii do prak­tyki i powoli, ale w spo­sób nie­unik­niony lód zaczął tajać.

Ostat­nio widziana: gdy została wysa­dzona na skła­dowe czą­steczki razem ze Scar­lett i Finia­nem pod­czas bitwy o Zie­mię.

Cathe­rine Bran­nock – Pole­gła towa­rzyszka broni. Naj­lep­sza przy­ja­ciółka Tylera i Scar­lett, pilotka dru­żyny 312. Cat „Zero” Bran­nock była nie­zrów­na­nym asem prze­stwo­rzy.

Została pożarta przez Ra’haam, kiedy dru­żyna ucie­kała z Octa­vii, ale to nie zna­czy, że już ni­gdy wię­cej jej nie zoba­czy­li­śmy. Teraz sta­nowi część Ra’haam, który wyko­rzy­stał jej wie­dzę w pościgu za Aurorą, Tyle­rem i resztą dru­żyny. I nie zawaha się posłu­żyć także jej zna­jomą twa­rzą. Kiedy Tyler został uwię­ziony, to ona prze­słu­chi­wała go jako agentka GAW.

Ostat­nio widziana: gdy wystrze­li­wała salwę poci­sków w ulu­bioną twarz Tylera.

Caer­san, archont Nie­ugię­tych – W każ­dej rodzi­nie tra­fia się czarna owca i nie zabra­kło jej też w rodzi­nie Kala. Warto przy tym orien­to­wać się nieco w syl­drań­skiej poli­tyce.

No dobrze, zatem Syl­dra­nie dzielą się na ligi, zga­dza się? Liga Zbroj­nych to wojow­nicy (już sama nazwa to suge­ruje, nie?) i kiedy Syl­dra­nie pod­pi­sali trak­tat poko­jowy z Ter­ra­nami i Betra­ska­nami, wojow­nicy, cóż… woleli dalej wal­czyć.

Grupa Zbroj­nych nazwała się Nie­ugię­tymi i roz­pę­tała syl­drań­ską wojnę domową. Dowo­dził nimi Caer­san, archont Nie­ugię­tych znany też jako Gwiaz­do­bójca. Doro­bił się tego przy­domku po tym, jak ukradł Broń Eshva­re­nów, którą Auri uczyła się posłu­gi­wać, i wysa­dził słońce wła­snej pla­nety, żeby tym epic­kim gestem prze­ko­nać wszyst­kich, by nie wtrą­cali się do jego walki z roda­kami.

Jego syn, Kal, nie chciał mieć z nim nic wspól­nego i wstą­pił do Legionu Aurory inco­gnito. Prze­ko­na­li­śmy się, jak to się dla niego skoń­czyło.

Jego córka, Saedii, pozo­stała wierna ojcu. Kiedy razem z Tyle­rem została uwię­ziona przez GAW, Caer­san wyra­ził się bar­dzo jasno, że jest gotowy wysa­dzić Zie­mię, byle odzy­skać córkę.

Saedii Gilw­ra­eth – Prze­ra­ża­jąca sio­strzyczka. O ile Kal opu­ścił Caer­sana razem z matką w mło­dym wieku, o tyle Saedii posta­no­wiła zostać z ojcem. Teraz jest jed­nym z jego tem­pla­riu­szy, dowo­dzi ogrom­nym i prze­ra­ża­ją­cym okrę­tem wojen­nym oraz zna­czącą czę­ścią jego floty.

Jest piękna, śmier­tel­nie nie­bez­pieczna i nosi naszyj­nik z kciu­ków byłych zalot­ni­ków, zatem lepiej dwa razy się zasta­nów, nim zaczniesz ją pod­ry­wać.

Po tym, jak paru Nie­ugię­tych usły­szało imię Kala w cza­sie bija­tyki w barze na Wie­ku­istym, Saedii śle­dziła dru­żynę, podą­ża­jąc za nią ze Szma­rag­do­wego Mia­sta do wraku Had­fielda, gdzie udało jej się wziąć ich do nie­woli. Potem był cały ten kram z walką z drak­ka­nem i Saedii razem z Tyle­rem wpa­dli w łapy Glo­bal­nej Agen­cji Wywia­dow­czej. GAW, do któ­rej prze­nik­nął Ra’haam, pró­bo­wała spro­wo­ko­wać mię­dzy­pla­ne­tarny incy­dent, żeby odwró­cić uwagę od swo­ich szybko doj­rze­wa­ją­cych pla­net-wylę­garni. Naprawdę to wszystko jest dość skom­pli­ko­wane.

Saedii nie­chęt­nie przy­znaje, że Tyler oka­zał się względ­nie przy­datny pod­czas ich ucieczki.

Ostat­nio widziana: w towa­rzy­stwie Tylera Jonesa pod­czas próby ucieczki.

Eshva­re­no­wie – Tajem­ni­cza obca rasa. Wiele eonów temu Eshva­re­no­wie wal­czyli z Ra’haam, żeby unie­moż­li­wić mu prze­ję­cie całego życia w Galak­tyce. I udało im się.

Pra­wie.

Ra’haam został zmu­szony do ukry­cia się i cze­kał jakiś pier­dy­liard lat, by odzy­skać siły.

Wie­dząc, że już ich nie będzie, kiedy zacznie się druga runda, Eshva­re­no­wie roz­siali nasiona życia w całej Galak­tyce, zalud­nia­jąc ją set­kami róż­nych gatun­ków istot, z któ­rych wszyst­kie były dwu­nożne, oparte na węglu i zdolne komu­ni­ko­wać się z pozo­sta­łymi, czego wcze­śniej nie potra­fiono wyja­śnić i co stało się zarod­kiem Wiary Zjed­no­czo­nej. Uczeni teraz nie­wąt­pli­wie sku­pią się na pyta­niu kto stwo­rzył stwór­ców.

Znani z wyrobu pięk­nych krysz­ta­ło­wych przed­mio­tów, ela­stycz­nego podej­ścia do czasu i ogól­nie poj­mo­wa­nej tajem­ni­czo­ści Eshva­re­no­wie stwo­rzyli Echo, gdzie Aurora, zestre­so­wana podróż­niczka w cza­sie zmie­niła się w parap­sy­chiczną wojow­niczkę, która ma jeden jedyny cel.

Eshva­re­no­wie powie­dzieli Auri, że zdoła przy­wo­łać potrzebne jej moce tylko wtedy, jeśli wyzwoli się z wię­zów łączą­cych ją z jej daw­nym życiem. Jed­nakże Aurora osta­tecz­nie zro­zu­miała, że te więzy to praw­dziwy powód, dla któ­rego chce pod­jąć walkę.

Ostat­nio widziani: wiele eonów temu, kiedy wymie­rali.

Ra’haam – nie­po­wstrzy­many, zde­ter­mi­no­wany wróg.

Ra’haam od nie­pa­mięt­nych cza­sów pró­bo­wał prze­jąć Drogę Mleczną i po ostat­niej wiel­kiej klę­sce zada­nej mu przez Eshva­re­nów, wyco­fał się na dwa­dzie­ścia dwa mało znane światy-wylę­gar­nie, gdzie jego ostat­nie nasiona, jakie prze­trwały, powoli odzy­ski­wały zdro­wie ukryte pod powierzch­nią pla­net. Nikt nie wziął pod uwagę, że uprzy­krzeni Ter­ra­nie sko­lo­ni­zują pla­netę Octa­vię, przy oka­zji przed­wcze­śnie budząc Ra’haam. Ra’haam prze­jął ciała kolo­ni­stów (w tym nie­stety ojca Aurory) i posłu­żył się nimi, żeby prze­nik­nąć do ter­rań­skiego spo­łe­czeń­stwa.

Parę stu­leci po tym, jak zostali zain­fe­ko­wani, kolo­ni­ści z Octa­vii zdo­byli wła­dzę i teraz kon­tro­lują Glo­balną Agen­cję Wywia­dow­czą, prze­ra­ża­jącą orga­ni­za­cję od super­taj­nych ope­ra­cji i bez­pie­czeń­stwa pla­ne­tar­nego.

Dowo­dzi nimi prin­ceps, któ­rego umysł jest czę­ścią Ra’haam, ale któ­rego ciało należy do taty Aurory.

Indy­wi­du­alni agenci nie są w sta­nie gene­ro­wać zarod­ni­ków, które mogą zain­fe­ko­wać kolejne jed­nostki, pil­nują jedy­nie, żeby nikt nie zakłó­cał spo­koju na pla­ne­tach-wylę­gar­niach, gdzie Ra’haam pra­wie już odzy­skał siły.

Osta­tecz­nie te pla­nety roz­kwitną i wybuchną, roz­prze­strze­nia­jąc zarod­niki poprzez Fałdę na każdą zamiesz­kaną pla­netę w Galak­tyce, a tam zain­fe­kują wszel­kie inte­li­gentne życie, które sta­nie się wtedy czę­ścią wiel­kiej, zbio­ro­wej inte­li­gen­cji, jaką wła­śnie jest Ra’haam.

Polu­jąc na Aurorę i resztę dru­żyny 312, żeby utrzy­mać swój sekret, dopóki pozo­stałe dwa­dzie­ścia jeden pla­net-wylę­garni nie będzie goto­wych do roz­kwitu i roz­sy­pa­nia zarod­ni­ków, Ra’haam poj­mał Tylera i Saedii. To zapo­cząt­ko­wało międzypla­netarny incy­dent, który dopro­wa­dził do tego, że Gwiaz­do­bójca zagro­ził wysa­dze­niem Ziemi, o ile GAW nie odda mu córki, i to w tej chwili.

Ostat­nio widziany: jak ści­gał Tylera i Saedii, kiedy pró­bo­wali uciec. Ale tak naprawdę to jest wszę­dzie.

Magel­lan – O, cześć, to ja! Nie będę kła­mał, bywało u mnie lepiej niż jest ostat­nio. Przy­sma­ży­łem się nieco, kiedy Aurora dotknęła sondy Eshva­re­nów i miała mnie w kie­szeni, dla­tego musia­łem tro­chę popy­tać, żeby zebrać dla was te wszyst­kie infor­ma­cje. Obec­nie jestem, ehm, na wsi, gdzie mam mnó­stwo miej­sca do bie­ga­nia.

Ale może wrócę przed koń­cem tej histo­rii, żeby ura­to­wać wszyst­kim tyłki? To brzmi jak zagra­nie w moim stylu…

A na razie zapi­naj­cie pasy, moi przy­ja­ciele, bo wra­camy w sam śro­de­czek tego baj­zlu.

Pew­nego razu była sobie banda zwa­rio­wa­nych dzie­cia­ków, które nie chciały słu­chać swo­jego ultra­in­te­li­gen­tego uni­kro­no­wego przy­ja­ciela…

Część 1. Latawiec wśród burzy

Część 1

Lata­wiec wśród burzy

1

1

Zila

Rzadko coś mnie zaska­kuje. W każ­dej sytu­acji kal­ku­luję praw­do­po­do­bień­stwo wszel­kich moż­li­wych rezul­ta­tów, dzięki czemu jestem przy­go­to­wana na każdą ewen­tu­al­ność.

Mimo to jestem ogrom­nie zasko­czona, gdy odkry­wam, że na­dal żyję.

Przez sześć sekund stoję z roz­dzia­wioną buzią z powodu dozna­nego wstrząsu i mru­gam powoli powie­kami. Potem przy­ci­skam dwa palce do szyi i spraw­dzam puls, który jest przy­śpie­szony, ale nie­wąt­pli­wie wyczu­walny. To suge­ruje, że nie doświad­czam wła­śnie jakiejś nie­ocze­ki­wa­nej wer­sji życia poza­gro­bo­wego.

Cie­kawe.

Zer­kam na ekrany kok­pitu, ale to niczego mi nie wyja­śnia: nie widzę żad­nych gwiazd, stat­ków, tylko ciem­ność. Odru­chowo spraw­dzam nasze szwan­ku­jące czuj­niki krót­kiego i dale­kiego zasięgu. To prze­dziwne: nie widzę naj­mniej­szych oznak potęż­nej bitwy, która sza­lała wokół nas jesz­cze kilka chwil temu, zanim Broń Eshva­re­nów wybu­chła i roz­pa­dła się na kawałki, czyli do incy­dentu, jaki nie mógł się zakoń­czyć w żaden inny spo­sób, jak tylko naszym spa­le­niem.

Cho­ciaż to nie­moż­liwe, cała syl­drań­ska armada wraz z ter­rań­ską i betra­skań­ską flotą oraz sama Broń po pro­stu… znik­nęły.

Cie­kawe?

Nie.

Nie­po­ko­jące.

Pozwa­lam, żeby szko­le­nie wzięło we mnie górę, i pole­cam sta­reń­kiemu kom­pu­te­rowi nawi­ga­cyj­nemu na naszym syl­drań­skim statku ska­ta­lo­go­wać wszyst­kie widoczne gwiazdy, Bramy Fałdy i inne cha­rak­te­ry­styczne miej­sca lub zja­wi­ska, żeby okre­ślić nasze obecne poło­że­nie.

Chwi­leczkę. Nasze.

Włą­czam sys­tem łącz­no­ści.

– Finian, Scar­lett, czy wciąż…?

– Oddy­chamy? – roz­lega się głos Finiana. Odro­binę mu się łamie.

– Naj­wy­raź­niej tak.

Zalewa mnie fala ulgi i nie sta­ram się temu zapo­biec. Walka z takimi odczu­ciami jest ska­zana na prze­graną. Lepiej pozwo­lić im minąć w spo­sób natu­ralny.

– Jestem w tej chwili naprawdę skon­ster­no­wa­nym chłop­cem… – mówi Fin.

– Czy my wła­śnie… eks­plo­do­wa­li­śmy? – pyta Scar­lett.

– …Niech spraw­dzę – odpo­wiada Fin.

Sły­szę słaby pisk. Ciche wes­tchnie­nie. Mija długa chwila i już mnie kusi, żeby wysłać zapy­ta­nie, kiedy Finian wresz­cie się odzywa:

– Tak. Bez wąt­pie­nia na­dal żyjemy.

– Badam sytu­ację – mel­duję im, kiedy roz­lega się cichy sygnał nawi­ga­cji. – Nie roz­łą­czaj­cie się, pro­szę.

Spraw­dzam sys­temy napro­wa­dza­nia i mię­dzy moimi brwiami poja­wia się drobna zmarszczka. Nie dość, że ni­gdzie nie ma śladu wal­nej bitwy, w któ­rej powin­ni­śmy byli zgi­nąć, to jesz­cze nie ma ani śladu pla­net ter­rań­skiego układu. Nie ma Nep­tuna, Urana ani Jowi­sza.

Wła­ści­wie to w ogóle nie wykry­wam żad­nych ciał nie­bie­skich. Ani w pobliżu, ani w oddali.

Żad­nych ukła­dów pla­ne­tar­nych.

Żad­nych gwiazd.

Zosta­li­śmy… prze­nie­sieni.

I nie mam poję­cia dokąd.

Cie­kawe, A TAKŻE nie­po­ko­jące.

Nowa ikonka wyska­kuje na ekra­nie szwan­ku­ją­cych czuj­ni­ków, wska­zu­jąc, że coś znaj­duje się za nami. Nasze uszko­dzone pod­czas bitwy sil­niki na­dal nie dzia­łają, więc włą­czam czuj­niki rufowe i patrzę w roz­le­głą połać prze­strzeni za naszą rufą.

To…

Jakby to rzec…?

Ja, ehm…

Ehm…

Prze­stań, legio­nistko!

Biorę głę­boki wdech i pro­stuję plecy.

Nie rozu­miem tego, co widzę.

Zaczy­nam kata­lo­go­wać to, co da się zaob­ser­wo­wać, tak jak postą­piłby każdy nauko­wiec.

Czuj­niki statku reje­strują kolo­salne fluk­tu­acje w całym spek­trum gra­wi­to­no­wym i elek­tro­ma­gne­tycz­nym, wybu­chy czą­stek kwan­to­wych i rezo­nanse w pod­prze­strzeni. Jed­nak po włą­cze­niu kamer rufo­wych led­wie cokol­wiek z tego zamętu dostrze­gam w widzial­nym spek­trum.

Wła­ści­wie to w pierw­szej chwili omył­kowo zakła­dam, że sys­tem czuj­ni­ków wizu­al­nych został uszko­dzony. Wszystko jest czarne. I wtedy w oddali roz­kwita blade świa­tło, drob­niutki błysk foto­nów ule­ga­ją­cych dez­in­te­gra­cji. W krót­kim fio­le­to­wo­ró­żo­wym bla­sku dostrze­gam coś, co można opi­sać tylko jako…

Sztorm.

Mroczną burzę.

Jest ogromna. Roz­le­gła na try­liardy try­liar­dów kilo­me­trów. Jed­nakże jest cał­ko­wi­cie czarna, jeśli pomi­nąć prze­lotne roz­bły­ski foto­nów. Ole­ista kipiąca pustka tak totalna, że świa­tło po pro­stu w niej umiera.

Wiem, co to jest.

– Burza – szep­czę. – Burza ciem­nej mate­rii.

Już samo jej poja­wie­nie się byłoby dosta­tecz­nie dziwne, zwa­żyw­szy, że kilka chwil temu znaj­do­wa­li­śmy się na obrze­żach ter­rań­skiej prze­strzeni kosmicz­nej, gdzie nie ist­nieje żadna tak prze­strzenna ano­ma­lia. Widzę jed­nak coś jesz­cze dziw­niej­szego. Włą­czam powięk­sze­nie i potwier­dzam swoje podej­rze­nia. Za naszą ster­burtą sre­brzy się na tle czar­nej kipieli… sta­cja kosmiczna.

Zwa­li­sta, paskudna rzecz, ewi­dent­nie zbu­do­wana z myślą o funk­cjo­nal­no­ści, a nie este­tyce. Wygląda na uszko­dzoną – ogromne, ośle­pia­jąco białe bły­ska­wice wyła­do­wań peł­zają po jej powierzchni. Od naj­bliż­szej nam strony widać wyciek: paliwa albo tlenu i atmos­fery, jeśli załoga sta­cji ma pecha. Bucha chmurką jak oddech w zimny dzień i wpada w nie­skoń­czoną, sko­tło­waną ciem­ność.

Jeśli to ter­rań­ska sta­cja, to jej pro­jekt jest dosłow­nie archa­iczny.

Co jed­nak nie wyja­śnia, skąd w ogóle się tu wzięła.

Ani jak my tu tra­fi­li­śmy.

Nic z tego nie ma naj­mniej­szego sensu.

– Zila? – To Scar­lett. – Co tam się dzieje? Widzisz Broń Eshva­re­nów? Jaki jest aktu­alny stan wro­giej floty? Czy grozi nam nie­bez­pie­czeń­stwo?

– My… – Nie jestem pewna, jak mam odpo­wie­dzieć na jej pyta­nie.

– Zila?

Od sta­cji cią­gnie się gruby kabel z błysz­czą­cego metalu. Długi na setki tysięcy kilo­me­trów, wije się i faluje, ale trzyma się mocno poobi­ja­nej kon­struk­cji. Na jego dru­gim końcu, który sięga skraju kipieli ciem­nej mate­rii, roz­ciąga się na pro­sto­kąt­nej ramie ogromny sre­brzy­sty żagiel, a jego powierzch­nia migo­cze jak plama ropy. Wydaje się maleńki na moim pod­glą­dzie, ale sam fakt, że mogę go zoba­czyć, świad­czy o tym, że musi być prze­ogromny.

Gdy­bym nie miała dość rozumu, uzna­ła­bym, że to…

– Nie­zi­den­ty­fi­ko­wana jed­nostko, wtar­gnę­li­ście w obszar ogra­ni­czo­nego dostępu w prze­strzeni ter­rań­skiej. Podaj­cie dane iden­ty­fi­ka­cyjne i kody dostępu, w prze­ciw­nym wypadku zosta­nie­cie zestrze­leni. Macie trzy­dzie­ści sekund na odpo­wiedź.

Głos roz­lega się z trza­skiem w kok­pi­cie, ostry i przy­kro brzmiący. Tętno mi nieco rośnie, co nie pomaga.

Nie widzę dru­giego statku. Skąd dobiega ten głos?

Pomi­ja­jąc fakt, że nie mam żad­nych kodów dostępu, to nie wiem nawet, czy wzywa nas przy­ja­ciel, czy wróg.

Cho­ciaż fak­tem jest, że moja dru­żyna ma teraz nie­wielu przy­ja­ciół.

Włą­czam przy­cisk wewnętrz­nej łącz­no­ści i mówię pośpiesz­nie:

– Scar­lett, przyjdź, pro­szę, natych­miast na mostek. Potrzebny jest dyplo­mata.

– Nie­zi­den­ty­fi­ko­wana jed­nostko, podaj­cie dane iden­ty­fi­ka­cyjne i kody dostępu, w prze­ciw­nym wypadku zosta­nie­cie zestrze­leni. Wobec nie zasto­so­wa­nia się do instruk­cji wasze dzia­ła­nia zostaną uznane za wro­gie. Macie dwa­dzie­ścia sekund na odpo­wiedź.

Roz­glą­dam się po przy­rzą­dach promu i wycią­gam się – każdy Syl­dra­nin powy­żej dwu­na­stego roku życia jest ode mnie wyż­szy – żeby wci­snąć przy­cisk i prze­łą­czyć kanał łącz­no­ści z audio na obraz. Muszę się dowie­dzieć, kto się do mnie zwraca.

Twarz, która wypeł­nia mój ekran sys­temu łącz­no­ści, jest zasło­nięta czar­nym apa­ra­tem odde­cho­wym, gruba rura znika poza kadrem. Maska skrywa wszystko poni­żej oczu pilota, a hełm skrywa wszystko powy­żej.

Patrzę na Ter­ra­nina, naj­praw­do­po­dob­niej Azjatę, cho­ciaż trudno okre­ślić jego wiek i płeć. Co prawda zna­la­złam się w dziw­nej sytu­acji, ale może uda mi się poro­zu­mieć z Ter­ra­ni­nem – w końcu jeste­śmy przed­sta­wi­cie­lami tego samego gatunku.

– Pro­szę pocze­kać – mówię. – Wzy­wam wła­śnie Twarz mojej dru­żyny.

– Kody iden­ty­fi­ka­cyjne! – żąda pilot, mru­żąc oczy. – Natych­miast!

– Zro­zu­miano – odpo­wia­dam. – Nie mogę podać kodów, ale…

– To wtar­gnię­cie w obszar ogra­ni­czo­nego dostępu w prze­strzeni ter­rań­skiej! Macie dzie­sięć sekund, żeby przed­sta­wić sto­sowne zezwo­le­nia albo was zestrzelę!

Wszę­dzie wokół mnie alarmy oży­wają, świa­tła roz­bły­skują, syl­drań­skie sym­bole zapa­lają się, kiedy gło­śnik war­czy na mnie. Nie rozu­miem słów, ale wiem, co mówi.

– Uwaga, uwaga: jed­nostka została namie­rzona przez wyrzut­nię poci­sków.

– Pięć sekund!

– Pro­szę – nale­gam. – Pocze­kaj­cie, pro­szę…

– Strze­lam!

Patrzę na maleńką linię świa­tła, która poja­wia się na naszych czuj­ni­kach.

Nie mamy sil­ni­ków. Nie mamy sys­temu nawi­ga­cji. Nie mamy sys­temu obrony.

Powin­ni­śmy już nie żyć. Powin­ni­śmy byli spło­nąć razem z Aurorą i Bro­nią. Uwa­żam jed­nak, że to nie w porządku, że znowu musimy umrzeć.

Świa­tło się zbliża.

– Pro­szę…

Pocisk w nas tra­fia.

Ogień roz­rywa mostek.

BUM.

2.1

2.1

Scar­lett

Czarne świa­tło pło­nie bielą na mojej skó­rze. Czuję smak ota­cza­ją­cego mnie dźwięku – meta­liczny na moim języku, sły­szę dotyk i odbie­ram skórą zapach, kiedy wszystko, czym jestem, byłam i będę, roz­pada się i składa, i składa, i skła…

– Scar?

Otwie­ram oczy i widzę drugą parę oczu tuż przed sobą.

Są wiel­kie.

Czarne.

Ładne.

Finian.

– Czy ty wła­śnie…? – pytam.

– Czy to było…? – mówi Fin.

– Dziwne – mru­czymy oboje.

Roz­glą­dam się i prze­dziwne, upiorne uczu­cie déjà vu prze­biega mi sta­dem mró­wek po krę­go­słu­pie.

Sto­imy w kory­ta­rzu przed maszy­now­nią, dokład­nie tam, gdzie byli­śmy minutę temu, kiedy Broń Eshva­re­nów wystrze­liła pro­mień nisz­czy­ciel­skiej per­fi­dii pro­sto w nasze ulu­bione twa­rze i roz­nio­sła nas na drob­niut­kie iskierki.

A jed­nak – o, nie­zmie­rzona rado­ści – wbrew wszyst­kiemu nie jeste­śmy mar­twi.

To dobra wia­do­mość z kilku powo­dów.

Po pierw­sze, to byłoby bar­dzo słabe zagra­nie ze strony wszech­świata zmar­no­wać taki tyłek jak mój, paląc go w ogni­stej eks­plo­zji w głę­bi­nach kosmosu. Serio mówię, coś takiego jak te pośladki zda­rza się raz na tysiąc lat.

Po dru­gie, to ozna­cza, że chło­piec, który stoi naprze­ciwko mnie, też nie jest mar­twy. I z dziw­nego powodu to jest dla mnie o wiele waż­niej­sze, niż przy­zna­ła­bym jesz­cze kilka godzin temu.

Finian de Kar­ran de Seel.

Zde­cy­do­wa­nie nie jest w moim typie. Mózgo­wiec, a nie mię­śniak. Jego żal do świata jest rów­nie głę­boki jak rów oce­aniczny. Ale jest dzielny. I bystry. I stoi tak bli­sko, że nie mogę nie zauwa­żyć strze­chy bia­łych wło­sów, gład­kiej bla­dej skóry i ust, które pra­wie poca­ło­wa­łam, kiedy wła­śnie mie­li­śmy umrzeć.

Bo zro­bi­ła­bym to tylko z tego powodu.

To było pewne jak w banku, że umrzemy, nie?

Wpa­tru­jemy się w sie­bie, świa­domi tego, jak bli­sko sie­bie wciąż sto­imy. Żadne z nas się nie odsuwa. Finian patrzy mi w oczy, a ja otwie­ram usta, ale po raz pierw­szy, odkąd się­gam pamię­cią, nie mam poję­cia, co powie­dzieć, i tym, co ratuje mnie przed żenu­ją­cym onie­mie­niem – zwłasz­cza że jedyne, w czym jestem dobra, to wła­śnie mówie­nie – jest głos Zili, który nie­sie się z trza­skiem przez sys­tem łącz­no­ści.

– Finian, Scar­lett, czy wciąż…?

– Oddy­chamy? – pyta Finian lekko łamią­cym się gło­sem.

– Naj­wy­raź­niej tak.

I znowu to upiorne wra­że­nie, jak­bym wyczu­wała coś zło­wiesz­czego przez skórę. Wra­że­nie, że…

– Jestem w tej chwili naprawdę skon­ster­no­wa­nym chło­pa­kiem… – mówi Fin.

– Czy my przed chwilą nie… eks­plo­do­wa­li­śmy? – pytam.

Finian znowu patrzy mi w oczy. Czuję ten pra­wie-poca­łu­nek mię­dzy nami i wiem, że on też to czuje. Widzę, że zbiera się na odwagę i bie­rze głę­boki wdech.

– …Niech spraw­dzę – mówi.

Czuję wyła­do­wa­nia elek­tryczne, kiedy muska pal­cami moje opuszki. Bie­rze moją dłoń w swoją i wpa­truje się we mnie sekundę dłu­żej pyta­ją­cym wzro­kiem. Jest abso­lut­nie nie w moim typie, ale mimo to się nie odsu­wam. Teraz pochyla się bli­żej i jesz­cze bli­żej. I cho­ciaż już nie grozi nam śmierć, całuje mnie – o, Stwórco – całuje mnie i ogar­nia mnie pio­ru­nu­jące wra­że­nie, jakby prąd prze­szył mi usta i prze­biegł przez cały krę­go­słup. Napie­ram na niego, odpo­wia­dam na poca­łu­nek i cała drżę, gdy jego ręce zsu­wają się na moje bio­dra i niżej, na ten tyłek, któ­rego wszech­świat nie ważyłby się zmar­no­wać, i ści­skają go w abso­lut­nie wła­ściwy spo­sób.

Finian de Kar­ran de Seel. No pro­szę, pro­szę.

Kto by w całej Galak­tyce pomy­ślał, że tak znasz się na rze­czy?

Nasze usta odry­wają się od sie­bie i pewna cząstka mojej osoby już tego żałuje. Finian odchyla się i mówi znowu przez sys­tem łącz­no­ści:

– Tak – mel­duje. – Bez wąt­pie­nia na­dal żyjemy.

– Badam sytu­ację – mówi Zila. – Nie roz­łą­czaj­cie się, pro­szę.

Łącz­ność urywa się z trza­skiem i zosta­jemy sami. Fin i ja na­dal przy­ci­skamy się do sie­bie, a poca­łu­nek wisi mię­dzy nami. Wiem, że jeśli żadne z nas się nie ode­zwie, to zaraz znowu zaczniemy się cało­wać. A zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, to pew­nie nie jest naj­mą­drzej­szy pomysł.

Zer­kam na jego ręce.

Aha. Na­dal są na moim tyłku.

– Wiesz, kiedy Zila powie­działa, że mamy się nie roz­łą­czać, to nie wiem, czy cho­dziło jej wła­śnie o to, de Seel.

Fin śmieje się ner­wowo i zabiera ręce.

– Wybacz.

– Nie ma czego.

I znowu dopa­dam jego ust w krót­kim i gorą­cym zde­rze­niu. Gryzę go w wargę, nim się odsunę, by wie­dział, że na­dal jestem głodna.

– Tyle że musimy się zorien­to­wać, co tu jest, u dia­bła, grane.

– Racja. – Fin bie­rze głę­boki wdech i odsuwa się, prze­cze­su­jąc zakoń­czo­nymi meta­lem pal­cami strze­chę bia­łych wło­sów. – To byłoby nie od rze­czy.

Na­dal sto­imy w kory­ta­rzu przed maszy­now­nią promu, a drzwi na­dal są zamknięte. Powie­trze cuch­nie przy­pa­loną pla­stalą, sfaj­czo­nymi kablami, dymem. Zer­kam przez plek­si­glas i widzę, co działo elek­tro­ma­gne­tyczne zro­biło z naszym napę­dem, kiedy w nas tra­fiło, i cho­ciaż żaden ze mnie eks­pert, jestem prze­ko­nana, że sil­niki nie powinny roz­pa­dać się na pięć­dzie­siąt róż­nych kawał­ków.

– Potrze­bu­jemy ich do lata­nia – mówię.

– I kto mówi, że nie mogła­byś zostać Mache­rem?

– Każdy instruk­tor z aka­de­mii, łącz­nie z moim opie­ku­nem roku i sze­fem wydziału inży­nie­rii.

Finian uśmie­cha się zna­cząco i roz­gląda się. Jego wzrok wędruje po sufi­cie, po znisz­czo­nej maszy­nowni. A potem zerka na moją pierś. Roz­chyla lekko usta i prak­tycz­nie widzę, jak oczy mu się mglą za szkłami kon­tak­to­wymi.

Co się dzieje z chło­pa­kami na widok moich walo­rów, serio pytam?

– Ej! – Pstry­kam pal­cami. – Wiem, że są olśnie­wa­jące, ale bez żar­tów. Skup się na swo­jej robo­cie, de Seel.

– Nie. – Puka się w gar­dło. – Twój meda­lion. Zapo­mnia­łaś?

Się­gam do szyi. Meda­lik, który zna­leź­li­śmy w Repo­zy­tu­rze Domi­nium w Szma­rag­do­wym Mie­ście. Na każ­dego z nas cze­kał w skarbcu poda­ru­nek, dzięki uprzej­mo­ści admi­rała Adamsa i nad­ko­men­dantki kla­nów de Stoy. Tyler dostał nowe buty, Kal pudełko na cyga­retki, które ura­to­wało mu życie. Finian dostał dłu­go­pis, co go prze­za­baw­nie roz­zło­ściło, Zila kol­czyki z soko­łami. A ja dosta­łam ten meda­lik z dia­men­tem opi­sany sło­wami „Trzy­maj się planu B”. Tuż przed tym, jak mie­li­śmy zostać roze­rwani na poje­dyn­cze mole­kuły, Fin zdał sobie sprawę, że to wcale nie jest dia­ment.

– To krysz­tał Eshva­re­nów.

Ow­szem, to było dziwne. Zna­leź­li­śmy już wcze­śniej w Fał­dzie krysz­tał Eshva­re­nów – sondę, która dopro­wa­dziła Auri do Echa, ale to tak naprawdę nie wyja­śnia, dla­czego dowódcy aka­de­mii dali mi meda­lik z takim cac­kiem.

I dla­czego wła­ści­wie nie jeste­śmy mar­twi?

Adre­na­lina spo­wo­do­wana śmier­cią o włos i poca­łun­kiem o włos, a potem wywo­łana tym, że zde­cy­do­wa­nie nie zgi­nę­li­śmy, ale ow­szem, zde­cy­do­wa­nie się poca­ło­wa­li­śmy, zaczyna opa­dać i teraz trzęsą mi się ręce. Mimo to na­dal wędruję wzro­kiem po ciele Finiana, który roz­gląda się po kory­ta­rzu z tym swoim typo­wym, na poły poiry­to­wa­nym, na poły skon­ster­no­wa­nym, wyra­zem twa­rzy, jakby wszech­świat celowo posta­no­wił przy­spo­rzyć mu kło­po­tów. Ma koń­czyny spo­wite srebr­nym egzosz­kie­le­tem, jest blady jak duch i mruży czarne jak smoła oczy, prze­chy­la­jąc głowę.

– Nie narze­kam, rzecz jasna… – zaczyna ostroż­nie – …ale jeste­śmy na syl­drań­skim statku w środku wal­nej bitwy w prze­strzeni ter­rań­skiej i nie mamy sil­ni­ków. Nawet jeśli prze­trwa­li­śmy wybuch Broni… to czy jakiś ter­rań­ski twar­dziel nie powi­nien wła­śnie roz­nieść nas na kawałki?

Marsz­czę brwi i ude­rzam w komu­ni­ka­tor na piersi.

– Zila? Co tam się dzieje? Widzisz Broń Eshva­re­nów? Jaki jest aktu­alny stan wro­giej floty? Czy grozi nam nie­bez­pie­czeń­stwo?

– My… – Głos jej się łamie.

– Zila?

Patrzę na Finiana i odbie­ram w nim to, co sama czuję: to mro­wie­nie prze­bie­ga­jące po krę­go­słu­pie. To uczu­cie, że…

– Scar, ta roz­mowa wydaje mi się… okrop­nie zna­joma.

– Wiem, co masz na myśli.

Kręci głową, marsz­cząc brwi.

– To zabrzmi jak wariac­two, ale mam prze­możne uczu­cie…

– Déjà vu.

Robi zdzi­wioną minę.

– Co to jest, u dia­bła, déjà vu?

– Takie uczu­cie. Wra­że­nie, że powie­dzia­łeś coś albo zro­bi­łeś już wcze­śniej.

– Ach, jasne. – Kiwa entu­zja­stycz­nie głową. – Jasne. Mam to na sto pro­cent, ale my, Betra­ska­nie, nazy­wamy to tahk-she.

– Aha, wiem, ale na Ter­rze mówimy déjà vu. To po fran­cu­sku.

– Ani w ząb nie znam fran­cu­skiego.

– Trzy­maj się mnie… – Mru­gam poro­zu­mie­waw­czo. – to cię tro­chę pod­uczę.

Głos Zili znowu roz­lega się w kanale łącz­no­ści i tym razem zdra­dza nie­po­kój.

– Scar­lett, przyjdź, pro­szę, natych­miast na mostek. Potrzebny jest dyplo­mata.

I znowu wraca to uczu­cie. Wra­że­nie, że już to mówi­li­śmy, że już to prze­ży­li­śmy chwilę temu. I co wię­cej, że to się koń­czy bar­dzo, bar­dzo źle. Wycią­gam rękę. Fin łapie ją bez zasta­no­wie­nia i razem bie­gniemy kory­ta­rzem. Egzosz­kie­let Fina syczy i sapie, kiedy pędzimy, nasze buty walą o metal, gdy wbie­gamy po scho­dach do kok­pitu.

Zila sie­dzi w fotelu pilota i spra­wia wra­że­nie lekko roz­stro­jo­nej, co w jej wypadku ozna­cza prak­tycz­nie cał­ko­wite zała­ma­nie ner­wowe. Na pierw­szy rzut oka wszyst­kie nasze sys­temy wizu­alne są mar­twe, na ekra­nach nie ma niczego poza czer­nią. Żad­nych pla­net ani nawet gwiazd, co jest wła­ści­wie…

Nie, chwi­leczkę. Przy­naj­mniej nie­które kamery wciąż dzia­łają. Widzę małą obskurną sta­cję kosmiczną na jed­nym z ekra­nów. Cią­gnie się od niej ciężki kabel pro­sto w nie­ska­laną ciem­ność.

To nie ma za grosz sensu…

Rap­tem kilka minut temu znaj­do­wa­li­śmy się w samym środku wal­nej bitwy kosmicz­nej na obrze­żach ter­rań­skiej prze­strzeni kosmicz­nej. Gdzie się podziały floty? Skąd się wzięła sta­cja? I dla­czego nie ma tu żad­nych gwiazd?

Zila napo­tyka moje spoj­rze­nie, kiedy cze­kam na jej wyja­śnie­nia, i wiem, że to brzmi jak sza­leń­stwo, ale część mnie wie, po pro­stu WIE…

– Rozu­miem, że ty także masz wra­że­nie, że ta chwila się powta­rza – mówi.

– To po fran­cu­sku! – wyrywa się Finian.

Roz­błysk świa­tła roz­kwita na ekra­nach. Jest słabe, fio­le­to­wo­ró­żowe i trwa rap­tem kilka sekund. Jed­nak mój żołą­dek wywija paskud­nego koziołka, kiedy zdaję sobie sprawę, że tam, na zewnątrz, jest coś wię­cej niż tylko ciem­ność. Tam kotłuje się jakaś… burza. Ole­ista, skłę­biona koli­zja ciem­nych macek, tak wiel­kich, że mój mózg się na tym zała­muje.

Fin mruga.

– Czy to…?

– Burza ciem­nej mate­rii – mru­czy Zila. – Zga­dza się.

Zer­kam na ekran łącz­no­ści, czuję smak spa­lo­nego metalu na języku, świe­tli­ste syl­drań­skie pismo prze­suwa się wśród odczy­tów. Widzę zde­cy­do­wa­nie ziem­ską twarz mło­dej Ter­ranki, cho­ciaż jest w więk­szo­ści ukryta za maską tle­nową pilota i heł­mem. Ma dwa romby na koł­nie­rzyku, co zna­czy, że jest porucz­ni­kiem, ale to zde­cy­do­wa­nie nie jest mun­dur Ter­rań­skich Sił Obron­nych. Moje pierw­sze odczu­cia są takie, że nie­zły z niej kozak, ale w jej gło­sie pobrzmiewa led­wie wyczu­walna nutka nie­pew­no­ści.

– Słu­chaj­cie… musi­cie podać swoje dane iden­ty­fi­ka­cyjne i kody dostępu. Macie dzie­sięć sekund.

Teo­re­tycz­nie dru­żyna 312 jest poszu­ki­wana za galak­tyczny ter­ro­ryzm, zatem posta­na­wiam nie trak­to­wać zbyt dosłow­nie kwe­stii ujaw­nia­nia naszej toż­sa­mo­ści. Odgar­niam włosy, zamie­niam się w ucie­le­śnie­nie układ­no­ści i mru­czę do mikro­fonu:

– Nie potra­fię wyra­zić, jak dobrze panią widzieć, pani porucz­nik! Już myśle­li­śmy, że wpa­ko­wa­li­śmy się w straszną kabałę. Nasz sta­tek jest uszko­dzony, sil­niki nie dzia­łają i potrze­bu­jemy pomocy. Odbiór.

– To obszar ogra­ni­czo­nego dostępu – odpo­wiada pilotka, na­dal nieco roz­trzę­siona. – Jak się tu dosta­li­ście? I czym wy, u dia­bła, leci­cie?

– To naprawdę bar­dzo długa histo­ria, pani porucz­nik. – Uśmie­cham się cie­pło i przy­jaź­nie. – Ale stan naszego sys­temu pod­trzy­my­wa­nia życia nie pre­zen­tuje się szcze­gól­nie rado­śnie, więc gdyby mogła pani wziąć nas na hol, to chęt­nie opo­wiem pani wszystko przy drinku.

Zapada długa pauza. Zaci­skam zęby.

– W porządku – oznaj­mia w końcu porucz­nik. – Wystrzelę wam kabel holow­ni­czy i dopro­wa­dzę was do han­garu na sta­cji, ale jeden nie­wła­ściwy ruch, a wysa­dzę wasze tyłki bez jed­nej chwili waha­nia.

Uśmie­cham się.

– To cudowna wia­do­mość, pani porucz­nik.

– Dzię­ku­jemy! – Finian poja­wia się za mną i macha wesoło. – Jest pani rów­nie mądra jak piękna!

Głos porucz­nik staje się lodo­waty. Nie­wiele widać, ale orien­tuję się, że jej twarz ska­mie­niała.

– Macie cho­ler­nego Betra­ska­nina na pokła­dzie?

Wszę­dzie wokół nas alarmy oży­wają, czer­wone świa­tła roz­bły­skują, syl­drań­skie sym­bole zapa­lają się, gło­śnik war­czy.

– Uwaga, uwaga: jed­nostka została namie­rzona przez wyrzut­nię poci­sków.

Na naszych czuj­ni­kach poja­wia się maleń­kie świa­tełko. Patrzę na innych bez­rad­nie, sza­leń­czym wzro­kiem. Nie mamy sil­ni­ków. Nie mamy sys­temu nawi­ga­cji. Nie mamy sys­temu obrony.

– O, cho­lera… – mru­czę.

– Scar… – szep­cze Fin.

Świa­tełko zbliża się. Nasze palce się sty­kają.

– Nie bój­cie się. – Zila marsz­czy czoło. – To nie boli tak bar­dzo.

– Co takiego? – pytam.

Pocisk w nas tra­fia.

Ogień roz­rywa mostek.

BUM.

2.2

2.2

Scar­lett

Czarne świa­tło pło­nie bielą na mojej skó­rze. Czuję smak ota­cza­ją­cego mnie dźwięku – meta­liczny na moim języku, sły­szę dotyk i odbie­ram skórą zapach, kiedy wszystko, czym jestem, byłam i będę, roz­pada się i składa, i składa, i skła…

– Scar?

Otwie­ram oczy i widzę drugą parę oczu tuż przed sobą.

Są wiel­kie.

Czarne.

Ładne.

Finian.

– Czy ty wła­śnie…? – pytam.

– Czy to było…? – mówi Fin.

– Dziwne – mru­czymy oboje.

Roz­glą­dam się i prze­dziwne, upiorne uczu­cie déjà vu prze­biega mi sta­dem mró­wek po krę­go­słu­pie. Sto­imy w kory­ta­rzu przed maszy­now­nią, dokład­nie tam, gdzie byli­śmy minutę temu, kiedy Broń Eshva­re­nów wystrze­liła pro­mień nisz­czy­ciel­skiej per­fi­dii pro­sto w nasze ulu­bione twa­rze i roz­nio­sła nas na drob­niut­kie iskierki.

A jed­nak – o, nie­zmie­rzona rado­ści – wbrew wszyst­kiemu nie jeste­śmy mar­twi.

Ale…

Chwi­leczkę…

Czy my przed chwilą…?

Spo­glą­dam na Finiana, świa­doma tego, jak bli­sko sie­bie sto­imy. Finian patrzy mi w oczy, ale ja nie mam poję­cia, co powie­dzieć. Przed żenu­ją­cym onie­mie­niem ratuje mnie Zila.

– Finian, Scar­lett, czy wciąż…?

– Oddy­chamy? – pyta Finian lekko łamią­cym się gło­sem.

– Naj­wy­raź­niej tak.

Znowu to uczu­cie. To upiorne wra­że­nie, jak­bym wyczu­wała coś zło­wiesz­czego przez skórę. Wra­że­nie, że…

– Jestem w tej chwili naprawdę skon­ster­no­wa­nym chłop­cem… – mówi Finian.

– Czy my przed chwilą nie… eks­plo­do­wa­li­śmy? – pytam.

Finian znowu patrzy mi w oczy. Widzę, że zbiera się na odwagę i bie­rze głę­boki wdech.

– …Niech spraw­dzę.

Czuję wyła­do­wa­nia elek­tryczne, kiedy muska pal­cami moje opuszki, a potem – o, Stwórco – całuje mnie i ogar­nia mnie pio­ru­nu­jące wra­że­nie, jakby prąd prze­szył mi usta i…

– Prze­stań! – mówię, odry­wa­jąc się od niego. – Nie, prze­stań, Fin… Cze­kaj…

Patrzę na niego, a on odpo­wiada tym samym skon­ster­no­wa­nym spoj­rze­niem, jakie pew­nie ja mu posy­łam, i jakimś cudem wiem dosko­nale, co powie.

– To zabrzmi jak wariac­two, ale mam prze­możne uczu­cie…

– Déjà vu.

Robi zdzi­wioną minę.

– To po fran­cu­sku.

– Ani w ząb nie znasz fran­cu­skiego – mówię, a mój żołą­dek wywija koziołki.

Finian odsuwa się ode mnie, pokład jakby prze­su­wał się pod moimi sto­pami. Mam zimną grudkę lodu w brzu­chu, kiedy Finian się roz­gląda. Na­dal sto­imy w kory­ta­rzu przed maszy­now­nią promu, powie­trze wciąż cuch­nie przy­pa­loną pla­stalą, sfaj­czo­nymi kablami, dymem. Zer­kam przez plek­si­glas i znowu widzę, co zostało z naszych sil­ni­ków, i wiem, że żaden ze mnie eks­pert, ale to miej­sce, ta roz­mowa, jakimś cudem…

– Co tu jest, u dia­bła, grane, Fin?

Marsz­czy bar­dzo mocno czoło.

– Już to robi­li­śmy.

– Ale to… to nie­moż­liwe…

Fin unosi jasną brew i mimo wszystko udaje mu się uśmiech­nąć.

– Scar, uwierz mi, kiedy ci powiem, że wyobra­ża­łem sobie cało­wa­nie cie­bie dosta­tecz­nie czę­sto, by zorien­to­wać się, gdy przy­da­rzy mi się dwa razy tego samego dnia.

Głos roz­lega się w sys­te­mie łącz­no­ści.

– Scar­lett? Finian?

– Zila?

– U was… wszystko w porządku?

– Nie mam zie­lo­nego poję­cia. – Fin zaci­ska zęby i zaraz odzywa się z więk­szym prze­ko­na­niem: – Słu­chaj… to może zabrzmieć naprawdę dziw­nie, ale czy przy­pad­kiem nie widzisz wła­śnie na ekra­nie sta­rej, poobi­ja­nej sta­cji kosmicz­nej? Burzy ciem­nej mate­rii? I czy ter­rań­ski myśli­wiec wła­śnie grozi, że roz­nie­sie nas na smętne kawa­łeczki?

– Rozu­miem, że wy także odno­si­cie wra­że­nie, że ta chwila się powta­rza.

Fin patrzy na mnie i zaci­ska usta w wąską linię.

– Na oddech Stwórcy… – szep­czę.

– Zaraz przyj­dziemy – mówi do Zili Fin.

Adre­na­lina spo­wo­do­wana śmier­cią o włos i poca­łun­kiem o włos, a potem wywo­łana tym, że zde­cy­do­wa­nie nie zgi­nę­li­śmy, ale ow­szem, zde­cy­do­wa­nie się poca­ło­wa­li­śmy, ustę­puje wra­że­niu cał­ko­wi­tego nie­praw­do­po­do­bień­stwa tego, co się dzieje. Nogi mam jak z gala­rety, mózg brzę­czy mi w czaszce. Wycią­gam rękę do Fina i razem bie­gniemy kory­ta­rzem do kok­pitu. Znowu zasta­jemy Zilę w fotelu pilota i znowu spra­wia wra­że­nie lekko roz­stro­jo­nej. Znowu na naszych ekra­nach widzę obskurną sta­cję kosmiczną pośród morza bez­gwiezd­nej ciem­no­ści i gniewną Ter­rankę.

Znowu.

Znowu!

Jed­nakże tym razem w gło­sie pilotki zamiast drob­niu­teń­kiej nutki nie­pew­no­ści roz­brzmiewa naj­szczer­sze zdu­mie­nie.

– Co tu, u dia­bła, jest grane?

Zila patrzy na Finiana, przy­gry­za­jąc dłu­gie, krę­cone pasmo wło­sów.

– Tem­po­ralne znie­kształ­ce­nie? – suge­ruje Fin.

– Nie jestem w sta­nie wywnio­sko­wać żad­nego innego sto­sow­nego wyja­śnie­nia – odpo­wiada Zila.

– O, cho­oolera – szep­cze Fin. – Efekt uro­bo­rosa?

– To tylko teo­ria. – Nasz pokła­dowy Mózg kręci głową, zerka na sta­cję. Roz­błysk fio­le­to­wa­wego świa­tła poja­wia się wśród burzy. – I mimo naszych zajęć z mecha­niki tem­po­ral­nej powie­dzia­ła­bym, że to nie­praw­do­po­dobne.

– Słu­chaj­cie… – odzy­wam się, pio­ru­nu­jąc oboje wzro­kiem – …jedyne zaję­cia z tem­po­ral­nej mecha­niki, na jakich byłam, spę­dzi­łam, flir­tu­jąc z Jere­mym i Jona­tha­nem McC­la­inami…

(Były chło­pak nr 35 i nr 36. Plusy: bliź­nięta jed­no­ja­jowe, zatem jeden rów­nie przy­stojny jak i drugi. Minusy: bliź­nięta jed­no­ja­jowe, wobec tego łatwo ich pomy­lić w ciem­no­ści. Ups).

– …i na wypa­dek gdy­by­ście to prze­ga­pili, tu jest bar­dzo wku­rzona pilotka…

Kanał łącz­no­ści ożywa i Ter­ranka wcho­dzi mi w słowo:

– Znaj­du­je­cie się w obsza­rze ogra­ni­czo­nego dostępu w prze­strzeni ter­rań­skiej – odzywa się wyżej wspo­mniana pilotka. – Macie pięt­na­ście sekund na prze­sła­nie kodów iden­ty­fi­ka­cyj­nych albo otwo­rzę ogień!

– Wygląda na to, że doświad­czamy tem­po­ral­nego zabu­rze­nia, Scar­lett – wyja­śnia mi Zila. – Ty, ja, Finian i nasz sta­tek… cho­ciaż brzmi to naprawdę prze­dziw­nie… prze­ży­wamy wciąż kilka tych samych minut.

– Dzie­sięć sekund!

– To pętla cza­sowa, Scar – wyja­śnia mi Fin. – Zna­leź­li­śmy się w jakieś pętli cza­so­wej.

– Która koń­czy się naszą śmier­cią. – Zila kiwa głową. – I zaraz powraca do chwili, kiedy tu przy­by­wamy. Jak uro­bo­ros. Wąż z mito­lo­gii sta­ro­żyt­nych Egip­cjan i Gre­ków, który pożera wła­sny ogon.

Krzy­wię się.

– To nie­moż­liwe.

– To nad­zwy­czaj mało praw­do­po­dobne – zga­dza się Zila. – Ale kiedy odrzu­cisz wszyst­kie nie­moż­liwe wyja­śnia­nia, to, co pozo­staje, nawet jeśli wydaje się nad wyraz mało praw­do­po­dobne…

– Zosta­li­ście ostrze­żeni! – war­czy pilotka. – Otwie­ram ogień!

Wszę­dzie wokół nas alarmy oży­wają, świa­tła roz­bły­skują, syl­drań­skie sym­bole zapa­lają się, gło­śnik war­czy.

– Uwaga, uwaga: jed­nostka została namie­rzona przez wyrzut­nię poci­sków.

Maleń­kie świa­tełko poja­wia się na naszych czuj­ni­kach. Patrzę na pozo­sta­łych. Nie mamy sil­ni­ków. Nie mamy sys­temu nawi­ga­cji. Nie mamy sys­temu obrony.

– Nie bój­cie się – mówi Zila.

– To nie boli tak bar­dzo – mru­czy Fin.

Wycią­gam do niego rękę, strach spra­wia, że żołą­dek mi się zaci­ska.

– Lepiej, żeby­ście się nie mylili – szep­czę.

– Na wypa­dek gdy­bym jed­nak się mylił… masz ochotę jesz­cze tro­chę się ze mną poca­ło­wać?

BUM.

2.3

2.3

Scar­lett

Czarne świa­tło pło­nie. Czuję smak ota­cza­ją­cego mnie dźwięku, kiedy wszystko, czym jestem, byłam i będę, roz­pada się i składa, i składa, i skła…

– Scar?

Otwie­ram oczy i widzę drugą paru oczu tuż przed sobą.

Finian.

– Co…? – pytam.

– …jest…? – mówi Fin.

– Kurwa – mru­czymy oboje.

Roz­glą­dam się i znowu wra­że­nie déjà vu powraca mro­wie­niem na krę­go­słu­pie. Znowu sto­imy przed maszy­now­nią. I, o nie­zmie­rzona rado­ści, wbrew wszyst­kiemu nie jeste­śmy mar­twi.

Znowu.

Patrzę na Finiana i cho­ciaż to wszystko jest nie­moż­liwe, na­dal jestem świa­doma tego, jak bli­sko sie­bie sto­imy. Maaaaleńka cząstka mnie jest świa­doma tego, że ostat­nim razem, kiedy to robi­li­śmy, ten blady, piękny chło­piec poca­ło­wał mnie za jakieś pięć sekund od tego momentu. Jed­nak reszta mnie, ta roz­sądna reszta, wrzesz­czy na moje kobiece czę­ści, żeby wsa­dziły mordę w kubeł, bo kogo obcho­dzi, co się stało, kiedy robi­li­śmy to poprzed­nim razem. Dro­gie Jaj­niki, rzecz w tym, że JUŻ TO ROBI­LI­ŚMY!

– Co tu jest, u dia­bła, grane, Finian? – szep­czę.

– Finian? – roz­lega się głos. – Scar­lett?

Fin ude­rza w komu­ni­ka­tor i rzuca szybko:

– Jeste­śmy, Zila.

– Znowu – dodaję.

– Suge­ro­wa­ła­bym, żeby­ście przy­szli tutaj. Szybko.

Nie­praw­do­po­do­bień­stwo tego wszyst­kiego spra­wia, że nogi mam jak z gala­rety, a mózg brzę­czy mi w czaszce, kiedy Fin łapie mnie za rękę i bie­gniemy kory­ta­rzem do kok­pitu. Znowu zasta­jemy Zilę w fotelu pilota, widzimy skłę­bioną ciem­ność, prze­lotne roz­bły­ski świa­tła, sta­cję kosmiczną. Wszystko jest takie samo jak wcze­śniej, kiedy robi­li­śmy to już wcze­śniej, bo, na oddech Stwórcy, my to już robi­li­śmy, naprawdę JUŻ to robi­li­śmy.

Tyle że tym razem…

– Gdzie jest pilotka? – pyta Fin. – Ter­ranka, która nas wysa­dza?

– Tam jest jej sta­tek. – Zila kiwa głową. – Widzę go na czuj­ni­kach. Nie zaini­cjo­wała jed­nak kon­taktu radio­wego.

– Cze­kaj­cie… – Patrzę na Zilę i Fina, a mózg pra­cuje mi na takich obro­tach, że zaczyna mnie głowa boleć. – Wy… chyba powie­dzie­li­ście, że znaj­du­jemy się w pętli cza­so­wej.

– To naj­bar­dziej praw­do­po­dobny wnio­sek, zwa­żyw­szy na dostępne nam dane.

– To czy pilotka nie powinna wła­śnie wrzesz­czeć na nas, doma­ga­jąc się kodów? Nie powinna stale robić tego samego?

Zila żuje pasemko wło­sów, wpa­tru­jąc się w maleńki punk­cik na naszych czuj­ni­kach. Wypi­suje coś szybko na migo­czą­cej kon­soli, mru­cząc pod nosem.

– Cie­kawe.

Alarmy oży­wają, świa­tła roz­bły­skują, syl­drań­skie sym­bole zapa­lają się, gło­śnik war­czy.

– Uwaga, uwaga: jed­nostka została namie­rzona przez wyrzut­nię poci­sków.

– Och, na miłość Stwórcy, tylko nie znowu to samo… – mru­czę.

Wycią­gam rękę po dłoń Finiana.

Patrzy mi w oczy i ści­ska mocno moją rękę.

Zila wpa­truje się w myśliwca na czuj­ni­kach, na­dal żując pasemko wło­sów.

– Naprawdę bar­dzo cie­kawe.

BUM.

2.4

2.4

Scar­lett

Czarne świa­tło, kiedy wszystko roz­pada się i składa, i składa, i składa, i skła…

– Scar?

Finian.

Patrzę mu w oczy, kiedy świa­tła przy­ga­sają. Alarmy oży­wają, zna­jome już war­cze­nie dobywa się z gło­śnika i żołą­dek zaci­ska mi się w punk­cik.

– Uwaga, uwaga: jed­nostka została namie­rzona przez wyrzut­nię poci­sków.

– W porządku – wzdy­cham. – Ofi­cjal­nie mam dość dzi­siej­szego dnia.

– Scar­lett? Finian?

– Jeste­śmy, Zila.

– Pilotka znowu szy­kuje się do strzału. Tym razem nawet szyb­ciej.

– Słu­chaj! – syczę przez sys­tem łącz­no­ści, sta­ra­jąc się nie wrza­snąć, aż mój głos roz­pada się na milion kawa­łecz­ków razem z resztą mojej osoby. – Może i nie stu­dio­wa­łam fizyki tem­po­ral­nej, może jestem głu­pia, ale jeśli ugrzęź­li­śmy w pętli, to czy wszystko wokół nas nie powinno roz­gry­wać się dokład­nie tak samo?

– Moje odczyty na temat sta­cji są spójne – odpo­wiada Zila. – Gra­wi­to­nowe roz­bły­ski w burzy, sygna­tury ener­ge­tyczne, fluk­tu­acje kwan­towe… wszystko w tym sce­na­riu­szu za każ­dym razem wygląda iden­tycz­nie.

Elek­trycz­ność się skrzy, kiedy Fin muska moje palce opusz­kami.

– Wiesz, że nie jesteś głu­pia – mówi do mnie. – Nie wiem, dla­czego tak o sobie mówisz.

Patrzę na szary metal, który nas ota­cza. Roz­bły­sku­jące świa­tła odbi­ja­jące się w wiel­kich, ład­nych oczach chłopca, który trzyma mnie za rękę. I wtedy to do mnie dociera.

Bo ow­szem, może i nie jestem Mózgiem w tej dru­ży­nie, ale jeśli ugrzęź­li­śmy w pętli i za każ­dym razem zacho­wu­jemy się ina­czej, i nagrzana pilotka też zacho­wuje się za każ­dym razem ina­czej, to ist­nieje tylko jedno wyja­śnie­nie.

Odrzuć to, co nie­moż­liwe.

Cokol­wiek zosta­nie, bez względu na to, jak bar­dzo wydaje się nie­praw­do­po­dobne, musi być prawdą.

– Pilotka też ugrzę­zła w pętli – mówię.

– Jesteś czymś wię­cej niż tylko śliczną Twa­rzą. – Fin się uśmie­cha.

– Doce­ni­łam tę grę słó­wek.

Uśmiech mu odro­binę rzed­nie, gdy patrzę na jego usta. Przy­ci­skam do nich swoje wagi, a on odwza­jem­nia poca­łu­nek. Uznaję, że są gor­sze spo­soby, żeby umie­rać raz za razem i w kółko.

BUM.

3

3

Tyler

– TYLER!

Ściany wokół mnie są tęczami.

Zie­mia trzę­sie się pod moimi nogami.

Mam krew w ustach, cień wznosi się nad moją głową tak ogromny i ciemny, że wiem, że połknie całą Galak­tykę, jeśli na to pozwolę.

Nie mogę na to pozwo­lić…

Syl­drań­ska dziew­czyna klę­czy nade mną, kalej­do­skop świa­tła za nią wygląda jak aure­ola. Jest piękna. Pro­mienna. Młod­sza ode mnie, ale jakimś spo­so­bem star­sza, jej oczy są fio­le­towe, a włosy wyglą­dają jak złote nici. I wiem, że zna­czy dla mnie wszystko, cho­ciaż nie bar­dzo wiem, dla­czego.

– TYLER!

Głos nie­sie się echem z mojej prze­szło­ści pro­sto w moją przy­szłość – kolejna dziew­czyna, którą kie­dyś zna­łem, ale ni­gdy tak naprawdę nie pozna­łem, krzy­czy na mnie spoza gra­nic czasu i śmierci.

Wiem, że pró­buje mi powie­dzieć coś waż­nego, ale syl­drań­ska dziew­czyna przede mną wyciąga ręce, które są całe we krwi (mojej krwi) i teraz te złote włosy ocie­kają czer­wie­nią i…

– …na­dal masz szansę, by to wszystko napra­wić, Tyle­rze Jones…

– Ja nie…

– Tyle­rze Jones.

Może już nic nam nie zostać.

Nie zostało już nic, co ja…

– Tyle­rze Jones!

Otwie­ram oczy i włócz­nie jasnego świa­tła wbi­jają mi się w czaszkę. Krzy­wię się do postaci nade mną.

Syl­dranka, taka jak ta z mojego snu, piękna i pro­mienna. Jed­nak o ile tamta miała włosy złote jak świa­tło gwiazd, to ta ma czarne jak noc. Pas farby w tym samym kolo­rze pokrywa jej oczy i lśni na wykrzy­wio­nych ustach.

– Naresz­cie się obu­dził – mówi Saedii, uno­sząc lekko brew. – Już się zasta­na­wia­łam, czy zamie­rzasz prze­spać całą wojnę.

W gło­wie mi dzwoni, świa­tła są za jasne, dud­nie­nie sil­ni­ków nie­sie się przez med-koję, na któ­rej leżę. Mam der­mo­plastr na ręce, meta­liczny posmak sty­mu­lan­tów w ustach, w powie­trzu unosi się zapach anty­sep­ty­ków. Przy oddy­cha­niu czuję lekki ból.

Dociera do mnie, że znaj­duję się na statku. Czarny metal. Syl­drań­ski pro­jekt. Jed­nak świa­tła są szare, a nie czer­wone, więc lecimy przez Fałdę…

– Na oddech S-stwórcy. – Kaszlę. – C-co się stało…?

– To nie jest oczy­wi­ste? – Saedii odchyla się w krze­śle, unosi nogi i opiera ostry obcas dłu­gich czar­nych butów na sąsied­niej koi. – Pra­wie umar­łeś, Tyle­rze Jones.

– Gdzie jestem?

– Na pokła­dzie mojego statku. Shika’ari. A ści­ślej… – Roz­gląda się szybko, odrzuca gruby czarny war­kocz na plecy. – W każ­dym razie teraz to mój sta­tek.

– Ostat­nie, co pamię­tam… to bitwa na Kusa­na­gim. – Opie­ram się na łok­ciu, a w gło­wie mi dudni, jak­bym miał tam tara­bany. – Wydo­sta­li­śmy się z naszej celi. Twoi ludzie zaatako-wali.

Krzy­wię się znowu, wyda­rze­nia pamię­tam jak przez mgłę, dziwny sen na­dal roz­lega się echem w mojej gło­wie. Mam wra­że­nie, że roz­je­chał mnie gra­wi­frach­to­wiec.

„…na­dal masz szansę, by to wszystko napra­wić…”

– Ewa­ku­owa­li­śmy się… w kap­su­łach ratun­ko­wych?

– Ter­rań­skie tchó­rze z Kusa­na­giego strze­liły do two­jej kap­suły. – Saedii uśmie­cha się szy­der­czo, bły­ska jeden z jej zaostrzo­nych kłów. – Ja jed­nak byłam już wtedy na pokła­dzie Shika’ari. Nasz sys­tem obrony prze­chwy­cił pocisk, zanim tra­fił w cie­bie. Wybuch nastą­pił jed­nak na tyle bli­sko, że uszko­dził twoją kap­sułę, znisz­czył sys­tem pod­trzy­my­wa­nia życia. Nie­wiele bra­ko­wało, żebyś umarł, zanim cię odzy­ska­li­śmy.

Unosi czarną, ostro zary­so­waną brew.

– Nie­mniej odzy­ska­li­śmy cię.

Patrzę w jej obwie­dzione czarną kre­ską oczy, któ­rych ciem­no­fio­le­towe tęczówki zmie­niły się w szare. Ma ostre rysy, ide­al­nie syme­tryczną twarz, zimną i wład­czą.

– Ura­to­wa­łaś mi życie.

Odpo­wiada ski­nie­niem głowy.

– Tak jak ty ura­to­wa­łeś moje.

Wyczu­wam wtedy dotyk jej myśli. Nie­pewny, jakby chciała się upew­nić, że wszystko, czego doświad­czy­li­śmy w celi i na pokła­dzie Kusa­na­giego, wyda­rzyło się naprawdę. Świa­do­mość, że w moich żyłach pły­nie syl­drań­ska krew, tkwi jak odła­mek lodu w moim umy­śle. Myśli o matce Wędrow­czyni, o któ­rej mój ojciec ni­gdy mi nie powie­dział, kłę­bią się jak dym.

Przy­po­mi­nam sobie inne fakty, któ­rymi się podzie­li­li­śmy. Jej wła­sne pocho­dze­nie, imię jej ojca. Kłam­stwo, które usły­sza­łem od jej brata. Jed­nak zanim zdążę za bar­dzo się wściec na wspo­mnie­nie o zdra­dzie przy­ja­ciela, myśli o Kalu przy­po­mi­nają mi o Auri, a potem o Scar­lett i…

– Zie­mia – syczę, sia­da­jąc. – Nie­ugięci wal­czą z Zie­mią.

– Tak.

– Musimy ich powstrzy­mać! Wojna w Galak­tyce to wła­śnie to, czego chce Ra’haam!

Saedii wzru­sza ramio­nami, zaci­ska czarne usta.

– Wobec tego los ci sprzyja.

– No dobrze, gdzie, u dia­bła, jeste­śmy? – Wstaję z łóżka, w gło­wie mi się kręci. – Musimy…

Saedii rów­nież wstaje. Jest tak wysoka, że sto­imy pra­wie oko w oko. Kła­dzie rękę na mojej piersi i powstrzy­muje mnie. Czuję zapach jej wło­sów – aro­mat wypra­wio­nej skóry, kwia­tów lias, wymie­szany ze szczyptą krwi. Przy­po­mi­nam sobie, jak przy­ci­snęła usta do mojego policzka na poże­gna­nie. Wyraz jej oczu, jej głos w moim umy­śle, gdy osła­nia­łem jej ucieczkę.

Masz odwagę, Tyle­rze Jones. Twoja krew jest praw­dziwa.

– Wyco­fu­jemy się ze wzglę­dów tak­tycz­nych – mówi Saedii. – Walka z Kusa­na­gim wiele nas kosz­to­wała. Tylko Shika’ari i drugi z naszych krą­żow­ni­ków prze­trwały. Oba są poważ­nie uszko­dzone.

– Muszę skon­tak­to­wać się z moimi ludźmi w dowódz­twie Legionu Aurory – upie­ram się. – Z admi­ra­łem Adam­sem i nad­ko­men­dantką kla­nów de Stoy. Los całej Galak­tyki…

– Powi­nie­neś mar­twić się wła­snym losem, Ter­ra­ni­nie, a nie Galak­tyki. – Jej palce na mojej piersi naci­skają nieco moc­niej. – W końcu w tej chwili jesteś moim jeń­cem. A twoi ludzie nie oka­zali mi zbyt wiele gościn­no­ści, kiedy znaj­do­wa­łam się pod ich pie­czą. Cały mój sztab uważa, że powin­nam była pozwo­lić ci umrzeć w kap­sule.

Powra­cam myślami do ostat­nich minut mojej ucieczki. Kon­fron­ta­cja w pobliżu kap­suł. Oczy, kie­dyś brą­zowe, a teraz nie­bie­skie, wwier­ca­jące się we mnie spoj­rze­nie. Umysł mojego wroga, głos przy­ja­ciółki bła­ga­ją­cej, bym został.

„Tyler, nie odchodź…”.

Cat…

„Kocham cię, Tyle­rze”.

Saedii patrzy mi w oczy pyta­jąco. Na­dal trzyma rękę na mojej piersi. Czuję cie­pło jej skóry prze­są­cza­jące się przez ter­rań­ski mun­dur, który ukra­dłem. Ona miała czas, żeby się ponow­nie prze­brać w barwy Nie­ugię­tych: wyra­zi­ste czarne linie, pod nimi jesz­cze bar­dziej wyra­zi­ste kształty. Na­dal mógł­bym przy­po­mnieć sobie, jak wyglą­dała w samej bie­liź­nie w schowku, gdy­bym zechciał, ale roz­pacz­li­wie sta­ram się o tym nie myśleć, bo naj­wy­raź­niej ci, któ­rzy mają krew Wędrow­ców, potra­fią sły­szeć swoje myśli, a ostat­nie, o czym powi­nie­nem teraz myśleć, to…

– Co się stało z Kusa­na­gim? – pytam.

– Wyco­fał się poważ­nie uszko­dzony. – Saedii prze­chyla głowę. – Co cię to obcho­dzi?

– Na tym statku byli Ter­ra­nie – odpo­wia­dam. – Moi ludzie.

– To nimi się przej­mu­jesz? Czy swoją uko­chaną?

„Tyler, nie odchodź…”.

– Cat nie jest moją…

– Była.

Kiwam głową, prze­ły­ka­jąc ślinę.

– Ale to już nie jest Cat.

– Hmm.

Saedii przy­suwa się bar­dziej, koły­sze się jak wąż, obser­wu­jąc mnie przez firankę czar­nych dłu­gich rzęs. Mogę to wyczuć w niej, gdy­bym spró­bo­wał – pod­nie­ce­nie walką, z któ­rej dopiero co ucie­kli­śmy, zapa­chem krwi, dymu i ognia. Spra­wia wręcz wra­że­nie… pija­nej tym dozna­niem. Wiem, że jest teraz mnó­stwo dużo waż­niej­szych rze­czy, ale część mnie nie potrafi zigno­ro­wać faktu, jaka jest piękna. Przy­po­mi­nam sobie, jak wyglą­dała, gdy wal­czy­li­śmy ramię w ramię, pło­mień w jej oczach, dud­nie­nie krwi w moich żyłach.

Saedii przy­ci­ska palce do mojej piersi.

– My, Zbrojni, mamy takie powie­dze­nie, Tyle­rze Jones. Anai la’to. A’le sénu.

– Nie mówię po syl­drań­sku. – Krzy­wię się, gdy jej paznok­cie, dłu­gie i czarne, przy­ci­skają się mocno do mojej skóry. – A to boli.

– Żyj dzi­siaj – tłu­ma­czy. – Jutro umrzemy. – Prze­suwa paznok­ciami po mojej piersi, zacze­pia­jąc nimi o mate­riał. – My, któ­rzy naro­dzi­li­śmy się na wojny, uczymy się nie mar­no­wać czasu na rze­czy try­wialne. Pustka wie, kiedy skoń­czy się nasz czas.

Kiwam głową, myśląc o wszyst­kim, tylko nie o jej ciele przy­ci­ska­ją­cym się teraz do mojego.

– My też mamy takie powie­dze­nie. Carpe diem. Chwy­taj dzień.

Saedii wykrzy­wia czarne usta w uśmie­chu.

– Nasze jest lep­sze.

Krzy­wię się, gdy jej paznok­cie wbi­jają się moc­niej w moją skórę.

– Prze­stań.

– Zmuś mnie.

– Nie żar­tuję – war­czę, odpy­cha­jąc ją.

Kiedy jej doty­kam, ona poru­sza się i w oka­mgnie­niu łapie mnie za nad­gar­stek.

Pra­wie krzy­czę z powodu nagłego bólu w ramie­niu, zapo­mi­nam o dud­nie­niu w gło­wie, kiedy pró­buje zało­żyć mi dźwi­gnię. Wyry­wam się i cofam, uno­sząc ręce.

– Saedii, co, u dia­bła…?

Ona jed­nak zbliża się, zanim skoń­czę mówić. Jej uśmiech zamie­nia się w szy­der­czy gry­mas, gdy mar­kuje cios w moją twarz. Nie­mal szyb­ciej, niż jestem w sta­nie to zoba­czyć, łapie mnie za ramiona i unosi kolana, celu­jąc mię­dzy moje nogi.

Na całe moje szczę­ście, Saedii wyko­nała ten manewr już kilka razy. Pew­nie, moje klej­noty nie czuły wtedy, że mają szczę­ście, ale cóż, czło­wiek żyje, czło­wiek się uczy. Pamięć mię­śniowa robi swoje i odru­chowo blo­kuję jej atak.

– Osza­la­łaś? – pytam ostro.

Bie­rze zamach pię­ścią, żeby mnie ude­rzyć, ale ja prze­no­szę cię­żar z nogi na nogę i obra­cam się w bok. Pozwa­lam, żeby zała­twił ją jej wła­sny pęd, ude­rzam ją w plecy i Saedii wpada na ścianę. Obraca się wście­kła.

Kopie mnie w splot sło­neczny. Kozioł­kuję przez med-koję, ude­rzam o pod­łogę. Stę­kam, gdy na mojej piersi ląduje coś cięż­kiego.

Saedii sie­dzi na mnie okra­kiem, przy­szpi­la­jąc mi ręce do połogi. Jej war­ko­cze opa­dają czarną zasłoną wokół twa­rzy, kiedy pochyla się, oddy­cha­jąc chra­pli­wie. Widzę fio­le­tową plamę na jej bla­dej skó­rze i ze zgrozą orien­tuję się, że roz­kwa­siła sobie usta.

– Och, na oddech Stwórcy, prze­pra­szam…

Słowa zamie­rają mi na war­gach, kiedy bez żad­nego ostrze­że­nia miaż­dży je wła­snymi ustami.

Jakieś tysiąc myśli prze­biega mi przez czaszkę jed­no­cze­śnie. Przy­po­mi­nam sobie, że to jest dziew­czyna, która dla zabawy nosi na szyi odcięte kciuki byłych zalot­ni­ków. Uro­dzona wojow­niczka, wycho­wana dla roz­lewu krwi, córka samego Gwiaz­do­bójcy. Przy­po­mi­nam sobie, że Nie­ugięci toczą wojnę z Zie­mią i teo­re­tycz­nie jestem tu jeń­cem, że Saedii mnie więzi i jest moim wro­giem. Na zewnątrz toczy się wojna na galak­tyczną skalę, a ja leżę, mając na sobie dwa metry syl­drań­skiej księż­niczki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki