Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy ostatni raz widzieliśmy drużynę 312, jej członkowie współpracowali gładko niczym naoliwione tryby maszyny, podczas gdy wokół szalała intergalaktyczna bitwa i istniało ryzyko, że pradawna superbroń w każdej chwili może wysadzić Ziemię. Oczywiście wszystko potoczyło się jak najgorzej.
Okazuje się jednak, że nie każdy koniec to naprawdę koniec i drużyna ma jeszcze jedną szansę, żeby zmienić koniec własnej historii. Może nawet dwie szanse. To skomplikowane.
Zila, Fin i Scarlett (oraz Magellan!) znajdują nowych przyjaciół, nowych wrogów i piszą historię? Jasne, nie ma sprawy.
Tyler, Kal i Auri współpracują z dwoma najbardziej znienawidzonymi złoczyńcami galaktyki? Hm, w porządku. To też się zgadza.
Ale czy uratują Galaktykę?
To wymagałoby cudu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 502
Co powinniście wiedzieć ▶ Seria: Cykl Aurora
▼ Obsada
Aurora Jie-Lin O’Malley – Dziewczyna spoza czasu. Wieki temu wyruszyła razem z innymi kolonistami statkiem Hadfield na Octavię III. Teraz już wiemy, że to całe szczęście, że tam nie dotarła, bo coś bardzo złego, coś bardzo… botanicznego, przydarzyło się kolonistom, którzy tam dolecieli. Niestety dotyczy to także jej taty.
O nim więcej już za chwilę.
Po tym, jak dołączyła do drużyny 312, Auri zaczęła mieć prorocze sny, przejawiać zdolności telekinetyczne i, ogólnie rzecz biorąc, przemieniła się w małą, ale zdeterminowaną superbohaterkę. Dowiedziała się, że otrzymała swoje moce od Eshvarenów, tajemniczej rasy, która prawie pokonała Ra’haam wiele eonów temu.
Wiedząc, że ich pradawny wróg tylko pogrążył się we śnie, Eshvarenowie zostawili po sobie Broń i stosowny program treningowy, po którym Zapalnik do Broni byłby w stanie się nią posłużyć.
Wewnątrz Echa, parapsychicznej przestrzeni treningowej, Auri opanowała swoje moce i przećwiczyła też parę innych rzeczy ze swoim chłopakiem, Kalem. Wyszła z Echa gotowa pokonać Ra’haam, ale wtedy odkryła, że ktoś inny skradł Broń.
Syldrański wódz znany jako Gwiazdobójca, który także został wyszkolony do roli Zapalnika, posłużył się Bronią, żeby zniszczyć słońce swojej własnej planety i teraz grozi tym samym Ziemi. Ach, i okazało się, że to jest tata Kala. Ta rozmowa nie zakończyła się dobrze.
Ostatnio widziana: na pokładzie Broni, kryształowego statku, gdzie walczyła z Gwiazdobójcą o kontrolę nad niszczącą planety mocą, na widok której można narobić w spodnie.
Tyler Jones – Dowódca, który został ściganym przez prawo zbiegiem. Kiedy Tyler wstąpił do Legionu Aurory, nigdy nie wyobrażał sobie, że jego drużyna będzie składała się z najgorszych odpadków Akademii. Z drugiej strony nie wyobrażał też sobie, że przyjdzie mu uciekać przed połową Galaktyki, napadać na banki i okradać wraki, już nie wspominając o tym, że miałby się sprzymierzyć z najwredniejszą syldrańską wojowniczką, jaką ujrzały jego oczy.
Czy wspomniałam, że to siostra Kala, Saedii? Rety, ten chłopak ma naprawdę sporo trupów w szafie.
Tak czy inaczej, Tyler wykorzystał swój geniusz taktyczny i śliczne dołeczki w policzkach, żeby uciec razem ze swoją drużyną z Octavii do Szmaragdowego Miasta, gdzie zwinął potężną kupę szmalu, pudełko z tajemniczymi podarkami, które zostawiono dla nich na długo przed tym, jak zaczęły się te wszystkie machinacje, oraz kluczyki do bardzo, bardzo wypasionego statku.
Kiedy właśnie wykradali czarną skrzynkę z Hadfielda, zostali wzięci do niewoli przez wyżej wspomnianą syldrańską wojowniczkę, Saedii. Jedną walkę z drakkanem później Ty został złapany przez Globalną Agencję Wywiadowczą (w skrócie GAW) wraz z jego nowym syldrańskim wrogiem.
Dowiedział się wielu ciekawych rzeczy, na przykład tego, jak Saedii wygląda w samej bieliźnie, oraz tego, że on i Scarlett nie są ludźmi, tak jak myśleli, bo ich matka była Syldranką i należała do Ligi Wędrowców.
Ostatnio widziany: podczas ucieczki ze swoją świeżo upieczoną (nie-)przyjaciółką, Saedii.
Kaliis Idraban Gilwraeth – Wojownik, którego nikt nie rozumie. Kal sporo ostatnio przeżył: od wzlotów, kiedy odnalazł nową rodzinę w drużynie 312 i miłość w osobie żywej broni parapsychicznej znanej jako Aurora, po bolesny upadek, kiedy odkryto, że jest synem Gwiazdobójcy, i wyrzucono go za to z drużyny.
Wygnany z powodu tego drobniuteńkiego przemilczenia – że jest synem ich największego wroga – wrócił na łono rodziny. Ale, uwaga!
Pozostał wierny Aurorze i walczył razem z nią, kiedy przybyła, żeby rozprawić się z jego ojcem.
Ostatnio widziany: podczas ataku parapsychicznego na pokładzie Broni Eshvarenów.
Scarlett Isobel Jones – Znana też jako Olśniewająca, dziewczyna, która zainstalowała moją osobowość, światło mego życia. Wie także, gdzie mam wyłącznik.
Słowa „gdyby tylko bardziej się przykładała” nie pojawiały się równie często w raportach żadnego innego kadeta w historii Akademii, jednak jej zdumiewające zdolności empatyczne (nie tak zdumiewające, kiedy już się wie, że jej matka była syldrańskim Wędrowcem, o czym Scar nie ma pojęcia) i niezachwiana lojalność wobec brata bliźniaka – Tylera – sprawiły, że przeleciała przez prawie całą Galaktykę z drużyną 312 i nawet nie złamała sobie paznokcia.
Podczas ucieczki członkowie drużyny odkryli podarki w Repozyturze Dominium, zostawione dla nich na wiele lat przed tym, jak wstąpili do Legionu Aurory. Scar dostała najlepszy: medalik ozdobiony diamentem. A diamenty, jak wiedzą wszyscy, są najlepszymi przyjaciółmi dziewczyny.
Po tym, jak Tyler został uwięziony przez GAW, Scar i pozostali zrobili, co w ich mocy, żeby pomóc Aurorze odebrać Gwiazdobójcy Broń, ocalić Ziemię i zająć się zabiciem Ra’haam, zanim się obudzi i pożre całą Galaktykę. Bułka z masłem.
Ostatnio widziana: Właśnie miała zacząć całować się (!!!) z Finianem (!!!), ale przeszkodziło im to, że w ostatniej chwili Finian zdał sobie sprawę, że diament na jej medaliku wcale nie jest diamentem, tylko kryształem Eshvarenów (!!!).
No tak, i wtedy wszystko wybuchło.
Finian de Karran de Seel – Facet, którego naprawdę można polubić, gdy się już go lepiej pozna. Miejscowy betraskański geniusz techniczny, który wielokrotnie dowiódł swojej lojalności wobec drużyny 312.
Może nieco złagodził swój szorstki sposób bycia, ale prędzej padłby trupem, niż porzucił swoją przemądrzałość. I możliwe, że właśnie zobaczycie, jak pada trupem, bo ostatnią rzeczą, jaką on, Scarlett i Zila ujrzeli pod koniec poprzedniego tomu, było oślepiające światło pośrodku gigantycznej bitwy kosmicznej, mającej na celu obronę Ziemi przed zrzędliwym Gwiazdobójcą.
Ostatnio widziany: Gdy sam przeszkodził sobie w realizacji życiowego marzenia o pocałowaniu (!!!) Scarlett Jones (!!!) pod wpływem nagłego olśnienia w kwestii jej medalionu. Ten chłopak musi wreszcie przestać rzucać sobie kłody pod nogi, serio mówię.
Zila Madran – To ta, która nosi kolczyki. I ma mózg wielkości planety.
Chociaż drużyna Zili przez dość długi czas uważała ją za czystej wody socjopatkę (i na ich usprawiedliwienie dodam, że okazywała bardzo niezdrową fascynację dezelatorem ustawionym na ogłuszanie), to od tego czasu dowiedzieliśmy się, że jako dziecko widziała śmierć swoich rodziców, którzy próbowali ją ochronić, i od tego czasu żyła całkiem sama w wielkiej Galaktyce.
Wykręcając naprawdę imponujący numer, żeby uratować drużynę uwięzioną na statku Saedii, przeszła od teorii do praktyki i powoli, ale w sposób nieunikniony lód zaczął tajać.
Ostatnio widziana: gdy została wysadzona na składowe cząsteczki razem ze Scarlett i Finianem podczas bitwy o Ziemię.
Catherine Brannock – Poległa towarzyszka broni. Najlepsza przyjaciółka Tylera i Scarlett, pilotka drużyny 312. Cat „Zero” Brannock była niezrównanym asem przestworzy.
Została pożarta przez Ra’haam, kiedy drużyna uciekała z Octavii, ale to nie znaczy, że już nigdy więcej jej nie zobaczyliśmy. Teraz stanowi część Ra’haam, który wykorzystał jej wiedzę w pościgu za Aurorą, Tylerem i resztą drużyny. I nie zawaha się posłużyć także jej znajomą twarzą. Kiedy Tyler został uwięziony, to ona przesłuchiwała go jako agentka GAW.
Ostatnio widziana: gdy wystrzeliwała salwę pocisków w ulubioną twarz Tylera.
Caersan, archont Nieugiętych – W każdej rodzinie trafia się czarna owca i nie zabrakło jej też w rodzinie Kala. Warto przy tym orientować się nieco w syldrańskiej polityce.
No dobrze, zatem Syldranie dzielą się na ligi, zgadza się? Liga Zbrojnych to wojownicy (już sama nazwa to sugeruje, nie?) i kiedy Syldranie podpisali traktat pokojowy z Terranami i Betraskanami, wojownicy, cóż… woleli dalej walczyć.
Grupa Zbrojnych nazwała się Nieugiętymi i rozpętała syldrańską wojnę domową. Dowodził nimi Caersan, archont Nieugiętych znany też jako Gwiazdobójca. Dorobił się tego przydomku po tym, jak ukradł Broń Eshvarenów, którą Auri uczyła się posługiwać, i wysadził słońce własnej planety, żeby tym epickim gestem przekonać wszystkich, by nie wtrącali się do jego walki z rodakami.
Jego syn, Kal, nie chciał mieć z nim nic wspólnego i wstąpił do Legionu Aurory incognito. Przekonaliśmy się, jak to się dla niego skończyło.
Jego córka, Saedii, pozostała wierna ojcu. Kiedy razem z Tylerem została uwięziona przez GAW, Caersan wyraził się bardzo jasno, że jest gotowy wysadzić Ziemię, byle odzyskać córkę.
Saedii Gilwraeth – Przerażająca siostrzyczka. O ile Kal opuścił Caersana razem z matką w młodym wieku, o tyle Saedii postanowiła zostać z ojcem. Teraz jest jednym z jego templariuszy, dowodzi ogromnym i przerażającym okrętem wojennym oraz znaczącą częścią jego floty.
Jest piękna, śmiertelnie niebezpieczna i nosi naszyjnik z kciuków byłych zalotników, zatem lepiej dwa razy się zastanów, nim zaczniesz ją podrywać.
Po tym, jak paru Nieugiętych usłyszało imię Kala w czasie bijatyki w barze na Wiekuistym, Saedii śledziła drużynę, podążając za nią ze Szmaragdowego Miasta do wraku Hadfielda, gdzie udało jej się wziąć ich do niewoli. Potem był cały ten kram z walką z drakkanem i Saedii razem z Tylerem wpadli w łapy Globalnej Agencji Wywiadowczej. GAW, do której przeniknął Ra’haam, próbowała sprowokować międzyplanetarny incydent, żeby odwrócić uwagę od swoich szybko dojrzewających planet-wylęgarni. Naprawdę to wszystko jest dość skomplikowane.
Saedii niechętnie przyznaje, że Tyler okazał się względnie przydatny podczas ich ucieczki.
Ostatnio widziana: w towarzystwie Tylera Jonesa podczas próby ucieczki.
Eshvarenowie – Tajemnicza obca rasa. Wiele eonów temu Eshvarenowie walczyli z Ra’haam, żeby uniemożliwić mu przejęcie całego życia w Galaktyce. I udało im się.
Prawie.
Ra’haam został zmuszony do ukrycia się i czekał jakiś pierdyliard lat, by odzyskać siły.
Wiedząc, że już ich nie będzie, kiedy zacznie się druga runda, Eshvarenowie rozsiali nasiona życia w całej Galaktyce, zaludniając ją setkami różnych gatunków istot, z których wszystkie były dwunożne, oparte na węglu i zdolne komunikować się z pozostałymi, czego wcześniej nie potrafiono wyjaśnić i co stało się zarodkiem Wiary Zjednoczonej. Uczeni teraz niewątpliwie skupią się na pytaniu kto stworzył stwórców.
Znani z wyrobu pięknych kryształowych przedmiotów, elastycznego podejścia do czasu i ogólnie pojmowanej tajemniczości Eshvarenowie stworzyli Echo, gdzie Aurora, zestresowana podróżniczka w czasie zmieniła się w parapsychiczną wojowniczkę, która ma jeden jedyny cel.
Eshvarenowie powiedzieli Auri, że zdoła przywołać potrzebne jej moce tylko wtedy, jeśli wyzwoli się z więzów łączących ją z jej dawnym życiem. Jednakże Aurora ostatecznie zrozumiała, że te więzy to prawdziwy powód, dla którego chce podjąć walkę.
Ostatnio widziani: wiele eonów temu, kiedy wymierali.
Ra’haam – niepowstrzymany, zdeterminowany wróg.
Ra’haam od niepamiętnych czasów próbował przejąć Drogę Mleczną i po ostatniej wielkiej klęsce zadanej mu przez Eshvarenów, wycofał się na dwadzieścia dwa mało znane światy-wylęgarnie, gdzie jego ostatnie nasiona, jakie przetrwały, powoli odzyskiwały zdrowie ukryte pod powierzchnią planet. Nikt nie wziął pod uwagę, że uprzykrzeni Terranie skolonizują planetę Octavię, przy okazji przedwcześnie budząc Ra’haam. Ra’haam przejął ciała kolonistów (w tym niestety ojca Aurory) i posłużył się nimi, żeby przeniknąć do terrańskiego społeczeństwa.
Parę stuleci po tym, jak zostali zainfekowani, koloniści z Octavii zdobyli władzę i teraz kontrolują Globalną Agencję Wywiadowczą, przerażającą organizację od supertajnych operacji i bezpieczeństwa planetarnego.
Dowodzi nimi princeps, którego umysł jest częścią Ra’haam, ale którego ciało należy do taty Aurory.
Indywidualni agenci nie są w stanie generować zarodników, które mogą zainfekować kolejne jednostki, pilnują jedynie, żeby nikt nie zakłócał spokoju na planetach-wylęgarniach, gdzie Ra’haam prawie już odzyskał siły.
Ostatecznie te planety rozkwitną i wybuchną, rozprzestrzeniając zarodniki poprzez Fałdę na każdą zamieszkaną planetę w Galaktyce, a tam zainfekują wszelkie inteligentne życie, które stanie się wtedy częścią wielkiej, zbiorowej inteligencji, jaką właśnie jest Ra’haam.
Polując na Aurorę i resztę drużyny 312, żeby utrzymać swój sekret, dopóki pozostałe dwadzieścia jeden planet-wylęgarni nie będzie gotowych do rozkwitu i rozsypania zarodników, Ra’haam pojmał Tylera i Saedii. To zapoczątkowało międzyplanetarny incydent, który doprowadził do tego, że Gwiazdobójca zagroził wysadzeniem Ziemi, o ile GAW nie odda mu córki, i to w tej chwili.
Ostatnio widziany: jak ścigał Tylera i Saedii, kiedy próbowali uciec. Ale tak naprawdę to jest wszędzie.
Magellan – O, cześć, to ja! Nie będę kłamał, bywało u mnie lepiej niż jest ostatnio. Przysmażyłem się nieco, kiedy Aurora dotknęła sondy Eshvarenów i miała mnie w kieszeni, dlatego musiałem trochę popytać, żeby zebrać dla was te wszystkie informacje. Obecnie jestem, ehm, na wsi, gdzie mam mnóstwo miejsca do biegania.
Ale może wrócę przed końcem tej historii, żeby uratować wszystkim tyłki? To brzmi jak zagranie w moim stylu…
A na razie zapinajcie pasy, moi przyjaciele, bo wracamy w sam środeczek tego bajzlu.
Pewnego razu była sobie banda zwariowanych dzieciaków, które nie chciały słuchać swojego ultrainteligentego unikronowego przyjaciela…
Część 1
Latawiec wśród burzy
1
Zila
Rzadko coś mnie zaskakuje. W każdej sytuacji kalkuluję prawdopodobieństwo wszelkich możliwych rezultatów, dzięki czemu jestem przygotowana na każdą ewentualność.
Mimo to jestem ogromnie zaskoczona, gdy odkrywam, że nadal żyję.
Przez sześć sekund stoję z rozdziawioną buzią z powodu doznanego wstrząsu i mrugam powoli powiekami. Potem przyciskam dwa palce do szyi i sprawdzam puls, który jest przyśpieszony, ale niewątpliwie wyczuwalny. To sugeruje, że nie doświadczam właśnie jakiejś nieoczekiwanej wersji życia pozagrobowego.
Ciekawe.
Zerkam na ekrany kokpitu, ale to niczego mi nie wyjaśnia: nie widzę żadnych gwiazd, statków, tylko ciemność. Odruchowo sprawdzam nasze szwankujące czujniki krótkiego i dalekiego zasięgu. To przedziwne: nie widzę najmniejszych oznak potężnej bitwy, która szalała wokół nas jeszcze kilka chwil temu, zanim Broń Eshvarenów wybuchła i rozpadła się na kawałki, czyli do incydentu, jaki nie mógł się zakończyć w żaden inny sposób, jak tylko naszym spaleniem.
Chociaż to niemożliwe, cała syldrańska armada wraz z terrańską i betraskańską flotą oraz sama Broń po prostu… zniknęły.
Ciekawe?
Nie.
Niepokojące.
Pozwalam, żeby szkolenie wzięło we mnie górę, i polecam stareńkiemu komputerowi nawigacyjnemu na naszym syldrańskim statku skatalogować wszystkie widoczne gwiazdy, Bramy Fałdy i inne charakterystyczne miejsca lub zjawiska, żeby określić nasze obecne położenie.
Chwileczkę. Nasze.
Włączam system łączności.
– Finian, Scarlett, czy wciąż…?
– Oddychamy? – rozlega się głos Finiana. Odrobinę mu się łamie.
– Najwyraźniej tak.
Zalewa mnie fala ulgi i nie staram się temu zapobiec. Walka z takimi odczuciami jest skazana na przegraną. Lepiej pozwolić im minąć w sposób naturalny.
– Jestem w tej chwili naprawdę skonsternowanym chłopcem… – mówi Fin.
– Czy my właśnie… eksplodowaliśmy? – pyta Scarlett.
– …Niech sprawdzę – odpowiada Fin.
Słyszę słaby pisk. Ciche westchnienie. Mija długa chwila i już mnie kusi, żeby wysłać zapytanie, kiedy Finian wreszcie się odzywa:
– Tak. Bez wątpienia nadal żyjemy.
– Badam sytuację – melduję im, kiedy rozlega się cichy sygnał nawigacji. – Nie rozłączajcie się, proszę.
Sprawdzam systemy naprowadzania i między moimi brwiami pojawia się drobna zmarszczka. Nie dość, że nigdzie nie ma śladu walnej bitwy, w której powinniśmy byli zginąć, to jeszcze nie ma ani śladu planet terrańskiego układu. Nie ma Neptuna, Urana ani Jowisza.
Właściwie to w ogóle nie wykrywam żadnych ciał niebieskich. Ani w pobliżu, ani w oddali.
Żadnych układów planetarnych.
Żadnych gwiazd.
Zostaliśmy… przeniesieni.
I nie mam pojęcia dokąd.
Ciekawe, A TAKŻE niepokojące.
Nowa ikonka wyskakuje na ekranie szwankujących czujników, wskazując, że coś znajduje się za nami. Nasze uszkodzone podczas bitwy silniki nadal nie działają, więc włączam czujniki rufowe i patrzę w rozległą połać przestrzeni za naszą rufą.
To…
Jakby to rzec…?
Ja, ehm…
Ehm…
Przestań, legionistko!
Biorę głęboki wdech i prostuję plecy.
Nie rozumiem tego, co widzę.
Zaczynam katalogować to, co da się zaobserwować, tak jak postąpiłby każdy naukowiec.
Czujniki statku rejestrują kolosalne fluktuacje w całym spektrum grawitonowym i elektromagnetycznym, wybuchy cząstek kwantowych i rezonanse w podprzestrzeni. Jednak po włączeniu kamer rufowych ledwie cokolwiek z tego zamętu dostrzegam w widzialnym spektrum.
Właściwie to w pierwszej chwili omyłkowo zakładam, że system czujników wizualnych został uszkodzony. Wszystko jest czarne. I wtedy w oddali rozkwita blade światło, drobniutki błysk fotonów ulegających dezintegracji. W krótkim fioletoworóżowym blasku dostrzegam coś, co można opisać tylko jako…
Sztorm.
Mroczną burzę.
Jest ogromna. Rozległa na tryliardy tryliardów kilometrów. Jednakże jest całkowicie czarna, jeśli pominąć przelotne rozbłyski fotonów. Oleista kipiąca pustka tak totalna, że światło po prostu w niej umiera.
Wiem, co to jest.
– Burza – szepczę. – Burza ciemnej materii.
Już samo jej pojawienie się byłoby dostatecznie dziwne, zważywszy, że kilka chwil temu znajdowaliśmy się na obrzeżach terrańskiej przestrzeni kosmicznej, gdzie nie istnieje żadna tak przestrzenna anomalia. Widzę jednak coś jeszcze dziwniejszego. Włączam powiększenie i potwierdzam swoje podejrzenia. Za naszą sterburtą srebrzy się na tle czarnej kipieli… stacja kosmiczna.
Zwalista, paskudna rzecz, ewidentnie zbudowana z myślą o funkcjonalności, a nie estetyce. Wygląda na uszkodzoną – ogromne, oślepiająco białe błyskawice wyładowań pełzają po jej powierzchni. Od najbliższej nam strony widać wyciek: paliwa albo tlenu i atmosfery, jeśli załoga stacji ma pecha. Bucha chmurką jak oddech w zimny dzień i wpada w nieskończoną, skotłowaną ciemność.
Jeśli to terrańska stacja, to jej projekt jest dosłownie archaiczny.
Co jednak nie wyjaśnia, skąd w ogóle się tu wzięła.
Ani jak my tu trafiliśmy.
Nic z tego nie ma najmniejszego sensu.
– Zila? – To Scarlett. – Co tam się dzieje? Widzisz Broń Eshvarenów? Jaki jest aktualny stan wrogiej floty? Czy grozi nam niebezpieczeństwo?
– My… – Nie jestem pewna, jak mam odpowiedzieć na jej pytanie.
– Zila?
Od stacji ciągnie się gruby kabel z błyszczącego metalu. Długi na setki tysięcy kilometrów, wije się i faluje, ale trzyma się mocno poobijanej konstrukcji. Na jego drugim końcu, który sięga skraju kipieli ciemnej materii, rozciąga się na prostokątnej ramie ogromny srebrzysty żagiel, a jego powierzchnia migocze jak plama ropy. Wydaje się maleńki na moim podglądzie, ale sam fakt, że mogę go zobaczyć, świadczy o tym, że musi być przeogromny.
Gdybym nie miała dość rozumu, uznałabym, że to…
– Niezidentyfikowana jednostko, wtargnęliście w obszar ograniczonego dostępu w przestrzeni terrańskiej. Podajcie dane identyfikacyjne i kody dostępu, w przeciwnym wypadku zostaniecie zestrzeleni. Macie trzydzieści sekund na odpowiedź.
Głos rozlega się z trzaskiem w kokpicie, ostry i przykro brzmiący. Tętno mi nieco rośnie, co nie pomaga.
Nie widzę drugiego statku. Skąd dobiega ten głos?
Pomijając fakt, że nie mam żadnych kodów dostępu, to nie wiem nawet, czy wzywa nas przyjaciel, czy wróg.
Chociaż faktem jest, że moja drużyna ma teraz niewielu przyjaciół.
Włączam przycisk wewnętrznej łączności i mówię pośpiesznie:
– Scarlett, przyjdź, proszę, natychmiast na mostek. Potrzebny jest dyplomata.
– Niezidentyfikowana jednostko, podajcie dane identyfikacyjne i kody dostępu, w przeciwnym wypadku zostaniecie zestrzeleni. Wobec nie zastosowania się do instrukcji wasze działania zostaną uznane za wrogie. Macie dwadzieścia sekund na odpowiedź.
Rozglądam się po przyrządach promu i wyciągam się – każdy Syldranin powyżej dwunastego roku życia jest ode mnie wyższy – żeby wcisnąć przycisk i przełączyć kanał łączności z audio na obraz. Muszę się dowiedzieć, kto się do mnie zwraca.
Twarz, która wypełnia mój ekran systemu łączności, jest zasłonięta czarnym aparatem oddechowym, gruba rura znika poza kadrem. Maska skrywa wszystko poniżej oczu pilota, a hełm skrywa wszystko powyżej.
Patrzę na Terranina, najprawdopodobniej Azjatę, chociaż trudno określić jego wiek i płeć. Co prawda znalazłam się w dziwnej sytuacji, ale może uda mi się porozumieć z Terraninem – w końcu jesteśmy przedstawicielami tego samego gatunku.
– Proszę poczekać – mówię. – Wzywam właśnie Twarz mojej drużyny.
– Kody identyfikacyjne! – żąda pilot, mrużąc oczy. – Natychmiast!
– Zrozumiano – odpowiadam. – Nie mogę podać kodów, ale…
– To wtargnięcie w obszar ograniczonego dostępu w przestrzeni terrańskiej! Macie dziesięć sekund, żeby przedstawić stosowne zezwolenia albo was zestrzelę!
Wszędzie wokół mnie alarmy ożywają, światła rozbłyskują, syldrańskie symbole zapalają się, kiedy głośnik warczy na mnie. Nie rozumiem słów, ale wiem, co mówi.
– Uwaga, uwaga: jednostka została namierzona przez wyrzutnię pocisków.
– Pięć sekund!
– Proszę – nalegam. – Poczekajcie, proszę…
– Strzelam!
Patrzę na maleńką linię światła, która pojawia się na naszych czujnikach.
Nie mamy silników. Nie mamy systemu nawigacji. Nie mamy systemu obrony.
Powinniśmy już nie żyć. Powinniśmy byli spłonąć razem z Aurorą i Bronią. Uważam jednak, że to nie w porządku, że znowu musimy umrzeć.
Światło się zbliża.
– Proszę…
Pocisk w nas trafia.
Ogień rozrywa mostek.
BUM.
2.1
Scarlett
Czarne światło płonie bielą na mojej skórze. Czuję smak otaczającego mnie dźwięku – metaliczny na moim języku, słyszę dotyk i odbieram skórą zapach, kiedy wszystko, czym jestem, byłam i będę, rozpada się i składa, i składa, i skła…
– Scar?
Otwieram oczy i widzę drugą parę oczu tuż przed sobą.
Są wielkie.
Czarne.
Ładne.
Finian.
– Czy ty właśnie…? – pytam.
– Czy to było…? – mówi Fin.
– Dziwne – mruczymy oboje.
Rozglądam się i przedziwne, upiorne uczucie déjà vu przebiega mi stadem mrówek po kręgosłupie.
Stoimy w korytarzu przed maszynownią, dokładnie tam, gdzie byliśmy minutę temu, kiedy Broń Eshvarenów wystrzeliła promień niszczycielskiej perfidii prosto w nasze ulubione twarze i rozniosła nas na drobniutkie iskierki.
A jednak – o, niezmierzona radości – wbrew wszystkiemu nie jesteśmy martwi.
To dobra wiadomość z kilku powodów.
Po pierwsze, to byłoby bardzo słabe zagranie ze strony wszechświata zmarnować taki tyłek jak mój, paląc go w ognistej eksplozji w głębinach kosmosu. Serio mówię, coś takiego jak te pośladki zdarza się raz na tysiąc lat.
Po drugie, to oznacza, że chłopiec, który stoi naprzeciwko mnie, też nie jest martwy. I z dziwnego powodu to jest dla mnie o wiele ważniejsze, niż przyznałabym jeszcze kilka godzin temu.
Finian de Karran de Seel.
Zdecydowanie nie jest w moim typie. Mózgowiec, a nie mięśniak. Jego żal do świata jest równie głęboki jak rów oceaniczny. Ale jest dzielny. I bystry. I stoi tak blisko, że nie mogę nie zauważyć strzechy białych włosów, gładkiej bladej skóry i ust, które prawie pocałowałam, kiedy właśnie mieliśmy umrzeć.
Bo zrobiłabym to tylko z tego powodu.
To było pewne jak w banku, że umrzemy, nie?
Wpatrujemy się w siebie, świadomi tego, jak blisko siebie wciąż stoimy. Żadne z nas się nie odsuwa. Finian patrzy mi w oczy, a ja otwieram usta, ale po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, nie mam pojęcia, co powiedzieć, i tym, co ratuje mnie przed żenującym oniemieniem – zwłaszcza że jedyne, w czym jestem dobra, to właśnie mówienie – jest głos Zili, który niesie się z trzaskiem przez system łączności.
– Finian, Scarlett, czy wciąż…?
– Oddychamy? – pyta Finian lekko łamiącym się głosem.
– Najwyraźniej tak.
I znowu to upiorne wrażenie, jakbym wyczuwała coś złowieszczego przez skórę. Wrażenie, że…
– Jestem w tej chwili naprawdę skonsternowanym chłopakiem… – mówi Fin.
– Czy my przed chwilą nie… eksplodowaliśmy? – pytam.
Finian znowu patrzy mi w oczy. Czuję ten prawie-pocałunek między nami i wiem, że on też to czuje. Widzę, że zbiera się na odwagę i bierze głęboki wdech.
– …Niech sprawdzę – mówi.
Czuję wyładowania elektryczne, kiedy muska palcami moje opuszki. Bierze moją dłoń w swoją i wpatruje się we mnie sekundę dłużej pytającym wzrokiem. Jest absolutnie nie w moim typie, ale mimo to się nie odsuwam. Teraz pochyla się bliżej i jeszcze bliżej. I chociaż już nie grozi nam śmierć, całuje mnie – o, Stwórco – całuje mnie i ogarnia mnie piorunujące wrażenie, jakby prąd przeszył mi usta i przebiegł przez cały kręgosłup. Napieram na niego, odpowiadam na pocałunek i cała drżę, gdy jego ręce zsuwają się na moje biodra i niżej, na ten tyłek, którego wszechświat nie ważyłby się zmarnować, i ściskają go w absolutnie właściwy sposób.
Finian de Karran de Seel. No proszę, proszę.
Kto by w całej Galaktyce pomyślał, że tak znasz się na rzeczy?
Nasze usta odrywają się od siebie i pewna cząstka mojej osoby już tego żałuje. Finian odchyla się i mówi znowu przez system łączności:
– Tak – melduje. – Bez wątpienia nadal żyjemy.
– Badam sytuację – mówi Zila. – Nie rozłączajcie się, proszę.
Łączność urywa się z trzaskiem i zostajemy sami. Fin i ja nadal przyciskamy się do siebie, a pocałunek wisi między nami. Wiem, że jeśli żadne z nas się nie odezwie, to zaraz znowu zaczniemy się całować. A zważywszy na okoliczności, to pewnie nie jest najmądrzejszy pomysł.
Zerkam na jego ręce.
Aha. Nadal są na moim tyłku.
– Wiesz, kiedy Zila powiedziała, że mamy się nie rozłączać, to nie wiem, czy chodziło jej właśnie o to, de Seel.
Fin śmieje się nerwowo i zabiera ręce.
– Wybacz.
– Nie ma czego.
I znowu dopadam jego ust w krótkim i gorącym zderzeniu. Gryzę go w wargę, nim się odsunę, by wiedział, że nadal jestem głodna.
– Tyle że musimy się zorientować, co tu jest, u diabła, grane.
– Racja. – Fin bierze głęboki wdech i odsuwa się, przeczesując zakończonymi metalem palcami strzechę białych włosów. – To byłoby nie od rzeczy.
Nadal stoimy w korytarzu przed maszynownią promu, a drzwi nadal są zamknięte. Powietrze cuchnie przypaloną plastalą, sfajczonymi kablami, dymem. Zerkam przez pleksiglas i widzę, co działo elektromagnetyczne zrobiło z naszym napędem, kiedy w nas trafiło, i chociaż żaden ze mnie ekspert, jestem przekonana, że silniki nie powinny rozpadać się na pięćdziesiąt różnych kawałków.
– Potrzebujemy ich do latania – mówię.
– I kto mówi, że nie mogłabyś zostać Macherem?
– Każdy instruktor z akademii, łącznie z moim opiekunem roku i szefem wydziału inżynierii.
Finian uśmiecha się znacząco i rozgląda się. Jego wzrok wędruje po suficie, po zniszczonej maszynowni. A potem zerka na moją pierś. Rozchyla lekko usta i praktycznie widzę, jak oczy mu się mglą za szkłami kontaktowymi.
Co się dzieje z chłopakami na widok moich walorów, serio pytam?
– Ej! – Pstrykam palcami. – Wiem, że są olśniewające, ale bez żartów. Skup się na swojej robocie, de Seel.
– Nie. – Puka się w gardło. – Twój medalion. Zapomniałaś?
Sięgam do szyi. Medalik, który znaleźliśmy w Repozyturze Dominium w Szmaragdowym Mieście. Na każdego z nas czekał w skarbcu podarunek, dzięki uprzejmości admirała Adamsa i nadkomendantki klanów de Stoy. Tyler dostał nowe buty, Kal pudełko na cygaretki, które uratowało mu życie. Finian dostał długopis, co go przezabawnie rozzłościło, Zila kolczyki z sokołami. A ja dostałam ten medalik z diamentem opisany słowami „Trzymaj się planu B”. Tuż przed tym, jak mieliśmy zostać rozerwani na pojedyncze molekuły, Fin zdał sobie sprawę, że to wcale nie jest diament.
– To kryształ Eshvarenów.
Owszem, to było dziwne. Znaleźliśmy już wcześniej w Fałdzie kryształ Eshvarenów – sondę, która doprowadziła Auri do Echa, ale to tak naprawdę nie wyjaśnia, dlaczego dowódcy akademii dali mi medalik z takim cackiem.
I dlaczego właściwie nie jesteśmy martwi?
Adrenalina spowodowana śmiercią o włos i pocałunkiem o włos, a potem wywołana tym, że zdecydowanie nie zginęliśmy, ale owszem, zdecydowanie się pocałowaliśmy, zaczyna opadać i teraz trzęsą mi się ręce. Mimo to nadal wędruję wzrokiem po ciele Finiana, który rozgląda się po korytarzu z tym swoim typowym, na poły poirytowanym, na poły skonsternowanym, wyrazem twarzy, jakby wszechświat celowo postanowił przysporzyć mu kłopotów. Ma kończyny spowite srebrnym egzoszkieletem, jest blady jak duch i mruży czarne jak smoła oczy, przechylając głowę.
– Nie narzekam, rzecz jasna… – zaczyna ostrożnie – …ale jesteśmy na syldrańskim statku w środku walnej bitwy w przestrzeni terrańskiej i nie mamy silników. Nawet jeśli przetrwaliśmy wybuch Broni… to czy jakiś terrański twardziel nie powinien właśnie roznieść nas na kawałki?
Marszczę brwi i uderzam w komunikator na piersi.
– Zila? Co tam się dzieje? Widzisz Broń Eshvarenów? Jaki jest aktualny stan wrogiej floty? Czy grozi nam niebezpieczeństwo?
– My… – Głos jej się łamie.
– Zila?
Patrzę na Finiana i odbieram w nim to, co sama czuję: to mrowienie przebiegające po kręgosłupie. To uczucie, że…
– Scar, ta rozmowa wydaje mi się… okropnie znajoma.
– Wiem, co masz na myśli.
Kręci głową, marszcząc brwi.
– To zabrzmi jak wariactwo, ale mam przemożne uczucie…
– Déjà vu.
Robi zdziwioną minę.
– Co to jest, u diabła, déjà vu?
– Takie uczucie. Wrażenie, że powiedziałeś coś albo zrobiłeś już wcześniej.
– Ach, jasne. – Kiwa entuzjastycznie głową. – Jasne. Mam to na sto procent, ale my, Betraskanie, nazywamy to tahk-she.
– Aha, wiem, ale na Terrze mówimy déjà vu. To po francusku.
– Ani w ząb nie znam francuskiego.
– Trzymaj się mnie… – Mrugam porozumiewawczo. – to cię trochę poduczę.
Głos Zili znowu rozlega się w kanale łączności i tym razem zdradza niepokój.
– Scarlett, przyjdź, proszę, natychmiast na mostek. Potrzebny jest dyplomata.
I znowu wraca to uczucie. Wrażenie, że już to mówiliśmy, że już to przeżyliśmy chwilę temu. I co więcej, że to się kończy bardzo, bardzo źle. Wyciągam rękę. Fin łapie ją bez zastanowienia i razem biegniemy korytarzem. Egzoszkielet Fina syczy i sapie, kiedy pędzimy, nasze buty walą o metal, gdy wbiegamy po schodach do kokpitu.
Zila siedzi w fotelu pilota i sprawia wrażenie lekko rozstrojonej, co w jej wypadku oznacza praktycznie całkowite załamanie nerwowe. Na pierwszy rzut oka wszystkie nasze systemy wizualne są martwe, na ekranach nie ma niczego poza czernią. Żadnych planet ani nawet gwiazd, co jest właściwie…
Nie, chwileczkę. Przynajmniej niektóre kamery wciąż działają. Widzę małą obskurną stację kosmiczną na jednym z ekranów. Ciągnie się od niej ciężki kabel prosto w nieskalaną ciemność.
To nie ma za grosz sensu…
Raptem kilka minut temu znajdowaliśmy się w samym środku walnej bitwy kosmicznej na obrzeżach terrańskiej przestrzeni kosmicznej. Gdzie się podziały floty? Skąd się wzięła stacja? I dlaczego nie ma tu żadnych gwiazd?
Zila napotyka moje spojrzenie, kiedy czekam na jej wyjaśnienia, i wiem, że to brzmi jak szaleństwo, ale część mnie wie, po prostu WIE…
– Rozumiem, że ty także masz wrażenie, że ta chwila się powtarza – mówi.
– To po francusku! – wyrywa się Finian.
Rozbłysk światła rozkwita na ekranach. Jest słabe, fioletoworóżowe i trwa raptem kilka sekund. Jednak mój żołądek wywija paskudnego koziołka, kiedy zdaję sobie sprawę, że tam, na zewnątrz, jest coś więcej niż tylko ciemność. Tam kotłuje się jakaś… burza. Oleista, skłębiona kolizja ciemnych macek, tak wielkich, że mój mózg się na tym załamuje.
Fin mruga.
– Czy to…?
– Burza ciemnej materii – mruczy Zila. – Zgadza się.
Zerkam na ekran łączności, czuję smak spalonego metalu na języku, świetliste syldrańskie pismo przesuwa się wśród odczytów. Widzę zdecydowanie ziemską twarz młodej Terranki, chociaż jest w większości ukryta za maską tlenową pilota i hełmem. Ma dwa romby na kołnierzyku, co znaczy, że jest porucznikiem, ale to zdecydowanie nie jest mundur Terrańskich Sił Obronnych. Moje pierwsze odczucia są takie, że niezły z niej kozak, ale w jej głosie pobrzmiewa ledwie wyczuwalna nutka niepewności.
– Słuchajcie… musicie podać swoje dane identyfikacyjne i kody dostępu. Macie dziesięć sekund.
Teoretycznie drużyna 312 jest poszukiwana za galaktyczny terroryzm, zatem postanawiam nie traktować zbyt dosłownie kwestii ujawniania naszej tożsamości. Odgarniam włosy, zamieniam się w ucieleśnienie układności i mruczę do mikrofonu:
– Nie potrafię wyrazić, jak dobrze panią widzieć, pani porucznik! Już myśleliśmy, że wpakowaliśmy się w straszną kabałę. Nasz statek jest uszkodzony, silniki nie działają i potrzebujemy pomocy. Odbiór.
– To obszar ograniczonego dostępu – odpowiada pilotka, nadal nieco roztrzęsiona. – Jak się tu dostaliście? I czym wy, u diabła, lecicie?
– To naprawdę bardzo długa historia, pani porucznik. – Uśmiecham się ciepło i przyjaźnie. – Ale stan naszego systemu podtrzymywania życia nie prezentuje się szczególnie radośnie, więc gdyby mogła pani wziąć nas na hol, to chętnie opowiem pani wszystko przy drinku.
Zapada długa pauza. Zaciskam zęby.
– W porządku – oznajmia w końcu porucznik. – Wystrzelę wam kabel holowniczy i doprowadzę was do hangaru na stacji, ale jeden niewłaściwy ruch, a wysadzę wasze tyłki bez jednej chwili wahania.
Uśmiecham się.
– To cudowna wiadomość, pani porucznik.
– Dziękujemy! – Finian pojawia się za mną i macha wesoło. – Jest pani równie mądra jak piękna!
Głos porucznik staje się lodowaty. Niewiele widać, ale orientuję się, że jej twarz skamieniała.
– Macie cholernego Betraskanina na pokładzie?
Wszędzie wokół nas alarmy ożywają, czerwone światła rozbłyskują, syldrańskie symbole zapalają się, głośnik warczy.
– Uwaga, uwaga: jednostka została namierzona przez wyrzutnię pocisków.
Na naszych czujnikach pojawia się maleńkie światełko. Patrzę na innych bezradnie, szaleńczym wzrokiem. Nie mamy silników. Nie mamy systemu nawigacji. Nie mamy systemu obrony.
– O, cholera… – mruczę.
– Scar… – szepcze Fin.
Światełko zbliża się. Nasze palce się stykają.
– Nie bójcie się. – Zila marszczy czoło. – To nie boli tak bardzo.
– Co takiego? – pytam.
Pocisk w nas trafia.
Ogień rozrywa mostek.
BUM.
2.2
Scarlett
Czarne światło płonie bielą na mojej skórze. Czuję smak otaczającego mnie dźwięku – metaliczny na moim języku, słyszę dotyk i odbieram skórą zapach, kiedy wszystko, czym jestem, byłam i będę, rozpada się i składa, i składa, i skła…
– Scar?
Otwieram oczy i widzę drugą parę oczu tuż przed sobą.
Są wielkie.
Czarne.
Ładne.
Finian.
– Czy ty właśnie…? – pytam.
– Czy to było…? – mówi Fin.
– Dziwne – mruczymy oboje.
Rozglądam się i przedziwne, upiorne uczucie déjà vu przebiega mi stadem mrówek po kręgosłupie. Stoimy w korytarzu przed maszynownią, dokładnie tam, gdzie byliśmy minutę temu, kiedy Broń Eshvarenów wystrzeliła promień niszczycielskiej perfidii prosto w nasze ulubione twarze i rozniosła nas na drobniutkie iskierki.
A jednak – o, niezmierzona radości – wbrew wszystkiemu nie jesteśmy martwi.
Ale…
Chwileczkę…
Czy my przed chwilą…?
Spoglądam na Finiana, świadoma tego, jak blisko siebie stoimy. Finian patrzy mi w oczy, ale ja nie mam pojęcia, co powiedzieć. Przed żenującym oniemieniem ratuje mnie Zila.
– Finian, Scarlett, czy wciąż…?
– Oddychamy? – pyta Finian lekko łamiącym się głosem.
– Najwyraźniej tak.
Znowu to uczucie. To upiorne wrażenie, jakbym wyczuwała coś złowieszczego przez skórę. Wrażenie, że…
– Jestem w tej chwili naprawdę skonsternowanym chłopcem… – mówi Finian.
– Czy my przed chwilą nie… eksplodowaliśmy? – pytam.
Finian znowu patrzy mi w oczy. Widzę, że zbiera się na odwagę i bierze głęboki wdech.
– …Niech sprawdzę.
Czuję wyładowania elektryczne, kiedy muska palcami moje opuszki, a potem – o, Stwórco – całuje mnie i ogarnia mnie piorunujące wrażenie, jakby prąd przeszył mi usta i…
– Przestań! – mówię, odrywając się od niego. – Nie, przestań, Fin… Czekaj…
Patrzę na niego, a on odpowiada tym samym skonsternowanym spojrzeniem, jakie pewnie ja mu posyłam, i jakimś cudem wiem doskonale, co powie.
– To zabrzmi jak wariactwo, ale mam przemożne uczucie…
– Déjà vu.
Robi zdziwioną minę.
– To po francusku.
– Ani w ząb nie znasz francuskiego – mówię, a mój żołądek wywija koziołki.
Finian odsuwa się ode mnie, pokład jakby przesuwał się pod moimi stopami. Mam zimną grudkę lodu w brzuchu, kiedy Finian się rozgląda. Nadal stoimy w korytarzu przed maszynownią promu, powietrze wciąż cuchnie przypaloną plastalą, sfajczonymi kablami, dymem. Zerkam przez pleksiglas i znowu widzę, co zostało z naszych silników, i wiem, że żaden ze mnie ekspert, ale to miejsce, ta rozmowa, jakimś cudem…
– Co tu jest, u diabła, grane, Fin?
Marszczy bardzo mocno czoło.
– Już to robiliśmy.
– Ale to… to niemożliwe…
Fin unosi jasną brew i mimo wszystko udaje mu się uśmiechnąć.
– Scar, uwierz mi, kiedy ci powiem, że wyobrażałem sobie całowanie ciebie dostatecznie często, by zorientować się, gdy przydarzy mi się dwa razy tego samego dnia.
Głos rozlega się w systemie łączności.
– Scarlett? Finian?
– Zila?
– U was… wszystko w porządku?
– Nie mam zielonego pojęcia. – Fin zaciska zęby i zaraz odzywa się z większym przekonaniem: – Słuchaj… to może zabrzmieć naprawdę dziwnie, ale czy przypadkiem nie widzisz właśnie na ekranie starej, poobijanej stacji kosmicznej? Burzy ciemnej materii? I czy terrański myśliwiec właśnie grozi, że rozniesie nas na smętne kawałeczki?
– Rozumiem, że wy także odnosicie wrażenie, że ta chwila się powtarza.
Fin patrzy na mnie i zaciska usta w wąską linię.
– Na oddech Stwórcy… – szepczę.
– Zaraz przyjdziemy – mówi do Zili Fin.
Adrenalina spowodowana śmiercią o włos i pocałunkiem o włos, a potem wywołana tym, że zdecydowanie nie zginęliśmy, ale owszem, zdecydowanie się pocałowaliśmy, ustępuje wrażeniu całkowitego nieprawdopodobieństwa tego, co się dzieje. Nogi mam jak z galarety, mózg brzęczy mi w czaszce. Wyciągam rękę do Fina i razem biegniemy korytarzem do kokpitu. Znowu zastajemy Zilę w fotelu pilota i znowu sprawia wrażenie lekko rozstrojonej. Znowu na naszych ekranach widzę obskurną stację kosmiczną pośród morza bezgwiezdnej ciemności i gniewną Terrankę.
Znowu.
Znowu!
Jednakże tym razem w głosie pilotki zamiast drobniuteńkiej nutki niepewności rozbrzmiewa najszczersze zdumienie.
– Co tu, u diabła, jest grane?
Zila patrzy na Finiana, przygryzając długie, kręcone pasmo włosów.
– Temporalne zniekształcenie? – sugeruje Fin.
– Nie jestem w stanie wywnioskować żadnego innego stosownego wyjaśnienia – odpowiada Zila.
– O, chooolera – szepcze Fin. – Efekt uroborosa?
– To tylko teoria. – Nasz pokładowy Mózg kręci głową, zerka na stację. Rozbłysk fioletowawego światła pojawia się wśród burzy. – I mimo naszych zajęć z mechaniki temporalnej powiedziałabym, że to nieprawdopodobne.
– Słuchajcie… – odzywam się, piorunując oboje wzrokiem – …jedyne zajęcia z temporalnej mechaniki, na jakich byłam, spędziłam, flirtując z Jeremym i Jonathanem McClainami…
(Były chłopak nr 35 i nr 36. Plusy: bliźnięta jednojajowe, zatem jeden równie przystojny jak i drugi. Minusy: bliźnięta jednojajowe, wobec tego łatwo ich pomylić w ciemności. Ups).
– …i na wypadek gdybyście to przegapili, tu jest bardzo wkurzona pilotka…
Kanał łączności ożywa i Terranka wchodzi mi w słowo:
– Znajdujecie się w obszarze ograniczonego dostępu w przestrzeni terrańskiej – odzywa się wyżej wspomniana pilotka. – Macie piętnaście sekund na przesłanie kodów identyfikacyjnych albo otworzę ogień!
– Wygląda na to, że doświadczamy temporalnego zaburzenia, Scarlett – wyjaśnia mi Zila. – Ty, ja, Finian i nasz statek… chociaż brzmi to naprawdę przedziwnie… przeżywamy wciąż kilka tych samych minut.
– Dziesięć sekund!
– To pętla czasowa, Scar – wyjaśnia mi Fin. – Znaleźliśmy się w jakieś pętli czasowej.
– Która kończy się naszą śmiercią. – Zila kiwa głową. – I zaraz powraca do chwili, kiedy tu przybywamy. Jak uroboros. Wąż z mitologii starożytnych Egipcjan i Greków, który pożera własny ogon.
Krzywię się.
– To niemożliwe.
– To nadzwyczaj mało prawdopodobne – zgadza się Zila. – Ale kiedy odrzucisz wszystkie niemożliwe wyjaśniania, to, co pozostaje, nawet jeśli wydaje się nad wyraz mało prawdopodobne…
– Zostaliście ostrzeżeni! – warczy pilotka. – Otwieram ogień!
Wszędzie wokół nas alarmy ożywają, światła rozbłyskują, syldrańskie symbole zapalają się, głośnik warczy.
– Uwaga, uwaga: jednostka została namierzona przez wyrzutnię pocisków.
Maleńkie światełko pojawia się na naszych czujnikach. Patrzę na pozostałych. Nie mamy silników. Nie mamy systemu nawigacji. Nie mamy systemu obrony.
– Nie bójcie się – mówi Zila.
– To nie boli tak bardzo – mruczy Fin.
Wyciągam do niego rękę, strach sprawia, że żołądek mi się zaciska.
– Lepiej, żebyście się nie mylili – szepczę.
– Na wypadek gdybym jednak się mylił… masz ochotę jeszcze trochę się ze mną pocałować?
BUM.
2.3
Scarlett
Czarne światło płonie. Czuję smak otaczającego mnie dźwięku, kiedy wszystko, czym jestem, byłam i będę, rozpada się i składa, i składa, i skła…
– Scar?
Otwieram oczy i widzę drugą paru oczu tuż przed sobą.
Finian.
– Co…? – pytam.
– …jest…? – mówi Fin.
– Kurwa – mruczymy oboje.
Rozglądam się i znowu wrażenie déjà vu powraca mrowieniem na kręgosłupie. Znowu stoimy przed maszynownią. I, o niezmierzona radości, wbrew wszystkiemu nie jesteśmy martwi.
Znowu.
Patrzę na Finiana i chociaż to wszystko jest niemożliwe, nadal jestem świadoma tego, jak blisko siebie stoimy. Maaaaleńka cząstka mnie jest świadoma tego, że ostatnim razem, kiedy to robiliśmy, ten blady, piękny chłopiec pocałował mnie za jakieś pięć sekund od tego momentu. Jednak reszta mnie, ta rozsądna reszta, wrzeszczy na moje kobiece części, żeby wsadziły mordę w kubeł, bo kogo obchodzi, co się stało, kiedy robiliśmy to poprzednim razem. Drogie Jajniki, rzecz w tym, że JUŻ TO ROBILIŚMY!
– Co tu jest, u diabła, grane, Finian? – szepczę.
– Finian? – rozlega się głos. – Scarlett?
Fin uderza w komunikator i rzuca szybko:
– Jesteśmy, Zila.
– Znowu – dodaję.
– Sugerowałabym, żebyście przyszli tutaj. Szybko.
Nieprawdopodobieństwo tego wszystkiego sprawia, że nogi mam jak z galarety, a mózg brzęczy mi w czaszce, kiedy Fin łapie mnie za rękę i biegniemy korytarzem do kokpitu. Znowu zastajemy Zilę w fotelu pilota, widzimy skłębioną ciemność, przelotne rozbłyski światła, stację kosmiczną. Wszystko jest takie samo jak wcześniej, kiedy robiliśmy to już wcześniej, bo, na oddech Stwórcy, my to już robiliśmy, naprawdę JUŻ to robiliśmy.
Tyle że tym razem…
– Gdzie jest pilotka? – pyta Fin. – Terranka, która nas wysadza?
– Tam jest jej statek. – Zila kiwa głową. – Widzę go na czujnikach. Nie zainicjowała jednak kontaktu radiowego.
– Czekajcie… – Patrzę na Zilę i Fina, a mózg pracuje mi na takich obrotach, że zaczyna mnie głowa boleć. – Wy… chyba powiedzieliście, że znajdujemy się w pętli czasowej.
– To najbardziej prawdopodobny wniosek, zważywszy na dostępne nam dane.
– To czy pilotka nie powinna właśnie wrzeszczeć na nas, domagając się kodów? Nie powinna stale robić tego samego?
Zila żuje pasemko włosów, wpatrując się w maleńki punkcik na naszych czujnikach. Wypisuje coś szybko na migoczącej konsoli, mrucząc pod nosem.
– Ciekawe.
Alarmy ożywają, światła rozbłyskują, syldrańskie symbole zapalają się, głośnik warczy.
– Uwaga, uwaga: jednostka została namierzona przez wyrzutnię pocisków.
– Och, na miłość Stwórcy, tylko nie znowu to samo… – mruczę.
Wyciągam rękę po dłoń Finiana.
Patrzy mi w oczy i ściska mocno moją rękę.
Zila wpatruje się w myśliwca na czujnikach, nadal żując pasemko włosów.
– Naprawdę bardzo ciekawe.
BUM.
2.4
Scarlett
Czarne światło, kiedy wszystko rozpada się i składa, i składa, i składa, i skła…
– Scar?
Finian.
Patrzę mu w oczy, kiedy światła przygasają. Alarmy ożywają, znajome już warczenie dobywa się z głośnika i żołądek zaciska mi się w punkcik.
– Uwaga, uwaga: jednostka została namierzona przez wyrzutnię pocisków.
– W porządku – wzdycham. – Oficjalnie mam dość dzisiejszego dnia.
– Scarlett? Finian?
– Jesteśmy, Zila.
– Pilotka znowu szykuje się do strzału. Tym razem nawet szybciej.
– Słuchaj! – syczę przez system łączności, starając się nie wrzasnąć, aż mój głos rozpada się na milion kawałeczków razem z resztą mojej osoby. – Może i nie studiowałam fizyki temporalnej, może jestem głupia, ale jeśli ugrzęźliśmy w pętli, to czy wszystko wokół nas nie powinno rozgrywać się dokładnie tak samo?
– Moje odczyty na temat stacji są spójne – odpowiada Zila. – Grawitonowe rozbłyski w burzy, sygnatury energetyczne, fluktuacje kwantowe… wszystko w tym scenariuszu za każdym razem wygląda identycznie.
Elektryczność się skrzy, kiedy Fin muska moje palce opuszkami.
– Wiesz, że nie jesteś głupia – mówi do mnie. – Nie wiem, dlaczego tak o sobie mówisz.
Patrzę na szary metal, który nas otacza. Rozbłyskujące światła odbijające się w wielkich, ładnych oczach chłopca, który trzyma mnie za rękę. I wtedy to do mnie dociera.
Bo owszem, może i nie jestem Mózgiem w tej drużynie, ale jeśli ugrzęźliśmy w pętli i za każdym razem zachowujemy się inaczej, i nagrzana pilotka też zachowuje się za każdym razem inaczej, to istnieje tylko jedno wyjaśnienie.
Odrzuć to, co niemożliwe.
Cokolwiek zostanie, bez względu na to, jak bardzo wydaje się nieprawdopodobne, musi być prawdą.
– Pilotka też ugrzęzła w pętli – mówię.
– Jesteś czymś więcej niż tylko śliczną Twarzą. – Fin się uśmiecha.
– Doceniłam tę grę słówek.
Uśmiech mu odrobinę rzednie, gdy patrzę na jego usta. Przyciskam do nich swoje wagi, a on odwzajemnia pocałunek. Uznaję, że są gorsze sposoby, żeby umierać raz za razem i w kółko.
BUM.
3
Tyler
– TYLER!
Ściany wokół mnie są tęczami.
Ziemia trzęsie się pod moimi nogami.
Mam krew w ustach, cień wznosi się nad moją głową tak ogromny i ciemny, że wiem, że połknie całą Galaktykę, jeśli na to pozwolę.
Nie mogę na to pozwolić…
Syldrańska dziewczyna klęczy nade mną, kalejdoskop światła za nią wygląda jak aureola. Jest piękna. Promienna. Młodsza ode mnie, ale jakimś sposobem starsza, jej oczy są fioletowe, a włosy wyglądają jak złote nici. I wiem, że znaczy dla mnie wszystko, chociaż nie bardzo wiem, dlaczego.
– TYLER!
Głos niesie się echem z mojej przeszłości prosto w moją przyszłość – kolejna dziewczyna, którą kiedyś znałem, ale nigdy tak naprawdę nie poznałem, krzyczy na mnie spoza granic czasu i śmierci.
Wiem, że próbuje mi powiedzieć coś ważnego, ale syldrańska dziewczyna przede mną wyciąga ręce, które są całe we krwi (mojej krwi) i teraz te złote włosy ociekają czerwienią i…
– …nadal masz szansę, by to wszystko naprawić, Tylerze Jones…
– Ja nie…
– Tylerze Jones.
Może już nic nam nie zostać.
Nie zostało już nic, co ja…
– Tylerze Jones!
Otwieram oczy i włócznie jasnego światła wbijają mi się w czaszkę. Krzywię się do postaci nade mną.
Syldranka, taka jak ta z mojego snu, piękna i promienna. Jednak o ile tamta miała włosy złote jak światło gwiazd, to ta ma czarne jak noc. Pas farby w tym samym kolorze pokrywa jej oczy i lśni na wykrzywionych ustach.
– Nareszcie się obudził – mówi Saedii, unosząc lekko brew. – Już się zastanawiałam, czy zamierzasz przespać całą wojnę.
W głowie mi dzwoni, światła są za jasne, dudnienie silników niesie się przez med-koję, na której leżę. Mam dermoplastr na ręce, metaliczny posmak stymulantów w ustach, w powietrzu unosi się zapach antyseptyków. Przy oddychaniu czuję lekki ból.
Dociera do mnie, że znajduję się na statku. Czarny metal. Syldrański projekt. Jednak światła są szare, a nie czerwone, więc lecimy przez Fałdę…
– Na oddech S-stwórcy. – Kaszlę. – C-co się stało…?
– To nie jest oczywiste? – Saedii odchyla się w krześle, unosi nogi i opiera ostry obcas długich czarnych butów na sąsiedniej koi. – Prawie umarłeś, Tylerze Jones.
– Gdzie jestem?
– Na pokładzie mojego statku. Shika’ari. A ściślej… – Rozgląda się szybko, odrzuca gruby czarny warkocz na plecy. – W każdym razie teraz to mój statek.
– Ostatnie, co pamiętam… to bitwa na Kusanagim. – Opieram się na łokciu, a w głowie mi dudni, jakbym miał tam tarabany. – Wydostaliśmy się z naszej celi. Twoi ludzie zaatako-wali.
Krzywię się znowu, wydarzenia pamiętam jak przez mgłę, dziwny sen nadal rozlega się echem w mojej głowie. Mam wrażenie, że rozjechał mnie grawifrachtowiec.
„…nadal masz szansę, by to wszystko naprawić…”
– Ewakuowaliśmy się… w kapsułach ratunkowych?
– Terrańskie tchórze z Kusanagiego strzeliły do twojej kapsuły. – Saedii uśmiecha się szyderczo, błyska jeden z jej zaostrzonych kłów. – Ja jednak byłam już wtedy na pokładzie Shika’ari. Nasz system obrony przechwycił pocisk, zanim trafił w ciebie. Wybuch nastąpił jednak na tyle blisko, że uszkodził twoją kapsułę, zniszczył system podtrzymywania życia. Niewiele brakowało, żebyś umarł, zanim cię odzyskaliśmy.
Unosi czarną, ostro zarysowaną brew.
– Niemniej odzyskaliśmy cię.
Patrzę w jej obwiedzione czarną kreską oczy, których ciemnofioletowe tęczówki zmieniły się w szare. Ma ostre rysy, idealnie symetryczną twarz, zimną i władczą.
– Uratowałaś mi życie.
Odpowiada skinieniem głowy.
– Tak jak ty uratowałeś moje.
Wyczuwam wtedy dotyk jej myśli. Niepewny, jakby chciała się upewnić, że wszystko, czego doświadczyliśmy w celi i na pokładzie Kusanagiego, wydarzyło się naprawdę. Świadomość, że w moich żyłach płynie syldrańska krew, tkwi jak odłamek lodu w moim umyśle. Myśli o matce Wędrowczyni, o której mój ojciec nigdy mi nie powiedział, kłębią się jak dym.
Przypominam sobie inne fakty, którymi się podzieliliśmy. Jej własne pochodzenie, imię jej ojca. Kłamstwo, które usłyszałem od jej brata. Jednak zanim zdążę za bardzo się wściec na wspomnienie o zdradzie przyjaciela, myśli o Kalu przypominają mi o Auri, a potem o Scarlett i…
– Ziemia – syczę, siadając. – Nieugięci walczą z Ziemią.
– Tak.
– Musimy ich powstrzymać! Wojna w Galaktyce to właśnie to, czego chce Ra’haam!
Saedii wzrusza ramionami, zaciska czarne usta.
– Wobec tego los ci sprzyja.
– No dobrze, gdzie, u diabła, jesteśmy? – Wstaję z łóżka, w głowie mi się kręci. – Musimy…
Saedii również wstaje. Jest tak wysoka, że stoimy prawie oko w oko. Kładzie rękę na mojej piersi i powstrzymuje mnie. Czuję zapach jej włosów – aromat wyprawionej skóry, kwiatów lias, wymieszany ze szczyptą krwi. Przypominam sobie, jak przycisnęła usta do mojego policzka na pożegnanie. Wyraz jej oczu, jej głos w moim umyśle, gdy osłaniałem jej ucieczkę.
Masz odwagę, Tylerze Jones. Twoja krew jest prawdziwa.
– Wycofujemy się ze względów taktycznych – mówi Saedii. – Walka z Kusanagim wiele nas kosztowała. Tylko Shika’ari i drugi z naszych krążowników przetrwały. Oba są poważnie uszkodzone.
– Muszę skontaktować się z moimi ludźmi w dowództwie Legionu Aurory – upieram się. – Z admirałem Adamsem i nadkomendantką klanów de Stoy. Los całej Galaktyki…
– Powinieneś martwić się własnym losem, Terraninie, a nie Galaktyki. – Jej palce na mojej piersi naciskają nieco mocniej. – W końcu w tej chwili jesteś moim jeńcem. A twoi ludzie nie okazali mi zbyt wiele gościnności, kiedy znajdowałam się pod ich pieczą. Cały mój sztab uważa, że powinnam była pozwolić ci umrzeć w kapsule.
Powracam myślami do ostatnich minut mojej ucieczki. Konfrontacja w pobliżu kapsuł. Oczy, kiedyś brązowe, a teraz niebieskie, wwiercające się we mnie spojrzenie. Umysł mojego wroga, głos przyjaciółki błagającej, bym został.
„Tyler, nie odchodź…”.
Cat…
„Kocham cię, Tylerze”.
Saedii patrzy mi w oczy pytająco. Nadal trzyma rękę na mojej piersi. Czuję ciepło jej skóry przesączające się przez terrański mundur, który ukradłem. Ona miała czas, żeby się ponownie przebrać w barwy Nieugiętych: wyraziste czarne linie, pod nimi jeszcze bardziej wyraziste kształty. Nadal mógłbym przypomnieć sobie, jak wyglądała w samej bieliźnie w schowku, gdybym zechciał, ale rozpaczliwie staram się o tym nie myśleć, bo najwyraźniej ci, którzy mają krew Wędrowców, potrafią słyszeć swoje myśli, a ostatnie, o czym powinienem teraz myśleć, to…
– Co się stało z Kusanagim? – pytam.
– Wycofał się poważnie uszkodzony. – Saedii przechyla głowę. – Co cię to obchodzi?
– Na tym statku byli Terranie – odpowiadam. – Moi ludzie.
– To nimi się przejmujesz? Czy swoją ukochaną?
„Tyler, nie odchodź…”.
– Cat nie jest moją…
– Była.
Kiwam głową, przełykając ślinę.
– Ale to już nie jest Cat.
– Hmm.
Saedii przysuwa się bardziej, kołysze się jak wąż, obserwując mnie przez firankę czarnych długich rzęs. Mogę to wyczuć w niej, gdybym spróbował – podniecenie walką, z której dopiero co uciekliśmy, zapachem krwi, dymu i ognia. Sprawia wręcz wrażenie… pijanej tym doznaniem. Wiem, że jest teraz mnóstwo dużo ważniejszych rzeczy, ale część mnie nie potrafi zignorować faktu, jaka jest piękna. Przypominam sobie, jak wyglądała, gdy walczyliśmy ramię w ramię, płomień w jej oczach, dudnienie krwi w moich żyłach.
Saedii przyciska palce do mojej piersi.
– My, Zbrojni, mamy takie powiedzenie, Tylerze Jones. Anai la’to. A’le sénu.
– Nie mówię po syldrańsku. – Krzywię się, gdy jej paznokcie, długie i czarne, przyciskają się mocno do mojej skóry. – A to boli.
– Żyj dzisiaj – tłumaczy. – Jutro umrzemy. – Przesuwa paznokciami po mojej piersi, zaczepiając nimi o materiał. – My, którzy narodziliśmy się na wojny, uczymy się nie marnować czasu na rzeczy trywialne. Pustka wie, kiedy skończy się nasz czas.
Kiwam głową, myśląc o wszystkim, tylko nie o jej ciele przyciskającym się teraz do mojego.
– My też mamy takie powiedzenie. Carpe diem. Chwytaj dzień.
Saedii wykrzywia czarne usta w uśmiechu.
– Nasze jest lepsze.
Krzywię się, gdy jej paznokcie wbijają się mocniej w moją skórę.
– Przestań.
– Zmuś mnie.
– Nie żartuję – warczę, odpychając ją.
Kiedy jej dotykam, ona porusza się i w okamgnieniu łapie mnie za nadgarstek.
Prawie krzyczę z powodu nagłego bólu w ramieniu, zapominam o dudnieniu w głowie, kiedy próbuje założyć mi dźwignię. Wyrywam się i cofam, unosząc ręce.
– Saedii, co, u diabła…?
Ona jednak zbliża się, zanim skończę mówić. Jej uśmiech zamienia się w szyderczy grymas, gdy markuje cios w moją twarz. Niemal szybciej, niż jestem w stanie to zobaczyć, łapie mnie za ramiona i unosi kolana, celując między moje nogi.
Na całe moje szczęście, Saedii wykonała ten manewr już kilka razy. Pewnie, moje klejnoty nie czuły wtedy, że mają szczęście, ale cóż, człowiek żyje, człowiek się uczy. Pamięć mięśniowa robi swoje i odruchowo blokuję jej atak.
– Oszalałaś? – pytam ostro.
Bierze zamach pięścią, żeby mnie uderzyć, ale ja przenoszę ciężar z nogi na nogę i obracam się w bok. Pozwalam, żeby załatwił ją jej własny pęd, uderzam ją w plecy i Saedii wpada na ścianę. Obraca się wściekła.
Kopie mnie w splot słoneczny. Koziołkuję przez med-koję, uderzam o podłogę. Stękam, gdy na mojej piersi ląduje coś ciężkiego.
Saedii siedzi na mnie okrakiem, przyszpilając mi ręce do połogi. Jej warkocze opadają czarną zasłoną wokół twarzy, kiedy pochyla się, oddychając chrapliwie. Widzę fioletową plamę na jej bladej skórze i ze zgrozą orientuję się, że rozkwasiła sobie usta.
– Och, na oddech Stwórcy, przepraszam…
Słowa zamierają mi na wargach, kiedy bez żadnego ostrzeżenia miażdży je własnymi ustami.
Jakieś tysiąc myśli przebiega mi przez czaszkę jednocześnie. Przypominam sobie, że to jest dziewczyna, która dla zabawy nosi na szyi odcięte kciuki byłych zalotników. Urodzona wojowniczka, wychowana dla rozlewu krwi, córka samego Gwiazdobójcy. Przypominam sobie, że Nieugięci toczą wojnę z Ziemią i teoretycznie jestem tu jeńcem, że Saedii mnie więzi i jest moim wrogiem. Na zewnątrz toczy się wojna na galaktyczną skalę, a ja leżę, mając na sobie dwa metry syldrańskiej księżniczki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki