Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest rok 2380 i kadeci, którzy ukończyli Akademię Aurora otrzymują swoje pierwsze przydziały. Najlepszego ucznia akademii, Tylera Jonesa, dzieli tylko krok od wyboru drużyny swoich marzeń, ale z powodu uporczywej skłonności do szalonych aktów heroizmu ląduje z wyrzutkami, których nikt inny w nie chciał:
• zarozumiałą dyplomatką, która ma czarny pas w sarkazmie
• socjopatyczną oficer naukową, która lubi strzelać do współlokatorów
• przemądrzałym geniuszem inżynierii, który ma pretensje do całej Galaktyki
• wojownikiem z obcej rasy, który nie panuje nad gniewem
• zadziorną pilotką, która absolutnie nie leci na dowódcę drużyny – na wypadek gdyby was to ciekawiło.
Jednak to drużyny jest największym problemem Ty’a, tylko Aurora O’Malley, dziewczyna, którą właśnie uratował z przestrzeni między wymiarami. Spędziła w kriokapsule dwieście lat i teraz nie potrafi się odnaleźć. Może jednak okazać się katalizatorem, który wznieci wojnę tlącą się od miliona lat, a składająca się z nieudaczników, wyrzutków i przypadków dyscyplinarnych drużyna Tylera może być ostatnią nadzieją Galaktyki.
Tylko bez paniki!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 467
Przegapię Pobór.
Hadfield rozpada się wokół mnie. Czarne łuki kwantowych błyskawic topią kadłub statku i zamieniają w żużel. Mój skafander kosmiczny rozbrzmiewa siedemnastoma różnymi alarmami, zamek na przeklętej kapsule kriogenicznej wciąż nie chce się otworzyć, a to jest jedyna myśl, która rozlega się rykiem w mojej głowie. Nie myślę o tym, że trzeba było zostać w łóżku i porządnie się wyspać. Nie myślę o tym, że trzeba było zignorować przeklęty sygnał SOS i wracać do Akademii Aurora. I nawet nie myślę o tym, że zginę w naprawdę idiotyczny sposób.
Nie. Patrząc śmierci prosto w twarz, Tyler Jones, dowódca drużyny pierwszej klasy, myśli o jednej i tylko jednej rzeczy.
Przegapię cholerny Pobór.
W końcu jeśli całe życie pracujesz z myślą o jednej Rzeczy, to jest oczywiste, że ta Rzecz jest dla ciebie ważna. Jednak większość racjonalnych ludzi uznałaby możliwość wyparowania we wraku statku kosmicznego, dryfującego przez przestrzeń między wymiarami, za kwestię nieco ważniejszą od szkoły. Tak tylko mówię.
Patrzę na dziewczynę śpiącą w kriokapsule. Ma dość krótkie czarne włosy z dziwnym siwym pasemkiem w grzywce. Piegi. Szary kombinezon. Ma błogi wyraz twarzy, jaki widuje się tylko u malutkich dzieci albo ludzi pogrążonych w śnie kriogenicznym.
Zastanawiam się, jak ma na imię.
Zastanawiam się, co by powiedziała, gdyby się dowiedziała, że zaraz przez nią zginę.
Kręcę głową i mruczę coś pod nosem; słowa zagłusza wrzask alarmów, gdy statek wokół mnie zaczyna rozpadać się na milion płonących kawałków.
– Lepiej, żeby była tego warta, Jones.
***
Cofnijmy się nieco.
Jakieś cztery godziny, ściśle rzecz ujmując. Wiem, zwyczaj każe zaczynać opowieść od ekscytującej sceny, ale musicie dowiedzieć się, co tu jest grane, żeby należycie przejąć się faktem, że za chwilę wyparuję. Bo kiedy to nastąpi, będzie naprawdę słabo.
Zatem. Cztery godziny temu leżę w akademiku w Akademii Aurora, gapię się na spód materaca Björkmana i modlę się do Stwórcy, żeby nasi oficerowie treningowi zafundowali nam jakiś alarm przeciwpożarowy albo nieważkościowy. W noc przed Poborem pewnie dadzą nam się wyspać. Mimo to modlę się, ponieważ:
a) Chociaż Björkman nigdy nie chrapie, to dziś to robi i nie mogę spać.
b) Żałuję, że nie ma tu mojego ojca, żeby mnie jutro zobaczył, i nie mogę zasnąć.
c) To noc przed Poborem, więc NIE. MOGĘ. ZASNĄĆ.
Nie wiem, czemu tak się nakręcam. Powinienem być całkiem wyluzowany. Zaliczyłem wszystkie egzaminy koncertowo. Prawie wszystkie zajęcia skończyłem jako najlepszy w grupie. Pod względem wyników plasuję się w górnym jednym procencie.
Jones Tyler, dowódca drużyny pierwszej klasy.
Złoty chłopak. Tak nazywają mnie pozostałe Alfy. Niektórzy mówią tak, żeby mnie obrazić, ale ja traktuję to jak komplement. Nikt nie pracował ciężej ode mnie, żeby dostać się do akademii. Nikt nie pracował ciężej ode mnie w samej akademii. A teraz cała ta harówka zwróci mi się, bo jutro odbędzie się Pobór, a ja zapracowałem na najlepszą czwórkę z pięciu i będę miał najlepszą drużynę spośród wszystkich dotychczasowych na ostatnim roku Akademii Aurora.
To dlaczego nie mogę zasnąć?
Z ciężkim westchnieniem poddaję się i wstaję z łóżka. Wkładam mundur, przeczesuję palcami blond włosy. Rzucam Björkmanowi mordercze spojrzenie, które powinno zabijać, a przynajmniej go uciszyć, i uderzam w panel sterujący przy drzwiach, by wyjść na korytarz i zostawić za sobą chrapanie.
Jest późno – 2:17 według zegara stacji. Światła przygaszono, żeby stworzyć pozór nocy, ale fluorescencyjne pasy oświetlenia podłogowego jaśnieją, gdy wlekę się korytarzem. Wywołuję Scarlett – moją siostrę – przez unikron, ale nie odpowiada. Zastanawiam się, czy nie wywołać Cat, ale ona pewnie śpi. Ja też powinienem.
Przechodzę obok długiego okna z plastali, z którego rozciąga się widok na płonącą za nim gwiazdę, Aurorę. Słońce maluje krawędź framugi delikatnym, bladym złotem. Według starej terrańskiej mitologii Aurora była boginią świtu. Obwieszczała nadejście dnia, koniec nocy. Ktoś dawno temu nadał gwieździe jej imię, a gwiazda przekazała je orbitującej wokół niej akademii i Legionowi Aurory, któremu poświęciłem życie.
Żyję tu od pięciu lat. Zgłosiłem się w dniu, kiedy skończyłem trzynaście lat, a razem ze mną przybyła tu moja siostra bliźniaczka. Oficer werbunkowy na stacji Nowy Gettysburg pamiętał naszego ojca. Wyraził współczucie. Obiecał, że dopilnujemy, by ci łajdacy zapłacili. Zapewnił, że poświęcenie naszego taty, wszystkich naszych żołnierzy, nie pójdzie na marne.
Ciekawe, czy nadal w to wierzę.
Powinienem spać.
Nie wiem, dokąd idę.
Tyle że doskonale wiem, dokąd idę.
Maszeruję korytarzem w stronę hangaru.
Z zaciśniętymi zębami.
Z zaciśniętymi w pięści dłońmi schowanymi w kieszeniach.
***
Cztery godziny później tymi samymi pięściami walę w zamknięcie kriokapsuły.
Pomieszczenie wokół mnie jest wypełnione setką podobnych kapsuł, spowitych warstwą białego szronu. Lód pęka pod moimi ciosami, ale kapsuła nie chce się otworzyć. Unikron włamuje się bezprzewodowo do zamka kapsuły, ale działa za wolno.
Jeśli wkrótce się stąd nie wyniosę, będzie po mnie.
Kolejna fala uderzeniowa wali w Hadfielda i cały statek się trzęsie. Na wraku nie ma ciążenia, zatem nie mogę upaść. Trzymam się jednak kriokapsuły, co oznacza, że nadal rzuca mną na wszystkie strony jak zabawką. Uderzam hełmem w inną kapsułę i kolejny, osiemnasty alarm dołącza do chóru wyjącego mi w uszach.
uwaga: rozszczelnienie skafandra. uszkodzenie zbiornika h2o.
Ups…
Dziewczyna w kriokapsule marszczy brwi przez sen, jakby śniło jej się coś nieprzyjemnego. Przez chwilę zastanawiam się, co to może dla niej znaczyć, jeśli wyjdziemy z tego żywi.
I wtedy czuję coś mokrego u podstawy czaszki. Wewnątrz hełmu. Obracam głowę, próbując zobaczyć źródło problemu, i wilgoć rozlewa mi się po karku, a napięcie powierzchniowe sprawia, że przykleja mi się do skóry. Dociera do mnie, że pękła mi rurka do picia wody. To znaczy, że zbiornik nawadniający opróżnia się do mojego hełmu. Czyli nawet jeśli burza w Fałdzie mnie nie zabije, to za jakieś siedem minut mój hełm napełni się wodą i będę pierwszym człowiekiem, o jakim słyszałem, który utopi się w kosmosie.
Jeśli wyjdziemy z tego żywi?
– Zapomnij – mruczę do siebie.
***
– Zapomnij – odpowiada podporucznik.
Trzy i pół godziny wcześniej stoję w kontroli lotów Akademii Aurora. Podporucznik na pokładzie startowym nazywa się Lexington i jest tylko dwa lata ode mnie starsza. Parę miesięcy temu na imprezie z okazji dnia Założenia za dużo wypiła i powiedziała mi, że podobają jej się moje dołeczki w policzkach, więc uśmiecham się do niej teraz tak często, jak się da.
Ej, w końcu jak masz jakiś atut, to z niego korzystaj.
Nawet o tej porze w hangarach panuje ruch. Z antresoli widzę rozładowywany ciężki frachtowiec z betraskańskiego sektora. Ogromny statek zwiesza się z ramienia stacji, kadłub ma poobijany od miliardów kilometrów, które zaliczył. Drony transportowe latają wokół niego metalową brzękliwą chmarą.
Odwracam się do podporucznik. Podkręcam odrobinę uśmiech.
– Tylko na godzinę, Lex – proszę.
Podporucznik Lexington unosi w odpowiedzi ciemną brew.
– Chciałeś chyba powiedzieć „tylko na godzinę, pani podporucznik”, prawda, kadecie Jones?
Ups. Zagalopowałem się.
– Tak, pani podporucznik. – Salutuję najlepiej, jak potrafię. – Proszę o wybaczenie, pani podporucznik.
– Nie powinieneś spać? – Wzdycha.
– Nie mogę zasnąć, pani podporucznik.
– Denerwujesz się jutrzejszym Poborem? – Kręci głową i w końcu się uśmiecha. – Jesteś najlepszym Alfą na swoim roku. Czym ty się martwisz?
– Po prostu energia mnie roznosi. – Kiwam głową w stronę rzędu Fantomów w dwunastce. Statki zwiadowcze są smukłe. Mają kształt łzy. Czarne jak próżnia na zewnątrz. – Pomyślałem, że wykorzystam ten czas i zaliczę godzinkę lotów w Fałdzie.
Jej uśmiech znika.
– Odmawiam, Jones. Kadetom nie wolno wkraczać do Fałdy bez asysty.
– Otrzymałem pięciogwiazdkową pochwałę od mojego trenera lotu. A od jutra będę pełnoprawnym legionistą. Nie polecę dalej niż na ćwierć parseka.
Przysuwam się nieco bardziej. Włączam turbo dopalanie do uśmiechu.
– Przecież nie okłamałbym pani podporucznik.
I wtedy powoli, niezwykle powoli jej uśmiech powraca.
Drogie dołeczki, serdeczne dzięki.
Dziesięć minut później siedzę w kokpicie Fantomu. Silniki się rozgrzewają, systemy dokujące ładują mój statek do wyrzutni, rozlega się ryk i wylatuję w czerń. Gwiazdy skrzą się za moimi osłonami. Pustka rozciąga się w nieskończoność. Stacja Aurora rozbłyskuje w ciemności za mną, szybkie krążowniki i ciężkie okręty wojenne cumują na swoich miejscach albo przecinają otaczający ją mrok. Zmieniam kurs, czując lekki zawrót głowy, gdy znika ciążenie i zastępuje je nieważkość panująca poza cieniutkim naskórkiem stacji.
Brama Fałdy majaczy przede mną, jakieś pięć tysięcy kilometrów od dziobu stacji. Ogromna. Sześciokątna. Jej pylony rozbłyskują zielenią w ciemności. Wewnątrz migocze pole przetykane jasnymi punkcikami światła.
W moich słuchawkach rozlega się głos.
– Fantom 151, tu kontrola lotów. Masz zezwolenie na wejście do Fałdy, odbiór.
– Przyjąłem.
Włączam silniki sterujące, przyspieszenie wciska mnie w fotel przeciążeniowy. Autopilot się namierza, Brama Fałdy rozbłyskuje jaśniej niż słońce. Daję nura w nieskończone bezbarwne niebo.
Miliard gwiazd czeka, żeby mnie powitać. Fałda otwiera się szeroko i połyka mnie w całości. Przez chwilę nie słyszę ryku silników ani sygnałów z komputera nawigacyjnego. Cichną moje zmartwienia związane z Poborem i wspomnienia na temat ojca.
Na jedną ulotną sekundę cała Droga Mleczna staje się ciszą.
Nie słyszę absolutnie niczego.
***
Nie słyszę absolutnie niczego.
Bańka wody skrada się za moją głową i sięga mi już do uszu, tłumiąc wycie alarmów w skafandrze, kiedy wreszcie udaje mi się otworzyć kriokapsułę. Potrząsam mocno głową, ale przy braku ciążenia płyn tylko przesuwa mi się po skórze i duża bańka formuje się teraz na wysokości lewego oka, na wpół mnie oślepiając. Staram się, jak mogę, żeby nie przeklinać, otwieram zatrzaski kriokapsuły i szarpnięciem podnoszę pokrywę.
Świat w Fałdzie jest monochromatyczny, wszystko zostaje zredukowane do odcieni bieli i czerni, więc kiedy światełka kapsuły zapalają się nieco innym odcieniem szarości, nie jestem pewien, na jaki kolor się zmieniły, dopóki…
czerwony alarm. przerwana kriostaza. kapsuła 7173 otwarta. czerwony alarm.
Ekrany rozbłyskują ostrzeżeniem, kiedy wkładam ręce do kleistego żelu. Krzywię się, czując zimno przez skafander. Nie mam pojęcia, jakie skutki będzie miało przedwczesne wyciągnięcie tej dziewczyny z kapsuły, ale jeśli zostawię ją na pastwę Burzy Fałdowej, to na pewno umrze. I jeśli nie wezmę zaraz tyłka w troki, to burza załatwi nas oboje.
A to nadal byłoby naprawdę słabe.
Na szczęście wygląda na to, że kadłub Hadfielda został uszkodzony dziesiątki lat temu, więc nie ma atmosfery, która wyssałaby resztki ciepła z ciała dziewczyny. Niestety, to oznacza także, że nie ma tu czym oddychać. Jednakże leki, którymi została napompowana przed zamrożeniem, spowolnią jej metabolizm na tyle, żeby przetrwała kilka minut bez tlenu. Z racji wody przeciekającej mi do hełmu, sam martwię się utratą możliwości oddychania.
Dziewczyna zawisa nieważka nad kapsułą, przyczepiona do niej rurkami kroplówki, nadal oblepiona potwornie zimnym kriożelem. Hadfield znowu dygocze, a ja cieszę się, że nie mogę słyszeć, co Burza Fałdowa wyprawia z kadłubem. Seria czarnych jak węgiel błyskawic uderza w ścianę obok mnie, topiąc metal. Woda wciekająca mi do hełmu z każdą sekundą podpełza bliżej do moich ust. Zaczynam ścierać garści mazi z twarzy dziewczyny, strząsam je, obryzgując pomieszczenie i inne kapsuły. Są ich całe rzędy. Wszystkie wypełnione takim samym zamrażającym żelem. W każdym unoszą się zasuszone ludzkie zwłoki.
Wszyscy nie żyją. Setki. Tysiące ludzi.
Wszyscy ludzie na statku zginęli oprócz niej.
Holograficzny obraz rozbłyskuje wewnątrz mojego hełmu, kiedy błyskawica stapia kolejny fragment kadłuba. To wiadomość od komputera pokładowego mojego Fantomu.
uwaga: burza fałdowa nasila się. zalecany natychmiastowy odwrót. powtarzam: zalecany natychmiastowy odwrót.
Jasne, dzięki za dobrą radę.
Powinienem zostawić tu tę dziewczynę. Nikt nie miałby do mnie pretensji. A Galaktyka, w której się obudzi? Na Stwórcę, pewnie podziękowałaby mi, gdybym zostawił ją na pastwę burzy. Ja jednak rozglądam się po ciałach w pozostałych kapsułach. Wszyscy ci ludzie wyruszyli z Ziemi wiele lat temu, podryfowali we śnie z nadzieją na nowe horyzonty i nigdy więcej się nie obudzili. I wtedy zdaję sobie sprawę, że po prostu nie mogę jej tu zostawić na pewną śmierć.
Na tym statku jest już dość duchów.
***
Tata zwykł opowiadać nam straszne historie o Fałdzie.
Wyrośliśmy na nich razem z moją siostrą. Tata siedział do późna i opowiadał o dawnych czasach, kiedy ludzkość stawiała pierwsze nieśmiałe kroki w kosmosie. Kiedy dopiero co odkryliśmy przestrzeń pomiędzy przestrzenią, gdzie materia wszechświata była inaczej pozszywana niż gdzie indziej. I ponieważ my, Terranie, mamy tak wielką wyobraźnię, nazwaliśmy tę przestrzeń na cześć jedynej magicznej rzeczy, jaką nam umożliwiała.
Fałda.
Dobrze więc. Weźcie kartkę papieru. A teraz wyobraźcie sobie, że to cała nasza galaktyka, Droga Mleczna. Wiem, że mam duże wymagania, ale zaufajcie mi. W końcu spójrzcie tylko na te dołeczki.
W porządku. Teraz wyobraźcie sobie, że jeden róg papieru to miejsce, w którym siedzicie. A przeciwległy rożek to miejsce na druuuugim krańcu Galaktyki. Nawet mknąc z prędkością światła, potrzebowalibyście stu tysięcy lat, żeby tam dotrzeć.
Co się jednak stanie, gdy złożycie kartkę na pół? Teraz te rogi się stykają, prawda? Tysiąc wieków podróży zamieniło się właśnie w spacerek na drugi koniec ulicy. Niemożliwe stało się możliwe.
Na to właśnie pozwala nam Fałda.
Rzecz w tym, że za niemożliwe zawsze trzeba zapłacić pewną cenę.
Tata opowiadał nam horrory na ten temat. Opowiadał o burzach pojawiających się znikąd i odcinających całe sektory przestrzeni. O pierwszych statkach badawczych, które po prostu zniknęły. O wrażeniu, że nigdy nie jesteś tam sam, że zawsze czujesz czyjś oddech na karku.
Okazuje się, że wpływ podróży przez Fałdę na istoty rozumne pogarsza się wraz z wiekiem podróżników. Nikomu powyżej dwudziestego piątego roku życia nie zaleca się lotu przez Fałdę bez uprzedniego zamrożenia. Czeka mnie siedem lat w Legionie, a potem przez resztę życia będę siedział za biurkiem.
Jednakże w tej chwili – to było raptem godzinę temu – lecę Fantomem. Pokonuję morza między gwiazdami w kilka minut. Patrzę, jak słońca się rozmywają, przestrzeń między nimi marszczy się, a odległość staje się konceptem pozbawionym znaczenia. Mimo wszystko zaczynam to odczuwać. To wrażenie oddechu na karku. Głosów rozlegających się tuż poza zasięgiem słuchu.
Spędziłem tu dość dużo czasu.
A jutro jest Pobór.
Powinienem wrócić, żeby się trochę przekimać.
Na Stwórcę, co ja tu właściwie robię?
Kiedy wprowadzam kurs powrotny do Akademii Aurora, na moim ekranie pojawia się wiadomość. Powtarza się. Jest wysyłana automatycznie.
SOS.
Żołądek mi się zaciska, kiedy patrzę, jak te trzy litery rozbłyskują na ekranie. Zgodnie z przepisami Legionu Aurory wszystkie statki są zobowiązane zareagować na wezwanie o pomoc, ale moje czujniki wykrywają w pobliżu źródła sygnału SOS Burzę Fałdową, która ma jakieś cztery miliony kilometrów szerokości.
I wtedy mój komputer tłumaczy kod identyfikacyjny źródła sygnału SOS.
typ: statek ziemski, klasy arka.
oznaczenie: hadfield.
– To niemożliwe… – szepczę.
Wszyscy słyszeli o katastrofie Hadfielda. To były początki ziemskiej ekspansji. Cały statek zaginął w Fałdzie. Ta tragedia zakończyła erę korporacyjnego badania kosmosu. Zginęło prawie dziesięć tysięcy kolonistów.
I wtedy mój komputer wyświetla kolejną informację.
uwaga: wykryto biosygnał. jedna osoba ocalała.
powtarzam: jedna osoba ocalała.
– Na oddech Stwórcy… – szepczę.
***
– Na oddech Stwórcy! – krzyczę.
Kolejna kwantowa błyskawica rozrywa kadłub Hadfielda raptem kilka metrów od mojej głowy. Na statku nie ma atmosfery, a zresztą i tak mam uszy pełne wody, więc nie słyszę, jak metal paruje. Żołądek jednak wykręca mi fikołka, woda napełniająca mój hełm nabiera nagle słonego posmaku. Zakrywa mi już usta. Tylko prawe oko i nos nadal mam suche.
Potrzebowałem dłuższej chwili, żeby znaleźć dziewczynę. Przeszukiwałem ciemne wnętrzności Hadfielda, mijając tysiące kriokapsuł z tysiącami trupów, podczas gdy Burza Fałdowa coraz bardziej się zbliżała. Nic nie wskazywało, co zabiło kolonistów ani dlaczego jedna dziewczyna spośród wszystkich ludzi przeżyła. W końcu jednak ją znalazłem. Skuloną w swojej kapsule, z zamkniętymi oczami, jakby dopiero co przysnęła. Śpiąca Królewna.
Teraz nadal śpi, a mną wstrząsy ciskają o ścianę tak mocno, że uchodzi mi całe powietrze z płuc. Woda w hełmie chlupocze, przypadkiem się nią zachłystuję, dławię się i kaszlę. Zostały mi ze dwie minuty, zanim utonę. Dlatego wyciągam rurkę z tlenem z jej gardła, wyrywam przewody kroplówek z rąk i patrzę, jak jej krew zamienia się w kryształki w próżni. Przez cały ten czas nawet nie drgnęła. Marszczy jednak brwi, jakby nadal była pogrążona w jakimś złym śnie.
Zaczynam rozumieć, co czujesz, myślę sobie.
Teraz bańka wody zasłania mi oboje oczu. Napiera z obu stron na nozdrza. Mrużę oczy, żeby ogarnąć rozmazany obraz, przyciskam do siebie dziewczynę i kopię w kadłub. Oboje jesteśmy nieważcy, ale z powodu tego, jak Hadfield dygocze, i ponieważ woda prawie mnie oślepia, w ogóle nie panuję nad naszą trajektorią. Uderzamy w rząd kapsuł z dawno temu zmarłymi ludźmi.
Zastanawiam się, ilu z nich znała.
Odbijam się od ściany, próbuję zahaczyć o coś palcami. Wnętrze statku to powykręcana gmatwanina, setki pomieszczeń upakowanych kapsułami. Tyle że ja zdałem śpiewająco egzamin z orientacji w nieważkości. Doskonale wiem, dokąd musimy się skierować. Jak dotrzeć do hangaru Hadfielda i do czekającego tam Fantomu.
Niestety woda zalewa mi już nos.
Nie mogę dłużej oddychać.
Wiem, to źle brzmi.
W porządku: to nie tylko źle brzmi. Naprawdę jest źle.
To, że nie mogę oddychać, oznacza, że nie potrzebuję już zapasu tlenu. Ustawiam się więc w stronę korytarza, który wychodzi z komory roi. Sięgam na plecy skafandra, znajduję właściwy zestaw kabli i je wyrywam. Struga uciekającego tlenu działa jak malutki silniczek odrzutowy i lecimy.
Przyciskam dziewczynę mocno do piersi. Wolną ręką kieruję nami, mrużę powieki, żeby coś widzieć mimo wody wypełniającej mi hełm. Płuca mi płoną. Błyskawica przebija się przez ścianę, tnąc tytan jak masło. Statek dygocze, a my odbijamy się od ścian i konsoli. Wymachuję nogami, jakimś cudem utrzymując nasz kurs.
Na zewnętrz.
Byle dalej stąd.
Już jesteśmy w hangarze, mój Fantom siedzi na drugim końcu – ciemna rozmazana plama dla moich oczu pod wodą. Ogromne, kłębiące się chmury Burzy Fałdowej czekają tuż za wyjściem z hangaru. Czarne błyskawice w przestrzeni. Czarne plamy przed oczami. Cała Galaktyka pod wodą. Prawie ogłuchłem. Prawie oślepłem. I jedna myśl w mojej głowie.
Nadal jesteśmy za daleko od statku.
Zostało nam co najmniej dwieście metrów. W każdej chwili odruch może we mnie zwyciężyć i wciągnę do płuc haust wody. Umrę o krok od ocalenia.
Oboje umrzemy.
Stwórco, pomóż nam.
Błyskawica uderza. Moje płuca wrzeszczą. Moje serce wrzeszczy. Cała Droga Mleczna wrzeszczy. Zamykam oczy. Myślę o siostrze. Modlę się, żeby nic jej nie było. Zawrót głowy. I wtedy czuję to pod dłonią. Metal. Znajomy.
Co jest, do…?
Otwieram oczy i widzę – unosimy się tuż obok mojego Fantomu. Właz wejściowy pod moimi palcami. To niemożliwe. Nie ma szansy, żebym…
Nie ma czasu na pytania, Tyler.
Otwieram właz, wciągam nas do środka, zatrzaskuję go za sobą. Kiedy maleńka śluza napełnia się tlenem, zrywam hełm, ocieram ręką wodę z twarzy, nabieram gwałtownie powietrza w płuca, zwijam się wpół, dysząc, wciągając potężne hausty powietrza. Czarne plamy rozlewają mi się przed oczami. Hadfield kołysze się i szarpie, miotając Fantomem w klamrach cumowniczych.
Ruszże się, Tyler.
Rusz się, do diabła!
Otwieram na oślep śluzę, ładuję się w fotel pilota. Płuca nadal mnie bolą, łzy leją mi się z oczu. Uderzam w przyciski układu sterowania, włączam dopalacze, zanim nawet zwolnią się klamry cumownicze i wypadam z Hadfielda, jakby mi płonął ogon.
Burza Fałdowa kłębi się i puchnie za nami, wszystkie wskaźniki są maksymalnie wychylone. Odrzut wpycha mnie w fotel, grawitacja kładzie się ciężarem na mojej piersi, kiedy przyspieszamy, odlatując. Na nic więcej mnie nie stać po takim niedotlenieniu.
Udaje mi się włączyć sygnał SOS drżącymi rękami. A potem zapadam się. Wprost w biel za oczami. To ten kolor, jaki mają gwiazdy mrugające z nieskończonej czerni.
A ostatnia moja myśl, zanim całkiem zatracę się w ciemności?
Nie myślę o tym, że właśnie uratowałem komuś życie, ani o tym, że nie mam pojęcia, jak pokonaliśmy ostatnie dwieście metrów do włazu Fantomu, ani że oboje z całą pewnością powinniśmy umrzeć.
Myślę o tym, że przegapię Pobór.
Jestem zrobiona z betonu. Moje ciało wyrzeźbiono z litej bryły kamienia. Nie mogę poruszyć ani jednym mięśniem.
To jedyne, co wiem – że nie mogę się ruszyć.
Nie znam swojego imienia.
Nie wiem, gdzie jestem.
Nie wiem, dlaczego niczego nie widzę ani nie słyszę, nie czuję żadnego smaku, zapachu, nie odbieram niczego dotykiem.
A potem pojawiają się… dane wejściowe. Ale tak jak wtedy, gdy spadasz i nie wiesz, gdzie jest góra, a gdzie dół, albo kiedy uderzy w ciebie struga wody i nie potrafisz powiedzieć, czy jest gorąca, czy zimna, nie umiem się zorientować, czy coś słyszę, widzę, czy może czuję. Wiem tylko, że coś odbieram, czego nie odbierałam wcześniej, zatem czekam niecierpliwie, żeby się przekonać, co nastąpi potem.
– Proszę, niech mi pani pozwoli skorzystać z unikronu. Mógłbym stąd zdalnie podłączyć się do Poboru. Może udałoby mi się załapać na kilka ostatnich rund, choćby po to, żeby…
To głos chłopca i nagle rozumiem słowa, chociaż nie wiem, o czym on mówi. Słyszę jednak desperację w jego głosie i to sprawia, że serce zaczyna mi bić szybciej.
– Musi pani zrozumieć, jakie to ważne.
***
– Musisz zrozumieć, jakie to ważne, Auroro. – To głos mamy. Stoi za mną i obejmuje moje ramiona. – To wszystko zmieni.
Stoimy przed oknem, smużka chmury albo smogu jest widoczna po drugiej stronie grubej szyby. Pochylam się, żeby oprzeć czoło o szybę, i kiedy patrzę w dół, wiem już, gdzie jestem. Daleko w dole dostrzegam błotnistą zieleń. Central Park, jego brązowy patchwork, dachy dzielnicy slumsów i małe pólka wykrojone przez mieszkańców obok tafli burej wody.
Jesteśmy na Zachodniej Osiemdziesiątej Dziewiątej, w głównej siedzibie spółki Ad Astra, pracodawcy moich rodziców. Jesteśmy tu z okazji rozpoczęcia ekspedycji na Octavię III. Moi rodzice chcieli, żebyśmy zrozumiały, dlaczego lecą. Dlaczego czeka nas rok w szkole z internatem, ferie spędzane poza domem, z przyjaciółmi. To się wydarzyło jakieś dwa miesiące przed tym, jak powiedziano mamie, że wypadła z misji.
Zanim tata powie jej, że poleci bez niej.
I kiedy tak patrzę, drzewa Central Parku zaczynają rosnąć, strzelają w górę jak magiczna fasolka Jasia. W ciągu kilku sekund są wysokie jak otaczające je drapacze chmur. Liany owijają się wokół naszego budynku w przyspieszonym tempie. Zaciskają się jak boa dusiciele, tynk na ścianach zaczyna pękać, sypie się drobny pył z sufitu.
Niebieskie płatki spadają z nieba jak śnieg.
Jednakże ta część wspomnienia nigdy się nie wydarzyła, a widok jest bolesny – niemile widziany i nieprzyjemny w sposób, którego nie umiem dokładnie określić. Odsuwam się od niego, odpycham się i potykając się, lecę z powrotem w kierunku świadomości.
Z powrotem w stronę światła.
***
Światło płonie jasno, a chłopiec nadal mówi. Gdy wracam do klatki własnego ciała, przypominam sobie swoje imię. Nazywam się Aurora Jie-Lin O’Malley.
Nie, chwileczkę. Jestem Auri O’Malley. Tak lepiej. Oto ja.
I bez wątpienia mam ciało. To dobrze. To już jakiś postęp.
Powróciły moje zmysły smaku i powonienia. Natychmiast tego żałuję. Bo – ja piórkuję – w ustach mam taki posmak, jakby coś tam wpełzło, stoczyło śmiertelną walkę i potem się rozłożyło.
Teraz słyszę kobiecy głos z nieco większej odległości:
– Twoja siostra niedługo tu będzie. Musisz chwilę poczekać.
– Scarlett przyjdzie? – To znowu ten chłopiec. – Na oddech Stwórcy, ceremonia rozdania dyplomów już się skończyła? Jak długo mam jeszcze czekać?
***
Jak długo mam jeszcze czekać?
Siedzę na wideoczacie z tatą i przez cały czas to pytanie krąży mi po głowie. Opóźnienie na łączach doprowadza mnie do szału, system nadawania zmusza mnie, żebym czekała kilka minut, aż moja odpowiedź dotrze do taty na Octavię, i kolejne kilka, aż on zareaguje.
Tata posadził obok siebie Patrice, a istnieje tylko jeden powód, żeby Patrice siedziała obok niego: zamierza osobiście przekazać mi wiadomość. Myślę, że wkrótce usłyszę, że czekanie, które zdominowało dwa lata mojego życia, wkrótce się skończy. Myślę sobie, że cała praca, jaką oddaliłam, wreszcie się zwróci i zaraz usłyszę, że zakwalifikowałam się do trzeciej misji na Octavię.
Dzisiaj są moje siedemnaste urodziny, a mi nie przychodzi do głowy lepszy prezent w całym czasie i przestrzeni.
Patrice jednak wciąż się nie odezwała, a tata ględzi na inne tematy, szczerząc zęby w uśmiechu, jakby wygrał na loterii. Jego namiot zniknął – siedzą przed prawdziwą ścianą z prawdziwym oknem, więc kolonia musi naprawdę się rozwijać. Na kolanach taty siedzi jeden z szympansów, z którymi pracuje w ramach bioprogramu na Octavii. Kiedy moja siostra i ja rozrabiamy, droczy się z nami, mówiąc, że to są jego ulubione dzieci.
– Moja adoptowana rodzina ma się znakomicie. – Śmieje się, głaszcząc małpę. – Ale nie mogę się doczekać, kiedy będę tu miał przynajmniej jedną z moich dziewczyn.
– Czyli to już niedługo? – pytam, nie potrafiąc dłużej powstrzymywać pytania.
Jęczę w duchu, odchylając głowę i godząc się na cztery minuty czekania na odpowiedź. Serce jednak mi się zaciska, kiedy widzę, jak moje pytanie w końcu do nich dociera. Tata nadal się uśmiecha, ale Patrice robi wrażenie… Zdenerwowanej? Zmartwionej?
– To już niedługo, Jie-Lin – zapewnia mnie ojciec. – Ale… dzisiaj odzywamy się w innej sprawie.
Chwileczkę, czyżby rzeczywiście pamiętał, że dzisiaj są moje urodziny?
Ojciec nadal się uśmiecha i podnosi rękę, żeby było ją widać na ekranie.
Motyla noga, trzyma Patrice za rękę…
– Patrice i ja spędzamy ostatnio ze sobą dużo czasu – mówi. – Postanowiliśmy, że nadeszła pora, by to sformalizować i zamieszkać we wspólnej kwaterze. Czyli będzie nas troje, kiedy już przylecisz. – Mówi dalej, ale ja prawie nie słucham. – Pomyślałem, że mogłabyś przywieźć trochę mąki ryżowej. I tapioki. Chciałbym, żebyśmy zjedli chociaż jeden posiłek, który nie pochodzi z syntezatora, i uczcili fakt, że znowu jesteśmy razem. Zrobię ci makaron ryżowy.
Potrzebuję chwili, żeby zdać sobie sprawę, że już skończył i czeka na moją reakcję. Patrzę na nich, na ich splecione dłonie, na pełen nadziei uśmiech ojca i wymuszony uśmiech Patrice. Myślę o mamie i próbuję ogarnąć, co to wszystko znaczy.
– To chyba jakiś żart – mówię w końcu. – Chcesz, żebym… świętowała?
Przerzucanie się argumentami w kłótni przy czterominutowym opóźnieniu nie bardzo się sprawdza, więc nadaję dalej. Mówię wszystko, co muszę, zanim ojciec będzie miał szansę zareagować.
– Słuchaj, Patrice, przykro mi, że musisz tego słuchać, ale ojciec ewidentnie nie był dość taktowny, żeby powiedzieć mi to na osobności. – Patrzę teraz na niego i naciskam guzik transmisji tak mocno, że bieleje mi kłykieć. – Po pierwsze, dzięki za życzenia urodzinowe, tato. Dzięki za gratulacje z okazji ponownej wygranej w zawodach międzystanowych. Dzięki, że pamiętałeś, żeby wysłać Callie wiadomość z okazji jej recitalu, który, nawiasem mówiąc, zaliczyła fanatycznie. Ale przede wszystkim dzięki za to. Nie puścili mamy na Octavię, więc… po prostu ją zastąpiłeś? Nawet się jeszcze nie rozwiedliście!
Nie czekam na opóźnioną odpowiedź. Nie chcę słuchać nowej wersji tych samych starych wymówek albo przeprosin. Naciskam guzik, żeby zakończyć transmisję. Jednak zanim wstanę z krzesła, zamrożony obraz ich dwojga faluje.
Widzę rozbłysk światła.
Jest takie jasne, że cały świat płonie bielą. I kiedy z jego powodu mrużę oczy i zasłaniam się rękami, zdaję sobie sprawę, że niczego już nie widzę.
Niczego nie widzę.
***
Ja widzę!
Leżę na plecach i widzę sufit. Jest biały i biegną po nim kable, gdzieś nade mną świeci światło, które mnie razi. Zasłaniam się rękami jak we śnie i prawie się dziwię na widok własnych palców.
Pomijając dziwne sny, pamiętam teraz swoje imię. I pamiętam swoją rodzinę. Byłam częścią trzeciego transportu kolonistów na Octavię III. Postęp!
Może jestem właśnie na Octavii i dochodzę do siebie po śnie kriogenicznym?
Patrzę w sufit, przymykając oczy z powodu światła. Czuję, że kolejne wspomnienia czekają tuż poza moim zasięgiem. Może gdybym udawała, że patrzę w inną stronę, to podpełzłyby bliżej? Wtedy mogłabym się na nie rzucić.
Skupiam się więc na czymś innym i postanawiam spróbować obrócić głowę. Wybieram lewą stronę, bo wydaje mi się, że stamtąd dobiega głos chłopaka. Czuję się jak jeden z tych siłaczy, których ogląda się na wizualach, jak próbują jedną ręką przesunąć cały dron transportowy, gdy walczę z bezwładem i wkładam każdą cząstkę siebie w ten wysiłek. To przedziwne uczucie – bezgraniczny wysiłek połączony z całkowitym brakiem czucia.
W nagrodę widzę szklaną, matową ścianę do mniej więcej wysokości pasa. Chłopak stoi po drugiej stronie i krąży w tę i z powrotem jak zwierzę w klatce.
Obwody w mózgu mi iskrzą, gdy próbuję przetworzyć za dużo informacji naraz.
Fakt nr 1: chłopak jest nieziemsko przystojny. W sensie: wyrazista szczęka, zmierzwione blond włosy, ponure spojrzenie, idealna blizna przecinająca prawą brew. To ten typ wręcz idiotycznej urody. Ten fakt blokuje sporą połać moich zdolności mentalnych.
Fakt nr 2: chłopak nie ma na sobie koszuli. Ten fakt urasta do rangi Faktu Absolutnie Kluczowego i robi wrażenie ogromnie ważnego dla moich interesów.
Jakkolwiek by wyglądały.
Bez względu na to, gdzie jestem.
Chwileczkę, minutkę, panie i panowie oraz wszyscy inni i pomiędzy. Mamy nowego kandydata na Najważniejszy Fakt Stulecia. Inne fakty, prosimy się odsunąć.
Fakt nr 3: chociaż matowe szkło zasłania wszystkie interesujące szczegóły, nie mam w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Mój tajemniczy nieznajomy obecnie nie ma na sobie spodni.
Ten dzień zapowiada się coraz lepiej.
Chłopak marszczy brwi, w maksymalnym stopniu prezentując cudną bliznę.
– To trwa już wieczność – mówi.
***
– To trwa już wieczność.
Mężczyzna przede mną znowu marudzi. Stoimy w kolejce do krio, setki ludzi, a wszędzie tu cuchnie przemysłowym wybielaczem. Żołądek mi się zaciska, ale nie z nerwów, tylko z podniecenia. Całe lata trenowałam z myślą o tej chwili. Walczyłam zażarcie o swoje praktyki. Zapracowałam na to.
Wczoraj pożegnałam się z mamą i Callie, moją młodszą siostrą, i to była zdecydowanie najtrudniejsza część wyjazdu. Nie rozmawiałam z ojcem od Incydentu z Patrice i nie wiem, co sobie powiemy, kiedy się ponownie spotkamy. Sama Patrice zachowała się w porządku – przesłała kilka krótkich prac, które według niej powinnam przeczytać, zachowywała przyjazny i profesjonalny ton. Że też ze wszystkich ludzi, spośród których mógł wybierać, ojciec musiał zacząć bzykać kobietę, która będzie moją przełożoną?
Jeszcze raz wielkie dzięki, tato.
Przesuwam się odrobinę do przodu w kolejce. Za minutę nadejdzie moja kolej, żeby skorzystać z prysznica, gdzie wyszoruję się prawie na śmierć, potem włożę cienki szary kombinezon i wejdę do kapsuły. Uśpią nas przed włożeniem przewodów umożliwiających oddychanie i odżywianie.
Dziewczyna w kolejce za mną wygląda na moją rówieśnicę. Potwornie się denerwuje, strzela oczami na wszystkie strony, jakby jej wzrok odbijał się rykoszetem od każdej powierzchni.
– Cześć – mówię, siląc się na uśmiech.
– Cześć – odpowiada roztrzęsiona.
– Praktyki? – rzucam domyślnie, starając się odwrócić jej uwagę od tego, czym się denerwuje.
– Meteorologia – odpowiada i uśmiecha się nieco nieśmiało. – Mam fioła na punkcie pogody. Nic dziwnego, kiedy dorasta się na Florydzie. My tam zaliczamy wszelkie odmiany pogody.
– Ja jestem od eksploracji i kartografii – mówię. – Podążaj, gdzie ludzka stopa nie postała, i tego typu klimaty. Ale w bazie też spędzę sporo czasu. Powinnyśmy spotkać się czasem.
Przechyla głowę, jakbym powiedziała coś dziwnego, i cała sceneria trzęsie się, dygoce, jasne światło rozbłyskuje gdzieś stroboskopowo. Dziewczyna zamyka oczy z powodu rozbłysków, a kiedy otwiera je ponownie, widzę, że jej prawe oko się zmieniło. Nadal widzę źrenicę, czarne obrzeże tęczówki, ale o ile lewe oko ma brązowe, to prawe stało się nieskazitelnie białe.
– Eshvaren – szepcze, wpatrując się we mnie, jakby mnie nie widziała.
– Co?
Maruda przed nami szepcze to samo słowo.
– E-E-Eshvaren.
Kiedy obracam się gwałtownie, widzę, że jego prawe oko też zbielało.
– Co to znaczy?
Żadne z nich nie odpowiada. Szepczą tylko znowu to słowo, które niesie się wzdłuż kolejki jak pożar lesie.
– Eshvaren.
– Eshvaren.
– Eshvaren.
Z płonącym okiem dziewczyna sięga drżącymi palcami, żeby dotknąć mojej twarzy.
***
O, witaj dotyku. Zdecydowałeś się do nas dołączyć. A odkąd tu jesteś, mogę powiedzieć, że każda cząstka mojej osoby jest obolała.
Uderza mnie kolejna fala bólu, zmiatając reszki tego upiornego ni to wspomnienia, ni to snu, i przypomina mi, że moje ciało jest w równie fatalnym stanie, jak najwyraźniej jest moja głowa. Mogę tylko dyszeć i pojękiwać, ale wtedy zdarte gardło zaciska mi się z wysiłku, zaczynam się dławić i mogę tylko istnieć, aż ból zaczyna ustępować. Jednakże wraz z bólem i dotykiem szybko nadchodzi zdolność ruchu, a to oznacza, że mogę się oprzeć na łokciach i znowu spojrzeć na tamtego chłopaka. Jego dolna połowa stała się ciemnoszara i z tego faktu wnioskuję, że niestety nosi już spodnie.
Ten dzień zapowiada się jak jedna wielka klapa.
Odkrycie spodni natychmiast budzi naglące pytanie w mojej głowie, więc zerkam pod lekkie, srebrzyste okrycie, które w tej chwili zakrywa mnie po policzki, żeby sprawdzić, co takiego ja mam na sobie. Okazuje się, że odpowiedź brzmi „absolutnie nic”.
Hmm.
Patrzę z powrotem na chłopca i w tej samej chwili on odwraca się do mnie i otwiera szeroko oczy, bo zdaje sobie sprawę, że się obudziłam. Nabieram powietrza, żeby się odezwać, ale dławię się, gardło mnie pali, jakby ktoś wyrywał mi jedno więzadło głosowe po drugim.
– Dobrze się czujesz? – pyta chłopak.
– To Octavia? – udaje mi się wyrzęzić.
Chłopak kręci głową, patrząc mi w oczy. Jego własne są niebieskie.
– Jak się nazywasz?
– Aurora – udaje mi się odpowiedzieć. – Auri.
– Tyler.
Powinnam go zapytać, gdzie jestem. Czy znajduję się na Hadfieldzie i zostałam wcześniej obudzona, czy raczej na Ziemi, bo misję przerwano. Jednakże coś w jego spojrzeniu sprawia, że waham się przed zadaniem pytania.
Opiera czoło o szybę między nami ze stłumionym brzękiem. Tak jak ja oparłam się o okno przy Osiemdziesiątej Dziewiątej. To wspomnienie dopada mnie przez zaskoczenie, niosąc falę uczuć w rodzaju „ja chcę do mamy”. Chłopak wygląda na równie zagubionego jak ja.
– A tobie nic nie jest? – szepczę.
– Przegapiłem – mówi w końcu. – Pobór. Przegapiłem cały Pobór.
Nie mam pojęcia, co to jest Pobór i dlaczego jest tak ważny, ale mimo to pytam.
– Musiałeś być w jakimś innym miejscu?
Kiwa głową i wzdycha.
– Ratowałem ciebie.
„Ratowałem”.
To nie brzmi dobrze.
– Kto wie, kto mi się trafi – mówi i oboje wiemy, że zmienia temat. – Miałem mieć cztery z pierwszych pięciu wyborów, a teraz wylądowałem z ochłapami z samego dna. Odpadami. A ja tylko trzymałem się regula…
– Wieści nie są zupełnie najgorsze, Ty.
Cichy pomruk niesie się z miejsca poza zasięgiem mojego wzroku. To głos dziewczyny.
Tyler odwraca się ode mnie, jakbym była wczorajszą wiadomością, i przykleja się do frontowej szyby swojej celi.
– Scarlett.
Ostrożnie przenoszę wzrok we właściwym kierunku – nadal wymaga to dokładnego przemyślenia i odpowiedniej strategii, bo moje ciało odmawia zrobienia czegokolwiek bez uprzedniego dokładnego zaplanowania – żeby zobaczyć, kogo chłopak wita. Stoją tam dwie dziewczyny w niebiesko-szarych mundurach, tego samego koloru co spodnie, które teraz nosi chłopak. Jedna ma ogniście rude włosy, dosłownie pomarańczowe, oszałamiające farbowanie, ścięte w asymetrycznego boba, który podkreśla tak samo idealnie wyrzeźbiony podbródek jak u chłopaka. Ma takie same jak on pełne usta i wyraziste brwi. Jej mundurowa spódnica jest imponująco krótka. Dziewczyna jest wysoka. I prześliczna. Domyślam się, że to Scarlett.
Druga dziewczyna ma wąską twarz i tatuaż na gardle przedstawiający wzbijającego się w górę feniksa (auć). Ma czarne włosy, dłuższe i nastroszone na czubku głowy, wygolone na krótko po bokach, gdzie także przezierają tatuaże. Domyślam się, że ma dołeczki i jej uśmiech potrafi być naprawdę szeroki, ale muszę to wydedukować, bo w tej chwili przywołała na twarz taką minę, jakby ktoś zamordował jej babcię.
– Cat? – mówi do niej Tyler. Jego głos jest cichy, błagalny.
– Ketchett próbował mnie zwerbować – mówi Cat. – A potem parę innych osób. Ale powiedziałam im, że już mam Alfę, tylko że nie mógł się zjawić na Poborze.
– Co powiedziałaś? Ketchett jeszcze żyje?
– Aha. – Dziewczyna uśmiecha się znacząco. – Ale gdy następnym razem pójdziesz do kaplicy, to możesz pomodlić się za jego jądra.
Chłopak wypuszcza powoli powietrze i przyciska ręce do szyby, a ona robi to samo po swojej stronie.
Dziewczyna o pomarańczowych włosach ich obserwuje.
– Ja nie musiałam upierać się przy swoim równie mocno – rzuca cierpko. – Ale nie mogłam cię zostawić samego. Beze mnie pewnie zginąłbyś, próbując gadaniem wyślizgać się z kłopotów, braciszku.
Dziewczyna z tatuażami podciąga rękawy munduru, odsłaniając kolejne malunki.
– A skoro już mowa o śmierci, zechcesz nam powiedzieć, co robiłeś sam w Fałdzie? Znowu myślałeś czymś innym niż głową?
Scarlett kiwa głową.
– Ratowanie damy w opałach to naprawdę w stylu gościa z dwudziestego drugiego wieku.
Co takiego?! – myślę sobie.
Tyler unosi ręce, jakby chciał powiedzieć „Czemu się mnie czepiacie?”, i dziewczyny kierują zaciekawione spojrzenia na mój stół. Sprawdzają mnie. Oceniają.
– Podoba mi się jej fryzura – oznajmia Scarlett. A potem, jakby przypomniała sobie, że jestem prawdziwym człowiekiem, odzywa się do mnie nieco głośniej i wolniej: – Podoba mi się twoja fryzura.
Druga dziewczyna pociąga nosem; ewidentnie jest pod mniejszym wrażeniem.
– Przekazałeś jej już złą wiadomość odnośnie do książek z biblioteki?
– Cat! – warczą obydwoje jednocześnie.
Zanim powiedzą coś więcej, rozlega się dorosły głos.
– Legionisto Jones, twoja kwarantanna się skończyła, możesz odejść.
Ty zerka na mnie i znowu nasze spojrzenia się spotykają. Chłopak się waha.
„Przekazałeś jej złą wiadomość?”.
– Zajrzyj rano, żeby się dowiedzieć, kiedy będziesz mógł ją odwiedzić – dodaje głos.
Chłopak kiwa niechętnie głową, wychodzi ze swojej klatki, gdy drzwi otwierają się przed nim z sykiem. Ostatni raz ogląda się na mnie i cała trójka wychodzi. Głos Ty’a ledwie dobiega do moich uszu, gdy chłopak znika mi z oczu.
– Ej, mogę dostać koszulkę?
Mój mózg zaczyna składać kolejne fakty i nadchodzi niepokój, gdy letarg po śnie kriogenicznym zaczyna słabnąć.
Gdzie ja jestem? Kim są ci ludzie? Noszą mundury… To jakaś jednostka wojskowa? A jeśli tak, to co ja tu robię i czy jestem bezpieczna?
Próbuję wychrypieć pytanie, ale nie mogę zmusić głosu do działania. Zresztą nie mam kogo zapytać.
Zostaję więc sama w ciszy i każdy nerw pulsuje mi w rytm bicia serca, w głowie mi się kręci od niezadanych pytań i próbuję otrząsnąć się z konsternacji, o której nie wiedziałam, że wiąże się z krio.
***
Nie wiem, ile czasu upłynęło, kiedy znowu słyszę głosy. Jestem w trakcie kolejnego dziwnego niby-snu, tym razem o świecie pełnym zielonych, chwytnych roślin i niebieskiego śniegu spadającego z nieba, kiedy…
– Auroro, słyszysz mnie?
Z pewnym wysiłkiem odsuwam obraz miejsca, którego nigdy nie widziałam, i odwracam głowę. Musiałam przysnąć, bo obok mnie stoi kobieta w takim samym niebiesko-szarym mundurze, jakie noszą tu wszyscy.
