Aurora: Pożoga. Cykl Aurora. Tom 2 - Jay Kristoff, Amie Kaufman - ebook

Aurora: Pożoga. Cykl Aurora. Tom 2 ebook

Jay Kristoff, Kaufman Amie

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Międzygwiezdni bohaterowie wracają w drugiej odsłonie bestselleru New York Timesa: Cyklu Aurory.

Zacznijmy od złej wiadomości: starodawne zło – wiecie, standardowe zagrożenie gotowe pożreć wszelkie życie w całej Galaktyce – zostanie wkrótce uwolnione.

A dobra wiadomość? Drużyna 312 jest w gotowości i rusza na ratunek. Muszą tylko wcześniej zająć się pewnym drobiazgiem.

Szokujące odkrycie, napady na banki, tajemnicze dary, niestosownie obcisłe stroje i epicka kosmiczna bitwa zadecydują o losach najbardziej niezapomnianych bohaterów Legionu Aurory.

A być może też o losach całej Galaktyki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 509

Oceny
4,4 (226 ocen)
138
61
19
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pap3r_girl

Nie oderwiesz się od lektury

Niech mnie ktoś przytuli po tym zakończeniu. Urwana akcja... w chwili największego chaosu z wydarzeniami, wątkami i bohaterami. Moje serducho zostało zdeptane co najmniej pierdyliard razy. To było cholernie dobre, jak na młodzieżówkę.
20
bigagus

Z braku laku…

Raczej dla nastolatków. Taka bajowo-młodziencza wersja The Expanse.
10
Daxona

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze spędzony czas. Nieustająca akcja, odkrywanie nowych tajemnic i kilka chwil gdzie możemy się pośmiać i powzruszać. Każdy znajdzie coś dla siebie. Czuć momentami, że to mlodzieżówka ale dorosłego żądnego przygód czytelnika również zadowoli ;)
00
MadisLenis

Dobrze spędzony czas

Przyjemna kontynuacja, lecz odrobinę gorszy niż poprzedni tom. Kilka rzeczy mnie zaskoczyło, kilka zachwyciło. Cieszę się, że mogliśmy bliżej poznać bohaterów.
00
Angela1975

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna niesamowita, trzymająca w napięciu część. Polecam, nie pożałujecie !
00

Popularność




Co powinniście wiedzieć

Co powin­ni­ście wie­dzieć

►Tom 1: Aurora. Prze­bu­dze­nie

▼Obsada

Aurora Jie-Lin O’Mal­ley – Dziew­czyna spoza czasu. Ponad dwie­ście lat temu Aurora wyru­szyła z Terry razem z dzie­się­cioma tysią­cami innych kolo­ni­stów na Octa­vię III. Jej sta­tek, Had­field, zagi­nął w prze­strzeni mię­dzy wymia­rami zwa­nej Fałdą i został odna­le­ziony wieki póź­niej przez kadeta Legionu Aurory, Tylera Jonesa.

Aurora jako jedyna prze­żyła.

Po tym, jak została ura­to­wana, Aurora zaczęła mieć pro­ro­cze sny i prze­ja­wiać zdol­no­ści tele­ki­ne­tyczne. Ucieczka z dru­żyną 312, praw­dziwą zbie­ra­niną wyrzut­ków, dopro­wa­dza ją osta­tecz­nie z powro­tem na Octa­vię III. Odkrywa, że pla­neta, która miała stać się jej domem, jest tak naprawdę świa­tem-wylę­gar­nią dla Ra’haam, pra­daw­nej jedni, skła­da­ją­cej się z milio­nów zasy­mi­lo­wa­nych form życia, pogrą­żo­nej we śnie pod płasz­czem pla­nety.

Aurora odkrywa także, że jej moce to dar od tajem­ni­czej rasy zwa­nej Eshva­ren, która poko­nała Ra’haam wiele eonów temu. Wie­dząc, że ich sta­ro­dawny wróg pew­nego dnia znowu spró­buje pochło­nąć Galak­tykę, Eshva­renowie ukryli w Fał­dzie broń zdolną poko­nać Ra’haam i uru­cho­mili ciąg wyda­rzeń, żeby stwo­rzyć „Zapal­nik” do tej broni.

Aurora odkryła, że to ona jest tym Zapal­ni­kiem.

Auri jest drob­nej postury, ale nad­ra­bia to ani­mu­szem. Na­dal szuka swo­jego miej­sca w nowym cza­sie i w Galak­tyce, ale stoi murem za Legio­ni­stami Aurory, któ­rzy ją przy­gar­nęli.

Ma czarne krótko obcięte włosy i białe pasemko w grzywce; jest pół Irlandką i pół Chinką. Jej prawa tęczówka stała się biała i pło­nie jasno, gdy Aurora posłu­guje się swo­imi mocami.

Tyler Jones – Złoty Chło­pak. Tyler wstą­pił do Legionu Aurory, gdy miał trzy­na­ście lat, po śmierci ojca, Jeri­cho Jonesa. W Aka­de­mii przy­go­to­wy­wał się do roli Alfy; chciał poświę­cić swoje życie utrzy­my­wa­niu galak­tycz­nego pokoju i porządku. Jed­nak po ura­to­wa­niu Aurory w Fał­dzie został zmu­szony sta­nąć na czele grupki wyrzut­ków, nie­udacz­ni­ków i przy­pad­ków dys­cy­pli­nar­nych – dru­żyny 312 Legionu Aurory.

Odkąd Tyler i jego dru­żyna zostali schwy­tani przez Glo­balną Agen­cję Wywia­dow­czą na pokła­dzie sta­cji gór­ni­czej Sagan, byli zmu­szeni ucie­kać przed rzą­dem ter­rań­skim. Po wylą­do­wa­niu na obję­tej kwa­ran­tanną Octa­vii III Tyler i jego towa­rzy­sze odkry­wają sta­ro­żytny spi­sek, który zagraża wszyst­kim inte­li­gent­nym rasom w Galak­tyce. Wygląda na to, że tylko nie­udacz­nicy z dru­żyny 312 mogą powstrzy­mać zagro­że­nie.

Ty jest uro­dzo­nym przy­wódcą i genial­nym tak­ty­kiem, ale według jego sio­stry „nie roz­po­znałby dobrej zabawy, nawet gdyby naje­chała na jego pla­netę”. Jest tak pewny sie­bie, że wręcz aro­gancki, ale zwy­kle jego wiara w sie­bie nie jest bez­pod­stawna.

Ma nie­bie­skie oczy, potar­gane blond włosy i dołeczki, które mogą spo­wo­do­wać eks­plo­zję jaj­ni­ków w pro­mie­niu trzy­dzie­stu kro­ków.

Kaliis Idra­ban Gilw­ra­eth – Out­si­der. Kaliis to jeden z nie­licz­nych Syl­dran, któ­rzy wstą­pili do Legionu Aurory od czasu końca wojny mię­dzy Zie­mią i Syl­drą. Jest człon­kiem Ligi Zbroj­nych – syl­drań­skiej kasty wojow­ni­ków. Jego strasz­liwe umie­jęt­no­ści w walce spra­wiły, że był stwo­rzony do spe­cjal­no­ści Czoł­gów w Aka­de­mii. Mimo to wszy­scy od niego stro­nili i dla­tego wylą­do­wał w dru­ży­nie 312.

Po spo­tka­niu z Aurorą Kal natych­miast odkrył, że zna­lazł się pod wpły­wem Przy­cią­ga­nia – nie­wia­ry­god­nie sil­nego syl­drań­skiego instynktu godo­wego. Nie chciał sta­wiać Aurory w trud­nej sytu­acji ani narzu­cać jej związku, któ­rego natury nie mogłaby w pełni zro­zu­mieć, więc posta­no­wił opu­ścić dru­żynę. Kiedy jed­nak Aurora wyznała mu swoje uczu­cia, zde­cy­do­wał się zostać i poświę­cić się ochro­nie swo­jej be’shmai (uko­cha­nej).

Kal nie­ustan­nie musi wal­czyć ze swo­imi instynk­tami wojow­nika, a jego walka z tak zwa­nym Wewnętrz­nym Wro­giem suge­ruje ist­nie­nie cze­goś mrocz­nego w jego prze­szło­ści, czego jesz­cze nie ujaw­nił. Kal jest mistrzem w ponu­rej zadu­mie. Naprawdę mógłby to robić zawo­dowo.

Ma śliczne jak marze­nie fioł­kowe oczy, oliw­kową skórę i dłu­gie, srebrne włosy. O kościach policz­ko­wych nie będę nawet wspo­mi­nać.

Scar­lett Jones – poże­raczka serc. Sio­stra bliź­niaczka Tylera, star­sza od niego o trzy minuty i trzy­dzie­ści sie­dem i cztery dzie­siąte sekundy. Zacią­gnęła się do Legionu Aurory razem z bra­tem nie z powodu umi­ło­wa­nia prawa i porządku, ale żeby upil­no­wać brata przed kło­po­tami. Jako swoją spe­cjal­ność wybrała dyplo­ma­cję i obi­jała się w Aka­de­mii bar­dziej niż jaki­kol­wiek inny kadet w histo­rii uczelni, ale ma nie­mal szó­sty zmysł, jeśli idzie o wyczu­wa­nie, co inni brali za coś, dzięki czemu oka­zała się genialną Twa­rzą.

Scar­lett ma czarny pas w sar­ka­zmie. Jest co prawda roz­trze­pana, ale i nad­zwy­czaj­nie inte­li­gentna, potrafi bły­ska­wicz­nie roz­gryźć dowolną sytu­ację/kul­turę/oto­cze­nie, a dzięki temu wpa­so­wać się bez mała ide­al­nie w dowolny sce­na­riusz. Nawia­sem mówiąc, dzięki temu jest też kopal­nią cie­ka­wo­stek na każdy temat.

Scar jest blada, posą­gowo piękna i ma pło­mien­nie rude, przy­cięte asy­me­trycz­nie włosy. Ni­gdy nie była w związku, który trwał dłu­żej niż sie­dem tygo­dni i sznur zła­ma­nych serc, jaki cią­gnie się za nią, jest długi jak moja ręka.

Gdy­bym miał rękę, rzecz jasna.

Finian de Kar­ran de Seel – mądrala. Finian jest Betra­ska­ni­nem i genialną złotą rączką, któ­rego uszczy­pli­wość i dale­kie od ide­ału umie­jęt­no­ści spo­łeczne spra­wiają, że ze wszyst­kich Mache­rów na swoim roku w Aka­de­mii został wybrany jako ostatni.

Jako dziecko Finian padł ofiarą zarazy lyser­gij­skiej i co prawda nie umarł, ale cho­roba w ogrom­nym stop­niu pozba­wiła go zdol­no­ści poru­sza­nia się. Ode­słano go z Tra­ska na sta­cję kosmiczną, żeby mógł żyć w śro­do­wi­sku pozba­wio­nym gra­wi­ta­cji razem z trze­cimi dziad­kami. Wyko­rzy­stał swoje zdol­no­ści tech­niczne, żeby skon­stru­ować sobie egzosz­kie­let, który nosi przez cały czas. Egzosz­kie­let pozwala mu poru­szać się bez niczy­jej pomocy i zawiera sze­reg przy­dat­nych narzę­dzi i urzą­dzeń.

Finian ukrywa swój brak pew­no­ści za murem cyni­zmu. Jak wszy­scy przed­sta­wi­ciele jego rasy ma jasną skórę i włosy, nosi czarne szkła kon­tak­towe, by chro­nić oczy przed pro­mie­nio­wa­niem ultra­fio­le­to­wym.

NIE, by­naj­mniej nie pod­ko­chuje się bez wza­jem­no­ści w Scar­lett Jones, ale miło, że pyta­cie. Wszel­kie plotki, że uznałby jej brata za jak naj­bar­dziej satys­fak­cjo­nu­jącą nagrodę pocie­sze­nia, to także nie wasza sprawa.

Zila Madran – prze­ra­ża­jąco inte­li­genta osoba. Tudzież po pro­stu prze­ra­ża­jąca osoba. Zila jest ofi­ce­rem nauko­wym w dru­ży­nie 312. Cho­ciaż rzadko się odzywa, jej spo­strze­że­nia są zwy­kle bły­sko­tliwe. Kie­ruje się w życiu żela­zną logiką.

Zila ma tak słabo roz­wi­nięte umie­jęt­no­ści spo­łeczne, że ich ist­nie­nie jest prak­tycz­nie zanie­dby­wane. Mówi bez ogró­dek, jest chłodna i nie potrafi oka­zy­wać współ­czu­cia. Dała do zro­zu­mie­nia, że przy­czyną jej zacho­wa­nia jest trau­ma­tyczne prze­ży­cie z prze­szło­ści, ale nie zdra­dziła na razie, co to mogło być. Zila jest niska, ma ciem­no­brą­zową skórę i dłu­gie, krę­cone włosy, które spra­wiają wra­że­nie, jakby żyły wła­snym życiem (co wiele wyja­śnia). Nosi różne złote kol­czyki, które w prze­dziwny spo­sób pasują do tego, czym się wła­śnie zaj­muje. Mówi łagod­nie, jest pora­ża­jąco bystra i zde­eecy­do­wa­nia za bar­dzo lubi strze­lać do wszyst­kiego ze swo­jego pisto­letu-deze­la­tora.

Cathe­rine Bran­nock – zdol­nia­cha. Cat Bran­nock zwana Zerem była genialną pilotką i człon­ki­nią Legionu Aurory. Znała Ty’a i Scar Jone­sów od dziecka, była ich naj­lep­szą przy­ja­ciółką. To Cat zafun­do­wała Tyle­rowi bli­znę na pra­wej brwi (poła­mała krze­sło na jego gło­wie pierw­szego dnia w przed­szkolu).

Cat i Tyler spali ze sobą raz w noc po ukoń­cze­niu ostat­niego roku na Aka­de­mii. Cho­ciaż Tyler prze­ko­nał ją, że poważny zwią­zek to kiep­ski pomysł, ona nie prze­stała wzdy­chać do niego i została z nim, kiedy wylą­do­wał z bandą wyrzut­ków – czyli dru­żyną 312.

Cyniczna i wojow­ni­cza, czę­sto darła koty z Aurorą i pró­bo­wała dopil­no­wać, aby dru­żyna obrała wła­ściwą drogę. Nie­stety została zain­fe­ko­wana przez zbio­rowy umysł Ra’haam, kiedy dru­żyna wylą­do­wała na Octa­vii III. Cho­ciaż dziel­nie opie­rała się jedni, zapew­nia­jąc dru­ży­nie czas potrzebny do ucieczki z pla­nety, osta­tecz­nie została zasy­mi­lo­wana przez kolek­tyw.

Wiem. Mnie też było z tego powodu smutno.

Eshva­re­no­wie – zależ­nie od tego kogo zapy­tać, to albo pra­dawna rasa, tajem­ni­cze istoty, które wymarły milion lat temu, albo prze­kręt wymy­ślony przez drob­nych kan­cia­rzy i han­dla­rzy pod­ra­bia­nymi anty­kami.

W rze­czy­wi­sto­ści Eshva­re­no­wie nie tylko ist­nieli, ale i wal­czyli z Ra’haam o losy całej Galak­tyki. I osta­tecz­nie wygrali.

Eshva­re­no­wie wie­dzieli, że ich sta­ro­dawny wróg może pew­nego dnia wró­cić, ale oni naj­pew­niej tego nie dożyją, dla­tego ukryli w Fał­dzie urzą­dze­nia, które dopro­wa­dziły do stwo­rze­nia Zapal­nika – istoty o nad­zwy­czaj­nych zdol­no­ściach parap­sy­chicz­nych. Podobno ukryli gdzieś tam także broń zdolną poko­nać Ra’haam.

Jeśli wie­cie, gdzie można ją zna­leźć – naprawdę, to byłoby ogrom­nie pomocne…

Ra’haam – istota łącząca w sobie miliony umy­słów. Ra’haam pró­bo­wał pochło­nąć wszyst­kie świa­dome istoty, pra­gnąc włą­czyć do swo­jej „jedni” całą Galak­tykę.

Poko­nany przez Eshva­re­nów Ra’haam zapadł w hiber­na­cję na dwu­dzie­stu dwóch ukry­tych pla­ne­tach-wylę­gar­niach roz­rzu­co­nych po całej Dro­dze Mlecz­nej. Scho­wany pod powierzch­nią pla­net – z któ­rych wszyst­kie znaj­dują się w pobliżu natu­ral­nych przejść pro­wa­dzą­cych do Fałdy – Ra’haam lizał rany przez milion lat.

Nie­stety jed­nym z tych świa­tów była Octa­via III, pla­neta wybrana przez ter­rań­skich kolo­ni­stów. Po odkry­ciu Ra’haam pod powierzch­nią pla­nety kolo­ni­ści zostali pożarci i włą­czeni do cało­ści, w tym także ojciec Aurory, Zhang Ji.

Prze­bieg dal­szych wyda­rzeń jest nieco nie­ja­sny, ale Ra’haam naj­wy­raź­niej wysłał zain­fe­ko­wa­nych kolo­ni­stów z powro­tem na Zie­mię, żeby prze­nik­nęli do Glo­bal­nej Agen­cji Wywia­dow­czej, gdzie mieli reali­zo­wać jego dal­sze plany. Teraz Ra’haam czeka pod powierzch­nią dwu­dzie­stu dwóch świa­tów i zbiera siły, aż będzie mógł znowu się roz­ple­nić, prze­lać przez Fałdę i zain­fe­ko­wać całą Galak­tykę.

Magel­lan – To ja! Cześć! Stę­sk­ni­łem się za waszymi gąb­cza­stymi ludz­kimi twa­rzami!

W porządku, wszy­scy są już zorien­to­wani? No to zapi­naj­cie pasy, ludzi­ska. Nie jeste­śmy już w Kan­sas…

Część 1. Na dnie w Szmaragdowym Mieście

1. Tyler

Strzał z deze­la­tora tra­fia Betra­skankę pro­sto w pierś.

Krzy­czy, narę­cze e-techów wyla­tuje jej z rąk, gdy pada i już tylko się ślini. Prze­ska­kuję nad nią, robię unik, kiedy kolejny strzał z deze­la­tora prze­la­tuje z sykiem koło mojego ucha. Na ota­cza­ją­cym nas baza­rze panuje tłok, tłum roz­stę­puje się przede mną w panice, gdy kolejne strzały roz­le­gają się za nami. Scar­lett pędzi tuż za mną, ogni­sto­czer­wone włosy lepią jej się do spo­co­nych policz­ków. Prze­ska­kuje nad nie­przy­tomną Betra­skanką i jej roz­rzu­co­nym towa­rem, krzy­cząc:

– Wybacz!

Roz­lega się kolejny strzał z deze­la­tora. Gang­ste­rzy, któ­rzy nas ści­gają, ryczą na tłum, żeby scho­dził im z drogi. Prze­ska­ku­jemy nad ladą stra­ganu z semp­ta­rem, mijamy onie­mia­łego wła­ści­ciela i wybie­gamy tyl­nymi drzwiami na kolejną zapa­ko­waną, parną uliczkę. Podusz­kowce i wiro­boty. Bla­do­zie­lone ściany po bokach, czer­wone niebo w górze, żółty pla­sto­be­ton pod naszymi nogami, dookoła nas tęcza stro­jów i odcieni skóry.

– W lewo! – krzy­czy Finian przez sys­tem łącz­ność. – Bie­gnij­cie w lewo!

Skrę­camy w lewo, wpa­damy roz­pę­dzeni do brud­nego zaułka odcho­dzą­cego od głów­nej ulicy. Han­dla­rze uliczni i szem­rane typy gapią się na nas, gdy prze­bie­gamy sprin­tem, wzbi­ja­jąc chmurę śmie­cia. Maleńcy gang­ste­rzy, któ­rzy nas ści­gają, dobie­gają do wylotu zaułka i wypeł­niają powie­trze hukiem wystrza­łów ze swo­ich deze­la­to­rów. Świst nała­do­wa­nych czą­stek prze­la­tuje mi koło uszu. Wpa­damy z pośli­zgiem za kosz pełen wyrzu­co­nych czę­ści od maszyn i pró­bu­jemy się za nim scho­wać.

– Mówi­łam, że to kiep­ski pomysł! – dyszy Scar­lett.

– A ja ci powie­dzia­łem, że moje pomy­sły ni­gdy nie są kiep­skie! – krzy­czę, otwie­ra­jąc kop­nia­kiem drzwi.

– Tak? – pyta, strze­la­jąc do naszych prze­śla­dow­ców.

– Tak! – Wcią­gam ją do środka. – Zda­rzają mi się tylko mniej genialne!

***

No dobrze, cof­nijmy się nieco.

O jakieś czter­dzie­ści minut, kiedy sytu­acja wyglą­dała mniej wybu­chowo. Wiem, że już to kie­dyś robi­łem, ale ten spo­sób opo­wia­da­nia jest bar­dziej eks­cy­tu­jący. Zaufaj­cie mi. Dołeczki, pamię­ta­cie?

Zatem czter­dzie­ści minut wcze­śniej sie­dzę sobie przy zatło­czo­nym sto­liku w zatło­czo­nym barze, muzyka dudni mi w uszach. Mam na sobie obci­słą czarną tunikę i jesz­cze bar­dziej obci­słe spodnie, które podobno są sza­le­nie sty­lowe – w końcu wybrała je dla mnie Scar­lett. Sio­stra sie­dzi obok mnie na sie­dze­niu przy sto­liku i też jest ubrana po cywil­nemu: w krwi­stą czer­wień tak obci­słą i tak skąpą, jak to ona lubi.

Naprze­ciwko nas sie­dzi tuzin grem­pów.

Sie­dzimy w wypeł­nio­nej pul­su­ją­cym świa­tłem i dymem spe­lu­nie zapcha­nej po sufit. Pośrodku sali znaj­duje się roz­le­gła jama, gdzie pew­nie urzą­dza się jakieś krwawe zawody, ale na szczę­ście w tej chwili nikt nikogo tam nie zabija. Wszę­dzie wokół nas drobni kan­cia­rze uwi­jają się w codzien­nym kie­ra­cie, han­dlu­jąc nar­ko­ty­kami i cia­łami. I jeśli pomi­nąć zapach leirium­skiego dymku i dud­nie­nie dubu z gło­śni­ków, to w gło­wie kotłuje mi się tylko jedno pyta­nie.

Na Stwórcę, jak ja tu wylą­do­wa­łem?

Grempy sie­dzą naprze­ciwko nas – tuzin małych poro­śnię­tych futer­kiem postaci ści­śnię­tych przy sto­liku. Wbi­jają zmru­żone śle­pia w uni­kron, który Scar­lett prze­su­nęła po bla­cie sto­lika mię­dzy nami. Pła­ska tafla prze­zro­czy­stego sili­konu wiel­ko­ści dłoni wyświe­tla holo­gram. Obraz obraca się kilka cali nad uni­kronem i przed­sta­wia nasz Łuk. Sta­tek ma kształt grotu, jest zbu­do­wany z lśnią­cego tytanu i kar­bo­nitu. Na bur­cie wid­nieje logo Legionu Aurory i numer naszej dru­żyny – 312.

To dzieło sztuki. Prze­piękna rzecz. Wiele razem prze­szli­śmy.

A teraz musimy się z nim roz­stać.

Grempy pomru­kują mię­dzy sobą w swoim języku skła­da­ją­cym się z sycze­nia i pomru­ków, wąsiki im drgają. Przy­wód­czyni ma nieco ponad metr wzro­stu – jest wysoka jak na swoją rasę. Szyl­kre­towe futro, które pokrywa jej ciało, jest nie­ska­zi­tel­nie uło­żone, a jej per­ło­wo­biały kostium dosłow­nie krzy­czy „gang­ster­ski styl”. W jej bla­do­zie­lo­nych, obwie­dzio­nych ciem­nym cie­niem oczach widzę błysk kogoś, kto dla zabawy karmi swoje domowe zwie­rzaki ludźmi.

– To ryzy­kowne, Zie­mianko – pomru­kuje słodko przy­wód­czyni grem­pów. – Rrrryzy­kowne.

– Powie­dziano nam, że Skeff Tan­ni­gut nie boi się małego ryzyka. – Scar­lett się uśmie­cha. – Masz tu nie­złą repu­ta­cję.

Wyżej wspo­mniana pani Tan­ni­gut bębni pazu­rami o blat, zerka na holo­gram naszego Łuku i patrzy mojej sio­strze w oczy.

– Ist­nieje nor­malne ryzyko, Zie­mianko i ist­nieje ryzyko dwu­dzie­stu lat w księ­ży­co­wej kolo­nii kar­nej. Han­del kra­dzio­nym sprzę­tem Legionu Aurory to nie są żarty.

– Ten sprzęt to nie żarty – wtrą­cam.

Dwa­na­ście par zmru­żo­nych ślepi kie­ruje się na mnie. Dwa­na­ście wypeł­nio­nych kłami szczęk opada ze zdu­mie­nia. Skeff Tan­ni­gut zerka osłu­piała na moją sio­strę, strze­pu­jąc uszami.

– Pozwa­lasz swo­jemu sam­cowi odzy­wać się w miej­scu publicz­nym?

– Ma… tem­pe­ra­ment. – Scar­lett się uśmie­cha i rzuca mi z ukosa spoj­rze­nie pod tytu­łem „Morda w kuuubeł”.

– Mogła­bym ci sprze­dać neu­ro­brożę? – pro­po­nuje gang­sterka. – Żebyś mogła go porząd­nie wytre­so­wać.

Uno­szę brew.

– Dzięki, ale… auć!

Łapię się za posi­nia­czoną łydkę pod sto­łem i pio­ru­nuję wzro­kiem Scar­lett, która pochyla się, żeby spoj­rzeć sze­fo­wej gangu w oczy.

– Skoro masz taki gest, to darujmy sobie grę wstępną, co? – Macha na holo­gra­mowy obraz Łuku. – Sto tysięcy i jest twój. Łącz­nie z kodem dostę­po­wym do broni.

Tan­ni­gut poro­zu­miewa się krótko z towa­rzy­szami. Nie chcę znowu obe­rwać po łydce bucio­rem, więc trzy­mam gębę na kłódkę i roz­glą­dam się po klu­bie.

Nad barem stoją butelki pełne tęcz, ściany roz­bły­skują holo­gra­ficz­nymi obra­zami – mecze dżet­bolu i naj­now­sze raporty eko­no­miczne z Cen­trum oraz wia­do­mo­ści na temat ruchów stat­ków Nie­ugię­tych w stre­fach neu­tral­nych. Ta sta­cja znaj­duje się daleko od Jądra, ale na­dal zdu­miewa mnie to, jak wiele róż­nych ras tu widzę. Odkąd wylą­do­wa­li­śmy tu dwie godziny temu, zli­czy­łem ich co naj­mniej dwa­dzie­ścia: bla­dzi Betra­ska­nie, poro­śnięte sier­ścią grempy, zwa­li­ści nie­bie­scy Chel­le­ria­nie. To miej­sce przy­po­mina brudny wyci­nek Drogi Mlecz­nej wrzu­cony do szem­ra­nego, sub­or­bi­tal­nego tygla.

Pla­neta, nad którą się uno­simy, to gazowy olbrzym nieco mniej­szy od Jowi­sza z rodzin­nych oko­lic. Sta­cja unosi się w stra­tos­fe­rze ponad burzą, która trwa od czte­rech stu­leci i obej­muje obszar dwu­dzie­stu tysięcy kilo­me­trów. Powie­trze prze­cho­dzi przez fil­try, całe lata­jące mia­sto jest zamknięte w prze­zro­czy­stej kopule ze zjo­ni­zo­wa­nych czą­stek skwier­czą­cych cicho na nie­bie nad naszymi gło­wami. Wciąż jed­nak czuję posmak chloru, który nadaje burzy kolor i któ­remu sta­cja zawdzię­cza swoją nazwę.

Wypi­jam łyk wody. Zer­kam na pod­kładkę pod szklanką.

Witamy wSzma­rag­do­wym Mie­ście! – napi­sano na niej. Nie patrz wdół!

Grempy prze­stały roz­ma­wiać i Tan­ni­gut kie­ruje spoj­rze­nie błysz­czą­cych ślepi z powro­tem na Scar. Wygła­dza wąsiki łapą, mówiąc:

– Dam ci trzy­dzie­ści tysięcy – odpo­wiada. – To osta­teczna oferta.

Scar unosi ide­al­nie wyre­gu­lo­waną brew.

– Od kiedy to grempy są kome­dian­tami?

– A od kiedy Legio­ni­ści Aurory sprze­dają swoje statki?

– Mogli­śmy ukraść to cacko. Dla­czego bie­rzesz nas za legio­ni­stów?

Tan­ni­gut wska­zuje mnie.

– Przez jego fry­zurę.

– A co jest nie tak z m… auć!

– Z całym sza­cun­kiem, ale nasze powody to nie wasza sprawa – odpo­wiada gładko Scar­lett. – W całej Galak­tyce nie znaj­dziesz rów­nie dobrego sprzętu jak ten pocho­dzący z labo­ra­to­riów Aurory. Sto tysięcy to oka­zja i dobrze to wiesz. – Scar odrzuca ogni­sto­rude włosy z oczu i udaje jej się nie robić wra­że­nia tak zde­spe­ro­wa­nej, jak jeste­śmy. – Dla­tego, droga pani, życzę pani miłego dnia.

Scar wstaje, żeby wyjść, a Tan­ni­gut wyciąga łapę, żeby ją zatrzy­mać, kiedy w barze pod­nosi się wrzawa. Patrzę zacie­ka­wiony i widzę, że prze­rwano różne mecze i raporty gieł­dowe, żeby puścić wyda­nie spe­cjalne wia­do­mo­ści.

Żołą­dek mi się zaci­ska, kiedy odczy­tuję infor­ma­cję na pasku na dole ekranu.

ter­ro­ry­styczny atak legionu aurory.

Zwa­li­sty Ter­ra­nin prosi bar­mana, żeby włą­czył głos. Jesz­cze więk­szy Chel­le­ria­nin ryczy, żeby włą­czyć z powro­tem mecz. Kiedy wybu­cha bójka na pię­ści, bar­man ści­sza muzykę i prze­łą­cza dźwięk na gło­śniki.

– „…w ataku zgi­nęło ponad sie­dem tysięcy syl­drań­skich uchodź­ców. Rząd ter­rań­ski i betra­skań­ski wyra­żają obu­rze­nie z powodu masa­kry…”.

Serce mi zamiera, a potem koła­cze bole­śnie, gdy patrzę na załą­czone nagra­nie. Poka­zuje sta­lo­wo­szare pęche­rze na plat­for­mie wydo­byw­czej, którą umiesz­czono na masyw­nej aste­ro­idzie, pły­ną­cej przez morze gwiazd.

Natych­miast roz­po­znaję kon­struk­cję. To sta­cja Sagan i plat­forma wydo­byw­cza, gdzie Aka­de­mia Aurora wysłała naszą dru­żynę w ramach pierw­szej misji. Zosta­li­śmy tam zła­pani przez ter­rań­ski nisz­czy­ciel i zatrzy­mani przez GAW. Sta­cję znisz­czono, żeby uci­szyć wszel­kich świad­ków, któ­rzy mogli wie­dzieć, że Auri dostała się w ręce agen­tów. Nic nie zostało ze sta­cji poza smęt­nymi ruinami.

Trudno uwie­rzyć, że to się wyda­rzyło rap­tem parę dni temu…

Nagle nad­la­tuje sta­tek, strzela salwą i nisz­czy sta­cję Sagan. Kiedy jed­nak nagra­nie zatrzy­muje się, by poka­zać ata­ku­jący sta­tek, zdaję sobie sprawę, że to nie jest ocię­żały tępo­dzioby ter­rań­ski nisz­czyciel. Ata­ku­jący sta­tek ma kształt grotu, jest zbu­do­wany ze lśnią­cego tytanu i kar­bo­nitu, ma logo Legionu Aurory i numer dru­żyny wyma­lo­wane na bur­cie.

312.

– Wielki Stwórco…

Zer­kam na Scar­lett. Głos zza kadru jest gło­śniej­szy niż odgłosy coraz zacie­klej­szej bójki w barze.

– „Sprawcy masa­kry na Saga­nie są poszu­ki­wani także w związku z naru­sze­niem Galak­tycz­nej Kwa­ran­tanny pod­czas ucieczki przed ter­rań­skim pości­giem. Współ­do­wódca Legionu Aurory, admi­rał Seph Adams, wygło­sił kilka minut temu nastę­pu­jące oświad­cze­nie…”.

Obraz prze­ska­kuje na zna­jomą postać admi­rała Adamsa, dowódcy Legionu Aurory w galo­wym mun­du­rze. Dzie­siątki medali lśnią na jego sze­ro­kiej piersi. Cyber­ne­tyczne ręce trzyma skrzy­żo­wane, twarz ma ponurą. Mówiąc, puka pro­tezą palca w przed­ra­mię i sło­wom towa­rzy­szy cichy brzęk metalu ude­rza­ją­cego w metal.

– „Potę­piamy w naj­ostrzej­szy moż­liwy spo­sób dzia­ła­nia dru­żyny 312 Legionu Aurory na sta­cji Sagan. Nie potra­fimy wyja­śnić ich moty­wów, ale z całą pew­no­ścią należy uznać, że dru­żyna się zbun­to­wała i działa na wła­sną rękę. Ci legio­ni­ści zawie­dli nasze zaufa­nie. Zła­mali nasz regu­la­min. Dowódz­two Legionu Aurory ofe­ruje wszelką pomoc ter­rań­skiemu rzą­dowi w schwy­ta­niu tych mor­der­ców. Myślami i modli­twą jeste­śmy przy rodzi­nach zabi­tych uchodź­ców”.

Na ekra­nie roz­bły­skują foto­gra­fie. Twa­rze i nazwi­ska mojej załogi.

finian de kar­ran de seel.

zila madran.

cathe­rine bran­nock.

kaliis idra­ban gilw­ra­eth.

scar­lett jones.

tyler jones.

Pod naszymi imio­nami i nazwi­skami poja­wiają się kolejne słowa:

poszu­ki­wany/-a. nagroda: 100 000 kre­dy­tów.

I wtedy żołą­dek jest gotowy wypeł­znąć mi ustami.

Zer­kam bez słowa na sio­strę. Musimy się stąd wyno­sić. Scar już porywa uni­kron ze stołu, kiedy Tan­ni­gut wbija pazury w jej nad­gar­stek.

– Jak się nad tym zasta­no­wię… – Gremp uśmie­cha się, szcze­rząc ostre ząbki – …sto tysięcy kre­dy­tów rze­czy­wi­ście brzmi jak oka­zja.

Scar­lett zerka na mnie. Zawsze mówi­łem, że bycie bliź­nia­kami jest zabawne. Cza­sem czuję, że wiem, co moja sio­stra powie, zanim to powie. Cza­sem mógł­bym przy­siąc, że wystar­czy jej na mnie spoj­rzeć, żeby wie­działa, co myślę. A w tej chwili myślę, że musimy wynieść się z tego cuch­ną­cego baru i z tej cuch­ną­cej sta­cji.

Naj­le­piej wczo­raj.

Scar­lett przy­wala Tan­ni­gut nasadą dłoni pro­sto w nos. W nagrodę sły­szy gło­śny trzask i wrzask bólu. Try­ska krew w kolo­rze ciem­nej fuk­sji. Łapię sio­strę za zakrwa­wioną rękę i odcią­gam ją od sto­lika, kiedy inne grempy wyją i rzu­cają się na nas.

Bójka o pilota na dru­gim końcu baru trwa w naj­lep­sze i uznaję, że odro­bina wię­cej zamie­sza­nia nie zaszko­dzi. Dla­tego strze­lam w twarz grem­powi z deze­la­tora, a dru­giemu wybi­jam zęby kop­nia­kiem i popy­cham Scar w stronę drzwi.

– Bie­giem! Bie­giem!

Ktoś krzy­czy. Ćma barowa prze­la­tuje nad moją głową i ude­rza o ścianę. Trzy grempy ska­czą na mnie, dra­piąc pazu­rami i gry­ząc. Kopię i strze­lam, żeby się uwol­nić, tur­lam się po pod­ło­dze i pod­ry­wam na równe nogi, wypa­dam z baru za sio­strą. Czmy­chamy w labi­rynt uli­czek two­rzą­cych Szma­rag­dowe Mia­sto.

Sta­cja ma osiem pozio­mów, sto kilo­me­trów sze­ro­ko­ści. Niż­sze poziomy są zajęte przez odwró­cony las tur­bin wietrz­nych, które wyko­rzy­stują potężne prądy burzowe w dole i zmie­niają je w ener­gię, a mia­sto jest połą­czone przez potężną kra­tow­nicę prze­zro­czy­stych rur trans­portu publicz­nego zasi­la­nego przez te same prądy. Moja sio­stra i ja ska­czemy głową naprzód do wła­śnie jed­nej z takich rur.

– Wielki bazar! – krzy­czy Scar­lett.

– Wyko­nuję pole­ce­nie – brzę­czy w odpo­wie­dzi kom­pu­ter i zanim zdążę mru­gnąć, zosta­jemy ponie­sieni przez rurę na poduszce zjo­ni­zo­wa­nego tlenu.

– Fin? Sły­szysz mnie?! – prze­krzy­kuję pęd powie­trza.

– Ehm, pew­nie – pada odpo­wiedź. – Widzia­łeś wia­do­mo­ści, Złotko? To nie było moje naj­lep­sze zdję­cie.

– Jasne, widzie­li­śmy wia­do­mo­ści. Obsta­wiam, że tak samo jak połowa ludzi w mie­ście. Łącz­nie z gan­giem, któ­remu pró­bo­wa­li­śmy sprze­dać Łuk.

– Czyli nici z trans­ak­cji?

Oglą­dam się, widzę stadko grem­pów śmi­ga­ją­cych tuż za nami z deze­la­to­rami goto­wymi do strzału, kiedy tylko wysko­czymy z rury ze sprę­żo­nym powie­trzem.

– Można tak to ująć – odpo­wia­dam. – Wra­camy przez bazar, potrze­buję, żebyś nami pokie­ro­wał. Powiedz Kalowi i Zili, żeby przy­go­to­wali się do startu. Będą nas ści­gać wszy­scy łowcy nagród, przed­sta­wi­ciele prawa i nie­wy­da­rzeni nad­gor­liwcy w tej dziu­rze.

– Mówi­łem prze­cież, że to kiep­ski pomysł.

– Już ci tłu­ma­czy­łem. Ja nie mam kiep­skich pomy­słów.

– Tylko mniej genialne? – rzuca Fin.

Szma­rag­dowe Mia­sto śmiga obok naszej rury trans­por­to­wej, dzie­siątki pozio­mów, tysiące sekre­tów, miliony ludzi. Chmury wokół nas wirują i kłę­bią się, two­rząc piękne wzory jak akwa­rele na wil­got­nym płót­nie. Ściany i łuki, lśniące iglice pod zjo­ni­zo­waną kopułą są zabar­wione bladą zie­le­nią chlo­ro­wej burzy w dole, a niebo powy­żej wygląda jak wyjąt­kowo krwi­sty siniak.

Wie­dzia­łem, że nara­żamy się, przy­la­tu­jąc na nawet tak pery­fe­ryjną sta­cję jak ta. To była tylko kwe­stia czasu, zanim roz­nie­sie się wieść, że dzia­łamy na wła­sną rękę, i wie­dzia­łem, że Glo­balna Agen­cja Wywia­dow­cza weź­mie nas na cel po Octa­vii III. Powi­nie­nem był jed­nak wie­dzieć, że spró­bują zro­bić nas na szaro. Wro­bie­nie nas w masa­krę, któ­rej sami doko­nali, było sprytne. Sam był mógł zro­bić coś podob­nego, gdy­bym spu­ścił wszyst­kie zasady moralne do recy­klera. Zro­biw­szy z nas ludzi, któ­rzy naru­szyli warunki Kwa­ran­tanny, i mor­der­ców nie­win­nych uchodź­ców, odcięli nas od Aka­de­mii Aurory i wszyst­kich, któ­rzy mogli nam pomóc.

Nie winię Adamsa za to, że się nas wyparł. Jed­nakże ja i Scar zna­leź­li­śmy się pod jego skrzy­dłami po śmierci naszego taty i muszę przy­znać, że zabo­lało mnie, gdy nazwał nas mor­der­cami. I cho­ciaż to logiczne, że odciął się od nas, kiedy zosta­li­śmy oskar­żeni o galak­tyczny ter­ro­ryzm, to pewna część mnie jest zdru­zgo­tana na myśl, że mógł uwie­rzyć w naszą winę.

– Uwaga, Szcza­wiku! – woła do mnie Scar.

– Następny przy­sta­nek Wielki Bazar – oznaj­mia kom­pu­ter.

– Gotowa? – pytam.

Sio­stra zerka na mnie i mruga.

– Jestem w końcu Jones!

Podmuch powie­trza z dru­giej strony spo­wal­nia nas, aż cał­ko­wi­cie się zatrzy­mu­jemy tuż obok drzwi. Wyska­ku­jemy w morze stra­ga­nów i gwaru Wiel­kiego Bazaru Szma­rag­do­wego Mia­sta. Gdy­bym miał chwilę, to przy­sta­nął­bym, żeby popo­dzi­wiać widoki.

Nie­stety wiem, że za tę chwilę mogli­by­śmy zapła­cić życiem.

***

Wypa­damy przez drzwi z zaułka do kuchni betra­skań­skiej knajpy, powie­trze wypeł­nia słodki zapach oleju z orze­chów luka i sma­żo­nego javi. Kucharz już ma na nas wrza­snąć, ale dostrzega deze­la­tory w naszych rękach. On i jego pomoc­nicy roz­sąd­nie uznają, że czas zro­bić sobie prze­rwę w pracy.

Grempy wpa­dają za nami, a ja i Scar­lett strze­lamy z deze­la­to­rów. Zała­twiam czte­rech (na egza­mi­nie ze strze­la­nia mia­łem 98% sku­tecz­no­ści), pozo­stałe czmy­chają do zaułka. Wybie­gamy, zanim zdążą się prze­gru­po­wać, wypa­damy fron­to­wymi drzwiami do zatło­czo­nej jadło­dajni, a z niej na ulicę.

Nasto­la­tek rasy ludz­kiej zatrzy­muje się na podusz­ko­wym śmi­ga­czu przed jadło­daj­nią i wła­śnie scho­dzi z sio­dełka. Kiedy tylko jego stopy doty­kają chod­nika, pod­ci­nam go, zabie­ram mu kartę dostę­pową, którą wypusz­cza z ręki, i wska­kuję na sio­dełko. Scar wska­kuje za mnie i krzy­czy prze­pra­sza­jąco do wła­ści­ciela, gdy ruszamy.

– Wybacz!

Śmi­gamy na główną ulicę, drony i pojazdy z kie­row­cami śmi­gają i skrę­cają wokół nas i nad nami. Tutej­szy ruch to czy­sty chaos – nie­ustanne godziny szczytu z mak­sy­malną pręd­ko­ścią i głę­bo­kie na trzy war­stwy. Mam nadzieję, że zgu­bimy pościg w tym ści­sku. Jed­nak strzał z deze­la­tora w nasze plecy mówi mi, że…

– Na­dal są za nami! – krzy­czy Scar.

– To strze­laj do nich!

– Wiesz, że fatal­nie strze­lam! – Scar odgar­nia włosy z oczu. – Przez cały ostatni rok na zaję­ciach ze strze­la­nia flir­to­wa­łam z moim part­ne­rem od ćwi­czeń!

Kręcę głową.

– Przy­po­mnij mi, dla­czego wła­ści­wie jesteś w mojej dru­ży­nie?

– Bo się na to zgo­dzi­łam, mądralo!

Głos Finiana roz­lega się w naszym sys­te­mie łącz­no­ści:

– Lepiej, żebyś skrę­cił w naj­bliż­szy zjazd, Złotko. Pro­wa­dzi pro­sto do portu.

– Hejka, Finian – mru­czy prze­cią­gle Scar.

– Ehm… cześć, Scar­lett.

– Co pora­biasz?

– Ach… – Mój Macher odchrzą­kuje. – To zna­czy…

– Scar, prze­stań! – krzy­czę, gna­jąc zjaz­dem, kiedy kolejne strzały z deze­la­to­rów roz­le­gają się za nami. – Fin, czy ochrona sta­cji zorien­to­wała się już, że tu jeste­śmy?

– Na razie niczego nie ma w ich biu­le­ty­nach.

– Sil­niki gotowe?

– Jeste­śmy gotowi do startu, gdy tylko doje­dzie­cie. – Fin znowu odchrzą­kuje. – Cho­ciaż bez cie­bie… to wła­ści­wie nie mamy pilota…

I tak po pro­stu świat, który prze­la­tuje obok mnie z pręd­ko­ścią stu dwu­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę, zwal­nia i zaczyna się wlec.

Scar obej­muje mnie moc­niej w pasie. Dech więź­nie mi w gar­dle. Sta­ram się o niej nie myśleć. Sta­ram się nie pamię­tać jej imie­nia. Sta­ram się igno­ro­wać ból w piersi i pil­no­wać, żeby­śmy parli przed sie­bie, bo ugrzęź­li­śmy tak głę­boko, że nie ma teraz czasu na żałobę. Mimo wszystko…

Cat.

– Będziemy tam za sześć­dzie­siąt sekund – mówię. – Otwórz­cie drzwi do ładowni, wpad­niemy roz­pę­dzeni.

– Przy­ją­łem.

Ude­rzamy w zjazd tak szybko, że pra­wie się od niego odbi­jamy, ruch obok nas two­rzy roz­ma­zaną plamę. Ryzy­kuję i zer­kam przez ramię, widzę nisko zawie­szony podusz­kowy wóz, który prze­py­cha się mię­dzy pojaz­dami w ślad za nami. Ponad tuzin grem­pów cze­pia się jego boków. Nie bar­dzo wiem, jak zdo­łała zała­twić to tak szybko, ale Tan­ni­gut wezwała posiłki i wygląda na to, że mają wobec nas POWAŻNE zamiary.

Zjazd jest zapchany łado­war­kami i cięż­kimi śmi­ga­czami, Scar strzela z tuzin razy pra­wie na oślep, zużywa całą bate­rię deze­la­tora i tra­fia w parę przy­pad­ko­wych rze­czy. Krzy­czy jed­nak trium­fal­nie przy ostat­nim strzale, gdy tra­fia grempa w ramię i gang­ster spada na drogę.

– Tra­fi­łam jed­nego!

Łapie mnie moc­niej w pasie i potrząsa mną sza­leń­czo.

– Tra­fi­łam! Widzia­łeś? Wła­śnie…

Prze­sta­wiam deze­la­tor na zabi­ja­nie i strze­lam pro­sto w zwa­li­stą śmie­ciarkę, która leci dokład­nie nad nami. Strzał wysa­dza jej sta­bi­li­za­tory i całość pikuje w chmu­rze dymu. Skrę­cam w bok, kiedy dron spada na nasz pas, kozioł­kuje i roz­sy­puje kilka ton śmieci do recy­klingu na zjazd za nami. Roz­lega się ryk klak­so­nów, powie­trze bucha ogniem, a wóz grem­pów wali pro­sto w roz­bi­tego drona-śmie­ciarkę. Grempy wyla­tują z niego w gra­dzie palą­cego się futra i prze­kleństw.

Zała­twi­łem całą bandę tym jed­nym strza­łem.

Dmu­cham na lufę mojego deze­la­tora. Uśmie­cham się i cho­wam broń do kabury.

– Wiesz, nikt nie lubi zaro­zu­mial­ców, Szcza­wiku – dąsa się Scar­lett.

– Nie cier­pię, kiedy tak mnie prze­zy­wasz – odpo­wia­dam z sze­ro­kim uśmie­chem.

Wpa­damy do portu, gnamy wśród pie­szych, auto­pa­ko­wa­rek i plat­form z towa­rami. Przed nami roz­ciąga się port kosmiczny Szma­rag­do­wego Mia­sta w całej swo­jej oka­za­ło­ści – poły­sku­jące świa­tła, rojne niebo i smu­kłe statki na lądo­wi­skach. Widzę dokład­nie przed nami Łuk, spo­czy­wa­jący mię­dzy potęż­nym betra­skań­skim dłu­go­dy­stan­sow­cem i nowiut­kim rigel­skim wyciecz­kow­cem pro­sto z tal­mar­r­skiej stoczni.

Fin stoi na końcu rampy zała­dun­ko­wej i przy­gląda się por­towi ze zmar­twioną miną. Jego biała jako kość skóra świeci się w świa­tłach Łuku, jasne włosy ma uło­żone w krót­kie kolce. Obci­słe cywilne ubra­nie sta­nowi ciemne tło dla błysz­czą­cego srebr­nego egzosz­kie­letu, który opa­suje jego koń­czyny i plecy.

Kiedy nas dostrzega, zaczyna wyma­chi­wać sza­leń­czo rękami.

– Widzę cię, Złotko, rusz cztery litery, bo musimy… – zaczyna mówić przez sys­tem łącz­no­ści.

– Uwaga, alarm! – ryczą por­towe gło­śniki. – Wszyst­kie statki znaj­du­jące się obec­nie wSzma­rag­do­wym Mie­ście zostają unie­ru­cho­mione do odwo­ła­nia. Powta­rzam: uwaga alarm…

– Myślisz, że cho­dzi o nas?! – krzy­czy mi do ucha Scar­lett.

Zer­kam w niebo nad nami, widzę drona ochrony pośród roju dro­nów trans­por­to­wych, łado­wa­rek i dźwi­ga­rek.

– Aha. – Wzdy­cham. – Cho­dzi o nas.

Pod­łoga pod nami dygoce i masywne klamry cumow­ni­cze zaczy­nają się uno­sić z pokła­dów portu kosmicz­nego przed nami. Opa­sują zapar­ko­wane statki, wywo­łu­jąc potoki prze­kleństw człon­ków załóg i ota­cza­ją­cych nas robot­ni­ków. Dodaję gazu, roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc dowieźć nas na czas, ale zatrzy­mu­jemy się z pośli­zgiem obok Fina w chwili, kiedy blo­kady por­towe zamy­kają się wokół Łuku.

Scar zeska­kuje ze śmi­ga­cza. Alarm na­dal roz­brzmiewa rykiem wokół nas. Odgar­niam wil­gotne włosy z oczu, z rękami na bio­drach przy­glą­dam się klam­rom. Elek­tro­ma­gne­tyczne, ze wzmac­nia­nego tytanu, śli­skie od smaru. I są ogromne.

– Za nic w świe­cie nie wyrwiemy się z nich bez względu na siłę ciągu – mówię.

Fin kręci głową.

– Roze­rwa­łyby kadłub na strzępy.

– A zdo­łasz wła­mać się do sys­temu? Zwol­nić klamry?

Mój Macher już wyciąga uni­kron, urzą­dze­nie roz­bły­skuje tuzi­nem maleń­kich holo­gra­ficz­nych obra­zów, gdy Fin coś wpi­suje.

– Daj mi pięć minut.

– Nie chcę wywo­ły­wać paniki, ale nie mamy pię­ciu minut – odzywa się Scar.

Patrzę w kie­runku wska­zy­wa­nym przez moją sio­strę bliź­niaczkę i widzę dwa opan­ce­rzone podusz­kowe wozy pędzące przez port. Ich świa­tła roz­bły­skują, gło­śny sygnał alar­mowy spra­wia, że tłum się roz­pierz­cha, gdy pędzą pro­sto na nas.

Na plat­for­mach za kabi­nami ste­ro­wa­nia widzę dwa tuziny cięż­ko­zbroj­nych ochro­no­bo­tów z dział­kami deze­la­to­ro­wymi. Na maskach wozów i napier­śni­kach ochro­no­bo­tów wid­nieją słowa ochrona szma­rag­do­wego mia­sta.

– Zatem… jakieś jesz­cze genialne pomy­sły? – odzywa się Scar­lett, patrząc na mnie.

Temat: Organizacje Galaktyczne

Temat: Orga­ni­za­cje Galak­tyczne

►Dobro­czynne

▼Legion Aurory

Oparty na soju­szu Terry i Tra­ska, do któ­rego nie­dawno dołą­czyli Wolni Syl­dra­nie Legion Aurory od ponad wieku pełni rolę nie­za­leż­nych sił poko­jo­wych w Dro­dze Mlecz­nej. Legion bie­rze udział w media­cjach doty­czą­cych spo­rów przy­gra­nicz­nych, udziela pomocy huma­ni­tar­nej i pomaga utrzy­mać sta­bi­li­za­cję w Galak­tyce, prze­strze­ga­jąc motta:

Jeste­śmy Legio­nem

Jeste­śmy świa­tłem

Pło­ną­cym jasno pośród nocy

Legio­ni­ści Aurory kształcą się w jed­nej z sze­ściu spe­cjal­no­ści:

dowo­dze­nie i pla­no­wa­nie (Alfy)

dyplo­ma­cja i nego­cja­cje (Twa­rze)

pilo­to­wa­nie i trans­port (Asy)

naprawy i kon­ser­wa­cja urzą­dzeń mecha­nicz­nych (Mache­rzy)

tak­tyka pola walki i stra­te­gia woj­skowa (Czołgi)

obo­wiązki naukowe i medyczne (Mózgi)

2. Auri

Już pode­rwa­li­śmy się na równe nogi, kiedy Fin przy­biega rampą, mocno kule­jąc.

– Zgar­nij­cie swoje rze­czy! – woła. – Zwie­wamy!

Tyler i Scar­lett wpa­dają tuż za nim i pędzą do swo­ich sza­fek i łóżek.

– Dwa­dzie­ścia sekund! – wrzesz­czy nasz przy­wódca, mija­jąc mnie i Kala.

Nie mam niczego poza moim uni­kro­nem, Magel­la­nem, który zawsze noszę w kie­szeni, i ubra­niem, które mam na sobie. Bie­gnę więc do Fina – pakuje w sza­leń­czym tem­pie zestaw narzę­dzi, za pomocą któ­rego razem z Zilą napra­wia swój egzosz­kie­let.

– Bie­gnij i zbierz swoje rze­czy – mówię. – Ja to spa­kuję.

Rzuca mi pełne wdzięcz­no­ści spoj­rze­nie i odwraca się, żeby pobiec w głąb statku. Nie mam czasu na układ­nie drob­nych narzę­dzi i przy­rzą­dów do pian­ko­wych wytło­czek, więc po pro­stu wrzu­cam wszystko do torby.

– Dzie­sięć sekund! – wrzesz­czy Ty z głębi statku.

– Tylko rze­czy cenne i prze­no­śne! – woła w odpo­wie­dzi Scar­lett. – Nic zbęd­nego!

Uno­szę torbę drżą­cymi rękami i roz­glą­dam się po kaju­cie w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co powin­nam zabrać.

Spę­dzi­li­śmy z Kalem ostat­nie parę godzin na tyłach statku, kiedy pró­bo­wał mnie nauczyć paru syl­drań­skich ćwi­czeń. Miał nadzieję, że dzięki nim będę lepiej sku­piać umysł. Dzika moc, nad którą zapa­no­wa­łam prze­lot­nie na Octa­vii III, na­dal czai się we mnie. Czuję, jak kłębi się i prze­wala za moimi żebrami, ale w naj­lep­szym razie led­wie nad nią panuję. Jeśli odkręcę zawór, który ją powstrzy­muje, to nie mam poję­cia, co wyleci, ale wiem, że nie będzie to miłe. Kal ma nadzieję, że dzięki tre­nin­gowi i dys­cy­pli­nie nauczę się nad nią pano­wać.

Kiedy pró­bo­wa­łam wyobra­zić sobie spo­koj­nie pło­nący fio­le­towy ogień, odsu­wa­jąc rze­czy­wi­stość i sku­pia­jąc się na sa-mēi – to syl­drań­skie poję­cie, któ­rego na­dal nie rozu­miem – trudno mi było nie zer­kać spod rzęs na Kala. Robi mu się taka zmarszczka, gdy się kon­cen­truje, dla któ­rej z rado­ścią ode­pchnę­ła­bym całą rze­czy­wi­stość, byle cał­ko­wi­cie sku­pić się na niej. Myślę jed­nak, że Kal uznałby to za wysoce nie­sto­sowną wer­sję tre­ningu.

Ostat­nie pięć sekund poświę­cam na zgar­nię­cie wala­ją­cych się na stole racji żyw­no­ścio­wych i ciskam je na narzę­dzia Fina. Zarzu­cam torbę na ramię, gdy pozo­stali wysy­pują się z głę­bin statku.

– Ruszajmy – rzuca Tyler. – Kal, idziesz na szpicy. Nad­la­tują dwa opan­ce­rzone podusz­kowe wozy, są może ze trzy­dzie­ści sekund od nas. Wyno­śmy się, zanim dolecą.

– Tak jest – odpo­wiada po pro­stu Kal. Zerka, żeby się upew­nić, gdzie jestem, i spro­wa­dza nas po ram­pie.

Tyler idzie tuż za nim, ja jestem następna i dla­tego wpa­dam pro­sto na jego plecy, gdy przy­staje nagle.

– Ej, uważ…

Wychy­lam się w bok, żeby zer­k­nąć zza niego, i widzę, że zatrzy­mał się, bo Kal się zatrzy­mał. A Kal przy­sta­nął, ponie­waż…

– Myślę, że trzy­dzie­ści sekund to był mylny sza­cu­nek – odzywa się cicho nasz Czołg.

Sta­no­wimy łatwy cel, sto­jąc na ram­pie zała­dun­ko­wej Łuku, i to nie jest dobra nowina. A sto­imy tak, bo nie jeste­śmy sami. Dwa ogromne podusz­kowce cię­ża­rowe z plat­for­mami zatrzy­mały się przed naszym stat­kiem i roz­bły­skują naglą­cymi nie­bie­skimi świa­tłami. Wyska­kują przed nie wiel­gachne, prze­ra­ża­jące stwory, jakieś bojowe roboty, które przy­po­mi­nają kara­lu­chy. Ich nogi wygi­nają się do tyłu, żeby zamor­ty­zo­wać lądo­wa­nie. Są uzbro­jone w działka wiel­ko­ści mojego tuło­wia, a ich wypo­le­ro­wane zbroje odbi­jają migo­czące stro­bo­sko­powe świa­tła.

– Uwaga, podej­rzani! – ryczy jeden, cho­ciaż nie widzę, żeby poru­szał ustami. – Jeste­ście zatrzy­mani wcelu prze­słu­cha­nia. Na opór odpo­wiemy siłą. Unie­ście ręce na znak posłu­szeń­stwa.

Na chwilę wszystko cich­nie. Nawet ryk mia­sta wokół nas przy­ci­cha, jak­bym zna­la­zła się pod wodą – widzę tylko roz­bły­sku­jące nie­bie­skie świa­tła tań­czące na pan­cer­zach bojo­wych kara­lu­chów-robo­tów. Kal prze­nosi cię­żar z nogi na nogę led­wie widocz­nym ruchem, osła­nia­jąc mnie swoim cia­łem. Czuję mro­wie­nie na karku, adre­na­linę buzu­jącą w żyłach. Mam wra­że­nie, że świat… prze­suwa się i bez żad­nego ostrze­że­nia obrazy zale­wają mój umysł.

Kolejna wizja.

Widzę w swo­jej gło­wie, jak roze­grają się następne chwile, zupeł­nie jak­bym oglą­dała wizual. Spo­strze­gam przed sobą ścieżki, któ­rymi podą­żymy, z całą wyra­zi­sto­ścią widzę, jak się roz­ga­łę­ziają.

Widzę, jak zakła­dają nam kaj­danki, ładują nas na jedną z tych plat­form, przy­pi­nają kaj­danki do dłu­giego pałąka bie­gną­cego pośrodku, żeby­śmy nie mogli uciec. Widzę, jak wykrę­cają Zili ręce na plecy, jak sfru­stro­wany i poko­nany Ty zaci­ska zęby.

Na innej ścieżce widzę, jak Kal ata­kuje, Ty ska­cze w bok, a ja stoję spa­ra­li­żo­wana nie­zde­cy­do­wa­niem, gdy bojowe roboty ata­kują i ogień prze­cina nasze ciała.

I widzę też…

– Be’shmai – odzywa się łagod­nie Kal.

– Tak – odpo­wia­dam cicho i biorę powolny, głę­boki wdech.

Moje płuca roz­sze­rzają się, nacisk od wewnątrz napiera na moje żebra, coś, co obu­dzi­łam, kłębi się we mnie w goto­wo­ści, pra­gnie, żebym to wypu­ściła, wręcz się tego domaga. Pod­no­szę tro­chę głos, żeby dru­żyna 312 mnie usły­szała:

– Na trzy niech wszy­scy padną. Raz…

Sły­szę pyta­nie za sobą, ryk już wypeł­nia mi uszy.

– Dwa…

Mam nadzieję, że kon­ster­na­cja nie spo­wolni moich towa­rzy­szy. Mam nadzieję, że mi zaufają, cho­ciaż łączące nas zaufa­nie to nowa, kru­cha rzecz, zbu­do­wana na bólu.

– Trzy!

Tyler i Kal padają na zie­mię, a ja wycią­gam przed sie­bie ręce, wypusz­cza­jąc każdą cząstkę swo­jej osoby. Moje ciało prze­pa­dło – zostało z tyłu, stoi w drzwiach Łuku i się koły­sze. Ja jestem kłę­bo­wi­skiem ciem­no­gra­na­to­wej mocy men­tal­nej poprze­ci­na­nej zło­wiesz­czymi srebr­nymi nićmi, które eks­plo­dują we wszyst­kie strony.

Dla reszty świata jestem nie­wi­dzialna albo tkwię tam, gdzie stoi moje ciało. A może jestem gdzieś pomię­dzy. Jed­nak w wymia­rze, w któ­rym ist­nieję, jestem kotłu­jącą się sferą roz­sze­rza­jącą się z pręd­ko­ścią świa­tła, żeby pochło­nąć sto­jące przede mną ochro­no­boty.

To fala, na któ­rej led­wie się utrzy­muję, w żad­nym stop­niu nad nią nie panuję i nie potra­fię jej skie­ro­wać – mogę tylko trzy­mać to tsu­nami z dala od sie­bie, oszczę­dza­jąc słabe, kru­che ciała Kala, Tylera i reszty dru­żyny za mną. Poza tym jed­nak bąbel roz­sze­rza się naprzód, w górę i poza nas w ułamku sekundy.

Zmarszczka mocy eks­plo­duje w pro­mie­niu trzy­stu sześć­dzie­się­ciu stopni i jak przez mgłę dociera do mnie, że Łuk zostaje zgnie­ciony w tej samej chwili, co ochro­no­boty. Moje srebrne nici owi­jają się wokół nich, zaci­skają ze śmier­cio­no­śną siłą, zachwyt ryczy we mnie, kiedy obwody buchają i umie­rają.

Wszystko milk­nie, ryk jest ogłu­sza­jący, a ja jestem czę­ścią ciem­no­nie­bie­skiej chmury, chwy­tam ich moimi srebr­nymi nićmi i nagle wra­cam do swo­jego ciała, jakby łączył mnie z nim kawa­łek zbyt mocno roz­cią­gnię­tej gumki. Nagle…

…wszystko się koń­czy.

Znowu jestem nie­skoń­cze­nie kru­chym stwo­rze­niem, które stoi na dwóch drżą­cych nogach, a wszę­dzie wokół mnie roz­le­gają się krzyki i ryczą alarmy, a przede mną walają się pozo­sta­ło­ści podusz­kow­ców cię­ża­ro­wych i ochro­no­bo­tów, za mną leżą szczątki Łuku. Znowu się zata­czam, kolana chcą się pode mną ugiąć do tyłu jak tym robo­tom, kiedy zesko­czyły z plat­form, mam krew na ustach, ruszam się, gdzieś lecę i nagle zie­mia pędzi mi na spo­tka­nie.

***

Kiedy odzy­skuję przy­tom­ność, Kal pochyla się nade mną, trzyma deli­kat­nie rękę na moim policzku. Jego fioł­kowe oczy są wielki i piękne, dłu­gie srebrne włosy okala roz­myta aure­ola świa­tła.

– Wyglą­dasz jak anioł – mru­czę.

– Co to jest anioł? – pyta, zaci­ska­jąc swoją dłoń na mojej. Patrzy poważ­nie jak zawsze, ale dostrze­gam tro­skę w jego oczach. Wyczu­wam, jak bar­dzo musi się powstrzy­my­wać, żeby nie zmiaż­dżyć mi ręki w uści­sku.

– To taki ziem­niak ze skrzy­dłami – tłu­ma­czy sto­jący gdzieś za mną Fin.

Kal unosi brwi.

– Prze­cież istoty ludz­kie nie mają skrzy­deł.

– A skąd wiesz? Widzia­łeś jakie­goś czło­wieka nago?

Kal unosi brwi jesz­cze wyżej i zaczy­nają mu się rumie­nić uszy. W tym momen­cie odzywa się Scar­lett:

– Zacho­wuj się, Finian. Żyjesz, Auri? To był impo­nu­jący pokaz.

W moim polu widze­nia poja­wiają się ona i Tyler, stają nad ramie­niem Kala. Dociera do mnie, że nikt nie ma aure­oli – po pro­stu znaj­du­jemy się w pomiesz­cze­niu, a ich głowy są pod­świe­tlone przez lampy na sufi­cie. Czuję się jak ludzki kształt ule­piony z maka­ronu – koń­czyny mam słabe, nie chcą współ­pra­co­wać, ale powoli odzy­skuję ostrość wzroku. Zila deli­kat­nie odsuwa Kala i zaczyna prze­su­wać nade mną med­ska­ner.

– Gdzie jeste­śmy? – pytam.

– W hotelu w dol­nej czę­ści Szma­rag­do­wego Mia­sta – odpo­wiada Tyler. – Z gatunku tych tanich, w któ­rych nikt nie zadaje żad­nych pytań. Zare­zer­wo­wa­łem tu pokój, nim zaczę­li­śmy doga­dy­wać się z grem­pami, na wypa­dek gdyby sytu­acja uło­żyła się wyjąt­kowo nie po naszej myśli.

– Co jest dziwne, bo myśla­łam, że wszyst­kie twoje pomy­sły są rewe­la­cyjne – wtrąca jego sio­stra, sztur­cha­jąc go w ramię. – Na szczę­ście sam wie­dzia­łeś, że potrze­bu­jesz cze­goś w odwo­dzie.

– Pra­wie jak­bym stu­dio­wał tak­tykę – odpo­wiada, odwza­jem­nia­jąc jej kuk­sa­niec.

– Nic ci nie jest – oznaj­mia Zila, patrząc na mnie. – Wskaź­niki aktyw­no­ści bio­elek­trycz­nej mózgu na­dal są pod­wyż­szone, ale bio­od­czyty zaczy­nają wra­cać do normy.

– Co się stało? – pytam.

– Stra­ci­łaś przy­tom­ność – odpo­wiada Kal.

– Po tym, jak zamie­nia­łaś ochro­no­boty w kupę złomu i ścią­gnę­łaś z nieba ich podusz­kowce – dodaje Fin. – To było naprawdę coś, cho­ciaż nie zaszko­dzi­łoby, gdy­byś nauczyła się tro­chę celo­wać, nie uwa­żasz? Gdy­by­śmy nie usko­czyli…

– Ale usko­czy­li­śmy – prze­rywa mu Scar­lett. – A jej fala mocy ura­to­wała nasze kształtne tyłki, więc dzięki ci za to, Auri.

Twarz naszej dru­żyny pomaga mi usiąść z cie­niut­kimi jak wafe­lek podusz­kami pod ple­cami i teraz lepiej widzę nasz obskurny pokoik hote­lowy. To ten sam typ wystroju (łącz­nie z lepką pod­łogą), który ni­gdy nie wycho­dzi z mody w naj­bar­dziej nisko­bu­dże­to­wych loka­lach. Na jed­nej ścia­nie wisi wyświe­tlacz holo­gra­ficzny, stoją tu dwa łóżka – ja zaj­muję jedno, a wokół mnie stoi dru­żyna. Na dru­gim ulo­ko­wał się Fin i znowu pra­cuje nad egzosz­kie­le­tem, narzę­dzia leżą poroz­rzu­cane na mate­racu. Pokój ma jedno brudne okno, pod któ­rym walają się nasze rze­czy.

***

– Zamel­do­wa­łem się sam po naszej ucieczce z portu – wyja­śnia Tyler. – Wcią­gną­łem resztę przez okno. To daje mniej­sze ryzyko, że ktoś nas zapa­mięta. Powin­ni­śmy być tu bez­pieczni przez pewien czas. Zapła­ci­łem nie­zna­ko­wa­nymi kre­dy­tami.

– Czyli mamy chwilę. – Scar­lett przy­siada na brzegu mojego łóżka. – Możemy ode­tchnąć.

Przy­gląda się nam po kolei, a ja zdaję sobie sprawę, że jej opie­kuń­czość star­szej sio­stry roz­ciąga się teraz na nas wszyst­kich. Zila pomaga Finowi przy egzosz­kie­le­cie; Fin krzywi się za każ­dym razem, gdy prze­suwa jego kolano. Kal stoi obok mnie jak posąg. Tyler się zamy­ślił. A może wspo­mina.

Wiem, że myśli o Cat co kilka ude­rzeń serca. Jak my wszy­scy.

„Ta porażka to zwy­cię­stwo” – powie­działa mi Cat, zanim znik­nęła na zawsze w zbio­ro­wym umy­śle Ra’haam.

Jed­nakże w tej chwili odbie­ram to zupeł­nie ina­czej. Ucie­kamy przed zarówno ter­rań­skim, jak i betra­skań­skim rzą­dem. Nawet legion, który nosi moje imię, sta­nął teraz prze­ciwko nam. Stra­ci­li­śmy naj­cen­niej­szy atut w postaci Łuku, mamy śla­dowe ilo­ści broni i jesz­cze mniej pie­nię­dzy, nie mamy poję­cia, dokąd się udać.

– Co teraz zro­bimy? – pytam cicho.

Tyler wpa­ruje się w pod­łogę, mocno marsz­czy w namy­śle prze­ciętą bli­zną brew. Widzę, jak bar­dzo stara się nami dowo­dzić, i współ­czuję mu w każ­dej sekun­dzie. Cza­sem jed­nak mam wra­że­nie, że poru­szamy się tylko dla­tego, że żadne z nas jesz­cze nie zdało sobie sprawy, że otrzy­ma­li­śmy śmier­telną ranę. Nie zorien­to­wa­li­śmy się, że już powin­ni­śmy paść.

– Jedze­nie – mówi Scar­lett, klasz­cząc w dło­nie w krę­pu­ją­cej ciszy. – W chwili wąt­pli­wo­ści bierz się za jedze­nie.

– Podoba mi się twój spo­sób rozu­mo­wa­nia. – Wzdy­cham.

Scar wyciąga racje, które spa­ko­wa­łam. Cał­kiem prze­ko­nu­jąco odgrywa entu­zjazm, odczy­tuje z powąt­pie­wa­niem nazwy na saszet­kach i roz­daje je teatral­nym gestem. Mnie tra­fia się paczka „Gula­szu woło­wego z purée ziem­nia­cza­nym™”. Nie ma słowa wyja­śnie­nia na opa­ko­wa­niu, dla­czego aku­rat słowo „gulasz” zapi­sano kur­sywą.

– Czy chcesz, żebym przed­sta­wił ci ana­lizę war­to­ści odżyw­czych tego posiłku? – dobiega z mojej kie­szeni głos Magel­lana. – Bo wnie­któ­rych kul­tu­rach taki posi­łek mógłby zostać uznany za akt agre­sji, zwłasz­cza…

– Tryb cichy – roz­lega się zgodny chór, co wystar­cza, by wszy­scy uśmiech­nęli się blado.

Fin kręci głową.

– Wiem, że te stare modele uni­kro­nów były tro­chę upier­dliwe, cią­gle się sypały, ale ten naprawdę prze­bija wszystko.

– Aha. – Tyler wdy­cha. – Ni­gdy już nie był taki sam po tym, jak Scar zain­sta­lo­wała na nim oso­bo­wość beta z Oka­zja­Netu.

Kal wytrzesz­cza oczy, patrząc na Scar­lett.

– Ścią­ga­cie nowe wer­sje opro­gra­mo­wa­nia do uni­kronu z kanału zaku­po­wego?

– Nie – odpo­wiada Tyler. – To ona ścią­gnęła nową wer­sję opro­gra­mo­wa­nia do mojego uni­kronu z kanału zaku­po­wego.

– Dorzu­cali dar­mową torebkę. – Scar wzru­sza ramio­nami. – A poza tym to był twój stary uni­kron, dzie­ciu­chu.

Tyler prze­wraca oczami i zmie­nia temat.

– Jak tam twój egzosz­kie­let, Fin?

– Świet­nie.

– To pod­su­mo­wa­nie jest nie­ści­słe – wtrąca się natych­miast Zila. – Egzosz­kie­let Fina uległ poważ­nym uszko­dze­niom i na­dal wymaga wielu napraw. Co wię­cej, sam Finian potrze­buje odpo­czynku w niskiej lub zero­wej gra­wi­ta­cji, żeby odzy­skać siły. Przez ostat­nie kilka dni zmu­szał ciało do wysiłku wykra­cza­ją­cego poza jego moż­li­wo­ści.

Fin otwiera usta, nim Zila dociera do połowy swo­jej prze­mowy, ale nic z nich nie pada. Wresz­cie udaje mu się coś powie­dzieć przez zaci­śnięte zęby.

– Nic mi nie jest. Dam sobie radę. Może powin­naś nie wty­kać nosa w nie swoje sprawy.

Cho­ciaż cza­sem tro­chę trudno coś wyczy­tać z jego miny z powodu czar­nych szkieł kon­tak­to­wych, które nosi, to w tej chwili nie spo­sób pomy­lić z czym­kol­wiek innym śmier­cio­no­śnego spoj­rze­nia, jakie rzuca Zili. Nasz dru­ży­nowy Mózg przy­gląda się Mache­rowi przez długą chwilę, a potem odwraca się do Tylera z twa­rzą rów­nie bez­na­miętną jak zawsze. Jed­nakże coś w spo­so­bie, w jaki Zila mruga i pociąga za dłu­gie złote kol­czyki – dzi­siaj mają kształt grem­pów – wska­zuje, że jest tro­chę mniej odporna na wszystko niż zwy­kle.

Wszy­scy jeste­śmy nieco mniej odporni niż kie­dyś. Tyle że w przy­padku Zili oznaka sła­bo­ści jest naprawdę nie­po­ko­jąca.

– Jestem ofi­ce­rem nauko­wym i medycz­nym w tej dru­ży­nie – oznaj­mia, zwra­ca­jąc się bez­po­śred­nio do Tylera. – Powin­nam zamel­do­wać Alfie, w jakim sta­nie są człon­ko­wie jego dru­żyny.

– W porządku, Zila, dzięki – odpo­wiada łagod­nie Tyler.

Finian kom­plet­nie igno­ruje zale­ce­nie odpo­czynku wydane przez Zilę. Wyrywa narzę­dzie z jej ręki, pociąga łyk jedze­nia z paczki i wraca do pracy nad egzosz­kie­le­tem. Scar­lett zerka na Ty’a, a potem wstaje z mojego łóżka i sadowi się obok Fina.

– Jeśli zale­jesz sobie obwody tymi Pra­wie Praw­dzi­wymi Taco™, to w życiu nie napra­wisz już egzosz­kie­letu – infor­muje go cicho.

– Muszę to napra­wić – upiera się Fin, mówiąc z peł­nymi ustami.

– Daj sobie chwilę – odpo­wiada Scar­lett, kła­dąc dłoń na jego ręce. – Zjedz. Ode­tchnij.

Fin zerka na nią. Jakimś cudem udaje mu się prze­żu­wać i dąsać jed­no­cze­śnie. Jed­nakże napię­cie znika z jego ramion, gdy prze­łyka, jakby zga­dzał się na coś innego niż moż­li­wość usma­że­nia obwo­dów egzosz­kie­letu.

– Aha, jasne – odpo­wiada z wes­tchnie­niem.

Wszy­scy milk­niemy na chwilę, koń­cząc posi­łek. Sku­piam się na tym, żeby donieść jedze­nie do ust, opie­ram się o ramię Kala, kiedy siada obok mnie przy wez­gło­wiu. Cho­ciaż jestem obo­lała, wyczu­wam każde jego lek­kie poru­sze­nie, każdy oddech. Tak dużo czasu spę­dzał na uni­ka­niu doty­ka­nia mnie od czasu naszego pierw­szego spo­tka­nia, żeby nie zdra­dzić w żaden spo­sób, że odczuwa Przy­cią­ga­nie, że kiedy teraz pozwala sobie na ten luk­sus, za każ­dym razem wywo­łuje to iskry w całym moim ciele. I odczu­wam to, cho­ciaż Kal tak bar­dzo uważa w obec­no­ści innych… Wiem, że nie czas na takie rze­czy, ale… łapię się na tym, że chcia­ła­bym poczuć coś wię­cej.

– Dobra, musimy się zasta­no­wić – oznaj­mia Tyler po kola­cji. – Kal, zobacz, czy wspo­mi­nają o nas w lokal­nych wia­do­mo­ściach. Musimy wie­dzieć, jak głę­boko wdep­nę­li­śmy. Zila, Scar, zaj­mij­cie się inwen­ta­ry­za­cją. Fin, dowiedz się, co się stało z Łukiem.

– Nie wyglą­dał naj­le­piej – mówi Kal, zer­ka­jąc na mnie z podzi­wem pomie­sza­nym z lękiem. – Kiedy już Aurora z nim skoń­czyła.

– Wiem. – Tyler kiwa głową. – Ale jeśli nie da się go napra­wić, to będziemy potrze­bo­wali innego spo­sobu, żeby wydo­stać się z tej dziury.

Fin wyciera ręce, wyj­muje uni­kron i zaczyna wła­my­wać się do sieci sta­cji. Kal włą­cza holo­ekran, prze­ska­kuje przez kanały infor­ma­cyjne, żeby spraw­dzić, czy nie jeste­śmy tam gośćmi spe­cjal­nymi. Zila i Scar­lett prze­glą­dają meto­dycz­nie nasze torby, kate­go­ry­zu­jąc wszystko, co mamy, dzie­ląc nasz doby­tek na rze­czy oso­bi­ste, rze­czy nale­żące do całej grupy i na to, co da się sprze­dać. Widzę, że Zila zgar­nęła dwa mun­dury agen­tów GAW, które ukra­dli­śmy z Wie­ku­istego. Miga mi moje odbi­cie w jed­nej z lustrza­nych masek. Białe pasmo w grzywce, biała tęczówka w pra­wym oku. Dziew­czyna, która patrzy na mnie z odbi­cia, wydaje mi się cza­sem cał­kiem obca.

Patrzę aku­rat wtedy, kiedy Scar­lett wyj­muje z torby Fina plu­szo­wego smoka Cat, Koni­czynkę. Zerka przez ramię na Tylera z oczami błysz­czą­cymi od łez, a potem odchyla się, żeby podać mu zabawkę. Tyler bie­rze smoka deli­kat­nie, jakby był abso­lut­nie bez­cenny, i przy­ci­ska do piersi. A potem patrzy na Fina, który go obser­wuje. Fina, który musiał popę­dzić do fotela pilota, żeby zabrać ostat­nią pamiątkę po Cat, kiedy powi­nien ucie­kać z Łuku.

Betra­ska­nin tylko kiwa głową i ponow­nie patrzy na uni­kron.

Cho­ciaż dru­żyna jest teraz dla mnie naj­bliż­szym odpo­wied­ni­kiem rodziny, to na­dal czuję się przy nich nie­swojo. W takich chwi­lach jak ta zdaję sobie sprawę, jak daleko jestem od domu, jak daleko w cza­sie, nie tylko w prze­strzeni. Dwie­ście lat minęło w oka­mgnie­niu, kiedy trwa­łam pogrą­żona we śnie krio­ge­nicz­nym. Dla mnie minęło rap­tem parę tygo­dni, odkąd weszłam na pokład Had­fielda, żeby zacząć nowe życie na Octa­vii III. Teraz jed­nak wszystko, co zna­łam, prze­pa­dło, a razem z tym prze­pa­dli wszy­scy, któ­rych kocham.

Nie wiem, co powin­nam czuć, ale patrząc na starą zabawkę Cat, na ano­ni­mowe szare mun­dury, nie mogę opę­dzić się od myśli o kon­fron­ta­cji z Ra’haam na Octa­vii III. O kolo­ni­stach, któ­rych absor­bo­wał do swo­jego zbio­ro­wego umy­słu razem z Cat. O twa­rzy mojego ojca pod maską agenta GAW, srebr­nych kwia­tach w jego oczach.

„Jie-Lin, potrze­buję cię”.

I cho­ciaż cząstka mnie ma ochotę zwi­nąć się w kłę­bek i krzy­czeć na samo wspo­mnie­nie, to więk­szość mnie jest po pro­stu wście­kła. Z powodu świa­do­mo­ści, że Ra’haam pochło­nął go, posłu­żył się nim, nosił go jak kostium. Czuję ciem­no­gra­na­tową moc jak mro­wie­nie w opusz­kach. Dary od Eshva­re­nów skrzą się tuż pod moją skórą. Sta­ro­żytni wro­go­wie Ra’haam jakimś spo­so­bem żyją we mnie.

Mogę się nauczyć pano­wać nad tym. Wiem to. Mogę być Zapal­ni­kiem, jakiego oni potrze­bują.

Jed­nak – jak powie­dział Tyler na Octa­vii – naj­pierw musimy zna­leźć Broń.

– W porządku, Złoty Chło­paku. – Fin wzdy­cha, z głową pochy­loną nad uni­kro­nem. – Chcesz naj­pierw usły­szeć dobrą wia­do­mość czy złą?

– Tę mniej dra­ma­tyczną.

– Dobra wia­do­mość jest taka, że Łuk już leży roz­ło­żony na kawa­łeczki na zło­mo­wi­sku Szma­rag­do­wego Mia­sta. Na bar­dzo małe, bar­dzo pła­skie i bar­dzo dro­gie kawa­łeczki.

Tyler zamyka oczy. Cho­ciaż wie­dzie­li­śmy, że szanse na odzy­ska­nie statku są małe, to fakt, że stra­ci­li­śmy szansę na jego sprze­da­nie, wciąż jest praw­dzi­wym cio­sem.

– Jakim cudem to dobra wia­do­mość? – pyta Tyler.

– Chyba przez kon­trast z tą złą.

Tyler wzdy­cha.

– Strze­laj.

– Zła wia­do­mość jest taka, że jedyny sta­tek, na jaki stać nas przy naszych obec­nych fun­du­szach to stu­sie­dem­dzie­się­cio­letni chel­le­riań­ski frach­to­wiec, który nie ma napędu, nawi­ga­cji ani sys­temu pod­trzy­my­wa­nia życia i pra­co­wał ostat­nio jako śmie­ciarka prze­wo­żąca śmieci z Ark­tura IV.

– To brzmi cudow­nie – mówi ze śmier­tel­nie poważną miną Scar­lett.

– Brzmi pach­nąco – wtrą­cam.

– Brzmi jak coś kom­plet­nie nie­przy­dat­nego. – Tyler się krzywi. – Nie ma nic wię­cej?

Finian wzru­sza ramio­nami i ruchem palca wysyła infor­ma­cje z uni­kronu na holo­ekran na ścia­nie. Widzę skom­pli­ko­wany netwę­zeł z ofer­tami tysięcy róż­nych stat­ków, od potęż­nych krą­żow­ni­ków po maleń­kie holow­niki. Każdy z nich tak daleko wykra­cza poza nasze moż­li­wo­ści finan­sowe, że robi mi się dosłow­nie nie­do­brze. Zer­kam na nazwę przed­się­bior­stwa na nagłówku, na jarzące się logo w kształ­cie pło­ną­cego koła zęba­tego.

– Spółka Hefaj­stos – mru­czę.

– To naj­więk­sza firma ze zło­mo­wi­skiem w Szma­rag­do­wym Mie­ście – wyja­śnia Fin. – Na klej­noty Stwórcy, gdy­by­śmy mieli kre­dyty, mogli­by­śmy kupić rydwan godny osła­wio­nych mię­dzy­gwiezd­nych prze­stęp­ców, ale…

– Nie mamy kre­dy­tów – zauważa ponuro Tyler.

– Pro­szę, powiedz, że nie roz­wa­żamy kupna śmie­ciarki – odzywa się Scar­lett. – Bo nie mam do tego odpo­wied­niego stroju.

Kal zerka na Scar, uno­sząc srebrną brew.

– A jak ubra­ła­byś się na taki sta­tek?

– Cze­kaj­cie, chwi­leczkę… – szep­czę, gdy oddech więź­nie mi w gar­dle. – Fin, prze­stań prze­wi­jać i wróć…

Mój ton spra­wia, że wszy­scy w pokoju nie­ru­cho­mieją. Fin unosi rękę, prze­suwa nią z pra­wej na lewo jak dyry­gent, prze­wi­ja­jąc powoli statki na zło­mo­wi­sku.

– Jest, zatrzy­maj! – Wszy­scy patrzą na mnie, kiedy wstaję powoli, wska­zu­jąc jeden ze stat­ków na ścia­nie.

– Auri? – pyta Tyler.

– To Had­field – mówię.

Tyler pod­cho­dzi i patrzy na ekran, mru­żąc oczy. Fin coś wpi­suje, powięk­sza obraz i pro­szę: pro­sto z moich wspo­mnień Had­field powraca na jawę.

Przy­po­mina tro­chę okręt wojenny z cza­sów sta­rej Ziemi, jest długi i ma kształt cygara. Ma osma­lony i pozna­czony dłu­gimi wyrwami kadłub, w nie­któ­rych miej­scach metal wygląda jak sto­piony, ale roz­po­zna­ła­bym ten sta­tek wszę­dzie. Sta­tek, na któ­rego pokład weszłam dwa tygo­dnie i dwie­ście dwa­dzie­ścia lat temu, zamie­rza­jąc zacząć nowe życie na Octa­vii III. To życie teraz prze­pa­dło wraz ze wszyst­kim i wszyst­kimi, któ­rych zna­łam.

– Na oddech Stwórcy, masz rację, Auri. – Ty kręci głową, wpa­tru­jąc się z trwoż­nym zdu­mie­niem w Had­fielda. – Kiedy ostat­nim razem widzia­łem ten sta­tek, roz­ry­wała go Burza Fał­dowa. Jakim cudem go zdo­byli?

Fin wzru­sza ramio­nami.

– Nie mam poję­cia. Domy­ślam się, że ekipa zło­mia­rzy Hefaj­stosa natknęła się na niego w Fał­dzie, po tym, jak ura­to­wa­łeś naszą Pasa­żerkę na Gapę. Według spe­cy­fi­ka­cji należy do ogrom­nego kon­woju, który zosta­nie wysta­wiony na aukcję na Picar­dzie VI.

– Po co komuś taki złom? – Scar­lett zerka na mnie. – Bez urazy, ale…

– Nie ura­zi­łaś mnie – mru­czę.

– Piszą tu wprost. – Fin kiwa głową. – „Naj­słyn­niej­szy wrak w histo­rii ter­rań­skich wypraw mię­dzy­gwiezd­nych! Kup sobie auten­tyczny kawa­łek histo­rii!”.

– Musimy go zdo­być – mówię.

Tyler odwraca się do mnie.

– Po co?

– Nie wiem. Po pro­stu… mam prze­czu­cie.

– To twój dar, be’shmai? – pyta Kal.

– Może. – Roz­glą­dam się po nie­pew­nych twa­rzach, zda­jąc sobie sprawę, że cho­ciaż nauczyli się mi ufać, to legio­ni­ści z dru­żyny 312 będą potrze­bo­wać cze­goś wię­cej niż prze­czu­cia. – Słu­chaj­cie, wiemy, że mam powstrzy­mać Ra’haam przed roz­kwi­tem, prawda? W prze­ciw­nym wypadku roz­prze­strzeni się przez Fałdę i pożre Galak­tykę. Nic jed­nak nie wiemy na temat Eshva­re­nów. To oni to wszystko uru­cho­mili, to oni w jakiś spo­sób zro­bili ze mnie to… czym jestem.

Kal staje powoli obok mnie, wpa­tru­jąc się we wrak Had­fielda. Ze wszyst­kich ras w Galak­tyce tylko Syl­dra­nie naprawdę wie­rzą w to, że Eshva­re­no­wie kie­dy­kol­wiek ist­nieli. Świa­tło z ekranu pada na jego fioł­kowe tęczówki, gdy Kal mówi:

– I wie­rzysz, że zdo­łamy dowie­dzieć się cze­goś wię­cej na temat Pra­daw­nych na pokła­dzie Had­fielda?

– Nie wiem tego – przy­znaję – ale wiem, że coś mi się stało na pokła­dzie tego statku. Byłam zwy­kłą dziew­czyną, kiedy wcho­dzi­łam do krio­kap­suły, a gdy Tyler mnie z niej wycią­gnął, byłam…

Zer­kam znowu na swoje odbi­cie w heł­mie. Na obcą osobę, która na mnie patrzy.

– …tym.

– Mogli wydo­być czarną skrzynkę – mówi Fin. – Zapi­ski z lotu powie­dzą nam, czy Had­field zna­lazł się gdzieś, gdzie nie powi­nien, czy wyda­rzyło się coś nie­ty­po­wego, co przy­rządy zdo­ła­łyby wychwy­cić. Kiedy. Jak. Gdzie.

– Będziemy lepiej wypo­sa­żeni, żeby wes­przeć misję Aurory, jeśli zro­zu­miemy jej naturę – przy­ta­kuje Zila. – I tych, któ­rzy wyzna­czyli jej tę misję.

Kal kiwa głową.

– Poznaj prze­szłość albo cierp w przy­szło­ści.

Tyler patrzy przez długą chwilę na Scar­lett, która prze­chyla głowę i wzru­sza ele­gancko ramio­nami.

– W porządku – mówi w końcu, zaci­ska­jąc palce na Koni­czynce. – Zawsze to jakiś począ­tek. Nie mamy żad­nych innych wska­zó­wek. Sun Zi powie­dział „Jeśli znasz sie­bie i swo­jego wroga, prze­trwasz pomyśl­nie sto bitew”.

– Kto to jest Sun Zi? – pyta Fin.

– Stary nie­żywy gość – odpo­wiada Scar­lett.

– I trak­tu­jemy jego radę poważ­nie, bo…?

Tyler nie odrywa oczu od Had­fielda. Widzę w nich ogień, gdy mówi:

– Wiemy nie­dużo o wrogu, dowiedzmy się więc cze­goś o przy­ja­cio­łach.

– W porządku – mówi Scar. – Możemy zacząć od dowie­dze­nia się, jak wydo­stać się z tej kupy złomu?

Temat: Galaktyczne rasy

Temat: Galak­tyczne rasy

►Sprzy­mie­rzone

▼Syl­dra­nie

Syl­dra­nie to naj­star­sza rasa w Galak­tyce. Są wysocy i ele­ganccy, mają wydłu­żone uszy, fioł­kowe oczy i srebrne włosy, które tra­dy­cyj­nie zapla­tają w war­ko­cze. Są zwy­kle sil­niejsi i szybsi od ludzi. Przez inne rasy czę­sto są odbie­rani jako aro­ganccy i wynio­śli … i szcze­rze mówiąc, nie bez powodu.

Ich spo­łe­czeń­stwo dzieli się na kasty zwane ligami:

Zbrojni – wojow­nicy i straż­nicy

Wędrowcy – mistycy obda­rzeni tele­pa­tią, któ­rzy poświę­cają się bada­niu Fałdy.

Tka­cze – naukowcy, inży­nie­ro­wie i rze­mieśl­nicy.

Obser­wa­to­rzy – poli­tycy i inni admi­ni­stra­to­rzy.

Robot­nicy – bo ktoś musi wyko­ny­wać praw­dziwą robotę.

Syl­dra­nie do nie­dawna pro­wa­dzili wojnę z Terrą i dopiero dwa lata temu, w 2378 roku, pod­pi­sano pokój zwany Poro­zu­mie­niem Jeri­cho. Obec­nie cała rasa jest uwi­kłana w bru­talną wojnę domową (patrz: Wolni Syl­dra­nie i Nie­ugięci).

Zasad­ni­czo nie mają teraz głowy do zabawy, tyle tylko powiem.

3. Scarlett

Moje cacuszka są za duże do tego mun­duru.

Nie zro­zum­cie mnie źle – kocham moje cacuszka. Walory. Zde­rzaki. Jak­kol­wiek chce­cie je nazwać. Są takie dni, kiedy udaje ci się wyrzeź­bić ide­alny kształt i sły­szysz, jak ludziom trza­skają kręgi w szyi, gdy ich mijasz? O, to wła­śnie mam na myśli. Są fan­ta­stycz­nym wykry­wa­czem idio­tów. (Pod­po­wiedź: nie mam pre­ten­sji, jeśli na nie zer­ka­cie, ale jeśli mówi­cie do nich zamiast do mnie – zna­czy, patrząc mi w twarz – to obla­li­ście Próbę.) Czę­sto gwa­ran­tują świetną zabawę wie­czo­rem, gdy się ma je pod ręką.

Bywają jed­nak dni, kiedy ich posia­da­nie to praw­dziwy przy­pał.

Na przy­kład muszę je trzy­mać, gdy bie­gnę. Nie robię tego po to, żeby nimi w was celo­wać, po pro­stu w prze­ciw­nym wypadku to boli. Porządne sta­niki są dro­gie, trzeba je naprawdę deli­kat­nie prać, bo ina­czej szybko odkry­wasz, że musisz kupić następny drogi sta­nik. Nie każ­cie mi nawet zaczy­nać tematu fisz­bin. Ludzka rasa potrafi podró­żo­wać wśród gwiazd, a na­dal nikt nie wymy­ślił sta­nika dla dziew­czyn moich roz­mia­rów, w któ­rym nie czu­ła­bym się jak w wię­zie­niu. Oto ogól­nie znana prawda: zdję­cie tego ustroj­stwa pod koniec dnia to naj­cu­dow­niej­sze uczu­cie pod słoń­cem.

Przy­kro mi, chłopcy.

I są takie chwile jak ta. Kiedy pró­bu­jesz zaprze­czyć pra­wom fizyki i upchać mate­rię w prze­strzeni, która jest zde­cy­do­wa­nie dla niej za mała. Jestem pewna, że Zila ma gdzieś w swo­jej mózgow­nicy odpo­wied­nie rów­na­nie na tę oka­zję: Obszar.ñ – [Balony + æ {gdzie.æ = gęsto­ść­sta­nika}]=BÓÓ­ÓLLL.

– Zawsze nie cier­pia­łam fizyki – mru­czę, popra­wia­jąc się po raz sie­dem­na­sty.

– Co takiego? – pyta przez sys­tem łącz­no­ści Tyler.

– Nic. – Wzdy­cham.

Masze­ru­jemy z Zilą przez sek­cję 12 Pro­me­nady Dzeta w por­cie Szma­rag­do­wego Mia­sta, w mun­du­rach agen­tów ziem­skiej Glo­bal­nej Agen­cji Wywia­dow­czej. Ukra­dli­śmy te mun­dury pod­czas naszego śmia­łego napadu na Statko-Świe­cie, pro­sto z ciał opry­chów GAW, któ­rzy pró­bo­wali nas aresz­to­wać. Z naci­skiem na słowo „pró­bo­wali” – legio­ni­sta Kaliis Idra­ban Gilw­ra­eth, adept Ligi Zbroj­nych roz­ło­żył tych agen­tów GAW jak ukła­dankę i to gołymi rękami.

Przy­znaję, że robiło mi się tro­chę gorąco, gdy patrzy­łam, jak Kal pra­cuje. Nasz dru­ży­nowy Czołg nie jest przy­kry dla oczu. Jed­nak widzę po nie takich znowu ukrad­ko­wych spoj­rze­niach, jakimi cią­gle wymie­niają się z Auri, że Coś ich łączy. Dla­tego w ramach bab­skiej soli­dar­no­ści teraz muszę odwra­cać (zwy­kle) od niego oczy. Życie…

Szkoda, bo ni­gdy dotąd nie spo­ty­ka­łam się z Syl­dra­ni­nem…

A wra­ca­jąc do tematu: kra­dzione mun­dury ozna­czają nie­do­pa­so­wane mun­dury. Cho­ciaż przy­się­gła­bym, że ten mun­dur nie ści­skał mnie aż tak bar­dzo poprzed­nim razem. Nie­stety nikt w dru­ży­nie nie kła­mie tak dobrze jak ja, a poza tym już raz odgry­wa­łam agenta GAW. Dla­tego jestem teraz ubrana od stóp do głów w ciem­no­gra­fi­tową nanot­ka­ninę i robię, co w mojej mocy, żeby poru­szać się w niej, jakby nale­żała do mnie. Zila masze­ruje obok mnie, umyśl­nie igno­ru­jąc moją osiem­na­stą próbę wła­ści­wego uło­że­nia walo­rów. Znowu ogląda na swoim uni­kro­nie komu­ni­kat, w któ­rym Adams wyparł się nas ofi­cjal­nie.

– „…dru­żyna zbun­to­wała się i działa na wła­sną rękę. Ci legio­ni­ści zawie­dli nasze zaufa­nie. Zła­mali nasz regu­la­min. Dowódz­two Legionu Aurory ofe­ruje wszelką pomoc…”.

– Masz cza­sem taki pro­blem? – pytam ją.

Zila wyłą­cza dźwięk w uni­kro­nie i pod­nosi na mnie wzrok.

– Pro­blem?

– No wiesz. – Macham na swoją klatkę pier­siową. – Z… fluk­tu­acją roz­miaru.

Zila prze­chyla głowę, a jej głos jest jesz­cze bar­dziej bez­na­miętny, gdy pły­nie przez lustrzaną maskę agenta GAW.

– Zmiana poziomu hor­mo­nów wtrak­cie owu­la­cji może powo­do­wać opuch­nię­cie. Estro­gen osiąga naj­wyż­sze stę­że­nie tuż przed połową cyklu ito może powo­do­wać powięk…

– Ehm, Scar­lett? – Sły­szę przez nasz sys­tem łącz­no­ści.

– Tak, Finian?

– Ty i Zila wciąż nada­je­cie.

– No i…?

– Ehm… nie­ważne.

– Dosko­nała odpo­wiedź.

Tyler wtrąca się, nim kto­kol­wiek z nas zapę­dzi się za daleko:

– W porządku, Scar, jeste­śmy na szó­stej, jakieś trzy­sta metrów za wami. Namie­rzy­łaś nas?

Oglą­dam się i widzę Tylera z resztą dru­żyny. Czają się w cie­niu sta­cji pali­wo­wej. Mają na sobie skra­dzione kom­bi­ne­zony, dopa­so­wu­jąc się do reszty pra­cow­ni­ków portu, kap­tury i czapki dżet­bo­lowe noszą mocno nacią­gnięte, żeby ukryć twa­rze. Szma­rag­dowe Mia­sto to dość cywi­li­zo­wane miej­sce, regu­lar­nie prze­la­tują nad nami drony ochrony – pró­buję powie­dzieć, że wyj­ście na zewnątrz to spore ryzyko, zwa­żyw­szy, jaką nagrodę wyzna­czono za nasze głowy. Jeśli mamy jed­nak dostać się na Had­fielda przed koń­cem aukcji, to musimy wydo­stać się z tej sta­cji. A prze­pad­nię­cie naszego Łuku ozna­cza, że musimy zna­leźć sobie inny sta­tek.

– Widzimy cię, Tyler – mel­duje Zila.

– Będziemy obser­wo­wać przez wasze uni­krony, więc miej­cie je pod ręką. Jeśli wpa­ku­je­cie się w jakieś kło­poty, zmy­waj­cie się i kie­ruj­cie się do sta­cji trans­por­to­wej.

– Spo­koj­nie, bra­ciszku – odpo­wia­dam. – Mam wszystko pod kon­trolą.

– Nie wąt­pi­łem w to ani przez chwilę.

– Dooosko­nała odpo­wiedź.

– Sta­tek, któ­rego szu­kamy, powi­nien poja­wić się po waszej pra­wej.

Roz­glą­dam się ponad tłu­mem wokół mnie, cho­ciaż raz cie­sząc się, że jestem dość wysoka, by coś widzieć. Jeśli myśli­cie, że bycie dziew­czyną mającą sześć stóp wzro­stu to rewe­la­cja, spró­buj­cie kupić sobie spodnie. Albo zna­leźć sobie chło­paka, któ­rego nie peszy fakt, że jest niż­szy.

Port kosmiczny znaj­duje się na gór­nym pozio­mie Szma­rag­do­wego Mia­sta, naj­bli­żej kopuły z nała­do­wa­nych czą­stek, mają­cych za zada­nie zatrzy­ma­nie na zewnątrz tru­ją­cej atmos­fery. Port jest rów­nie barwny jak miej­ski bazar i panuje tu taka sama gorącz­kowa atmos­fera, cho­ciaż wynika z czego innego. Blo­kada zarzą­dzona przez ochronę, a spo­wo­do­wana naszą zwią­zaną z grem­pami eska­padą, trwała dwa­dzie­ścia cztery godziny, zanim wła­dze zostały zmu­szone do jej znie­sie­nia. To ozna­cza, że każdy sta­tek w por­cie ma całą ter­rań­ską dobę spóź­nie­nia w sto­sunku do swo­jego har­mo­no­gramu. Kapi­ta­no­wie wrzesz­czą na załogi, auto­do­ke­rzy i tan­kow­niki pra­cują na mak­si­mum obro­tów, powie­trze aż buczy od dro­nów zała­dun­ko­wych.

Na lewo od nas znaj­duje się sta­cja trans­por­towa, przy­pra­wia­jąca o zawrót głowy plą­ta­nina prze­zro­czy­stych rur, prze­no­szą­cych ludzi i towary na różne poziomy. Na prawo od nas, na jed­nym ze śred­niej wiel­ko­ści miejsc do lądo­wa­nia widzę smu­kły, pra­wie sta­ro­świecki sta­tek.

Jest sta­lo­wo­szary, ma kształt serca, jego burty zdo­bią dłu­gie białe pasy w stylu wyści­gówki. Na nosie wypi­sano jego imię Opha May. Na dzio­bie? Naprawdę nie znam się na stat­kach. Prawdę mówiąc, ni­gdy nie inte­re­so­wa­łam się stat­kami kosmicz­nymi. Prze­spa­łam więk­szość zajęć z inży­nie­rii mecha­nicz­nej, poza czte­rema tygo­dniami na trze­cim roku, kiedy uwa­ża­łam, żeby zaim­po­no­wać pew­nemu chło­pa­kowi.

(Liam Chu. Były chło­pak nr 32. Plusy: pisał dla mnie pio­senki miło­sne. Minusy: naprawdę nie potra­fił śpie­wać).

Tyler jed­nak mówi mi, że Opha May to dobry sta­tek. Dosta­tecz­nie mały dla sze­ścio­oso­bo­wej załogi. Dosta­tecz­nie szybki, żeby uciec przed więk­szo­ścią pro­ble­mów i dosta­tecz­nie zadziorny, żeby pora­dzić sobie z pozo­sta­łymi. A jeśli mój młod­szy brat naprawdę na czymś się zna (poza wku­rza­niem mnie, wymą­drza­niem się na każdy temat i ukła­da­niem wło­sów tak, żeby zawsze wyglą­dały ide­al­nie), to wła­śnie na stat­kach. To jeden z powo­dów, dla któ­rych tak dobrze doga­dują się z Cat.

To zna­czy doga­dy­wali.

Do dia­bła…

I tak po pro­stu znowu pieką mnie oczy. Serce mnie boli na kolejne wspo­mnie­nie, że ode­szła. Zna­łam Cat od przed­szkola. Miesz­ka­ły­śmy w Aka­dami w jed­nym pokoju przez pięć lat. To głu­pie, że naj­bar­dziej bra­kuje mi róż­nych dro­bia­zgów, bo były czymś sta­łym w moim życiu, i teraz, gdy ich nie ma, odczu­wam to na każ­dym kroku.

Tęsk­nię za tym, że gadała przez sen. Cho­wała mi skar­petki w przy­ja­znej pró­bie dopro­wa­dze­nia mnie do kom­plet­nego sza­leń­stwa. Poży­czała moje rze­czy bez pyta­nia. I te dro­bia­zgi w życiu z Cat, codzienne, bez­u­stanne, spra­wiały, że czu­łam, że zawsze jest przy mnie. Zapew­niały mnie o jej obec­no­ści. A ta ozna­czało, że zawsze mam przy sobie naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. Zawsze mam przy sobie moją wspól­niczkę prze­stęp­stwa. I że zawsze mam wszyst­kie te więk­sze i trud­niej­sze do nazwa­nia rze­czy, jakie stały się czę­ścią mojego życia wraz z poja­wie­niem się Cat.

Zna­la­złam jej kredkę do oczu w mojej tor­bie zeszłego wie­czoru i pła­ka­łam przez godzinę.

Dla­tego pozwa­lam sobie teraz to poczuć. Niech emo­cje zaleją mnie na chwilę, która wydaje się trwać wiecz­ność. Nie chcę zaprze­czać temu, jak potwor­nie to boli, bo na swój spo­sób zaprze­cza­ła­bym wtedy wszyst­kiemu, co dla mnie zna­czyła. Potem jed­nak biorę głę­boki wdech i odsu­wam na bok myśli o Cathe­rine „Zerze” Bran­nock. Sku­piam się na tym, co muszę zro­bić.

Bo tego wła­śnie ocze­ki­wa­łaby ode mnie Cat.

Idziemy z Zilą w stronę Opha May, a tłum omija nas sze­ro­kim łukiem. Założę się, że nie­czę­sto agenci GAW tak bar­dzo odda­lają się od Jądra, ale mają repu­ta­cję ludzi, z któ­rymi się nie zadziera, i to spra­wia, że nawet w tłu­mie obcych na dru­gim końcu Drogi Mlecz­nej, nikt nas nie zacze­pia. Zwa­li­ści chel­le­riań­scy robot­nicy zer­kają raz na nasze mun­dury i odsu­wają się na bok. Banda skwa­szo­nych opry­chów w bar­wach związ­ko­wych roz­stę­puje się jak dym. Przy­się­gam, że nawet dron zała­dun­kowy ucieka z naszej drogi, kiedy wcho­dzimy na lądo­wi­sko. Myślę o twa­rzach ludzi, któ­rych zna­leź­li­śmy w tych mun­du­rach, o tacie Auri i resz­cie, cał­ko­wi­cie prze­żar­tych przez Ra’haam. Jakaś cząstka mnie zasta­na­wia się, jak głę­boko sięga to zepsu­cie.

Odsu­wam tę myśl od sie­bie na inny dzień i patrzę na małą grupkę ludzi i robo­tów pra­cu­ją­cych przy statku przed nami. Człon­ko­wie załogi mają różne odcie­nie skóry, ale wszy­scy są z Terry. I dla­tego wła­śnie Ty wybrał ten sta­tek spo­śród wszyst­kich zare­je­stro­wa­nych w por­cie Szma­rag­do­wego Mia­sta.

– Ten na ram­pie zała­dun­ko­wej to kapi­tan – infor­muje nas Finian przez uni­kron. – Wrza­skliwy facet z futrem na twa­rzy.

– To ma nazwę: wąsy – wyja­śnia mu Tyler.

– Ja to nazy­wam obrzy­dli­stwem, Złotko.

– To wygląda, jakby skenk wypełzł mu na usta i zdechł – wtrąca Kal.

– Prawda? – przy­ta­kuje mu Finian. – Ludz­kie owło­sie­nie na ciele, brrr.

– Chwi­leczkę – odzywa się Aurora. – Chcesz powie­dzieć, że Syl­dra­nie nie mają zaro­stu?

– Nie, be’shmai.

– A… zara­sta­cie gdzie­kol­wiek indziej?

– BŁA­GAM… – cedzi Tyler. – Czy mogli­by­śmy się sku­pić? Na zada­niu?

Sły­szę chó­rek prze­pro­sin w sys­te­mie łącz­no­ści i wbrew sobie uśmie­cham się. Cho­ciaż nasza mała rodzinka jest naprawdę dys­funk­cjo­nalna, to przy­naj­mniej zaczy­nam odbie­rać ją jak rodzinę. Obser­wuję krzą­ta­ninę na lądo­wi­sku i rze­czy­wi­ście udaje mi się wypa­trzyć niskiego, hała­śli­wego męż­czy­znę, który ma nad wargą coś, co wygląda jak zde­chła gąsie­nica. Nosi kom­bi­ne­zon pilota i magne­to­buty. Jest wymi­ze­ro­wany, twarz mu poczer­wie­niała od wrzesz­cze­nia na załogę, na roboty poma­ga­jące mu przy zała­dunku i przy­pad­ko­wych prze­chod­niów. Wygląda dosta­tecz­nie staro, żeby mógł być moim ojcem.

Oczy­wi­ście tata zgi­nął, gdy mia­łam jede­na­ście lat, ale wie­cie, co mam na myśli…

– W porządku. – Kiwam głową do Zili. – Czas tro­chę pocza­ro­wać…

– Nie ma cze­goś takiego jak czary, Scar­lett – odzywa się Zila.

– To patrz i ucz się, moja droga.

Pod­cho­dzimy do kapi­tana Opha May, postu­ku­jąc błysz­czą­cymi butami o pokład. Nawet nie odrywa oczu od uni­kronu.

– Josef Gru­ber – mówię, posłu­gu­jąc się danymi, które Fin wycią­gnął z ser­we­rów por­to­wych.

– Kto pyta? – odpo­wiada niski męż­czy­zna, na­dal na mnie nie patrząc.

– Zgod­nie z upraw­nie­niami, jakie gwa­ran­tuje nam Ter­rań­ska Ustawa o Reje­stra­cji, arty­kuł 12, ustęp B, rekwi­ru­jemy twój sta­tek.

Teraz zwraca na nas uwagę. Wresz­cie pod­nosi wzrok, żeby spoj­rzeć mi w twarz, a ja wyko­rzy­stuję wszyst­kie lata nauki, na tych jedy­nych zaję­ciach, któ­rych nie prze­spa­łam, żeby go roz­gryźć. Może i nie mia­łam naj­lep­szych ocen, może i nie byłam naj­lep­szym strzel­cem albo tak­ty­kiem, ale Scar­lett Iso­bel Jones na­dal jest pie­kiel­nie dobra w swoim fachu. A jej fach to Ludzie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki