Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
42 osoby interesują się tą książką
Wampirze cesarstwo to pierwszy tom niewiarygodnej nowej serii dark fantasy Jaya Kristoffa, autora bestsellerów z listy „New York Timesa”.
Ze świętego kielicha blask święty się sączy.
Ład na świecie wyjdzie spod wiernego ręki, a przed obliczem męczeńskiej siódemki szary człowiek noc bezkresną zakończy.
Od ostatniego wschodu słońca upłynęło dwadzieścia siedem długich lat. Niemal trzy dekady temu wampiry wypowiedziały ludziom wojnę, by zbudować swoje wieczne cesarstwo na zgliszczach naszego. W morzu ciemności tlą się dziś tylko nieliczne iskierki światła.
Gabriel de León jest srebroświętym, członkiem świętego bractwa, które przysięgło bronić cesarstwa i Kościoła przed istotami nocy. Ale kiedy zabrakło światła dziennego, nawet Srebrny Zakon nie był w stanie powstrzymać naporu bestii. Teraz został tylko Gabriel.
Uwięziony przez potwory, które poprzysiągł zniszczyć, Ostatni Srebroświęty zostaje zmuszony do opowiedzenia dziejów swojego życia, historii legendarnych bitew i zakazanej miłości, utraconej wiary i nawiązanych przyjaźni, Wojen Krwi, Wiecznotrwałego Króla i pogoni za ostatnią nadzieją ludzkości: Świętym Graalem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1033
Nie pytaj mnie, czy Bóg istnieje. Zapytaj, dlaczego jest takim fiutem.
Nawet największy głupiec nie może zaprzeczyć istnieniu zła. Stale żyjemy w jego cieniu. Najlepsi z nas wznoszą się ponad nie, najgorsi chłoną je całym sobą, ale wszyscy, przez całe życie, brodzimy w nim po pas. Klątwy i błogosławieństwa doświadczają po równi okrutnych i sprawiedliwych. Na każdą spełnioną modlitwę przypada dziesięć tysięcy niewysłuchanych. Święci cierpią razem z grzesznikami i tak samo jak oni padają łupem potworów wyplutych z samych trzewi piekła.
Jeżeli jednak istnieje piekło, czy nie musi istnieć także i niebo?
A skoro istnieje niebo, to czemu nie mielibyśmy zadawać mu pytania: dlaczego?
Bo jeśli Wszechmogący chce unicestwić całe to zło, ale z jakiegoś powodu nie jest w stanie tego zrobić, to wcale nie jest taki wszechmogący, jak wmawiają nam kapłani. Jeżeli jest zarówno chętny, jak i zdolny do położenia kresu tym nikczemnościom i okrucieństwu, to jak to w ogóle możliwe, że zło istnieje? A jeśli nie zamierza i nie może nic w tej sprawie robić, to nie jest żadnym bogiem.
Pozostaje zatem tylko jedna możliwość: może powstrzymać zło, ale zwyczajnie nie chce tego zrobić.
Dzieci porwane z objęć rodziców. Bezkresne równiny usiane bezimiennymi grobami. Bezśmiertni Umarli polujący na nas w blasku sczerniałego słońca.
Jesteśmy zwierzyną, mon ami.
Jesteśmy pożywieniem.
A ten złamas palcem nie kiwnął, żeby to zmienić.
Mógł coś zrobić.
Ale nie zrobił.
Zastanawiasz się czasem, czym mu zawiniliśmy, że tak nas nienawidzi?
Zmierzch
Był dwudziesty siódmy rok bezdnia w państwie Wiecznotrwałego Króla, którego zabójca czekał na śmierć.
Stał przy wąskim oknie, niecierpliwie wyczekując swojego końca. Wytatuowane dłonie splótł za plecami, poplamione zakrzepłą krwią i popiołem jasnym jak światło gwiazd. Pomieszczenie, w którym się znajdował, mieściło się na wysokiej kondygnacji samotnej wieży owiewanej bezsennym górskim wiatrem. Drzwi – masywne, wzmacniane żelazem – były zamknięte solidnie jak wrota skarbca. Zabójca patrzył, jak słońce udaje się na niezasłużony odpoczynek, i zastanawiał się, jak smakuje piekło.
Brukowany dziedziniec w dole obiecywał krótki lot w ciemność bez snów, okno było jednak zbyt wąskie, żeby się przez nie przecisnąć, a więzienni strażnicy nie zostawili mu wiele poza tym: ot, trochę słomy, żeby mógł się położyć, kubeł do srania oraz widok na delikatny, kruchy zachód słońca będący torturą w oczekiwaniu na właściwe tortury. Miał na sobie gruby płaszcz, znoszone buty i skórzane spodnie ze śladami długich wędrówek i sadzy. Pot wystąpił na jego jasnej skórze, mimo że oddech buchał mu parą z ust, a w kominku za jego plecami nie płonął ogień. Zimnokrwiści nie ryzykowali zapalania ognia nawet w więziennych celach.
Wkrótce po niego przyjdą.
Dookoła niego château powoli budził się do życia. Potwory wstawały z łóż wyściełanych zimną ziemią i nakładały maski, w których mogły udawać, że blisko im do ludzi. Powietrze gęstniało od łopotu nietoperzych skrzydeł. Zakuci w ciemną stal niewolni żołnierze patrolowali blankowane mury; ich czarne płaszcze zdobił symbol dwóch wilków i dwóch księżyców. Zabójca skrzywił się na ich widok: ludzcy strażnicy, też coś. Żaden pies nie dałby się tak poniżyć.
Niebo było czarne jak grzech. Horyzont – czerwony jak usta damy jego serca, kiedy ostatni raz ją całował.
Powiódł kciukiem po wierzchu palców i po literach wytatuowanych poniżej knykci.
– Patience – wyszeptał.
– Mogę wejść?
Zabójca nie pozwolił sobie na nawet najmniejsze drgnienie, nie chciał sprawiać przyjemności zimnokrwistemu. Patrzył spokojnie przez okno na potrzaskane kości widocznych w oddali gór zwieńczonych czapami popielatego śniegu. Czuł na karku spojrzenie stwora, który tymczasem stanął za jego plecami. Wiedział, po co stwór przyszedł; wiedział, czego chce. Miał nadzieję, że śmierć przyjdzie szybko, ale w głębi serca wiedział, że stwór będzie się rozkoszował każdym jego krzykiem.
W końcu się odwrócił. Na widok stwora żar zapłonął mu w piersi: gniew, stary druh, bliski, wierny, mile widziany. Pomagał mu zapomnieć ból w żyłach, drętwotę blizn, wiek ciążący w kościach. Patrząc na stojącego przed nim potwora, znów poczuł się naprawdę młody. Skrzydła czystej, doskonałej nienawiści niosły go ku wieczności.
– Dobry wieczór, chevalier – przemówił zimnokrwisty.
Był ledwie chłopcem, kiedy umarł. Mógł mieć jakieś piętnaście, szesnaście lat, zachował hermafrodytyczną wiotkość sylwetki typową dla młodzieńca na skraju dorosłości, ale Bóg jeden wiedział, ile naprawdę ma lat. Ślad rumieńca na policzkach, duże ciemnobrązowe oczy obramowane złotymi lokami, jedno pasemko włosów artystycznie opadające na czoło. Skórę miał idealnie gładką i białą jak alabaster, usta za to obrzydliwie czerwone. Miał też zaróżowione białka oczu. Musiał się niedawno pożywiać.
Gdyby zabójca nie znał prawdy, mógłby powiedzieć, że stwór wygląda prawie jak żywy.
Był odziany w surdut z ciemnego aksamitu haftowany w złote zawijasy. Na ramiona zarzucił pelerynę z kruczych piór, której postawiony kołnierz przywodził na myśl rząd połyskliwych czarnych kling. Na piersi miał wyszyte godło swojego rodu: dwa wilki wspięte na tle dwóch księżyców. Ciemne spodnie, jedwabny halsztuk i wyglansowane buty dopełniały wizerunku. Potwór w przebraniu arystokraty.
Stał na środku celi, mimo że drzwi pozostały zamknięte na cztery spusty. W białych jak kość dłoniach ściskał grubą księgę. Głos miał słodki jak kołysanka.
– Jestem markiz Jean-François z Krwi Chastain, nadworny historyk Jej Wysokości Margot Chastain, Pierwszej i Ostatniej Tego Imienia, Bezśmiertnej Cesarzowej Wilków i Ludzi.
Zabójca nie odpowiedział.
– A ty jesteś Gabriel de León, Ostatni Srebroświęty.
Zabójca nazwany Gabrielem nadal nie wydał żadnego dźwięku. Oczy stwora pałały w tej ciszy jak dwa płomyki świec. Powietrze wydawało się lepko-czarne, aksamitne. Przez chwilę Gabriel miał wrażenie, że stoi na skraju urwiska i przed upadkiem ocalić go może tylko zimny dotyk tych rubinowych warg na szyi. Skóra go mrowiła: odruchowa reakcja na tę wizję. Pragnienie, które przyciąga ćmę do ognia i ją spala.
– Mogę wejść? – powtórzył potwór.
– Już wszedłeś, zimnokrwisty – odparł Gabriel.
Stwór spuścił nieco wzrok i uśmiechnął się znacząco.
– Uprzejmość nakazuje zapytać, chevalier.
Pstryknął palcami i okute żelazem drzwi otworzyły się na oścież. Przez próg wśliznęła się śliczna niewolna w gorsecie i długiej czarnej sukni z tłoczonego aksamitu. Miała talię osy i ciemny koronkowy kanak na szyi. Długie rude włosy nosiła zaplecione w warkoczyki, które opadały jej wokół oczu jak łańcuszki z polerowanej miedzi. Wyglądała na trzydzieści kilka lat, mogłaby być rówieśniczką Gabriela, mogłaby też być i matką potwora, gdyby on był zwyczajnym chłopcem, a ona zwyczajną kobietą. Bez widocznego wysiłku wniosła do celi obity skórą fotel ważący tyle co ona sama i ze spuszczonym wzrokiem postawiła go obok zimnokrwistego.
Potwór nie spuszczał oka z Gabriela. Z wzajemnością.
Kobieta przyniosła drugi fotel, a następnie dębowy stolik. Fotel podstawiła Gabrielowi, stolik umieściła pośrodku i stanęła z boku z dłońmi splecionymi jak do modlitwy.
Gabriel dostrzegł teraz blizny na jej szyi, nie do końca zamaskowane kanakiem charakterystyczne ślady ukłuć. Przeszedł go dreszcz obrzydzenia. Przenosiła fotele, jakby nic nie ważyły, ale obecność zimnokrwistego niemal zapierała jej dech. Biała pierś ponad gorsetem falowała gwałtownie jak u panny młodej w noc poślubną.
– Merci – powiedział Jean-François z Krwi Chastain.
– Służę, mój panie – wymamrotała kobieta.
– Zostaw nas teraz samych, moja droga.
Spojrzała potworowi w oczy. Wolnym ruchem przesunęła palcami od piersi do mlecznobiałej krzywizny szyi i…
– Już niedługo – dodał zimnokrwisty.
Rozchyliła wargi. Na samą myśl o tym, co nastąpi, serce zabiło jej szybciej.
– Jak sobie życzysz, panie – wyszeptała.
Nie zaszczyciwszy Gabriela spojrzeniem, dygnęła i wymknęła się za drzwi. Zabójca i potwór zostali sami.
– Usiądziemy? – zapytał stwór.
– Wolę umrzeć na stojąco, jeżeli nie masz nic przeciwko temu – odparł Gabriel.
– Nie przyszedłem cię zabić.
– Czego w takim razie chcesz, zimnokrwisty?
Ciemność zaszeptała, potwór się poruszył, chociaż oko nie nadążyłoby za tym ruchem: w jednej chwili stał przy fotelu, w następnej już na nim siedział, strzepując wyimaginowany pyłek z brokatowej klapy surduta i kładąc księgę na kolanach. Była to z jego strony najskromniejsza z możliwych demonstracja siły, ostrzeżenie przed podejmowaniem wszelkich aktów rozpaczliwej odwagi. Ale Gabriel de León, który zabijał takie istoty, odkąd skończył szesnaście lat, sam umiał się zorientować, kiedy jest bez szans.
Był bezbronny, głodny i osaczony, miał za sobą trzy nieprzespane noce i pocił się obficie: naturalny skutek odstawienia. Usłyszał niosące się na wskroś lat echo głosu Szarorękiego i stukot okutych srebrem butów starego mistrza na brukowanym dziedzińcu San Michon.
Zasada pierwsza: umarły nie zabije Umarłego.
– Pewnie jesteś spragniony.
Zza pazuchy potwór wyjął kryształową butelkę. Przyćmione światło zalśniło na fasetach szkła. Gabriel zmrużył oczy.
– To zwykła woda, chevalier. Pij.
Gabriel znał reguły tej gry: życzliwy gest jako wstęp do kuszenia. Tylko że język miał jak papier ścierny i choć żadna woda nie mogła ugasić trawiącego go pragnienia, wyrwał butelkę z widmowo bladej dłoni potwora i wylał nieco płynu na dłoń: krystalicznie przejrzysty, bezwonny, bez śladu krwi.
Napił się, wysączył wodę do ostatniej kropli zażenowany odczuwaną ulgą. Jego ludzkiej cząstce ta woda smakowała słodziej niż wszelkie wina i kobiety, jakich kiedykolwiek kosztował.
– Proszę. – Spojrzenie zimnokrwistego było ostre jak potrzaskane szkło. – Usiądź.
Gabriel ani drgnął.
– Usiądź – powtórzył potwór z naciskiem.
Gabriel poczuł napór obcej woli, ciemne oczy bestii rosły i rosły, aż wypełniły całe jego pole widzenia. Było w nich coś słodkiego, jak zapach kwiatu wabiący trzmiela, jak smak nagich, młodych płatków, wilgotnych od porannej rosy. Krew ponownie wzburzyła się w żyłach Gabriela – a w jego głowie ponownie zabrzmiał głos Szarorękiego:
Zasada druga: Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje.
Dlatego nie ruszył się z miejsca. Stał dumnie wyprostowany, choć nogi miał jak z waty.
Na ustach potwora zaigrał cień uśmiechu. Smukłe palce odrzuciły kosmyk włosów opadający na te przeklęte czekoladowe oczy i zabębniły o okładkę trzymanej na kolanach księgi.
– Imponujące – przyznał potwór.
– Chciałbym móc powiedzieć to samo – odparował Gabriel.
– Ostrożnie, chevalier. Obyś nie uraził moich uczuć.
– „Umarli czują jak zwierzęta, wyglądają jak ludzie, umierają jak diabły”.
– Ach tak… – Zimnokrwisty się uśmiechnął. Błysnęły ostre jak brzytwa zęby. – Zasada czwarta.
Gabrielowi serce stanęło w gardle, gdy usiłował ukryć zaskoczenie.
– Oui. – Potwór pokiwał głową. – Znam reguły waszego zakonu. Tych, którzy nie czerpią nauk z przeszłości, w przyszłości czeka cierpienie. A jak się zapewne domyślasz, bezśmiertni są żywotnie zainteresowani przyszłymi nocami.
– Oddaj mi mój miecz, pijawko, to ci pokażę, jaki z ciebie bezśmiertny.
– Urocze. – Potwór z uwagą oglądał swoje długie paznokcie. – Groźba.
– Przysięga.
– „W obliczu Boga i Jego Siedmiorga Męczenników ślubuję: Niech ciemność pozna moje imię i rozpacza. Dopóki płonie, jestem ogniem. Dopóki krwawi, jestem ostrzem. Dopóki grzeszy, jestem świętym. I jestem srebrem”.
Gabriela ogarnęła fala łagodnej, trującej nostalgii. Zdawało się, że upłynęło całe jego życie, odkąd ostatni raz słyszał te słowa, rozbrzmiewające w kolorowym od witraży świetle San Michon. Modlitwa o przemoc i zemstę. Obietnica złożona bogu, który tak naprawdę nigdy nie słuchał. Ale usłyszeć te słowa w takim miejscu, z ust jednego z tych…
– Siadajże, na miłość Wszechmogącego. – Zimnokrwisty westchnął. – Zanim się przewrócisz.
Nacisk potwora nie ustawał, całe światło w celi skupiało się w jego oczach. Gabriel niemal słyszał jego szept, muśnięcie zębów na uchu, obietnicę snu po długiej wędrówce, zapowiedź zimnej wody, w której obmyje ręce z krwi, i ciepłej, cichej ciemności, w której zapomni kształt wszystkiego, co poświęcił i stracił.
Przypomniał sobie twarz swojej damy. Kolor jej warg, kiedy całował ją po raz ostatni.
Nie usiadł.
– Czego chcesz, zimnokrwisty?
Ostatnie tchnienie zachodu słońca ulotniło się z nieba, Gabriel poczuł na języku zapach dawno zeschłych liści. Chęć stała się trudna do przezwyciężenia, potrzeba deptała jej po piętach, pragnienie zimnymi palcami muskało kręgosłup, czarnymi skrzydłami wyrastało z ramion. Kiedy ostatnio palił? Dwa dni temu? Trzy?
Boże w niebiesiech, w tej chwili za dymka zabiłby własną matkę…
– Jak już wspomniałem, jestem cesarskim historykiem – odparł zimnokrwisty. – Kronikarzem rodu cesarzowej i strażnikiem jej biblioteki. Dzięki twoim czułym zabiegom Fabién Voss nie żyje. Odkąd inne Krwawe Dwory zaczęły się skłaniać do uznania zwierzchności mojej pani, skupiła się na przetrwaniu. Dlatego, zanim zginie Ostatni Srebroświęty i wszelka wiedza na temat waszego zakonu zostanie pogrzebana w anonimowym grobie, moja bladolica cesarzowa Margot w swojej nieskończonej łaskawości postanowiła dać ci przemówić. – Jean-François uśmiechnął się. Wargi miał poplamione winem. – Chce usłyszeć twoją historię, chevalier.
– Wasz rodzaj nieszczególnie rozumie ideę poczucia humoru, prawda? W noc waszej śmierci porzucacie je w pyle na poboczu drogi razem z tym, co uchodziło za waszą duszę.
– Dlaczego miałbym żartować, de León?
– Niektóre zwierzęta lubią bawić się zdobyczą.
– Gdyby mojej cesarzowej zależało na rozrywce, twoje krzyki byłoby słychać aż w Alethe.
– Urocze. – Gabriel z uwagą oglądał swoje połamane paznokcie. – Groźba.
Potwór skinął lekko głową.
– Touché.
– Po co miałbym marnować swoje ostatnie godziny na opowiadanie historii, która nikogo na tym świecie nie obchodzi? Jestem dla was nikim. Niczym.
– No już bez przesady. – Stwór uniósł brew. – Czarny Lew? Człowiek, który przeżył szkarłatne śniegi Augustin? Który spalił na popiół tysiąc Krewnych i przytknął Szaloną Klingę do gardła samego Wiecznotrwałego Króla? – Jean-François zacmokał z dezaprobatą jak nauczycielka na widok krnąbrnego ucznia. – Byłeś najwybitniejszym przedstawicielem zakonu; jesteś jedynym, który nadal żyje. Płaszcz skromności marnie leży na twoich szerokich ramionach, chevalier.
Gabriel słuchał, jak zimnokrwisty skrada się ku niemu wśród kłamstw i pochlebstw niczym wilk podążający błyszczącym krwawym tropem. Przez cały czas zadawał sobie pytanie, czego potwór naprawdę chce i dlaczego jeszcze go nie zabił. Aż w końcu…
– Chodzi o Graala – domyślił się.
Twarz potwora pozostała absolutnie nieruchoma, jak wykuta w marmurze, Gabriel miał jednak wrażenie, że w ciemnych oczach coś drgnęło.
– Graal został zniszczony – odparł stwór. – Dlaczego miałby nas dzisiaj interesować?
Gabriel przekrzywił głowę i wyrecytował:
Ze świętego kielicha blask święty się sączy.
Ład na świecie wyjdzie spod wiernego ręki,
a przed obliczem męczeńskiej siódemki
szary człowiek noc bezkresną zakończy.
Lodowaty śmiech poniósł się wśród nagich kamiennych ścian.
– Jestem kronikarzem, de León. Nie interesuje mnie mitologia, lecz historia. Zachowaj swoje prostackie przesądy dla bydła.
– Kłamiesz, zimnokrwisty. Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje. A jeżeli choć przez moment pomyślałeś, że mógłbym zdradzić…
Mówił coraz ciszej, aż w końcu zupełnie umilkł. Nie było widać, kiedy potwór się poruszył, ale w którymś momencie wyciągnął przed siebie rękę – a tam, pośrodku białego jak śnieg wnętrza dłoni, spoczywał szklany flakonik wypełniony rdzawym pyłem: jak sproszkowana czekolada przemieszana z okruchami płatków róży.
Oto i kuszenie, którego Gabriel się spodziewał.
– Prezent – oznajmił potwór i odkorkował flakonik.
Z miejsca, w którym stał, Gabriel wyraźnie poczuł zapach sproszkowanej krwi; intensywny, bogaty, miedziano-słodki. Przeszły go ciarki. Z westchnieniem rozchylił wargi.
Wiedział, o co im chodzi, wiedział, że po jednej skromnej próbce zapragnie więcej, a mimo to przemówił. Słyszał swój głos jakby z bardzo daleka. I gdyby upływ lat i krwi nie złamały mu serca dawno temu, to z pewnością pękłoby właśnie teraz.
– Straciłem swoją fajkę… w Charbourgu, kiedy…
Zimnokrwisty wyjął z kieszeni surduta piękną kościaną fajkę i położył ją razem z flakonem na stoliku. Spojrzał spode łba na Gabriela i wskazał wolny fotel.
– Siadaj.
I Gabriel w końcu – jakież to było żałosne! – usiadł.
– Częstuj się, chevalier.
Ani się obejrzał, już trzymał fajkę w dłoni i sypał do główki porcję lepkiego proszku. Cały się trząsł, omal nie upuścił bezcennego skarbu. Zimnokrwisty patrzył mu na ręce, na blizny, odciski i piękne tatuaże. Na wierzchu prawej dłoni widniał wieniec z czaszek, na wierzchu lewej pęk splecionych róż, na palcach poniżej knykci – litery układające się w słowo PATIENCE. Ciemny tusz z metalicznym połyskiem odcinał się od jasnej skóry.
Srebroświęty odrzucił znad oczu długi kosmyk ciemnych włosów i obmacał kieszenie płaszcza i spodni. Nic z tego oczywiście: zabrali mu krzesiwko.
– Potrzebuję ognia. Może być lampa.
– Potrzebujesz, powiadasz…
Z irytującą powolnością zimnokrwisty zetknął dłonie czubkami palców i przyłożył je do ust. W tej chwili na całym świecie nie było nikogo i niczego innego – tylko oni dwaj, zabójca i potwór, i fajka ciążąca Gabrielowi w dłoni jak nabita ołowiem.
– Porozmawiajmy o potrzebach, Srebroświęty. Nie jest ważne „dlaczego”, nie jest ważne „jak”. Moja cesarzowa życzy sobie usłyszeć twoją historię. Możemy więc siedzieć tutaj jak istoty cywilizowane, gdy ty oddasz się swojemu wstrętnemu małemu nałogowi, albo możemy się przenieść do lochów tego château, gdzie nawet diabły boją się zapuszczać. Tak czy inaczej, moja cesarzowa dostanie swoją opowieść. Nie wiemy tylko, czy mi ją wywzdychasz, czy wywrzeszczysz.
Był skończony. Przepadł w chwili, gdy sięgnął po fajkę.
Tęsknił za piekłem – i zarazem bał się do niego wrócić.
– Daj ognia, ty zimnokrwisty skurwielu.
Jean-François z Krwi Chastain ponownie pstryknął palcami. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem i do celi weszła ta sama niewolna co wcześniej, niosąc zapaloną lampę z wysokim szklanym kominkiem. Była widoczna wyłącznie jako sylwetka na tle światła: czarna sukienka, czarny gorset, czarny kanak. W tej chwili mogłaby być córką Gabriela, matką, żoną… Bez różnicy. Liczył się tylko płomień, który przyniosła.
Gabriel był napięty jak dwie cięciwy łuku i tylko na wpół świadomy dyskomfortu zimnokrwistego w obecności ognia. Ledwie słyszał jedwabisty syk jego oddechu prześlizgującego się po zębach. W tej chwili interesowały go tylko ten ogień i mroczna magya, której za chwilę doświadczy: krew – proszek – dym – błogość.
– Dawaj to tutaj – polecił. – Pośpiesz się.
Postawiła lampę na stole i pierwszy raz spojrzała mu w oczy. Jej jasnoniebieskie spojrzenie wyrażało więcej niż wszystkie słowa.
I ty uważasz mnie za niewolnicę? – zdawała się pytać.
Nie obchodziło go to. Nic a nic. Fachowo przyciął knot, żeby płomień osiągnął odpowiednią wysokość. W powietrzu zapachniało olejem. Od lampy biło ciepło, wyraźnie wyczuwalne w chłodnym wnętrzu wieży. Przytrzymał fajkę w idealnej odległości, żeby proszek przemienił się w parę. Poczuł mrowienie w brzuchu: zaczęło się – subtelna alchemia, mroczna chymija. Sproszkowana krew bulgotała, kolor przechodził w aromat, pachniało ostrokorzeniem i miedzią. Przycisnął usta do fajki z większą namiętnością, niż w przeszłości całował jakąkolwiek kochankę, a potem… Ach, słodki Boże w niebiesiech, potem się zaciągnął.
Oślepiający żar wypełnił mu płuca. Niebiańska burza zalała umysł. Wciągając krwawy opar do płuc, jednocześnie krystalizował się i rozpadał na kawałki, serce tłukło mu się o żebra jak ptak zamknięty w kościanej klatce, członek napierał na spodnie. Od ujrzenia oblicza Boga dzieliła go zaledwie jeszcze jedna porcja.
Spojrzał w oczy niewolnej i stwierdził, że widzi przed sobą anioła w ziemskiej powłoce. Chciał ją całować, pić z niej, umrzeć w niej, porwać ją w ramiona i muskać wargami jej skórę; zęby drgnęły mu w dziąsłach, czując obietnicę skrytą tuż pod łukiem jej żuchwy, jej puls jak uderzenia młota na języku, była taka żywa, tak bardzo żywa…
– Chevalier.
Otworzył oczy.
Klęczał obok stolika, w świetle lampy rzucał drżący cień. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło. Kobieta zniknęła, jakby nigdy nie istniała.
Słyszał wycie wichury na zewnątrz: jeden głos i dziesiątki szepczące sekrety po dachach, zawodzące przekleństwa pod okapami, szemrzące jego imię w koronach czarnych, nagich drzew. Mógłby zliczyć wszystkie źdźbła słomy na podłodze i każdy włosek stojący mu dęba, wyczuwał woń starego kurzu i świeżej śmierci, na podeszwach butów czuł wszystkie drogi, które przemierzył. Zmysły miał wyostrzone jak najlepsza klinga, złamana i zakrwawiona w jego tatuowanych dłoniach.
– Czy… – Pokręcił głową. Próbował chwytać słowa, jakby garściami nagarniał syrop. Białka oczu miał czerwone jak krew. Spojrzał na flakonik spoczywający znów na dłoni potwora. – Czyja to… krew?
– Mojej błogosławionej pani – odparł stwór. – Mojej mrocznej matki i bladolicej władczyni, Margot Chastain, Pierwszej i Ostatniej Tego Imienia, Bezśmiertnej Cesarzowej Wilków i Ludzi.
Gabriel wpatrywał się w płomień lampy z odrobiną tęsknej nienawiści w oczach. Biała jak czaszka ćma wypełzła z jakiegoś mrocznego zakamarka i furkotała teraz wokół światła. Białe jak porcelana palce zamknęły się na flakoniku i zakryły go przed jego wzrokiem.
– Nie dostaniesz ani kropli więcej, dopóki nie poznam twojej historii. Mów więc, mów, jakbyś mówił do dziecka. Przyjmij założenie, że ci, którzy będą ją czytać w przyszłości, całe stulecia od dzisiaj, nic nie wiedzą o tym miejscu. Albowiem słowa, które za chwilę przeleję na pergamin, przetrwają równie długo jak całe to nieśmiertelne cesarstwo. Ta kronika to jedyne uwiecznienie, na jakie możesz liczyć.
Zimnokrwisty wyjął spod peleryny drewnianą skrzyneczkę ozdobioną rzeźbionym motywem dwóch wilków, dwóch księżyców. Wyciągnął z niej długie pióro, tak samo czarne jak pióra okalające jego szyję. Na podłokietniku fotela postawił małą buteleczkę. Zanurzył pióro w atramencie i posłał Gabrielowi wyczekujące spojrzenie.
Gabriel odetchnął głęboko. Czuł jeszcze na ustach smak czerwonego dymu.
– Zaczynaj – powiedział wampir.
I tak oto w 651 roku cesarstwa elidaeńskiego objawił się straszliwy omen, słońce bowiem nadal wschodziło i zachodziło, ale dawało światło pozbawione prawdziwej jasności, jego promienie nie niosły ciepła i blasku, do jakiego przywykliśmy. I od czasu, kiedy ten ponury zwiastun zawładnął niebem, ludzie nie mogli uwolnić się ani od głodu, ani od wojny, ani od wszelkich innych nieszczęść wiodących ku śmierci.
Luis BettencourtDzieje Elidaenu
O jabłkach i jabłoniach
– Wszystko zaczęło się od króliczej nory – powiedział Gabriel.
Ostatni Srebroświęty wpatrywał się w migoczący płomień lampy, jakby widział tam twarze ludzi dawno zmarłych. Odrobina czerwonego dymu nadal plamiła powietrze, a on słyszał, jak każde włókno w knocie lampy trzaska do innej melodii. Lata, które upłynęły między tamtym czasem a obecnym, wydawały się raptem minutami w jego rozognionym hymnem krwi umyśle.
– Gdy spoglądam wstecz na tamte wydarzenia… – Westchnął. – Uderza mnie, jakie to zabawne. Wznosi się za mną stos popiołu tak wysoki, że mógłby dotknąć nieba. Płonące katedry, miasta obrócone w perzynę, groby przepełnione ciałami pobożnych i nikczemnych, a właśnie od tego wszystko się zaczęło. – Pokręcił głową ze zdumieniem. – Od zwykłej małej dziury w ziemi. Oczywiście ludzie inaczej to zapamiętają. Truwerzy będą śpiewać o Proroctwie, kapłani bełkotać o planie Wszechmogącego. Tyle że nie spotkałem jeszcze minstrela, który nie byłby kłamcą, ani świątobliwego męża, który nie byłby zwykłym kutasem.
– Podobno ty jesteś świętym mężem, srebroświęty – zauważył Jean-François.
Gabriel de León spojrzał w oczy potworowi i uśmiechnął się blado.
– Brakowało jeszcze dwóch godzin do zmierzchu, kiedy Bóg postanowił naszczać do mojej owsianki. Miejscowi zburzyli most na Keff, więc musiałem skręcić na południe do brodu w pobliżu Dhahaeth. To nieprzyjazna kraina, ale Sędzia…
– Chwileczkę, chevalier. – Markiz Jean-François z Krwi Chastain uniósł rękę, kładąc pióro między stronicami. – Tak być nie może.
Gabriel zamrugał zaskoczony.
– Nie?
– Nie – odpowiedział wampir. – Powiedziałem ci: to opowieść o tym, kim jesteś. Jak doszło do tego wszystkiego. Historie nie zaczynają się w połowie. Historie zaczynają się od początku.
– Chcesz usłyszeć o Graalu. Królicza nora to miejsce, w którym zaczyna się opowieść.
– Jak już powiedziałem, spisuję tę historię dla tych, którzy będą żyć długo po tym, jak ty zamienisz się w karmę dla robaków. Zacznij łagodnie. – Jean-François machnął smukłą dłonią. – Urodziłem się… Dorastałem…
– Urodziłem się w zapadłej dziurze zwanej Lorson. Wychowałem się jako syn kowala. Najstarszy z trójki dzieci. Nie byłem nikim nadzwyczajnym.
Wampir obrzucił go spojrzeniem od butów po czoło.
– Obaj dobrze wiemy, że to nie jest prawda.
– Jeśli idzie o to, co wiesz na mój temat, zimnokrwisty, to gdyby zebrać te ochłapy do kupy i wycisnąć do sucha, to prawie, prawie wypełniłyby pieprzony naparstek.
Stwór zwany Jeanem-François ziewnął w afektowany sposób.
– Wobec tego oświeć mnie. Twoi rodzice. Byli pobożnymi ludźmi?
Gabriel już otworzył usta, żeby go zganić, ale słowa uwięzły mu w gardle, kiedy spojrzał na książkę, którą Jean-François trzymał na kolanach. Zdał sobie sprawę, że zimnokrwisty nie tylko zapisuje każde jego słowo, ale także szkicuje; posługiwał się swoją nadnaturalną szybkością, żeby nakreślić kilka linii między każdym wdechem i wydechem. Gabriel widział, jak linie łączą się już w obraz – portret mężczyzny en trois quarts. Udręczone szare oczy. Szerokie ramiona i długie włosy, czarne jak serce nocy. Wyrazista szczęka obsypana delikatnym zarostem i obryzgana zaschniętą już krwią. Dwie blizny ciągnęły się pod jego prawym okiem, jedna długa, druga krótka, prawie jak strugi łez. To była twarz, którą Gabriel znał jak własną.
Bo to była jego własna twarz, rzecz jasna.
– Uderzające podobieństwo – powiedział.
– Merci – mruknął potwór.
– Portretujesz też inne pijawki? To musi być trudne po pewnym czasie, wciąż pamiętać, jak się wygląda, skoro nawet lustro nie chce się splugawić twoim obliczem.
– Marnujesz na mnie swój jad, chevalier. O ile można nazwać tę lurę jadem.
Gabriel zagapił się na wampira, przesuwając opuszkiem palca po wardze. Pod wpływem hymnu krwi, tego pobudzającego, pulsującego daru fajki, którą wypalił, każde doznanie zostało tysiąckrotnie zwielokrotnione. Moc stuleci w jego żyłach.
Czuł siłę, którą obdarzył go hymn krwi, odwagę, jaka idzie ręka w rękę z taką siłą; odwagę, która pozwoliła mu przejść przez piekło Augustin, przez iglice Charbourga i szeregi Bezkresnego Legionu. I chociaż Gabriel de León wiedział, że to wrażenie wkrótce minie, był teraz nieustraszony.
– Sprawię, że zaczniesz wrzeszczeć, pijawko. Spuszczę z ciebie krew jak z wieprza, upchnę twoje najlepsze kawałki do fajki na później i pokażę ci, ile naprawdę jest warta ta twoja nieśmiertelność. – Spojrzał w puste oczy potwora. – To było dostatecznie jadowite?
Uśmieszek wykrzywił usta Jeana-François.
– Rzeczywiście słyszałem, że jesteś człowiekiem skłonnym do gniewu.
– Ciekawe. Ja w ogóle o tobie nie słyszałem.
Uśmiech powoli stopniał. Minęła przeciągająca się chwila ciszy, zanim potwór znowu się odezwał.
– Twój ojciec. Kowal. Był pobożnym człowiekiem?
– Był beznadziejnym pijakiem, którego czarujący uśmiech sprawiał, że zakonnica gubiła dolne niewymowne, a pięści budziły zgrozę nawet wśród aniołów.
– Przychodzi mi na myśl powiedzenie o jabłkach i odległości, w jakiej spadają od jabłoni.
– Nie przypominam sobie, żebym pytał cię o opinię na mój temat, zimnokrwisty.
Potwór zamalowywał cienie wokół oczu Gabriela, gdy tak gawędzili.
– Opowiedz mi o nim. O człowieku, który wychował legendę. Jak się nazywał?
– Raphael.
– Zatem nazwano go na cześć aniołów, które się go bały. Tak samo jak ciebie.
– Nie mam wątpliwości co do tego, jak bardzo je to wkurzało.
– Dobrze się dogadywaliście?
– A czy ojcowie i synowie kiedykolwiek się dogadują? Dopiero kiedy sam staniesz się dorosłym człowiekiem, zaczynasz widzieć, kim naprawdę był mężczyzna, który cię wychowywał.
– Nie mam o tym najmniejszego pojęcia.
– To prawda. Nie jesteś człowiekiem.
Oczy martwego stwora zabłysły, gdy podniósł wzrok.
– Dzięki pochlebstwom daleko zajdziesz.
– Te dłonie białe jak lilie. Te złote loki. – Gabriel obrzucił spojrzeniem wampira, mrużąc oczy. – Z pochodzenia jesteś Elidaeńczykiem?
– Skoro tak mówisz – odpowiedział Jean-François.
Gabriel skinął głową.
– To, co powinieneś wiedzieć o mojej famille, wampirze, zanim przejdziemy do rzeczy, to fakt, że byliśmy Nordlundczykami. Wy, mieszkańcy wschodu, jesteście ładniutcy, to jedno jest pewne. A w Nordlundzie? Tamtejsi ludzie są gwałtowni. Wiatry znad Bożych Posłańców tną moją ojczyznę jak miecze. To nieokiełznana kraina. Brutalna. Przed pokojem zawartym w Augustin Nordlund najeżdżano częściej niż jakiekolwiek inne królestwo w historii cesarstwa. Słyszałeś legendę o Matteo i Elainie?
– Oczywiście – Jean-François skinął głową. – Nordlundzki książę-wojownik, który poślubił elidaeńską królową w czasach poprzedzających cesarstwo. Mówi, że Matteo kochał Elainę z siłą czterech zwykłych mężczyzn. A kiedy umarli, Wszechmogący umieścił ich pośród gwiazd na niebie, żeby mogli na zawsze pozostać razem.
– To jedna z wersji tej opowieści. – Gabriel się uśmiechnął. – A Matteo rzeczywiście zaciekle kochał Elainę, to jedno się zgadza. W Nordlundzie jednak opowiadamy inną historię. Widzisz, Elaina słynęła z urody pośród wszystkich pięciu królestw i pozostałe cztery trony wysłały książąt, żeby starali się o jej rękę. Pierwszego dnia książę z Talhostu zaproponował jej stado wspaniałych tundrowych kuców, sprytnych jak koty i białych jak śniegi jego ojczyzny. Drugiego dnia książę z Sūdhaemu przyniósł Elainie koronę z błyszczącego złotoszkła wydobywanego w jego ojczystych górach. Trzeciego dnia książę z Osswayu zaoferował jej statek zbudowany z bezcennego świętodrzewia, który przewiózłby ją przez Wiecznomorze. Niestety książę Matteo był biedny. Odkąd się urodził, na jego ojczyznę stale napadały Talhost, Sūdhaem i Ossway. Nie miał wierzchowców, złotoszkła ani świętodrzewia na podarki. Zamiast tego przysiągł Elainie, że będzie ją kochał z siłą czterech mężczyzn. I żeby tego dowieść, kiedy stanął przed jej tronem i obiecał swoje serce, złożył u jej stóp serca pozostałych zalotników. Książąt, którzy napadali na jego ojczyznę. Cztery serca, włącznie z własnym.
Wampir prychnął szyderczo.
– Chcesz więc powiedzieć, że wszyscy Nordlundczycy to zbrodniczy szaleńcy?
– Chcę powiedzieć, że jesteśmy ludźmi namiętnymi – odparł Gabriel. – Na dobre i na złe. Żeby poznać moją famille, żeby poznać mnie, musisz to wiedzieć. Nasze serca przemawiają głośniej niż głowy.
– Zatem twój ojciec… też był człowiekiem, którym targały namiętności?
– Oui. Tyle że nie było w tym krztyny czegokolwiek dobrego. Był chory do szpiku kości.
Srebroświęty pochylił się, opierając łokcie na kolanach. W celi panowała cisza, jeśli pominąć szybki zgrzyt pióra zimnokrwistego pracującego nad portretem i nieprzeliczony chór szeptów wiatru.
– Nie był tak wysoki jak ja, ale był zbudowany jak ceglany mur. Przez trzy lata służył jako zwiadowca w armii Philippe’a IV, zanim stary cesarz zmarł. Porwała go lawina śnieżna podczas kampanii na Pogórzu Osswayskim. Złamał nogę, która nigdy nie zrosła się, jak należy, więc zajął się kowalstwem. Pracował w twierdzy miejscowej baronii, gdzie poznał moją matkę, kruczowłosą piękność, dostojną i dumną. Nie mógł się w niej nie zakochać. Żaden mężczyzna nie potrafił się jej oprzeć. Córka samego barona. Demoiselle de León.
– Twoja matka nazywała się de León? Odniosłem wrażenie, że u was nazwisko otrzymuje się po ojcu. Kobiety porzucają swoje nazwisko, wychodząc za mąż.
– Moi rodzice nie byli małżeństwem, gdy mnie poczęli.
Wampir zasłonił usta smukłymi palcami.
– Skandal!
– Mój dziadek z pewnością tak myślał. Zażądał od córki, żeby się mnie pozbyła, kiedy tylko zaczęło być widać, że jest przy nadziei, ale mama odmówiła. Ojciec wyrzucił ją, przeklinając na wszelkie sposoby, jakie tylko przyszły mu na myśl. Ona jednak była jak skała, ta moja matka. Nikomu się nie kłaniała.
– Jak miała na imię?
– Auriél.
– Pięknie.
– Imię równie piękne jak ona sama. I ta uroda pozostała nieprzyćmiona nawet w takiej zapadłej dziurze jak Lorson. Ona i tata sprowadzili się tam, nie mając nic poza koszulą na grzbiecie. Urodziła mnie w wioskowym kościele, bo ich chata nie miała wtedy jeszcze dachu. Rok później urodziła się moja siostra, Amélie, a później moja najmłodsza siostrzyczka Celene. Rodzice byli już wtedy małżeństwem i moje siostry nosiły nazwisko ojca, Castia. Zapytałem ojca, czy też mógłbym nosić jego nazwisko, ale odmówił. To mi powinno dać wtedy do myślenia. To i sposób, w jaki mnie traktował.
Zapatrzony w dal Gabriel przesunął palcami po cienkiej bliźnie na podbródku.
– Robota tych pięści, których bały się anioły? – mruknął Jean-François.
Gabriel pokiwał głową.
– Jak już wspomniałem, Raphael Castia był porywczym człowiekiem, którym targały namiętności. I te namiętności nim rządziły. Mama była pobożną kobietą. Wychowała nas w Jednej Wierze, w głębokiej miłości do Wszechmogącego i Matki-Dziewicy. Jego miłość była zaś inna.
Trawiła go choroba. Teraz to wiem. Walczył na wojnie tylko trzy lata, ale nosił to w sobie przez resztę życia. Nigdy nie napotkał butelki, do której dna nie chciałby jak najszybciej się dostać. Ani ładnej dziewczyny, której by odmówił. Prawdę mówiąc, wszyscy woleliśmy jego zdrady. Kiedy wychodził się łajdaczyć, zwyczajnie znikał na dzień albo dwa. Kiedy jednak był w domu i pił… To było jak życie z beczką czarnego ignisu. Proch tylko czekał na iskierkę.
Złamał raz rękojeść siekiery na moich plecach, kiedy nie narąbałem dość drewna. Połamał mi żebra, kiedy zapomniałem przynieść wody ze studni. Nigdy nie tknął mamy, Amélie ani Celene. Ani razu. Ja jednak znałem jego pięści jak własne imię. I myślałem, że to miłość.
Dzień później ta sama stara śpiewka: mama się wściekała, tata przysięgał na Boga i wszystkich Siedmioro Męczenników, że się zmieni, i och, jak on się zmieniał. Przyrzekał, że odstawi butelkę, i przez pewien czas byliśmy szczęśliwi. Zabierał mnie na polowanie albo na ryby, uczył mnie fechtunku, którego sam nauczył się jako zwiadowca, tropienia, życia w dziczy. Pokazywał, jak sprawić, by wilgotne drewno się zapaliło. Jak chodzić bezszelestnie po suchych liściach. Jak wyszykować sidła, które nie zabiją zwierzyny. A nade wszystko uczył mnie o lodzie. Uczył mnie o śniegu. Jak spada. Jak zabija. Pukając w swoją złamaną nogę, uczył mnie prawd na temat śnieżycy, ślepoty śnieżnej, lawin. Spania pod gwiazdami w górach, jak mógłby to robić prawdziwy ojciec.
Ale to nigdy nie trwało zbyt długo.
„Wojna nie uczy cię, jak zostać zabójcą” – powiedział mi pewnego razu. „To tylko klucz, który otwiera drzwi. We krwi wszystkich mężczyzn kryje się bestia, Gabrielu. Możesz ją głodzić. Zamknąć w klatce. Przekląć. Ale ostatecznie albo zapłacisz to, co jej się należy, albo sama to z ciebie wyrwie”.
Pamiętam, jak siedziałem przy stole podczas moich ósmych świątek, a mama wycierała mi krew z twarzy. Uwielbiała mnie, ta moja matka, chociaż moje narodziny tak wiele ją kosztowały. To było dla mnie oczywiste jak ciepło słońca na mojej skórze. Zapytałem ją, dlaczego ojciec mnie nienawidzi, skoro ona potrafi mnie tak bardzo kochać. Spojrzała mi tamtego dnia w oczy i westchnęła z największych głębin serca.
„Wyglądasz jak on” – powiedziała. „Niech mi Bóg dopomoże, ale wyglądasz dokładnie tak jak on, Gabrielu”.
Ostatni Srebroświęty wyprostował nogi i zerknął na szkic wampira.
– Najzabawniejsze było to, że mój ojciec był barczysty i krępy, a ja już wtedy byłem wysoki. Jego skóra była ogorzała, a moja blada jak u ducha. Widziałem matkę w zarysie swoich ust, w szarości moich oczu, ale prawda była taka, że w niczym nie przypominałem ojca.
Zdjęła sygnet, jedyny skarb, jaki zabrała z domu ojca. Był srebrny, z herbem rodu de León: dwa lwy po bokach tarczy z dwoma skrzyżowanymi mieczami. Wsunęła mi go na palec i mocno uścisnęła mi dłoń.
„Krew lwów płynie w twoich żyłach” – powiedziała mi tamtego dnia. „A jeden dzień lwa jest wart dziesięciu tysięcy dni jagnięcia. Nigdy nie zapomnij, że jesteś moim synem. Pamiętaj jednak, że jest w tobie głód. Głód, przed którym musisz się strzec, mój słodki Gabrielu. Bo inaczej pożre cię w całości”.
– Sprawia wrażenie imponującej kobiety – odezwał się Jean-François.
– I taka była. Kroczyła po błotnistych uliczkach Lorson jak szlachetnie urodzona dama po złoconych korytarzach cesarskiego dworu. Chociaż urodziłem się z nieprawego łoża, powiedziała, żebym nosił swoje arystokratyczne nazwisko jak koronę. I żebym spluwał czystym jadem na każdego, kto będzie twierdził, że nie mam do tego prawa. Mama znała siebie, a w tym kryje się budząca zgrozę siła. Wynika z wiedzy, kim jesteś i do czego dokładnie jesteś zdolny. Pewnie większość ludzi nazwałaby to arogancją, ale większość ludzi to skończeni głupcy.
– Czy wasi kapłani nie nauczają z ambon o cnocie pokory? – zapytał Jean-François. – Nie obiecują, że pokorni odziedziczą ziemię?
– Przeżyłem trzydzieści pięć lat pod nazwiskiem, które dała mi matka, zimnokrwisty, i ani razu nie widziałem, by pokorni odziedziczyli coś poza ochłapami ze stołu silnych.
Gabriel spojrzał przez okno na góry. Na mrok, który osuwał się przed nimi na kolana jak grzesznik. Na zgrozę, która grasowała tam niepohamowana. Na drobniutkie iskierki człowieczeństwa migoczące na wygłodniałym wietrze, by wkrótce na zawsze zgasnąć.
– Poza tym, kto chciałby, kurwa, odziedziczyć taką ziemię?
Początek końca
Cisza zakradła się do pokoju w miękkich pantoflach. Gabriel patrzył zagubiony w myślach i wspomnieniach pieśni chóralnej, srebrodzwonków i czarnej tkaniny, która rozchylała się, by odsłonić gładkie, blade kształty, aż ciche pukanie pióra o stronę przerwało jego zadumę.
– Może powinniśmy zacząć od bezdnia – powiedział potwór. – Musiałeś być raptem dzieckiem, kiedy cień przesłonił słońce.
– Oui. Byłem małym chłopcem.
– Opowiedz mi o tym.
Gabriel wzruszył ramionami.
– To był dzień jak każdy inny. Pamiętam, że kilka nocy wcześniej obudziło mnie drżenie. Jakby ziemia poruszyła się we śnie. Jednak ten dzień był zupełnie zwyczajny. Pracowałem w kuźni z ojcem, kiedy się zaczęło. Cień wylał się na niebo jak melasa, zamieniając błyszczący lazur w ponurą szarość, a słońce pociemniało jak węgiel. Cała wioska zebrała się na placu i patrzyła, jak powietrze staje się chłodne, a światło dzienne przygasa. Oczywiście baliśmy się, że to czary. Magya faerie. Diabelskie sztuczki. Myśleliśmy jednak, że to minie, jak mija wszystko inne.
Możesz sobie wyobrazić, jaka zgroza nas ogarnęła, kiedy mijały tygodnie i miesiące, a ciemność nie ustępowała. Początkowo nazywaliśmy to różnymi imionami: Zaciemnieniem, Zasłoną, Pierwszą Apokalipsą. Jednak astrologowie i filozofowie na dworze cesarza Alexandre’a III nazwali to „bezdniem” i ostatecznie my też zaczęliśmy tak to nazywać. W czasie mszy père Louis nauczał z ambony, że potrzebujemy tylko wiary we Wszechmogącego, żeby to przetrwać. Trudno jednak wierzyć w światło Wszechmocnego, kiedy słońce świeci jak przygasająca świeczka, a wiosna jest równie mroźna jak środek zimy.
– Ile miałeś wtedy lat?
– Osiem. Prawie dziewięć.
– A kiedy zdałeś sobie sprawę, że my, Krewni, zaczęliśmy chodzić za dnia?
– Miałem trzynaście lat, kiedy zobaczyłem mojego pierwszego nieszczęśnika.
Historyk przechylił głowę.
– Wolimy określenie „brudnokrwisty”.
– Proszę o wybaczenie, wampirze. – Srebroświęty się uśmiechnął. – Ale czy w jakikolwiek sposób dałem ci, kurwa, do zrozumienia, że choćby odrobinę interesują mnie twoje preferencje?
Jean-François tylko na niego popatrzył. Gabriela znowu ogarnęło przemożne wrażenie, że potwór jest zbudowany z marmuru, nie z ciała. Wyczuwał mroczne promieniowanie woli wampira, zgrozę tego, czym naprawdę jest, kłamstwo, jakim było wywierane przez niego wrażenie – że jest piękny, młody, zmysłowy. Wszystkie te odczucia walczyły ze sobą w głowie Gabriela. W jakimś na poły mrocznym, oświetlonym zaledwie ogarkiem zakamarku jego umysłu siedziała świadomość tego, jak łatwo mogą go skrzywdzić. Jak szybko mogą rozproszyć iluzję, jakoby panował nad sytuacją.
Jednakże na tym właśnie polega problem z odebraniem człowiekowi wszystkiego, co ma, prawda?
Kiedy nie masz nic, nie masz już niczego do stracenia.
– Miałeś trzynaście lat – powiedział Jean-François.
– Kiedy zobaczyłem swojego pierwszego nieszczęśnika. – Gabriel pokiwał głową. – Minęło pięć lat od nastania bezdnia. Słońce było tylko czarną smugą za plamą nieba, kiedy świeciło najmocniej. Śnieg padał teraz szary zamiast białego i pachniał siarką. Głód ścinał ludzi jak kosa, straciliśmy przez te lata połowę wioski z powodu głodu i zimna. Wciąż byłem chłopcem, ale już widziałem więcej trupów, niż potrafiłbym zliczyć. W samo południe było ciemno jak o zmierzchu, a zmierzchy stały się mroczne jak środek nocy. Na każdy posiłek jedliśmy grzyby i pierdolone kartofle i nikt, ani kapłani, ani filozofowie, ani nawet szaleńcy, którzy piszą własnym gównem, nie potrafił wyjaśnić, ile jeszcze czasu musi to potrwać. Père Louis nauczał, że to próba naszej wiary. Byliśmy głupcami, bo mu wierzyliśmy.
A potem Amélie i Julieta zaginęły.
Gabriel urwał na chwilę zagubiony w wewnętrznym mroku. Echo śmiechu w jego głowie, ładny uśmiech i długie czarne włosy, oczy równie szare jak jego własne.
– Amélie? – zapytał Jean-François. – Julieta?
– Amélie była moją siostrą, środkowym dzieckiem, Celene była najmłodsza z naszej trójki, a ja najstarszy. Kochałem je obie, były mi równie drogie i bliskie jak moja słodka mama. Ami miała długie ciemne włosy i jasną skórę jak ja, ale pod względem temperamentu byliśmy jak świt i zmierzch. Oblizywała palec i rozcierała mi zmarszczkę między brwiami, tłumacząc, żebym się tak nie krzywił. Czasem widziałem, jak tańczy, jakby grała muzyka, którą tylko ona słyszy. Wieczorami, kiedy kładliśmy się spać z Celene, opowiadała nam historie. Ami najbardziej lubiła te przerażające. O występnych faerie, czarnoksięstwie i przeklętych księżniczkach.
Famille Juliety mieszkała po sąsiedzku. Ona sama miała dwanaście lat, tak jak Amélie. Obie straszliwie droczyły się ze mną, kiedy spędzaliśmy razem czas. Pewnego dnia zbieraliśmy sami w lesie białopąki, a ja uderzyłem się w palec u nogi i wezwałem imię Wszechmogącego nadaremno. Wtedy Julieta zagroziła, że powie père Louisowi o moim bluźnierstwie, chyba że ją pocałuję.
Oczywiście zaprotestowałem. Dziewczęta mnie wówczas przerażały. Z drugiej strony père Louis stawał na swojej ambonie w każde prièdi i wykrzykiwał o piekle i potępieniu, więc zwykły całus wydawał się lepszy od kary, jaka mnie czekała, gdyby Julieta powiedziała mu o moim grzechu.
Była wyższa ode mnie. Musiałem stanąć na palcach, żeby dosięgnąć. Pamiętam, że nosy nam trochę przeszkadzały, ale wreszcie przycisnąłem wargi do jej ust ciepłych jak dawno utracone słońce. Miękkich i wzdychających. Uśmiechnęła się potem do mnie. Powiedziała, że powinienem częściej bluźnić. To był mój pierwszy pocałunek, zimnokrwisty. Skradziony w umierającym lesie pod wpływem strachu przed Wszechmogącym.
Było późne lato, kiedy ta dwójka zaginęła. Zniknęła pewnego dnia, gdy zbieraliśmy kurki. Amélie często zdarzało się wracać później, niż zapowiedziała. Mama ostrzegała ją, żeby nie szła przez życie z głową w chmurach, ale moja siostra odpowiadała: „Przynajmniej tam czuję słońce”. Jednakże kiedy zapadł zmrok, wiedzieliśmy, że stało się coś złego.
Szukałem ich z mężczyznami z naszej wioski. Moja najmłodsza siostrzyczka Celene też poszła, była zacięta jak lwica i chociaż miała tylko jedenaście lat, nikt nie śmiał jej zabronić. Po tygodniu ojciec stracił głos od nawoływania. Mama nie jadła, nie spała. Nigdy nie znaleźliśmy ich ciał. Za to dziesięć dni później to one nas odnalazły.
Gabriel przesunął palcem po powiece, wyczuwając ruch każdej pojedynczej rzęsy na opuszce palca. Chłodny wiatr poruszył długimi włosami opadającymi mu na ramiona.
– Układałem właśnie opał potrzebny do kuźni razem z Celene, kiedy Amélie i Julieta wróciły do domu. Zimnokrwisty, który je zabił, wyrzucił ich ciała do bagna, gdy już zrobił swoje, więc były brudne od błota, miały przemoczone sukienki. Stały na ulicy przed naszą chatą, ze splecionymi dłońmi. Oczy Juliety stały się trupio białe, a te usta, które były ciepłe jak słońce, poczerniały. Ukazywały drobne, ostre ząbki, kiedy rozchyliła je, uśmiechając się do mnie.
Jej matka wybiegła z domu, płacząc z radości. Porwała córkę w ramiona i wychwalała Boga i wszystkich Siedmioro Męczenników za sprowadzenie jej z powrotem do domu. A Julieta rozerwała jej gardło na naszych oczach. Po prostu, kurwa… rozgryzła je jak dojrzały owoc. Ami też rzuciła się na ciało, skrobiąc rękami i sycząc głosem, który do niej nie należał. – Gabriel z trudem przełknął ślinę. – Nigdy nie zapomniałem odgłosu, jaki wydawała, gdy zaczęła pić.
Mężczyźni z wioski wiwatowali na cześć mojej odwagi po tym, co wydarzyło się następnie. A ja chciałbym powiedzieć, że właśnie odwagę czułem, gdy moja siostra zanurzyła twarz w kałuży, malując usta i policzki ciemną czerwienią. Kiedy jednak wspominam to teraz, wiem, co naprawdę sprawiło, że zostałem na miejscu, podczas gdy mała Celene uciekła z krzykiem.
– Miłość? – zapytał zimnokrwisty.
Ostatni Srebroświęty pokręcił głową, patrząc jak zaczarowany w płomień lampy.
– Nienawiść – odpowiedział w końcu. – Nienawiść do tego, czym stały się moja siostra i Julieta. Do tego, co je tak przemieniło. A przede wszystkim nienawiść na myśl, że właśnie w taki sposób zapamiętam te dziewczęta. Nie będę wspominał skradzionego pocałunku Juliety pod umierającymi drzewami. Nie będę pamiętał Amélie, jak opowiadała nam wieczorne historyjki. Tylko to właśnie: dwie dziewczyny na czworakach chłepczące krew z błota jak zdychające z głodu psy. Nienawiść to było wszystko, co znałem w tamtej chwili; jej moc i wszystkie obietnice, jakie ze sobą niosła. Zakorzeniła się we mnie tamtego zimnego letniego dnia i prawdę mówiąc, wątpię, żeby kiedykolwiek mnie opuściła.
Jean-François spojrzał na ćmę, która wciąż na próżno uderzała skrzydłami o szkło lampy.
– Nadmiar nienawiści spali człowieka na popiół, chevalier.
– Oui, ale przynajmniej ogrzeje go przed śmiercią. – Ostatni Srebroświęty spojrzał na wytatuowane dłonie, zaciskając palce. – Nie potrafiłem skrzywdzić siostry. Nawet wtedy ją kochałem. Dlatego podniosłem siekierę i uderzyłem prosto w szyję Juliety. Cios był dostatecznie silny. Miałem dopiero trzynaście lat, a nawet dorosły mężczyzna namęczy się, ścinając głowę człowiekowi, nie wspominając już o głowie zimnokrwistego. Stwór, którym była Julieta, padł w błoto, łapiąc za siekierę wbitą w czaszkę. Amélie uniosła głowę, krwawa ślina ściekała jej po podbródku. Spojrzałem jej w oczy i to było jak spojrzenie w twarz piekła. Nie w ogień i siarkę, którą obiecywał nam z ambony père Louis, ale w… pustkę.
W pierdoloną nicość.
Moja siostra otworzyła usta i zobaczyłem długie i błyszczące jak noże zęby. I dziewczyna, która każdego wieczoru przed snem opowiadała mi bajki, która tańczyła do muzyki, jaką tylko ona słyszała, wstała i mnie uderzyła.
Boże w niebiesiech, ależ była silna. Nic nie poczułem, dopóki nie runąłem w błoto. A potem usiadła mi na piersi i poczułem smród zgnilizny i świeżej krwi w jej oddechu, a gdy jej kły musnęły mi szyję, wiedziałem, że zaraz umrę. Spojrzałem w jej puste oczy i mimo nienawiści i strachu pragnąłem tego.
Cieszyłem się na to.
Jednakże coś wtedy się we mnie obudziło. Jak niedźwiedź, który budzi się głodny z zimowego snu. Gdy moja siostra otworzyła gnijące usta, złapałem ją za gardło. Boże, była dość silna, żeby zmiażdżyć kości na proszek, ale mimo to udało mi się ją odepchnąć. Kiedy drapała mnie po twarzy zakrwawionymi palcami, poczułem żar zalewający mi rękę, mrowiący na każdym calu skóry. Coś mrocznego. Coś głębokiego. I z wrzaskiem, od którego wnętrzności zamieniły mi się w wodę, Amélie cofnęła się, łapiąc się za bulgocącą skórę na gardle.
Czerwona para buchnęła jej ze skóry, jakby krew w żyłach dziewczyny się zagotowała. Czerwone łzy spłynęły po policzkach, gdy wrzasnęła. Do tego czasu krzyki Celene sprawiły, że cała wioska zbiegła się do nas. Silne ręce złapały Amélie i odrzuciły, kiedy wójt przyłożył pochodnię do jej sukienki. Amélie zapłonęła jak ognisko na Jednorodziny. Julieta czołgała się z moją siekierą wbitą w głowę, kiedy ją też podpalili. Dźwięk, jaki wydawała z siebie, płonąc… Boże, to było… bezbożne. Siedziałem w błocie z Celene, która przykucnęła obok, i patrzyliśmy, jak nasza siostra wiruje niczym żywa pochodnia. Ostatni makabryczny taniec. Ojciec musiał trzymać matkę, żeby nie rzuciła się w ogień. Jej krzyki były głośniejsze od krzyków Amélie.
Sprawdzali mi gardło tuzin razy, ale nie miałem nawet zadrapania. Celene uściskała mi rękę i zapytała, czy nic mi nie jest. Niektórzy ludzie patrzyli na mnie dziwnie, zastanawiając się, jakim cudem przeżyłem. A père Louis ogłosił, że to cud. Oznajmił, że Bóg oszczędził mnie dla wyższych celów.
Mimo to łajdak odmówił pochowania obu dziewczynek. „Umarły niewyspowiadane”, orzekł. Ich prochy zabrano na rozstaje dróg i rozsypano, żeby nigdy więcej nie były w stanie odnaleźć drogi do domu. Grób mojej siostry miał na zawsze pozostać pusty na niepoświęconej ziemi, a jej dusza została potępiona na wieki. Mimo wszystkich jego pochwał serdecznie znienawidziłem za to tego kutasa Louisa.
Czułem na sobie zapach popiołów Amélie przez wiele kolejnych dni. Śniłem o niej latami. Czasem Julieta przychodziła razem z nią. We dwie siadały na mnie i całowały mnie czarnymi, jakże czarnymi ustami. I chociaż nie miałem pojęcia, co mi się przydarzyło i jak, na Boga, przeżyłem, to jedno wiedziałem z absolutną i niezachwianą pewnością.
– Że Krewni naprawdę istnieją – domyślił się Jean-François.
– Nie. Myślę, że już wtedy w to wierzyliśmy w głębi serc, zimnokrwisty. Och, wypudrowani panowie z Augustin, Coste i Asheve uznaliby nas za zacofanych, ale w Lorson przy ogniu zawsze opowiadało się o wąpierzach, tancerzach zmierzchu, faerie i innych czarcich pomiotach. W nordlundzkich prowincjach potwory były równie prawdziwe jak Bóg i jego aniołowie. Tyle że dzwony kaplicy wybiły właśnie południe, kiedy Amélie i Julieta wróciły do domu. Dzień najwyraźniej w ogóle im nie przeszkadzał. Wszyscy wiedzieliśmy, co działa na zgubę Umarłych, jaka broń nas ocali: ogień, srebro, a przede wszystkim światło słoneczne.
Gabriel zamilkł na chwilę, zagubił się w myślach, szare oczy mu spochmurniały.
– Widzisz, to był bezdzień. Nawet wiele lat później w opactwie San Michon żaden srebroświęty nie potrafił wyjaśnić tego, co się stało. Opat Khalid twierdził, że wielka gwiazda spadła na wschodzie, daleko, za morzami, i jej ogień wzbił tak gęsty dym, że przesłonił słońce. Mistrz Szaroręki powiedział nam, że doszło do kolejnej wojny w niebie i Bóg zrzucił zbuntowane anioły z taką nienawiścią, że ziemia trysnęła w niebo i zawisła jak zasłona między jego królestwem i piekłem. Nikt jednak tak naprawdę nie wiedział, dlaczego welon przesłonił niebo. Nikt nie wiedział wtedy i możliwe, że nikt nie wie nawet teraz.
Wszyscy ludzie w wiosce wiedzieli, że nasze dni stały się niemal tak ciemne jak noc i że stworzenia nocy krążą teraz swobodnie podczas tych niby-dni. Stojąc na skrzyżowaniu dróg pod Lorson, kiedy rozrzucali prochy mojej siostry, trzymając za rękę Celene, gdy nasza matka wrzeszczała jak obłąkana, zrozumiałem. Myślę, że w głębi duszy wszyscy zrozumieliśmy.
– Co takiego? – dopytywał się Jean-François.
– Że to początek końca.
– Nie trać ducha, chevalier. Wszystkie rzeczy mają swój koniec.
Gabriel uniósł wzrok, a jego krwistoczerwone oczy zabłysły.
– Oui, wampirze. Jak najbardziej wszystkie.
Kolor pragnienia
– Co było potem? – zapytał Jean-François.
Gabriel wziął głęboki wdech.
– Mama nigdy się nie otrząsnęła po śmierci mojej siostry. Nigdy potem nie widziałem, żeby moi rodzice pocałowali się. Jakby duch Amélie zabił w końcu to, co jeszcze się między nimi uchowało. Smutek zamienił się w pretensję, a pretensja w gniew. Opiekowałem się Celene najlepiej, jak potrafiłem, ale wyrastała na diabła wcielonego, zawsze szukała kłopotów albo zwyczajnie sama je ściągała, jeśli nie mogła ich znaleźć. Żałoba okaleczyła mamę, którą wypełniły pustka i gniew. Ojciec szukał ucieczki w butelce, a jego pięści stały się jeszcze cięższe niż dotąd. Rozkwaszały usta i łamały palce.
Nie ma boleści większej od tej, której doświadczasz w pojedynkę. Nie ma nocy ciemniejszych niż te, które spędzasz samotnie. Można się jednak nauczyć żyć z każdym brzemieniem. Rany zabliźniają się tak grubo, że w końcu stają się zbroją. Czułem, że coś we mnie narasta, jak nasiono czekające w zimnej ziemi. Myślałem, że tak to jest, gdy chłopiec staje się mężczyzną. A tak naprawdę nie miałem, kurwa, pojęcia, czym się stawałem.
Mimo wszystko dorastałem. Byłem już słusznego wzrostu, a dzięki pracy w kuźni stałem się twardy jak stal. Zacząłem zauważać, że dziewczyny w wiosce zerkają na mnie jak to młode dziewczyny, szepcąc między sobą, gdy je mijałem. Nie wiedziałem jeszcze wtedy dlaczego, ale coś we mnie je przyciągało. Nauczyłem się, jak zamieniać szepty w uśmiechy, jak uśmiechy zamieniać w coś jeszcze słodszego. Już nie kradłem pocałunków, bo chętnie mi je dawano.
Podczas mojej piętnastej zimy zacząłem chodzić na schadzki z dziewczyną, która miała na imię Ilsa. Była córką wójta, siostrzenicą samego père Louisa. Okazało się, że potrafię być przebiegłym sukinsynem, jeśli zechcę. Zakradałem się nocą do domu wójta, wspinałem się po umierającym dębie za oknem Ilsy. Szeptałem do okna, ona zapraszała mnie do środka, a potem tonęliśmy w desperackich, łapczywych pocałunkach i tych pierwszych niezręcznych pieszczotach, które rozpalają krew w żyłach młodego mężczyzny.
Moja matka tego nie pochwalała. Rzadko się kłóciliśmy, ale w kwestii Ilsy… Boże Wszechmogący, darliśmy koty, aż się niebo trzęsło. Ostrzegała mnie przed tą dziewczyną raz za razem. Pewnego wieczoru siedzieliśmy przy stole, tata cichutko topił się w wódce, a Celene dzióbała ziemniaczaną potrawkę, kiedy my z mamą wściekaliśmy się na siebie. Znowu ostrzegła mnie przed głodem, który w sobie noszę. Żebym uważał, bo pożre mnie całego.
Miałem jednak już dość lęków rodziców, że popełnię ten sam błąd, co oni. Rozwścieczony straciłem cierpliwość, wycelowałem w ojca palec i krzyknąłem:
– Nie jestem taki jak on! W niczym go nie przypominam!
Ojciec spojrzał na mnie wtedy, kiedyś przystojny, a teraz rozmiękły i rozmemłany od alkoholu.
– Do diabła, pewnie, że nie, ty bękarcie.
– Raphaelu! – krzyknęła matka. – Nie mów tak!
Spojrzał na nią z gorzkim, tajemniczym uśmieszkiem na ustach. Na tym sprawa mogłaby się skończyć, gdyby lew we mnie nie wściekł się tak, że nie chciał się uspokoić.
– Bogu dzięki, że jestem bękartem – odpowiedziałem. – Lepiej nie mieć ojca w ogóle niż mieć za ojca takiego nic niewartego śmiecia jak ty.
– Jestem nic niewart, hę? – Ojciec spiorunował mnie wzrokiem, podnosząc się. – Gdybyś tylko wiedział, jak dowiodłem swojej wartości, chłopcze. Piętnaście lat i nie powiedziałem ani jednego słowa, wychowując grzech, jakim jesteś.
– Jeśli jestem grzechem, to jestem twoim grzechem. I tylko dlatego, że byłeś na tyle głupi, żeby spłodzić syna dziewczynie, której nie poślubiłeś, nie znaczy…
Nie powiedziałem niczego więcej. Jego pięść uderzyła jak podczas setek poprzednich wieczorów. Mama krzyczała, jak to zawsze ona. Jednakże tego wieczoru pięść ojca nie trafiła w cel. Zamiast tego zatrzymałem ją raptem kilka cali od mojej twarzy. Byłem wyższy od niego, ale on miał ręce grube jak żona piekarza. Powinien być w stanie opędzić się ode mnie jak od muchy. A jednak pchnąłem go do tyłu, a on wytrzeszczył oczy wstrząśnięty. Krew zaczęła mi dudnić w żyłach, gdy uderzył głową o palenisko, a potem zaczęła ryczeć w cieniach za moimi oczami. Kiedy upadł, widziałem, że rozciął głowę o półkę. Na rant polała się jasna i błyszcząca czerwień.
Krew.
Oczywiście widziałem już krew w swoim życiu. Rozmazaną na moich połamanych palcach, na opuchniętej twarzy. Nigdy jednak nie zauważyłem, jaki żywy ma kolor, nie zwróciłem uwagi, że jej słony, żelazisty i kwietny aromat przyprawia o zawrót głowy, pomieszany teraz z pieśnią mojego walącego młotem serca. W gardle mi zaschło, język miałem jak ze starej wyprawionej skóry, żołądek zamienił się mi w rozwartą, bezdenną dziurę, gdy wyciągnąłem drżącą rękę ku rozlewającej się coraz szerzej kałuży.
– Gabe? – szepnęła Celene.
– Gabrielu! – krzyknęła mama.
I jak czar, który pryska, gdy zakracze wrona, to uczucie zniknęło. Ten ból. Ta wysuszona na pył tęsknota. Stałem na drżących nogach, patrząc mamie w oczy. Widziałem tam niewypowiedziane sekrety. Zgrozę, brzemię z każdym rokiem coraz cięższe.
– Co się ze mną dzieje, mamo?
Ona tylko pokręciła głową, klękając obok ojca.
– To jest w tobie, Gabrielu. Miałam nadzieję… Modliłam się do Boga, żeby tak nie było.
– Co jest we mnie?
Nic nie odpowiedziała, wpatrując się w cienie na podłodze.
– Matko, powiedz mi! Pomóż mi!
Spojrzała mi w oczy. Ta lwica, która mnie wychowała, która nauczyła mnie nosić moje nazwisko jak koronę. Spostrzegłem w niej wtedy desperację matki, która zrobi wszystko, żeby chronić swoje młode, gdy zda sobie sprawę, że zostało jej już tylko jedno, co może uczynić.
– Nie potrafię, kochanie, ale może znam kogoś, kto będzie potrafił.
Nie miałem pojęcia, o co jeszcze zapytać. Nie znałem odpowiedzi, której potrzebowałem. Mama nie chciała więcej ze mną rozmawiać, a Celene zaczęła płakać, więc jak zwykle zająłem się siostrą. Od tego wieczoru nic już nie było takie jak dotąd. Próbowałem porozmawiać z ojcem, niech mi Bóg dopomoże, nawet go przeprosiłem, ale on ani razu nawet na mnie nie spojrzał. Patrzyłem, jak wali w kowadło, jak ściska w pięści młot. Wielgachne i straszliwe były te jego ręce. Pamiętam, jak zamykały się wokół mnie, gdy byłem małym chłopcem, silne i ciepłe, kiedy pokazywał mi, jak zastawić sidła albo zamachnąć się mieczem. Pamiętam, jak zaciskały się w węzły i spadały niczym grad. Tworzył rzeczy, ten mój ojciec, i niszczył. Zdałem sobie sprawę, że może jedną z rzeczy, które zniszczył, byłem ja sam.
Jedynym azylem dla mnie były ramiona Ilsy. Uciekałem w nie tak często, jak się dało, zakradałem się o każdej porze i wchodziłem do niej przez okno. Spotykaliśmy się tam, gdzie słowa traciły na znaczeniu. Oboje zostaliśmy wychowani w Jednej Wierze i widmo grzechu zawsze nad nami wisiało. Jednakże nawet sam Bóg nie jest w stanie wejść między dziewczynę i chłopca, którzy naprawdę siebie pragną. Żadne pismo święte, król ani prawo na tym świecie nie mają takiej mocy.
Pewnej nocy byliśmy blisko. Tak blisko, że aż płonęliśmy. Jej koszula nocna leżała odrzucona na bok, moje spodnie były rozsznurowane, wargi mnie bolały od nacisku jej ust. Bliskość nagiego ciała dziewczyny przyprawiała mnie o zawrót głowy, a pożądanie było jak narastające we mnie pragnienie. Czułem zapach jej żądzy, napełniał mi płuca i sprawiał ból. Długie kasztanowe włosy Ilsy splątały się między moimi palcami, gdy czułem jej ruchliwy język obok swojego.
– Kochasz mnie? – szepnąłem.
– Kocham – odpowiedziała.
– Pragniesz mnie? – spytałem.
– Pragnę – westchnęła.
Przeturlaliśmy się na łóżku, jej oddech stał się szybszy, jej oczy nie widziały nikogo poza mną.
– Ale nie możemy, Gabrielu. Nie możemy.
– To żaden grzech – prosiłem, całując jej szyję. – Masz całe moje serce.
– A ty moje – szepnęła. – Ale to czas mojej krwi miesięcznej. Powinniśmy zaczekać.
Poczułem ciarki w brzuchu na te słowa. I chociaż odezwała się znowu, ja słyszałem tylko słowo „krew”. A potem zdałem sobie sprawę, że właśnie ten zapach, właśnie to pożądanie rozbrzmiewa we mnie ogłuszającym rykiem.
Nie potrafiłbym ci powiedzieć, dlaczego. Nie zastanawiałem się nad powodami w tamtej chwili. Powędrowałem jednak ustami niżej, po gładkich wzgórzach i dolinach jej ciała. Czułem szaleńcze bicie jej serca pod palcami, gdy wędrowałem dłońmi po jej kształtach. Zadygotała, gdy okrążyłem językiem jej pępek, zamruczała cicho w proteście, kiedy rozchyliłem jej nogi i wsunęła palce w moje włosy. A potem pochyliłem się między jej uda i przycisnąłem do niej usta, czując, jak drży. Cząstka mnie była wtedy raptem piętnastoletnim chłopakiem, nerwowym jak wiosenne jagnię, który tylko prosi, żeby mu pozwolić służyć, i pragnie tylko zadowolić. Za to resztę mnie, większość mnie, przepełniał głód mroczniejszy niż wszystko, co znałem.
Ilsa przycisnęła palce do ust, zaciskając uda wokół mojej głowy, a ja wsunąłem w nią język i posmakowałem. Boże, czułem ten smak i prawie oszalałem. Sól i żelazo. Jesień i rdza. Zalewały mi język i odpowiadały na wszystkie pytania, o jakich nigdy nawet nie pomyślałem, żeby je zadać. Bo odpowiedź na nie była taka sama.
Zawsze taka sama.
Krew.
Krew.
Odnalazłem pełnię, o jakiej nawet nie myślałem, że jest osiągalna. Znalazłem spokój, w jakiego istnienie nie wierzyłem. Czułem tę dziewczynę wijącą się w pościeli i szepczącą moje imię i chociaż chwilę wcześniej obiecałem jej swoje serce, to była niczym, niczym poza tym, co mogła mi dać, skarbem zamkniętym za drzwiami jedwabistej świątyni, przywołującym mnie bez słowa. Wyczułem poruszenie w dziąsłach, przesunąłem językiem po zębach i poczułem, że stają się ostre jak noże. Słyszałem puls w udach Ilsy przyciśniętych mocno do moich uszu, usiłowałem obrócić głowę, gdy zaprotestowała słabo. A potem, niech Bóg mi dopomoże, wbiłem w nią zęby, a ona wygięła plecy w łuk, napinając każdy mięsień i odchyliła głowę, przyciągając mnie mocniej, starając się nie krzyczeć.
Poznałem wtedy kolor pragnienia. To była czerwień.
Czym jestem? Co ja robię? Na Boga, co się ze mną dzieje? Można by się spodziewać, że takie myśli wypełniły mi głowę. Pytania, jakie zadałby sobie każdy zdrowy na umyśle człowiek. Ja jednak niczego takiego nie myślałem. Istniały tylko moje usta na skórze Ilsy i potok z przegryzionej żyły zalewający mi usta. Piłem jak wysuszony piasek pustyni rozległej na tysiąc lat. Piłem, jakby świat się kończył i tylko jeden ostatni haust mógł go uratować, mógł uratować mnie, nas wszystkich od wielkiego finału czekającego w ciemności. Nie potrafiłem przestać. Nie przestałem.
– Przestań…
Szept Ilsy przerwał bezgraniczny hymn w mojej głowie, chór naszych połączonych uderzeń serc. Jej serce słabło, biło kruche i delikatne jak u poranionego ptaka, a moje dudniło silne jak nigdy dotąd. Mimo to ta cząstka mnie, która kochała tę dziewczynę, zdała sobie sprawę, co robi reszta. W końcu oderwałem usta. Ze zgrozy zaparło mi dech w piersi.
– O Boże…
Krew. Na pościeli. Na jej udach i w moich ustach. A kiedy czar mojego pocałunku prysł, kiedy mroczne pożądanie, jakie ją ogarnęło, odpłynęło, Ilsa też zobaczyła, co zrobiłem. Zwierzęca cząstka jej istoty wygrała i chociaż uniosłem ręce, żeby ją uciszyć, otworzyła posiniałe usta i krzyknęła. To był krzyk dziewczyny, która zrozumiała, że nie ma już potwora pod łóżkiem. Że potwór jest w łóżku, razem z nią.
Usłyszałem czyjeś kroki, ktoś biegł. Ciche przekleństwo. Ilsa znowu krzyknęła, w jej oczach płonęła czysta zgroza. I ta sama zgroza ogarnęła mnie, zamieniając mi wnętrzności w wodę. Trwoga chłopca, który skrzywdził kogoś, kogo kocha; chłopca leżącego w łóżku z dziewczyną, której ojciec nadbiega właśnie korytarzem; chłopca, który obudził się z koszmaru i odkrył, że sam jest koszmarem.
Drzwi otworzyły się z impetem. Stanął w nich wójt w koszuli nocnej, ze sztyletem w ręce. Krzyknął:
– Dobry Boże Wszechmogący!
A ja zwlokłem się z zakrwawionego łóżka z rękami i podbródkiem zalanymi szkarłatem. Ilsa wciąż krzyczała, wójt ryknął i zamachnął się ostrzem. Wyrwał mi się słaby okrzyk, gdy poczułem ognistą linię na plecach, ale już uciekałem, poruszałem się tak szybko, że świat wokół mnie rozmazał się, wyskoczyłem przez okno w ciemność.
Wylądowałem boso w błocie, podciągnąłem spodnie, potykając się. Ręce miałem czerwone i lepkie. Słyszałem, że wioska się budzi, krzyki Ilsy niosły się ponad błotnistym placem, rozległ się tupot butów wartowników i małe światełka zapalały się w ciemności.
Byłem zagubiony i samotny i Bóg jeden wie, dokąd biegłem. Z okropnym zdumieniem zdałem sobie sprawę, że noc wokół mnie żyje, płonie jasno i pięknie tak jak kiedyś dzień. Nogi miałem jak ze stali, serce grzmiało mi w piersi, czułem się w każdym calu jak lew, którego imię nosiłem. W tamtej chwili byłem żywy i przestraszony jak nigdy w życiu, ale odzyskałem jasność myślenia na tyle, żeby zadawać sobie pytania: co się ze mną dzieje? Co zrobiłem? Czy Amélie przekazała mi cząstkę swojej klątwy? Czy też byłem czymś całkiem innym?
Zaczął padać śnieg. Słyszałem, że w kościele biją dzwony. A ja biegłem przed siebie ku jedynemu miejscu, w jakim mogłem znaleźć bezpieczeństwo. Do kogo ucieka młode, wampirze, gdy gonią je wilki? Do kogo woła żołnierz, wykrwawiając się na polu?
– Do matki – odpowiedział Jean-François.
– Do matki. – Gabriel pokiwał głową. – Próbowała mi coś powiedzieć tamtej nocy, kiedy powaliłem ojca. Tamtego wieczoru krew po raz pierwszy mnie wezwała. Wpadłem więc do chaty i zawołałem matkę. Wstała z łóżka. Moja siostrzyczka patrzyła na mnie wielkimi przestraszonymi oczami, widząc krew na moich rękach i twarzy. Ojciec warknął:
– Boże, coś ty zrobił, chłopcze?
Celene modliła się szeptem. Matka zaś objęła mnie i szepnęła:
– Nie obawiaj się, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
Ciężkie pięści załomotały do drzwi, rozległy się gniewne głosy. Rodzice spojrzeli po sobie, ale tata nawet nie drgnął. Z zaciśniętymi w cieniutką linie ustami moja lwica owinęła się szalem, wzięła mnie za zakrwawioną rękę i wyprowadziła z powrotem na zimno.
Czekało na nas pół wioski. Niektórzy trzymali lampy, żagwie albo ikony Odkupiciela. Wójt stał wśród nich, podobnie jak père Louis. Kapłan ściskał egzemplarz Testamentów, jakby to był miecz. Uniósł świętą księgę i wskazał mnie, chrypiąc z tym samym świątobliwym przekonaniem, z którym przeklął moją siostrę.
– Wynaturzenie!
Mama krzyknęła w proteście, ale nie było jej słychać w panującym wokół zgiełku. Drugi kowal, który podkuwał w wiosce konie, złapał mnie za rękę. Jednak krew, którą skradłem, dudniła gorąca i czerwona w pustce we mnie, więc odepchnąłem go i poleciał w powietrze jak wiązka słomy. Kolejni mężczyźni naparli, a ja walczyłem, czując, jak kości pękają i ciało rwie się w moich rękach. Rzucili się jednak na mnie całą chmarą, a kapłan ryczał:
– Powalcie go! W imię Boga!
– Jest jednym z nich! – Ktoś krzyknął.
– Przepadł jak jego siostra! – ryknął ktoś inny.
Mama zaczęła krzyczeć, Celene przeklinała i gdzieś pośród tumultu słyszałem, że mój ojciec też wrzeszczy, wołając, że jestem tylko chłopcem, zwykłym chłopcem. Czułem, jak tłum podnosi mnie z ziemi zakrwawionego i na wpół przytomnego, i pomyślałem wtedy o Amélie tańczącej i wyjącej, gdy płonęła. Zastanawiałem się, czy czeka mnie ten sam los. Spojrzałem w oczy père Louisowi, temu łajdakowi, który odmówił pochówku mojej siostrze, i moje usta wypełniła nienawiść.
– Ty pierdolony wiarołomny tchórzu! – warknąłem. – Modlę się, żebyś umierał z krzykiem!
Wystrzał rozdarł powietrze, huk pistoletu z zamkiem kołowym zadźwięczał mi w uszach. Ciżba zamarła, wszystkie spojrzenia skierowały się na postaci nadjeżdżające powoli błotnistą drogą.
Było ich dwóch, dosiadali białych wierzchowców jak anioły śmierci ze stronic Testamentów. Na przodzie jechał chudy jegomość, wymizerowany jak strach na wróble. Nosił gruby szynel z czarnej skóry. Trójgraniasty kapelusz miał naciągnięty mocno na oczy, kołnierz zasznurowany wysoko, na ustach i nosie. Jedyne, co widziałem, to pasmo włosów w kolorze słomy. I oczy. Tęczówki miał w najjaśniejszym odcieniu zieleni, ale białka tak przekrwione, że były właściwie czerwone. Wiózł płócienny wór przewieszony przez grzbiet krzepkiego tundrowego kuca. Kształt w worze przywodził na myśl człowieka. Na ramieniu jeźdźca siedział smukły, szaropióry i złotooki sokół.
Drugi jeździec był młodszy, bardziej barczysty, ale znowu prawie nie widziałem jego twarzy. Nosił się podobnie jak pierwszy, u pasa miał miecz w pochwie. Patrzył na tłum spod naciągniętego na czoło trójgraniastego kapelusza niebieskimi jak lód oczami.
Śnieg padał coraz mocniej, mróz przenikał moją nagą skórę. Jeźdźcy mieli małe myśliwskie latarnie przy siodłach, światło błyskało na marznących grubych płatkach spadających z nieba i srebrnych siedmiogwiazdach wyhaftowanych na ich piersiach.
Ojciec tymczasem przyniósł swój stary wojenny miecz, na co dzień wiszący na ścianie. Mamie zaparło dech w piersi, włosy wymknęły jej się z warkocza. Celene stała z zaciśniętymi pięściami, mój mały diabeł wcielony wyszedł naprzód, żeby bronić starszego brata, gdy kuce powoli zbliżały się do naszego domu. Wszyscy wyczuwaliśmy powagę chwili. Przyglądając się tym obcym przybyszom, zauważyłem, jak wspaniałe są ich wierzchowce i jak elegancki jest krój ich płaszczy, zwróciłem uwagę, że nić, którą wyhaftowano gwiazdy, nie jest po prostu srebrna w kolorze, ale została zrobiona z prawdziwego srebra. Przywódca schował pistolet do wewnętrznej kieszeni szynela i zawołał, przekrzykując pieśń mojego pulsu:
– Jestem frère Szaroręki, srebroświęty z San Michon. – Wskazał na mnie. – Przyjechałem po tego chłopca.
Jagnię na rzeź
Wiatr wył jak głodny wilk, śnieg przyklejał się do mojej zakrwawionej skóry. Spojrzałem na père Louisa i zobaczyłem, że jego oblicze spochmurniało.
– Monsieur, ten chłopak praktykuje czary i obmierzłe rytuały krwi. Jest zły. Jest przeklęty!
Gniewny pomruk poniósł się wśród zebranych. Jednakże mężczyzna zwany Szarorękim sięgnął za pazuchę i wyjął welinowy zwój. Zdobiła go cesarska pieczęć – jednorożec i pięć skrzyżowanych mieczy na stwardniałej plamie czerwonego wosku.