Jest nieskazitelnie biała. I nie mam na myśli bieli w rodzaju „ja jestem w połowie Chinką, a ty jesteś bielsza ode mnie”. Mam na myśli to, że jest bielutka jak śnieg. Niemożliwe biała. Jej oczy są bladoszare. Całe oczy, nie tylko tęczówki. I są zdecydowanie za duże. Białe jak kość włosy nosi związane w kucyk.
– Jestem nadkomendantka klanów Danil de Verra de Stoy. – Milknie, pozwalając mi przetrawić długachny tytuł. – Miło mi cię poznać, Auroro.
Nadkomendantka czego znowu?
– Hmm – mruczę zgodnie, nie ważąc się na wydanie innego dźwięku.
Nikt nie mówi do mnie „Auroro”, o ile nie wpakuję się w kłopoty.
– Wyobrażam sobie, że masz wiele pytań – mówi kobieta.
Wyraźnie nie oczekuje odpowiedzi. Kiwam ledwie widocznie głową, zmuszając się całą siłą woli do skupienia uwagi na tu i teraz.
– Niestety mam złe wiadomość – mówi. – Wiem, że nie da się tego powiedzieć delikatnie, więc powiem wprost. Doszło do wypadku, kiedy twój statek leciał na Lei Gong.
– Lecieliśmy na Octavię – mówię cicho, ale wiem, że nazwa kolonii nie jest istotna.
Orientuję się po jej wykalkulowanej rezerwie w głosie, że zaraz powie mi coś znacznie ważniejszego. W powietrzu wyczuwa się napięcie jak przed burzą.
– Zostałaś wyjęta z kriokapsuły w niewłaściwy sposób – mówi. – I dlatego czujesz się, jakby cię wywrócono na nice. To wkrótce minie. Niestety do wypadku Hadfielda doszło w Fałdzie, Auroro.
– Po prostu Auri – szepczę, odwlekając najgorsze.
Wypadek w Fałdzie.
– Auri.
– Jakiego wypadku? – pytam.
– Przez pewien czas dryfowaliście. Pewnie zauważyłaś, że nie wyglądam tak jak ty.
– Moja mama zawsze mówiła, że to nieuprzejme wytykać komuś coś takiego.
Kobieta uśmiecha się na te słowa smutno.
– Jestem Betraskanką. Należę do jednej z obcych ras, z jakimi Terranie zetknęli się w czasie, jaki spędziłaś na pokładzie Hadfielda.
Mój umysł wyciąga kopyta, rozlega się przeciągłe biiiiiiiip i pojawia się płaska linia – wszystkie spójne myśli się wyłączają.
Obce rasy? Ile?
System nie odpowiada. Proszę ponownie uruchomić system.
– Ehm – mruczę bardzo ostrożnie.
Mój umysł robi, co może wyszukując możliwości, ale nie dochodzi do niczego dobrego. Ci ludzie to wyznawcy jakiejś teorii spiskowej? Porwali mnie wariaci? Może to rzeczywiście są wojskowi i ukrywali fakt nawiązania kontaktu z obcymi przed nami, cywilami?
– Wiem, że to musi być trudne do ogarnięcia – mówi kobieta.
– Spotkaliśmy obcych?
– Niestety.
– Ale podróż Fałdą na Octavię powinna trwać tylko tydzień! Jeśli tam nie dotarliśmy, to musiało minąć raptem parę dni, nie?
– Obawiam się, że nie.
Coś próbuje wpełznąć spoza mojego pola widzenia, jakby przesączała się tamtędy woda, tyle że fosforyzująca, przeszywana tysiącem punkcików turkusowego światła. Odpycham to i skupiam się na kobiecie obok mojego łóżka.
– Ile… – Gardło mi się zaciska. Ledwie jestem w stanie wyszeptać pytanie. – Ile czasu minęło?
– Przykro mi, Auroro. Auri.
– Ile?
– Dwieście dwadzieścia lat.
– Co? Pani sobie żartuje. To… – Ale nie znajduję nawet słów, żeby to opisać. – Co pani wygaduje?
– Wiem, że to musi być trudne – odpowiada ostrożnie.
Trudne?
Trudne?!
Muszę porozmawiać z kimś, kto mówi do rzeczy. Serce bije mi jak szalone, próbuje wyskoczyć z piersi, odpowiada mu dudnienie w moich skroniach. Przyciskam do siebie srebrzyste okrycie i siadam. Cały świat wiruje. Udaje mi się jednak zsunąć nogi z krawędzi łóżka, owinąć się materiałem jak togą i stanąć.
– Auroro…
– Chcę porozmawiać z kimś z Ad Astry, z kimś z ekspedycji Octavia. Chcę porozmawiać z mamą albo tatą.
– Auroro, proszę…
Stawiam chwiejnie pierwsze kroki, z rozpędu docieram do drzwi, które rozsuwają się, gdy się do nich zbliżam. Dwie kobiety w niebiesko-szarych mundurach odwracają się w moją stronę, jedna z nich robi krok w moim kierunku.
Próbuję uskoczyć, ale prawie przewracam się na bok, a ona łapie mnie za ramiona. Ręce mam zajęte trzymaniem okrycia, więc kopię ją w kolano. Kobieta krzyczy, zaciska boleśnie ręce na moim ciele, wbija w nie palce.
– Puść ją – rozlega się za moimi plecami głos Głównodowodzącej Białej Damy. Przez kontrast do mojej paniki brzmi zupełnie spokojnie. Słyszę w nim nawet rezygnację.
Kobieta mnie puszcza. Nogi mi się trzęsą, gdy idę przed siebie, gardło mi się zaciska, jakby ktoś mnie dusił.
I wtedy widzę okna w korytarzu. Widzę, co jest za nimi.
Gwiazdy.
Mój mózg próbuje ogarnąć, co się dzieje, przerzuca różne możliwości i odrzuca je z maksymalną szybkością. Widok za oknami to nie mur. To nie budynek. To wielka połać metalu usiana jasnymi światłami, ciągnąca się długim zakosem.
Wokół śmigają statki kosmiczne, jak ławice malutkich rybek uwijające się wokół rekina.
To stacja kosmiczna. Jestem w kosmosie. To miejsce nie może istnieć – Stocznie Cid, z których wystartował Hadfield, wyglądają przy niej jak stacja benzynowa na zadupiu.
To miejsce nie może istnieć.
Chyba że ta kobieta naprawdę jest kosmitką.
Chyba że naprawdę jestem w kosmosie.
Chyba że naprawdę to jest przyszłość.
Biiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiip.
System nie odpowiada. Proszę ponownie uruchomić system.
Mam dwieście trzydzieści siedem lat.
Wszyscy, których znam, nie żyją.
Moi rodzice nie żyją.
Moja siostra nie żyje.
Moi przyjaciele nie żyją.
Mój dom przepadł.
Wszyscy, których znam, przepadli.
Nie mogę.
Nadchodzi kolejna fala obrazów.
Tym razem pozwalam lśniącym wodom zalać moją głowę.
Daję się wciągnąć w głębiny.
Niech to szlag trafi.
To właśnie myśli mój młodszy brat. Ma to wymalowane na twarzy. Nie powie tego, bo Tyler Jones, dowódca drużyny pierwszej klasy nie przeklina. Tyler Jones nie pije ani nie zażywa narkotyków, nie robi niczego, co my, zwykli śmiertelnicy, robimy dla zabawy. Jeśli jednak osiemnaście lat w tej dziwnej małej galaktyce czegoś mnie nauczyło, to właśnie tego:
To, że czegoś nie mówisz, nie znaczy, że tego nie myślisz.
Siedzimy na półpiętrze nad arboretum… To znaczy Cat i ja siedzimy, bo Tyler krąży w kółko, próbując pogodzić się z myślą, że właśnie ostatnie pięć lat jego pracy poszło prosto do recyklera. Przeczesuje ręką złociste włosy, a kiedy mija mnie siedemsetny raz, zauważam drobne zadrapanie na jego zwykle nieskazitelnych butach.
Aha, naprawdę fatalnie to przyjął.
Kopuła nad nami jest przezroczysta, wpuszcza światło miliardów odległych słońc. Ogród w dole to mieszanka roślinności z całej Galaktyki: kłęby rigelskich szkłopnączy, kule pangeańskich zmierzchunek, kwiaty śpiewającego kryształu ze sztilomorza na Artemis IV. Arboretum to chyba moje najbardziej ulubione miejsce w całej akademii, ale jego splendor nie dociera w tej chwili do mojego drogiego braciszka.
W gruncie rzeczy wcale mu się nie dziwię.
– To jeszcze nie koniec Drogi Mlecznej – ryzykuję.
– Pewnie, ale musisz przyznać, że niewiele brakuje – odzywa się Cat.
Rzucam jej spojrzenie z ukosa, posyłam najlepszy uśmiech, mówiący „stuuuul paszczę”, i cedzę przez zaciśnięte zęby:
– Trzeba szukać pozytywnych stron sytuacji, Cat.
– Daj spokój, Scar – mówi Cat, ignorując mój uciszający ją uśmiech. – Wszyscy wiedzą, że Ty’a okradziono. To najlepszy Alfa na naszym roku. A teraz wylądował z leszczami, których żaden inny dowódca drużyny nie chciał nawet tknąć.
– Nie chcę rozdymać twojego już wybujałego ego, ale jesteś najlepszym Asem w akademii, Cat – odpowiadam z westchnieniem. – W żadnym razie nie można cię uznać za leszcza.
– Dzięki. – Uśmiecha się znacząco. – Ale miałam na myśli ciebie i pozostałych.
– Och, przestań. – Łapię się za pierś. – Łamiesz mi serce.
– Ojej. Przytulić?
– Pocałować.
– Ale tym razem bez języczka.
Catherine Brannock to moja kumpelka z pryczy w Akademii Aurora. Yin dla mojego yang. Pusta połówka szklanki dla mojej pełnej połówki. Miętowo-czekoladowa gałka na mojej potrójnej truskawkowej niespodziance. Jest też najstarszą przyjaciółką moją i Tylera. Ty pchnął Cat podczas naszego pierwszego dnia w przedszkolu i w odpowiedzi ona połamała krzesło na jego głowie. Kiedy opadł kurz, mój braciszek zyskał ładną malutką bliznę na prawej brwi, która idealnie dopełnia jego zabójcze dołeczki, oraz przyjaciółkę, której lojalności po prostu nie da się podważyć.
I która absolutnie na niego nie leci, na wypadek gdybyście się zastanawiali.
– Ta O’Malley ugrzęzła w Fałdzie na dwieście lat – mówi Cat. – Szefostwo powinno dać Ty’owi cholerny medal za uratowanie jej, a nie usadzać z bandą beznadziejnych przypadków.
– Beznadziejnych? – mówię. – Wiesz, masz szczęście, że jestem pozbawioną serca jedzą, bo w przeciwnym wypadku istniałoby spore ryzyko, że zranisz moje uczucia.
Cat się krzywi.
– Legion Aurory to nasza największa szansa na przywrócenie równowagi w Drodze Mlecznej. Jak mamy w czymkolwiek pomóc z drużyną niezdyscyplinowanych psycholi i amatorów grempów?
– To teraz ludzie i grempy…?
– No wiesz, krążą plotki…
– Ale żeby… z grempem?
– Ona ma rację – odzywa się Tyler.
Cat i ja spoglądamy na mojego brata. Przystanął i patrzy w dół na ogród. Przez chwilę przypomina mi naszego ojca. Myślałam, że odwalam doskonałą robotę, odgrywając swoją typową rolę Jędzy Nadzwyczajnej, ale możliwe, że moje zgorzkniałe, zwiędłe serce odrobinę mięknie dla niego.
– Ona ma całkowitą rację. – Tyler znowu wzdycha.
– Pewnie, że mam – warczy Cat. – Powinniśmy pogadać z de Stoy. Złożyć oficjalną skargę. Zapracowałeś na te punkty, i to nie w porządku…
– Miałem na myśli Scarlett – wyjaśnia Tyler. – To ona ma rację.
– Ona ma?
– Ja mam?
Tyler odwraca się do nas, opiera się o poręcz i krzyżuje ręce na piersi.
– W ogóle nie powinienem był znaleźć się w Fałdzie. Popełniłem błąd.
– Narażałeś życie…
– Nie, Cat. – Tyler patrzy na swoją najlepszą przyjaciółkę. – Wiem, że mogłaś wybrać sobie drużynę, i nigdy nie zapomnę ci tego, że zostałaś przy mnie. Ale, tak czy inaczej, Pobór się skończył. To nie byłoby w porządku domagać się specjalnego traktowania. Muszę przebyć tę drogę.
Wzdycha.
„Poznaj drogę.
Wskaż drogę.
Przebądź drogę”.
To właśnie robią wszyscy dobrzy przywódcy według naszego ojca, wielkiego Jericho Jonesa. I Tyler żyje zgodnie z tymi słowami. To z ich powodu przez całe życie opiekował się mną i wszystkimi wokół. To z ich powodu wstąpił do Legionu Aurory. I zwykle, gdy je słyszę, mam ochotę kopnąć mojego braciszka prosto w te jego grandilokwentne klejnoty. Jednakże od czasu do czasu przypominają mi, jak bardzo kocham tego dupka.
Tyler bierze głęboki wdech. Kiwa głową.
– Legion walczy o coś prawdziwego. Tam czekają ludzie, którzy potrzebują naszej pomocy, a nie pomożemy im, siedząc tutaj i rozczulając się nad sobą. Nadal mam najlepszego pilota Legionu w swojej drużynie. – Uśmiecha się do Cat, częstując ją podwójną dawką dołeczków. – To już jakiś początek, nie?
Cat uchyla wyimaginowanego kapelusza.
– Moim zdaniem masz cholernie dobrego pilota.
Ty mruga w moją stronę.
– A moja dyplomatka też nie jest taka całkiem do niczego.
– Szanuj starszych od siebie, braciszku.
– Jesteś trzy minuty starsza ode mnie, Scarlett.
– Trzy minuty, trzydzieści siedem i cztery dziesiąte sekundy, Szczawiku.
– Wiesz, że nie cierpię, kiedy tak mnie nazywasz.
– A jak myślisz, czemu to robię? – Wstaję jednak powoli i salutuję przed nim ironicznie. – Legionistka Scarlett Isobel Jones zgłasza się na posterunek, panie dowódco.
Tyler odpowiada salutem, a ja tylko przewracam oczami.
– Najlepszy Alfa w Akademii Aurora – mówi. – Najlepszy As. Zabójcza Twarz. To mi wygląda na całkiem dobry zaczątek drużyny. W końcu należymy do elitarnej szkoły wojskowej z najlepszymi uczniami z całej Galaktyki, prawda? Jak fatalna może być reszta składu, z którą mnie usadzono?
Cat i ja patrzymy po sobie niespokojnie.
– Ehm, skoro już o tym mowa…
***
– To psychopatka – oznajmia Tyler.
– Ściśle rzecz biorąc, raczej socjopatka – odpowiadam.
– Spójrz na te kary dyscyplinarne, Scarlett.
– Ehm, czytałam o nich, kiedy przygotowywałam dla ciebie jej teczkę; dzięki, że to doceniłeś.
Cat, Tyler i ja idziemy Promenadą C wśród porannego tłumu. Tu zawsze jest rojno jak w ulu, ale dzisiaj szczególnie, bo świeżo awansowane drużyny są rozsyłane z pierwszymi zadaniami. Wszyscy w tłumie to wojskowi – głównie Betraskanie i Terranie, współpracujący ramię w ramię w naszych skandalicznie burych mundurach.
Przysięgam, ktoś, kto je zaprojektował, musiał uważać nudę za rodzaj sportu międzygwiezdnego. Wolałabym zafundować masaż stóp Wielkiemu Ultrazaurowi z Abraaxis IV niż włożyć coś takiego. Krój można chyba uznać przyzwoity: mundury są wzmocnione i wywatowane we wszystkich właściwych miejscach, dopasowane do sylwetki. Niestety szyje się je w ohydnym odcieniu niebieskawej szarości, z błyszczącym logo Legionu Aurory na piersi i pojedynczym pasem na ramionach i mankietach oznaczających przydział.
Niebieski dla korpusu dowódczego.
Biały dla Cat i pozostałych Asów.
Zielony dla Mózgów z korpusu naukowego.
Fioletowy dla Macherów.
Czerwony dla Czołgów.
I wreszcie – o, ja, szczęściara – jasny, słoneczny żółty dla korpusu dyplomatycznego, idealnie pasujący do mojego pogodnego jak słoneczko usposobienia.
Robię, co w mojej mocy, żeby trochę ożywić te szmaty – spódniczkę mam pięć centymetrów krótszą, niż pozwala regulamin, a mój stanik najpewniej łamie newtonowskie prawo powszechnego ciążenia. Jednakże gdybym posunęła się dalej, mogłabym narazić się na wzmiankę dyscyplinarną od któregoś z naszych instruktorów, a prawdę mówiąc, komu potrzebna kolejna? Już zebrałam komplet.
Minęły dwadzieścia cztery godziny, odkąd Tyler wykręcił swój numer w stylu rycerza na białym koniu w Fałdzie. Nadkomendantka de Stoy i admirał Adams odebrali już jego meldunek, zatem jeśli pominąć nowinkę w postaci faktu, że wyciągnął dwustuletnią sierotę z najsłynniejszego wraku w historii Terry, życie wróciło na normalne tory. Pierwsze misje zostaną wyznaczone w ciągu godziny, więc im szybciej poznamy resztę drużyny, tym szybciej skoczymy w czerń. Pracowaliśmy na to pięć lat, a ja już tak rzygam tym miejscem, że dosłownie czuję posmak wymiocin w ustach. Szkoła zdecydowanie się skończyła.
Tyler przegląda cyfrowe akta na unikronie.
– Zila Madran. Terranka. Wiek: osiemnaście lat. Korpus naukowy.
– Jest błyskotliwa – mówię. – Jej wyniki akademickie są bez zarzutu.
– Otrzymała trzydzieści dwie oficjalne reprymendy w ciągu ostatnich dwóch lat.
– Nie wszyscy jesteśmy idealnymi płateczkami śniegu, braciszku.
– Mów za siebie. – Cat szczerzy zęby w uśmiechu i uderza się po tyłku. – Ja jestem, kurna, genialna.
Tyler zerka na unikron w ręku i kręci głową.
– Tu napisano, że kadetka Madran zamknęła dwójkę innych kadetów w module mieszkalnym i wystawiła na działanie itreyańskiego wirusa, żeby przetestować na nich działanie serum, które opracowała.
– Cóż, serum podziałało – zwracam mu uwagę. – Nie oślepli.
– Strzeliła do współlokatorki z dezelatora.
– Ustawionego na ogłuszanie.
– Więcej niż raz.
– Może ogłuszenie jej nie było takie proste? – sugeruje Cat.
– Et tu, Brannock? – pyta Tyler.
Salutujemy mijanemu instruktorowi, uskakujemy przed stadkiem młodszych kadetów (jeden z nich szepcze coś z nabożnym podziwem na widok słynnego Tylera Jonesa) i wchodzimy do windy, która zabiera nas na dół, do pokojów odpraw dla drużyn. Kiedy stacja śmiga za przezroczystą plastalą wraz z krzątaniną i gwarem dwudziestu tysięcy ludzi, Tyler przełącza się na akta następnego członka drużyny.
– Finian de Karran de Seel. Betraskanin. Wiek: dziewiętnaście lat. Korpus techniczny.
– Jest bystry – mówię. – Łapie się do dziesięciu procent najlepszych. O ile coś takiego cię kręci.
– Piszą, że oblał dynamikę Fałdy.
– Gdyby nie to, wylądowałby w górnych dwóch procentach – dodaję. – Widzisz? Jest nadzwyczaj bystry.
– Piszą też, że nosi egzoszkielet – czyta dalej Tyler.
– Aha. – Kiwam głową. – Ma uszkodzone nerwy, osłabione mięśnie i jest upośledzony ruchowo. Efekt zarazy lysergijskiej, na którą chorował jako dziecko. Egzoszkielet mu to kompensuje.
– W porządku. – Tyler kiwa głową. – Ale skoro jest taki bystry, to czemu oblał dynamikę Fałdy?
– Ostatni egzamin to było ćwiczenie grupowe.
– I co z tego?
– Przekonasz się. – Cat wzdycha.
Wysiadamy z windy, idziemy przez tłum, pokonujemy kilka korytarzy i docieramy do przydzielonego nam pokoju odpraw. Ściany jarzą się obrazami: gwiezdne mapy z galaktycznymi terytoriami, codzienne wiadomości na temat syldrańskiej wojny domowej, nowe nagrania dotyczące flot uchodźców gromadzących się na obrzeżach terrańskiej przestrzeni. W pokoju dominuje stół z infoszkła, herb Akademii Aurora wyświetla się na jego powierzchni wraz z naszym motto:
Jesteśmy Legionem
Jesteśmy światłem
Płonącym jasno pośród nocy.
Na przeciwległych końcach pokoju, dosłownie tak daleko od siebie, jak tylko się da, stoi dwoje naszych nowych członków drużyny.
Zila Madran jest Terranką. Jest niższa nawet od Cat, ma ciemnobrązową skórę i długie, mocno skręcone czarne loki. Zielony pasek korpusu naukowego na jej ramionach ani trochę nie współgra z jej cerą, ale gdyby powab dało się przerobić na broń, to byłaby niezłą kandydatką. Zauważam jednak coś dziwnego w jej spojrzeniu. Jakby za ciemnymi oknami jej oczu nie było nikogo w domu.
Z drugiej strony, hej, przynajmniej nie ma dziś przy sobie dezelatora…
Nasz drugi nabytek stoi oparty o ścianę na końcu sali i stanowi niemal lustrzane przeciwieństwo pierwszego. Jak wszyscy Betraskanie ma skórę białą jak bielona kość. Jedyny żywy kolor na nim to fioletowy pasek korpusu technicznego na mundurze. Oczy ma większe od ludzi, a ochronne soczewki kontaktowe, które na nich nosi, sprawiają, że są całkiem czarne. Kości ma długie i cienkie, typowe dla tych, którzy dorastają w nieważkości, i to go wyróżnia. Betraskanie uwielbiają podróżować, ale prawie wszyscy wychowują się na swojej rodzinnej planecie – na Trasku. Według jego akt Finian spędził większość dzieciństwa na stacjach kosmicznych. Ma krótkie, postawione na jeża włosy, potraktowane dokładnie taką ilością żelu, żeby wydawało się, że w ogóle go nie używa. Mnie jednak nie zwiedzie.
Najbardziej charakterystyczną rzecz w jego przypadku stanowi wspomniany w aktach lekki egzoszkielet. Jest wykonany ze srebrzystego materiału, półpancerz zakrywa mu plecy, a połączone przegubowo rękawy, rękawiczki i buty wspomagają kończyny. To supernowoczesna konstrukcja i Finian porusza się płynnie, niemal bezgłośnie. Jednakże nawet gdybym nie czytała akt, i tak zorientowałabym się, że egzoszkielet odwala za niego większość ciężkiej roboty.
Tyler patrzy na tę dwójkę i perfekcyjnie im salutuje.
– Dzień dobry, legioniści.
Oboje tylko gapią się na niego. Zila, jakby liczyła wszystkie jego atomy jeden po drugim, a Finian, jakby właśnie zaserwowano mu danie, które w żadnym razie nie przypomina ślicznego obrazka z menu. A jednak to on pierwszy reaguje, unosząc od niechcenia rękę w salucie.
– Panie dowódco. – Nie brzmi to w jego ustach jak komplement.
Zila nadal tylko patrzy. Kiedy wreszcie się odzywa, mówi cicho. Wręcz uprzejmie.
– Dzień dobry.
Tyler odwraca się do mnie z uniesioną brwią.
– Nie brakuje nam kogoś?
– Twoje przypuszczenia są równie dobre jak moje, kochany braciszku.
– Przegapi odprawę.
– Hmm. – Ostentacyjnie oklepuję kieszenie i zerkam pod bluzę mundurową. – Najwyraźniej zostawiłam tę część mnie, która się tym przejmuje, w drugich spodniach.
Uwaga: bardzo kocham mojego brata i wiem, że ma ciężki dzień, ale pracowałam do późna poprzedniej nocy, żeby przygotować dla niego akta i ja jeszcze nie zażyłam swojej dawki kofeiny. Zwykle nie jestem dla niego taka podła.
Chwileczkę, kogo ja tu bujam?
Ty krzywi się i dalej robi swoje.
– W porządku, przede wszystkim przepraszam za nietypowe okoliczności. Nie jestem pewien, co słyszeliście na temat przebiegu Poboru, ale wygląda na to, że w najbliższej przyszłości będziemy współpracować. Nasze oficjalne oznaczenie otrzymane od dowództwa Legionu Aurory to drużyna 312. Nazywam się Tyler Jones. Będą Alfą tej drużyny. To nasza Twarz, Scarlett Jones i nasz As, Cat Brannock.
Cat siada i odchyla się w krześle.
– Mówcie mi Zero.
– Zero jak zero szans na sukces? – pyta z niewinną minką Finian.
– Jak to, że większość kadetów nie trafia do dwunastu–piętnastu procent celów podczas egzaminów na specjalność pilota – wyjaśnia Tyler.
– Zgadnij, ile razy ja spudłowałam, Chudzielcu. – Cat się uśmiecha.
Wspomniany Chudzielec przeciąga się, jego egzoszkielet szumi i rozlega się seria cichych szczęknięć.
– Finian de Karran de Seel. Po prostu Fin, jeśli wolicie iść na łatwiznę. Macher. Wy psujecie, a ja składam to z powrotem do kupy. Nie mogę zapewnić stuprocentowej skuteczności w żadnym wypadku poza moim olśniewającym intelektem.
Kiwam głową na powitanie i odwracam się do naszego drugiego nabytku. Dziewczyna garbi się na krześle, kolana podciągnęła do podbródka. Patrzy skonsternowana, jakby idea przedstawiania się nie całkiem do niej docierała. Rozumiem, poznawanie nowych ludzi bywa trudne. Zwłaszcza że wie, że nie była pierwszym, piątym ani nawet ostatnim wyborem Tylera.
– Zila Madran – odzywa się w końcu. – Oficer naukowy.
– Podobają mi się twoje kolczyki – mówię, starając się ją ośmielić.
Na to reaguje. Gwałtownie przenosi spojrzenie na mnie i unosi rękę do kolczyków ze złotych paciorków, jakby chciała je schować.
Hmmm. To tego typu rzecz, którą nosi się po to, żeby ją podziwiano, myślę sobie. A jednak ona nie lubi, kiedy ludzi to robią.
Baaardzo ciekawe.
– Zatem… – odzywa się Finian, kierując czarne spojrzenie na Tylera. – Złoty Chłopak. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem, Złotko. Robiono zakłady, jak długo będziesz ryczał w poduszkę, zanim weźmiesz się w garść i zafundujesz nam budującą mowę. Szczerze mówiąc, ja obstawiałem, że dasz sobie czas do jutra rana.
Bada teren, myślę. Sprawdza, czym wyprowadzi Ty’a z równowagi.
– Ile postawiłeś? – pyta mój brat.
– Pięćdziesiąt kredytów.
– Hazard jest niezgodny z regulaminem akademii – wytyka mu Tyler.
– I tylko skończony idiota obstawia przeciwko Tylerowi Jonesowi – dodaje Cat.
Finian patrzy zaskoczony na Cat, a potem zerka to na Tylera, to na nią.
– To twój chłopak, czy co?
Ups. Fatalny ruch.
Cat otwiera oczy odrobinę szerzej. Wstaje powoli i zaczyna podnosić krzesło.
– Legionistko Brannock, spocznij – rzuca ostrzegawczo Tyler.
Finian nie jest pod wrażeniem. Chyba nie docenia tego, jak dużych szkód może narobić Cat wśród różnych ważnych części męskiego ciała za pomocą kawałka mebla. Jednak Tyler jest teraz jej dowódcą, a w przypadku Cat to ma realne znaczenie. Dlatego z grymasem siada z powrotem i rzuca naszemu nowemu Macherowi spojrzenie, które stopiłoby plastal.
Fin uśmiecha się szeroko do Tylera.
– Ej, to prawda, co o tobie mówią?
– Pewnie nie. – Tyler wzdycha. – A co mówią?
– Że straciłeś swoje miejsce w Poborze, bo ratowałeś jakiegoś cywila w Fałdzie?
– Ta informacja jest utajniona – odpowiada Tyler. – Nie wolno mi o tym mówić.
– Czyli to prawda. – Fin rechocze. – Prawdziwy z ciebie… Jak to mówią Terranie? Harcerzyk? Prawdziwy z ciebie harcerzyk?
Zila najwyraźniej ma dość tej rozmowy. Podnosi unikron, przesuwa ręką po powierzchni i zaczyna wybijać szybki rytm palcami. Ona już się odmeldowała. Mimo braku snu i kofeiny współczuję Ty’owi. Jeśli idzie o wymarzonych członków drużyny, to ta dwójka zdecydowanie do nich nie należy. Mój brat jednak nie traci rezonu.
– Przypominam sobie ciebie teraz – mówi do Fina. – To ty jesteś kadetem, który napromieniował laboratoria napędów, żeby nie mieć egzaminu z dynamiki przestrzennej.
– Właściwie to wszyscy nie mieli wtedy egzaminu z dynamiki przestrzennej.
– Aż tak się bałeś, że oblejesz?
– Czy właśnie nawiązuje się między nami nić porozumienia? – pyta Fin. – Bo coś czuję, że to właśnie ta chwila.
– A poza tym jesteś dzieciakiem, który zawsze siedzi sam w stołówce podczas każdego posiłku. – Tyler odwraca się do Zili. – A ciebie w ogóle nie widuję. Ale, czy to się wam podoba, czy nie, jestem teraz waszym dowódcą i utknęliśmy tu razem na następne dwanaście miesięcy. Możesz więc zapiąć pasy i dobrze się bawić podczas tej przejażdżki. Albo odgrywać twardziela i spędzić następny rok na czyszczeniu latryn. Twój wybór, legionisto.
Ultimatum. Niezła zagrywka, braciszku.
Finian patrzy dość długo, żeby nie stracić twarzy. Jednak tak naprawdę to nie ma wyjścia i sam dobrze o tym wie. Dlatego powoli, najbardziej niechlujnie, jak tylko się da, salutuje.
– Tak jest, panie dowódco.
– A co z tobą, legionistko Unikron? – pyta Tyler.
Zila podnosi wzrok znad urządzenia. Przechyla głowę i mruga raz.
– Rozumiem, dowódco.
Tyler kiwa głową. W stu procentach profesjonalista.
– W takim razie w porządku. Nie wiem, gdzie jest nasz Czołg, ale muszę wypełnić sprawozdania. Nasza odprawa przed misją odbędzie się jutro o ósmej. Przy odrobinie szczęścia dowództwo wyśle nas gdzieś, gdzie się do czegoś przydamy. Nie spóźnijcie się. Możecie się rozejść.
Tyler wstaje, a ja mrugam do niego, żeby wyrazić aprobatę. Nie potrafi odczytywać ludzi tak dobrze jak ja, ale z drugiej strony w tej kwestii niewielu ludzi mi dorównuje. Nie wiem jeszcze, co myśleć o Zili Madran. Ale takich gości jak Finian de Seel spotkałam tysiące. Jest przeczulony na swoim punkcie i prowokuje całą Drogę Mleczną, żeby tylko czegoś próbowała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki