Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
34 osoby interesują się tą książką
Gabriel de León ocalił Świętego Graala od śmierci, ale stracił przy tym szansę na położenie kresu wiecznej nocy. Po tym, jak na dobre wyrzekł się swoich srebroświętych braci, wyrusza z Graalem w drogę, aby poznać prawdę o tym, jak zakończyć bezdzień. Ostatniemu Srebroświętemu zagrażają jednak liczne niebezpieczeństwa, zarówno zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Ścigany przez potomków Wiecznotrwałego Króla, wciągnięty w tkane od stuleci pajęczyny wojen i waśni i dręczony wzmagającą się żądzą krwi może nie dożyć chwili, gdy objawiona zostanie prawda na temat Graala. Prawda zbyt straszna, by ktokolwiek potrafił ją objąć wyobraźnią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1025
Dramatis Personae
Długie zimy nastały i przeminęły, odkąd spotkaliśmy się poprzednio, drogi czytelniku. Upływ czasu dla nikogo nie jest łaskawy, pamięć to kapryśna bestia, w życiu zaś dzieje się zbyt wiele, by spamiętać wszystkie imiona i uczynki. Dlatego też twój historyk postanowił przypomnieć ci głównych aktorów tego dramatu. Oto oni:
Gabriel de León – Ostatni Srebroświęty, Czarny Lew z Lorson i domniemany główny bohater tej opowieści. Urodził się na dziewięć lat przed nastaniem bezdnia, kiedy to słońce zniknęło z nieba nad całym cesarstwem elidaeńskim. Jego dzieciństwo było krótkie i okrutne. Jest bladokrwistym – synem śmiertelnej matki i ojca-wampira, po którym odziedziczył zarówno wielką moc, jak i wielkie pragnienie. Jako piętnastoletni chłopak został zwerbowany do Srebrnego Zakonu San Michon i stał się wielkim wojownikiem tego świętego bractwa, później jednak okrył się hańbą i popadł w niełaskę.
Czas płynął. Od ekskomuniki minęło z górą dziesięć lat i Gabriel stał się wrakiem człowieka, uzależnionym od przyjmowania sanctusu (narkotyku, który pozwala mu powściągnąć nieustannie wzmagającą się żądzę krwi). I właśnie wtedy na swojej drodze do zemsty nasz upadły wzór cnót wszelakich spotkał dziewczynę, która miała na zawsze odmienić jego życie.
Dior Lachance – w wieku jedenastu lat osierocona przez matkę-prostytutkę zaczęła ubierać się jak chłopak, żeby uniknąć kłopotów czyhających w ciemnych zaułkach i rynsztokach, w których spędziła młodość. Życie drobnej złodziejki przybrało niespodziewany obrót, gdy odkryła, że jej krew leczy rany i wszelkie choroby. Została oskarżona o czary i skazana przez Świętą Inkwizycję na śmierć. Uratowała ją Chloe Sauvage, siostra Srebrnego Zakonu i przyjaciółka Gabriela.
Dobra siostrzyczka wyjaśniła Dior, że moc jej krwi to nie żadne czarodziejstwo, lecz błogosławieństwo wprost z nieba. Dior jest potomkinią kobiety imieniem Esan, córki Odkupiciela, śmiertelnego syna samego Boga. Dziś na jej barkach spoczęła misja zakończenia bezdnia i wypełnienia swojego przeznaczenia w roli Świętego Graala San Michon.
Celene Castia – siostra Gabriela, zamordowana w wieku lat piętnastu, gdy Umarli zniszczyli ich rodzinną wioskę. Przez lata Gabriel żył ze świadomością, że jego siostra spoczywa w grobie, ona jednak wróciła jako wampirzyca o imieniu Liathe i zaczęła tropić Dior. Z początku rodzeństwo stanęło po przeciwnych stronach barykady, później jednak Celene uratowała Gabrielowi życie i pomogła mu uchronić Dior przed zdradą i ocalić ją od śmierci.
Celene jest znacznie bardziej przerażająca od przeciętnego wampira w jej wieku. Pochodzi z Krwi Voss, ale jest obdarzona krwawymi darami rodu Esani, tej samej tajemniczej rodziny, do której należał ojciec Gabriela. Skrywa przed światem zarówno swoją twarz, jak i motywację. Z bratem… nie dogaduje się najlepiej.
Astrid Rennier – siostra ze Srebrnego Zakonu, ukochana Gabriela i nieślubna córka Alexandre’a III, zesłana dyskretnie do klasztoru, kiedy jej obecność stała się krępująca dla nowej żony cesarza. Po tym, jak jej przyjaźń z Gabrielem rozkwitła w odwzajemnioną miłość, została ekskomunikowana razem z nim, gdy wyszło na jaw, że jest w ciąży. Po narodzinach córki i ślubie osiedli razem na południowych rubieżach cesarstwa, by wieść cichy, spokojny, szczęśliwy żywot.
Szczęście nie trwało jednak długo.
Patience de León – córka Gabriela i Astrid. Kiedy przyszła na świat, jej ojciec, dawny srebroświęty, wytatuował sobie jej imię srebrem na knykciach, żeby nigdy nie zapomnieć, co jest naprawdę ważne. Była jego radością i dumą, najjaśniejszą gwiazdą jego życia.
Zginęła wraz z matką, zamordowana przez Wiecznotrwałego Króla, Fabiéna Vossa.
Nie wstydź się, dobry czytelniku. Ja też płakałem.
Pożeraczka Popiołów – zaczarowany miecz Gabriela, który telepatycznie porozumiewa się ze swoim właścicielem. Zdarzają jej się krótkie przebłyski przytomności umysłu, najczęściej jednak nie bardzo wie, gdzie – a nawet kiedy – się znajduje. Zmieniła się na zawsze po tym, jak jej ostrze zostało złamane na skórze Wiecznotrwałego Króla.
Sposób, w jaki Gabriel wszedł w jej posiadanie, pozostaje przedmiotem licznych spekulacji pośród minstreli i truwerów.
Aaron de Coste – dawny srebroświęty z San Michon, syn baronowej i wampira z Krwi Ilon, obdarzony zdolnością manipulowania cudzymi emocjami. Terminował w Srebrnym Zakonie wraz z Gabrielem, a ich początkowa zaciekła rywalizacja z czasem przerodziła się w prawdziwą przyjaźń. Odszedł z zakonu, gdy okrzyknięto go bluźniercą po tym, jak odkryto jego związek z kowalem Baptiste’em Sa-Ismaelem.
Baptiste Sa-Ismael – dawny czarnoręki ze Srebrnego Zakonu. Wykuł Lwi Pazur, pierwszy miecz Gabriela. Kiedy jego miłość do Aarona wyszła na jaw, razem z nim porzucił zakon. Osiedlili się na południu, w odrestaurowanym własnymi środkami château Aveléne.
Wiele lat później odwiedził ich dawny przyjaciel, który tymczasem wziął Dior Lachance pod swoje opiekuńcze skrzydła. Baptiste z Aaronem udzielili Gabrielowi i Dior schronienia przed morderczymi zapędami Dantona Vossa.
Opat Szaroręki – dawny mistrz Gabriela, wywodzący się z Krwi Chastain. Wampiry tej Krwi potrafią przyjmować zwierzęcą postać i porozumiewać się ze zwierzętami. Usiłował zaszczepić młodemu Gabrielowi poczucie obowiązku i przestrzegł go przed uleganiem stale obecnemu w jego krwi pragnieniu.
Po latach został mianowany opatem Srebrnego Zakonu i odegrał kluczową rolę w misji Chloe Sauvage, mającej na celu odnalezienie Świętego Graala.
Chloe Sauvage – siostra Ordo Argent, przyjaciółka Astrid i Gab-riela z dzieciństwa. Pomogła Gabrielowi pokrzyżować plany Fabiéna Vossa, kiedy ten zamierzał najechać Nordlund. Po tym to wyczynie cesarzowa pasowała szesnastoletniego Gabriela na rycerza.
Minęły lata i spotkali się ponownie: tym razem Chloe zwerbowała Gabriela do pomocy w ochronie Dior Lachance. Zamierzała sprowadzić ją do opactwa San Michon, by tam odprawić odszukany w bibliotece prastary rytuał, który miał zakończyć bezdzień. Kiedy jednak Gabriel odkrył, że ceremonia wymagałaby złożenia Dior w ofierze, wpadł w szał i w obronie niewinnej dziewczyny zabił Szarorękiego, Chloe i pół tuzina innych srebroświętych.
Saoirse á Dúnnsair – członkini drużyny Graala złożonej z bohaterów zwerbowanych przez Chloe do ochrony Dior. Wojowniczka z Pogórza Osswayskiego, walczyła zaczarowanym toporem o nazwie Dobroć, a za towarzyszkę miała pumę imieniem Phoebe. Obie zginęły w bitwie z Dantonem Vossem w San Guillaume.
Père Rafa – jeszcze jeden bohater z drużyny Graala, uczony z Bractwa San Guillaume, przyjaciel Chloe Sauvage. Towarzyszył jej w poszukiwaniach Dior. Często sprzeczał się z Gabrielem o sprawy związane z wiarą. On również zginął z ręki Dantona podczas masakry w San Guillaume.
Bellamy Bouchette – truwer z Opus Grande, członek drużyny Graala. Wraz z Gabrielem, Dior i pozostałymi przemierzał pustkowia południowego Nordlundu, zawsze skory do śpiewu i gawędy.
I oui: jego też zamordował Danton.
Mistrz kuźni Argyle – naczelny kowal Srebrnego Zakonu. Stary czarnoręki walczył u boku Gabriela, Aarona i Baptiste’a w bitwie pod Bliźniakami, w której udało się powstrzymać najazd Wiecznotrwałego Króla. Był obecny przy rytuale, w którym Dior miała zostać zgładzona, ale uszedł cało z ataku Gabriela na katedrę w San Michon.
Talon – serafin Srebrnego Zakonu, człowiek okrutny i nieprzychylny Gabrielowi. Uległ sangirè, czerwonemu pragnieniu – dziedzicznej przypadłości, która prędzej czy później doprowadza wszystkich bladokrwistych do obłędu. Został zabity przez Gabriela i Szarorękiego.
Fabién Voss – Wiecznotrwały Król, priori Krwi Voss i prawdopodobnie najstarszy istniejący Krewny. Jako pierwszy spośród priori wykorzystał nieszczęśników (bezrozumną odmianę wampirów, której liczebność ogromnie wzrosła podczas bezdnia) do walki: stworzył z nich armię znaną jako Bezkresny Legion. Wysiłki Gabriela spowolniły postępy Fabiéna, ale ostatecznie udało mu się podbić Nordlund, skąd ruszył następnie na wschód i zajął większość elidaeńskiego kontynentu. W tej inwazji niezwykle ważną rolę odegrało jego potomstwo, siedmioro Książąt Wieczności. Dotknięty do żywego faktem, że Gabriel zabił najmłodszą z jego córek, Laure, po latach krwawo zemścił się na srebroświętym i jego famille.
Danton Voss – Bestia z Vellene, najmłodszy syn Fabiéna. Ojciec zlecił mu schwytanie Dior Lachance, chociaż tajemnicą pozostaje, po co Święty Graal San Michon jest potrzebny Wiecznotrwałemu Królowi żywy. W San Guillaume zgładził większość drużyny Graala, po czym ruszył w pościg za Gabrielem i Dior aż do Aveléne. Zginął z ręki Dior, która zadała mu cios Pożeraczką Popiołów, uprzednio namaściwszy miecz własną świętą krwią.
Laure Voss – Upiór w Czerwieni, najmłodsza córka Fabiéna. Prowadziła w Nordlundzie rekonesans poprzedzający inwazję ojca, kiedy na swojej drodze spotkała Gabriela, Aarona i Szarorękiego. Szarorękiemu oderwała rękę, a Aarona oszpeciła na resztę życia, zanim Gabriel zdołał ją podpalić. Wiedziona żądzą zemsty udała się do Lorson, jego rodzinnego miasteczka. Spaliła je i wymordowała jego mieszkańców – wśród nich młodszą siostrę Gabriela, Celene.
Zginęła z ręki Gabriela w bitwie pod Bliźniakami.
Valya d’Naél – siostra Świętej Inkwizycji. Wspólnie z siostrą-bliźniaczką Talyą ścigała oskarżoną o czary Dior po całym cesarstwie. Ostatecznie złapały ją i Gabriela w Czerwonej Strażnicy i poddały oboje brutalnym torturom. Dior zdołała się uwolnić, zabić Talyę i uratować Gabe’a przed dalszymi mękami.
Isabella Augustin – żona Alexandre’a III, cesarzowa Elidaenu. Była patronką Ordo Argent, któremu przywróciła dawną świetność po stuleciach nędznej wegetacji. Po bitwie pod Bliźniakami pasowała Gabriela na rycerza. Pozostał jej prawą ręką przez wiele lat, zyskując wielką sławę i chwałę.
Maximille de Augustin – król-wojownik, który przed z górą sześciuset laty rozpoczął proces jednoczenia pięciu wojujących państw w wielkie cesarstwo elidaeńskie. Zginął, zanim jego sen mógł się urzeczywistnić, ale jego dynastia po dziś dzień sprawuje władzę w cesarstwie. W uznaniu doczesnych zasług Kościół Jednej Wiary mianował go swoim siódmym Świętym Męczennikiem.
Michon – Pierwsza Męczenniczka, prosta łowczyni, która została uczennicą Odkupiciela, a po zgładzeniu go na kole poniosła jego świętą wojnę w świat. Mało kto wie, że była również jego kochanką i że z ich związku narodziła się córka imieniem Esan, które to imię w języku starotalhoskim znaczy „wiara”.
Esan – córka Michon i Odkupiciela. Cztery stulecia temu jej potomkowie wzniecili bunt przeciw dynastii Augustinów. Powstanie, które później nazwano herezją aavsencką, zostało stłumione przez świętych rycerzy Jednej Wiary. Większość buntowników zginęła. Dior Lachance jest ostatnią przedstawicielką tego rodu.
A teraz, mes amis, zaczynamy.
Ze świętego kielicha blask święty się sączy.Ład na świecie wyjdzie spod wiernego ręki,a przed obliczem męczeńskiej siódemkiszary człowiek noc bezkresną zakończy.
autor nieznany
Zachód słońca
Martwy chłopiec otworzył oczy.
Wszystko było nieruchome i ciche, on również, może nawet on najbardziej. Był jak posąg, poruszały się tylko jego rozwierające się źrenice i miękko rozchylające się bezkrwawe wargi. Powrót do świata jawy nie wiązał się z przyśpieszeniem oddechu ani pogłębieniem bicia serca pod porcelanową skórą. Leżał w ciemnościach, anielski i obnażony, wpatrywał się w wysłużony baldachim nad głową i zastanawiał się, co go obudziło.
Z pewnością nie był to zmierzch. Dzienna gwiazda jeszcze widniała nad horyzontem, zaledwie w części pochłonięta przez ciemność. Śmiertelnicy dzielący z nim jego ogromne łoże z kolumienkami leżeli nieruchomo jak trupy – gdyby nie liczyć lekkiego jak piórko muśnięcia przerzuconej przez jego brzuch ręki pięknisia i płynnego rytmu oddechu dziewczyny na jego piersi. Wśród tej obfitości nie mogło być mowy o głodzie, a pomiędzy takimi dojrzałymi pięknościami nie groził mu także chłód. Co więc wyrwało go z drzemki?
Nie śnił za dnia, tym z Krwi nigdy się to nie przydarzało. Zdał sobie jednak sprawę, że sen nie przyniósł mu ulgi, a kruche światło dnia wytchnienia. Wynurzywszy się na dobre z bezdennej jak sama śmierć otchłani, Jean-François zrozumiał.
Obudził go ból.
Wróciły wspomnienia. Podniósł dłoń do gardła. Obrazy tańczyły mu w głowie jak muchy krążące nad truchłem. Palce jak z żelaza zagłębiające się w popioły jego szyi. Obnażone w grymasie kły splamione winem. Przepełnione nienawiścią burzowoszare oczy.
Z impetem uderzył o ścianę, jego skóra wrzała kłębami czerwonego dymu.
„Zapowiedziałem ci, że będziesz wrzeszczał, jebana pijawko”.
Znalazł się o krok od swojego końca – i wiedział o tym. Gdyby nie Meline i jej srebrostalowy sztylet…
Wyobraź to sobie.
Po wszystkim, co widziałeś i zrobiłeś.
Wyobraź sobie, że umierasz tutaj, w tej brudnej celi.
W ciemnościach musnął miejsce, w które zranił go Gabriel de León. Wyobraził sobie te bezlitosne szare oczy spowite czerwonym dymem i odruchowo zacisnął zęby. Przez moment – przez jedno tchnienie śmiertelnika – doświadczył uczucia, o którym myślał, że bezpowrotnie pokrył je kurz minionych dziesięcioleci.
„Nikt nie boi się śmieci bardziej niż stwory, które żyją wiecznie”.
Dziewczyna obok zareagowała na jego ruch, ale tylko westchnęła i znów zapadła w sen. Śliczny był z niej kwiatuszek: Sūdhaemka o oliwkowej skórze i ciemnych lokach. Trochę może chuderlawa, ale w ostatnie noce o każdym można to było powiedzieć. Niewiele młodsza od Jeana-François, kiedy otrzymał Dar. Skórę miała jednak ciepłą, dotyk arcyzmyślny, a ilekroć na niego patrzyła, w jej intensywnie zielonych oczach wzbierał głód osobliwie niepasujący do fizjonomii pierwszej naiwnej.
Od blisko czterech miesięcy służyła w jego stajni, rozpustna i chętna. Przez moment żałował, że nie pamięta jej imienia.
Błąkał się wzrokiem po obietnicy jej nagiego ciała; pięknej linii tętnicy po wewnętrznej stronie uda; smakowitych żyłkach na przegubach dłoni i wyżej, wyżej, aż do ostro zarysowanej żuchwy. Śledził delikatne drżenie pulsu pod skórą, hipnotyzujące, sennie miękkie. Obudziło się w nim pragnienie – znienawidzony kochanek i zarazem ukochany wróg. Oczami wyobraźni znów ujrzał Gabriela de León. Twarz srebroświętego zawisła w powietrzu dosłownie kilka cali od niego.
Palce zatonęły głębiej w ciele.
Tak blisko, że mógłby pocałować go w usta.
„Wrzeszcz dla mnie, pijawko”.
Dźwignął się na łokciu. Złote loki osypały mu się na policzki. Z tyłu młody kochaś wydał westchnienie sprzeciwu, wodząc dłonią po zimnej pościeli. Był prawdziwą nordlundzką pięknością: kruczoczarne włosy, śmietankowa skóra… Wyglądał na niecałe dwadzieścia lat. Siostrzenica krwi Jeana-François, wicehrabina Nicolette, sprezentowała mu go kilka tygodni temu, by tym przekupstwem skłonić go do szepnięcia życzliwego słówka do ucha cesarzowej. Mimo że nie cierpiał Nicolette jak trucizny, prezent przyjął. Kochaś był kształtny jak koń pełnej krwi. Skórę na nadgarstkach, szyi i w okolicach intymnych miał delikatnie poznaczoną śladami ostrych jak igły zębów.
Jak on miał na imię? Jakoś na „D”…
Jean-François powiódł marmurowymi palcami po skórze dziewczyny. Jego dotyk był łagodny jak pierwsze tchnienie wiosny. Zafascynowany zmrużył czekoladowe oczy, śledząc reakcję jej ciała, charakterystyczną gęsią skórkę, gdy ostry jak brzytwa paznokieć prześliznął się po śladach ukąszenia na szyi. Nachylił się i szybko przesunął językiem po twardniejącym wzgórku sutka. Oddech dziewczyny przyśpieszył, wzdrygnęła się i na dobre obudziła. Ciepło krwi, którą wysączył z niej, zanim wszyscy osunęli się w mroki snu, przybladło i jego wargi musiały być w tej chwili zimne jak lód. Mimo to dziewczyna aż jęknęła, gdy zaczął ssać i mocno – choć zarazem nie dość mocno – zacisnął zęby. Rozchyliła uda i ośmieliła się wpleść palce w jego złote włosy.
– Mój panie… – wyszeptała.
Piękniś też już się ocknął, podniecony westchnieniami dziewczyny. Obsypał pocałunkami nagie ramiona markiza, leniwy jak topiący się wosk świecy. Dłonią sięgnął w okolice bioder zimnokrwistego, prześliznął się po jasnych mięśniach brzucha i zjechał niżej. Wampir pozwolił mu się dotykać, głaskać, pieścić. Siłą woli skierował swoją krew w dół i kochaś aż jęknął, gdy stwardniał i zaciążył mu w dłoni jak kawał żelaza.
– Mój panie – sapnął.
Dziewczyna całowała go delikatnie po szyi, z wolna przybliżając się do ran zadanych przez de Leóna. Jean-François złapał ją garścią za włosy i odciągnął jej głowę wstecz. Zaparło jej dech w piersi, serce dudniło jej teraz jak bęben wojenny. Pocałował ją, mocno, rozciął kłami wargę dziewczyny i uronił kilka kropli krwi na ich tańczące języki.
Nagle pragnienie wezbrało w nim jak fala i przez moment niewiele brakowało, a straciłby nad nim panowanie. Ponieważ jednak polowanie sprawiało mu nie mniejszą przyjemność od zabicia ofiary, przerwał ten krwawy pocałunek i naprowadził dziewczynę na twardego jak kamień młodzieńca.
W lot pojęła, o co mu chodzi. Rozchyliła wargi, a Nordlundczyk uklęknął jej na spotkanie i jęknął, gdy wzięła go do ust. Puls zatętnił mocniej pod jego gładką, ciepłą skórą. Przez chwilę markiz patrzył na kołyszącą się rytmicznie parę, podziwiał grę światła i cienia na ich ciałach. Charakterystyczny zapach podpowiadał Jeanowi-François, że dziewczyna jest mokra i ciepła jak letni deszcz; kiedy leciuteńko musnął jej srom, zadrżała na całym ciele, aż po czubki podkulonych palców u nóg, i naparła na jego dłoń, dopraszając się o więcej.
– Jeszcze nie, najdroższa – wyszeptał. – Jeszcze nie – powtórzył, kiedy z jej gardła wyrwał się jęk protestu.
Leniwie wstał i przyklęknął na łóżku za plecami dyszącego ciężko kochasia. Odgarnął opadające mu na szyję długie czarne włosy. Nordlundczyk zadygotał, czując bliskość drapieżnika i muśnięcie jego pazurów na skórze. Dłonie markiza przesunęły się po cudownych wybrzuszeniach i zagłębieniach mięśni, by na koniec objąć gorący, rozpalony członek. Ponad rozedrganym płaskim brzuchem młodzieńca spojrzał w oczy dziewczyny i nieznoszącym sprzeciwu półgłosem wydał polecenie:
– Dokończ go.
Jęknęła w odpowiedzi, nie odrywając od niego wzroku: kapłanka bez reszty oddana bóstwu. Kochaś, trzęsąc się, złapał ją za włosy. W tej samej chwili kły wampira drasnęły jego skórę. Jean-François cały czas czuł zaciskające się na szyi palce srebroświętego.
– Wrzeszcz dla mnie – wyszeptał.
Młodzieniec posłuchał, wplótłszy drugą dłoń w jego włosy. Dziewczyna wchłonęła go głęboko, jeszcze głębiej, a gdy Jean-François poczuł pulsujący żar, wzbierający w podbrzuszu chłopaka i wybiegający jej na spotkanie, ugryzł, przebił stawiającą chwilowy, upojny opór skórę i wyzwolił strugę tętniącego rozkoszą życia.
Wszystko zniknęło: drżące ciało w jego ramionach, żarliwy krzyk odbity echem od ścian. Była tylko krew rozpalona każdą drobinką namiętności pięknisia, eliksir złączonych życia i żądzy, który uniósł markiza wysoko, wysoko, pod bezkresne niebo.
Teraz naprawdę żył.
Pił nie mniej łapczywie od dziewczyny, nie chciał niczego innego, tylko właśnie tego, wszystkiego, więcej i więcej. Dawniej, w tamte noce przed zgaśnięciem dziennej gwiazdy, niczym innym by się nie zadowolił, ale dzisiaj owce stały się rzadkością, ich żywoty były zbyt cenne, żeby je marnować. Dlatego rozorał sobie kciuk paznokciem drugiej dłoni i podsunął go do ust młodzieńca, któremu na moment zaparło dech w piersi. Zaraz jednak złapał kciuk w usta i z jedną dłonią wciąż zaplątaną w loki dziewczyny zaczął zachłannie ssać, nie przestając przy tym poruszać biodrami w przód i w tył w idealnym zespoleniu, brał i dawał jednocześnie, a cały świat wokół nich tonął w…
– Panie?
Głos dobiegł zza drzwi sypialni, zaraz potem rozległo się dziarskie pukanie. Zapach perfum przebił się przez niebiański aromat krwi.
– Meline… – Westchnął z ustami ociekającymi krwią. – Wejdź.
Drzwi się otworzyły. Zza progu dobiegł szczęk metalu, chrobotanie o kamień, szepty służących w pokojach na innych piętrach. Château budziło się ze snu. Woń krwi w tuzinie ledwie uchwytnych odcieni rozeszła się w powietrzu, gdy ochmistrzyni wkroczyła do pokoju.
Była ubrana w gorset na fiszbinach i olśniewającą suknię z czarnego adamaszku, nieco tylko znoszoną. Jej szyję opinał koronkowy kanak. Długie rude włosy zaplotła w warkoczyki, których pół tuzina opadało jej artystycznie na twarz i przesłaniało oczy na podobieństwo cienkich łańcuszków. Wyglądała na damę po trzydziestce, chociaż w rzeczywistości dobiegała pięćdziesiątki: cotygodniowa dawka krwi spijanej z żył markiza powstrzymywała nieustępliwy napór czasu. Stanęła w obramowaniu drzwi, wysoka i dostojna, i lodowatym spojrzeniem obrzuciła przerwaną ucztę.
Młodzian leżał na plecach, pobladły, ale wciąż twardy jak stal. Na widok Meline dziewczyna sposępniała, spuściła wzrok i podciągnęła prześcieradło pod brodę, żeby zakryć swoją nagość.
– O co chodzi, Meline?
Dygnęła.
– Cesarzowa chce cię widzieć, panie.
Narzucił szlafrok. Delikatny jasny materiał zaczynał się pomału strzępić na brzegach: w krainie, w której nic nie rosło, brakowało jedwabiu. Historyk musnął palcami chymijną kulę, która rozświetliła się i rozjaśniła przepyszną komnatę. Pod ścianami ciągnęły się dębowe regały, których półki uginały się pod ciężarem fascynujących go opowieści. Biurko zaściełały całkiem udatne szkice zwierząt, architektury i nagich ciał, wśród których leżały kawałki węgla rysowniczego. Wrzucił do szklanego terrarium garść okruchów chleba ziemniaczanego i z uśmiechem na ustach patrzył, jak pięć czarnych myszy – jego chowańców – wynurza się z małego drewnianego château. Rzuciły się na posiłek. Claudia jak zwykle kłapała ząbkami na Davide’a, a Marcel piskliwie nawoływał ich do opamiętania.
Jean-François przeniósł wzrok na Meline.
– Jeśli się nie mylę, jesteśmy umówieni na spotkanie w prièdi, czyż nie?
– Proszę o wybaczenie, panie, ale Jej Wysokość życzy sobie widzieć cię bezzwłocznie.
Zamrugał zaskoczony. Wszystkie jego zmysły się wyostrzyły. Meline zastygła w dygnięciu – doskonale wyćwiczonym, idealnie nieruchomym – on jednak wychwycił fałszywy ton w jej głosie, osobliwe napięcie ramion… Podszedł do niej z szelestem jedwabiu i dotknął jej policzka.
– Mów, najdroższa.
– Przybył posłaniec od pani Kestrel, mój panie.
– Żelazna Dziewica przyjęła zaproszenie Jej Wysokości – uświadomił sobie Jean-François.
Meline skinęła głową.
– Pan Kariim również – dodała. – Dziś rano przybył herold z wiadomością, że Pająk zamierza wziąć udział w zwołanym przez cesarzową Zjeździe.
– Priori Krwi Voss i Ilon? – sapnął z niedowierzaniem historyk. – Przybędą tutaj? – Odwrócił się do łóżka. – Wynocha – rozkazał.
Dziewczyna natychmiast usiadła, ewidentnie przestraszona. Naciągając koszulę nocną, jednocześnie pomogła wstać pięknisiowi, zarzuciwszy sobie jego rękę na ramiona. Unikając chłodnego spojrzenia Meline (bystra dziewczynka), poprowadziła swojego towarzysza ze stajni do wyjścia. Przechodząc obok Jeana-François, Nordlundczyk uniósł wzrok: jego oczy wciąż pałały szaleństwem Pocałunku.
– Kocham cię – wyszeptał.
Jean-François przytknął długi paznokieć do lepkich warg kochanka i spojrzał znacząco na dziewczynę, która nie potrzebowała dalszych ostrzeżeń. W okamgnieniu wymknęli się za drzwi.
Meline odprowadziła ich niechętnym spojrzeniem.
– Nie przepadasz za nimi – mruknął wampir.
Spuściła wzrok.
– Wybacz, panie. Nie są ciebie godni.
– Ach, ukochana… – Musnął policzek Meline, ujął ją pod brodę i uniósł jej głowę, żeby znów spojrzała mu w oczy. – Moja droga, nie do twarzy ci z zazdrością. Oni są jak wino przed ucztą. Wiesz przecież, że tylko tobie jednej ufam; że tylko ciebie naprawdę uwielbiam.
Ośmieliła się wtulić policzek w jego dłoń i obsypać pocałunkami knykcie.
– Oui – wyszeptała w odpowiedzi.
– Jesteś krwią w moich żyłach, Meline. A jeśli czegokolwiek się lękam, moja gołąbeczko najdroższa, to tylko wizji wieczności bez ciebie u mego boku. Wiesz o tym, prawda?
– Oui – szepnęła ponownie, bliska płaczu.
Uśmiechnął się i przesunął palcem w dół jej policzka. Patrzył, jak jej tętno przyśpiesza, a pierś unosi się i opada gwałtowniej, gdy dotknął kanaka. Zahaczył paznokciem od dołu o podbródek; niewiele brakowało, a przeciąłby skórę.
– A teraz mnie ubierz – polecił.
Zadygotała.
– Wedle życzenia, panie.
Truwer Dannael á Riagán powiedział kiedyś, że człowiek, który potrzebowałby dowodu, że piękno może zrodzić się z potworności, powinien zobaczyć Sul Adair.
Wybudowane w skutym lodem sercu gór Muath na wschodzie Sūdhaemu warowne miasto było świadectwem zarówno pomysłowości, jak i okrucieństwa śmiertelników. Powiadano, że Eskander IV, ostatni szan Sūdhaemu, wybudował je kosztem dziesięciu tysięcy niewolniczych żywotów. Ciemny żelazokamień, od którego château wzięło swoją nazwę (w miejscowej mowie Sul Adair znaczyło „Czarna Wieża”), wydobywano w kamieniołomie odległym o blisko tysiąc mil, a szlak, którym transportowano go na plac budowy, zasłynął od tamtej pory jako Ne’seit Dha Saath: Droga Bezimiennych Grobów.
Sul Adair wyrosło na przełęczy Jastrzębiej Wieży, skąd mogło chronić kopalnie złotoszkła w Lashaame i Raa oraz miasto portowe Asheve. Blask tych skarbów z czasem przygasł, ale Sul Adair trwało nienaruszone zębem czasu i dłonią przeznaczenia. I właśnie wśród tych lodowych szczytów cesarzowa Margot Chastain postanowiła ulokować swój tron.
Jean-François przemierzał długie korytarze, jego kroki odbijały się echem od wysokich sklepień. Meline wystroiła go naprawdę odświętnie: surdut z białego aksamitu, peleryna z jasnych piór jastrzębia. Na jego piersi widniały wyhaftowane dwa księżyce i wilki Krwi Chastain. Długie włosy, które tak zachwycały cesarzową, spływały mu na ramiona niczym płynne złoto. Za nim – w odległości trzech kroków, jak przystało na niewolną – szła Meline, o której obecności przypominał cichy szmer adamaszkowej sukni.
Krzątający się po mrocznych wnętrzach służący klękali na jego widok. Chowańce – koty, szczury, kruki – schodziły mu z drogi. Napotykał też innych Krewnych: mediae i nieopierzeńcy Krwawego Dworu Margot kłaniali mu się i dygali, kiedy przechodził. On jednak rzadko zaszczycał ich spojrzeniem, wolał patrzeć na ściany i strzeliste sklepienia, wysokie jak konary dźwigające niebiosa.
Wnętrza château zostały ozdobione niezrównanymi, zapierającymi dech w piersiach freskami. Wielki mistrz Javion Sa-Judhail mozolił się nad nimi przez trzydzieści lat. Podobno nie oderwał się od pracy nawet na wieść o przyjściu na świat pierworodnego syna. Kiedy sūdhaemski wódz Khusru, zwany Lisem, rozpoczął swoją niefortunną kampanię zmierzającą do wydarcia miasta spod władzy Augustinów, Javion malował bez przerwy, nie bacząc na toczące się na murach starcia wojsk cesarza i niedoszłego szana. A gdy jego ukochana żona Dalia rzuciła się z najwyższej wieży Sul Adair, żeby w ten sposób zaprotestować przeciw jego zobojętnieniu, nie znalazł czasu, by wziąć udział w jej pogrzebie.
Jean-François podziwiał jego pasję, ale jeszcze wyżej cenił jego dzieła, piękno, które trwało długo po tym, jak jego twórcę zjadły robaki.
Mury pięciu wspaniałych kondygnacji château Javion pomalował jak kolejne stopnie na drodze do wniebowstąpienia. Parter poświęcił królestwu natury i człowiekowi jako ukochanemu dziecku Boga. Pierwsze piętro przyozdobił ilustracjami z przypowieści o świętych, na drugim złożył hołd Siedmiorgu Męczennikom. Wyżej, na ścianach czwartej kondygnacji, anioły z niebiańskich zastępów – Eloise, Mahné, Raphael, nawet stary, kochany Gabriel – rozpościerały białe jak u gołębicy skrzydła.
Dziś Jean-François szedł jeszcze dalej, jeszcze wyżej. Z tyłu słyszał cichy oddech Meline, gdy w końcu znaleźli się na ostatnim, najwyższym poziomie château. Przed nimi ciągnął się wspaniały hol, którego ciemną kamienną posadzkę przyrzucono czerwonym jak krew dywanem. Z belek stropowych zwieszały się przecudne żyrandole przywodzące na myśl wielkie pajęczyny ze złotoszkła, gęsto obwieszone cieniami gnieżdżących się na nich nietoperzy. Ściany, na których Javion Sa-Judhail namalował rozciągnięty na dekady hołd dla Boga Wszechmogącego, władcy niebios, były ciemne i gładkie. Dzieło mistrza zostało zeszlifowane piaskiem do gołego kamienia i zastąpione dziesiątkami obrazów w złotych ramach: portretami jednej i tej samej osoby, powtarzającymi się bez końca w różnych wersjach.
Przeszedłszy wzdłuż rzędu odzianych w stal niewolnych żołnierzy, Jean-François dotarł w końcu do wysokich drzwi prywatnych komnat władczyni. Tam przystanął i zapatrzył się na portret zawieszony nad wejściem.
Portret tej, która unicestwiła niebo i przejęła od niego władzę nad ziemią.
– Wejść – zabrzmiał rozkaz.
Niewolni otworzyli masywne wrota, za którymi znajdowała się kolejna wspaniała komnata. Meline wystąpiła naprzód.
– Markiz Jean-François z Krwi Chastain – zaczęła dźwięcznym głosem – nadworny historyk Jej Wysokości Margot Chastain, Pierwszej i Ostatniej Tego Imienia, Bezśmiertnej Cesarzowej Wilków i Ludzi.
Wytyczona grubym czerwonym bieżnikiem ścieżka prowadziła w mrok pomiędzy wysokimi jak drzewa kolumnami. Z komnaty wionęło chłodem, który błyskawicznie rozproszył wspomnienie o ciepłym od krwi i namiętności łożu. Markiz sam wszedł za próg i z dłońmi splecionymi jak u skruszonego pokutnika ruszył po dywanie przy akompaniamencie pogodnej pieśni niewidocznego w półmroku kastrata. Z każdym kolejnym krokiem chłód mocniej napierał na jego skórę. Towarzyszyło mu przemożne wrażenie bliskości jakiejś niewiarygodnej, mrocznej mocy.
Z przodu dobiegł stłumiony ostrzegawczy pomruk. Markiz stanął jak wryty i zgiął się w ukłonie tak głębokim, że ślicznymi złotymi puklami zamiótł podłogę.
– Cesarzowo. Życzyłaś sobie mnie widzieć.
– W rzeczy samej. – Głos był dźwięczny i głęboki, jakby dochodził spod ziemi.
– Słowo Waszej Wysokości jest dla mnie słowem bożym.
– Spójrz zatem na mnie, markizie. Patrz i módl się.
Jean-François podniósł wzrok. Dywan był rzeką krwi spływającą ze wspaniałego tronu. Na podwyższeniu wokół niego wylegiwały się cztery wilki, czarne i dzikie. Z boku klęczał paź w liberii Chastainów i w zwróconych ku górze dłoniach trzymał oprawioną w skórę księgę niewiele mniejszą niż on sam. Za tronem zaś wisiał wysoki na dwadzieścia stóp kolejny portret priori Krwi Chastain, seniorki rodu Pasterzy, budzącej grozę władczyni całego swojego rodzaju.
Cesarzowa Margot.
Nie był to najlepszy obraz pędzla Jeana-François, który osobiście namalował wszystkie znajdujące się w twierdzy portrety, ale cesarzowa szczególnie go sobie upodobała. Przedstawiał ją siedzącą na złotym półksiężycu, odzianą w przepiękną suknię w kolorze czarnego onyksu. U jej stóp leżały dwa wilki, dwa księżyce zdobiły jej niebo. Miała ciało dziewczyny, lecz zarazem posturę bogini o skórze białej jak wyprażone słońcem kości jej wrogów. Portret – skopiowany w ogromnej liczbie egzemplarzy – został rozesłany do wszystkich księstw Krwi w Sūdhaemie jako przypomnienie, komu złożyły wieczysty hołd lenny. A ponieważ cesarzowa była z natury samotniczką, większości poddanych nie będzie dane poznać innej jej wersji.
Poniżej portretu siedziała cesarzowa Margot we własnej osobie.
Przynajmniej taka wersja, jaką znał Jean-François.
Daleko jej było do nadzwyczajnej postaci, jaką przedstawił na płótnie. Drobnej budowy, wręcz niska, jak mógłby zauważyć ktoś nierozsądny, nie była ani piersiastą hożą dziewoją, ani perfekcyjną blond pięknością. Kiedy przeszła Przemianę, nie była młódką, lecz kobietą w średnim wieku i – choć wyrzeźbiona teraz z białego marmuru i czarnego majestatu – nie wyzbyła się śladów znojnego życia śmiertelniczki i niełaskawego upływu czasu, na zawsze utrwalonych w historii jej ciała.
Jednakże artysta, jakim był markiz, w tym właśnie odnajdywał jej urodę – a także drogę do jej łask. Żadne bowiem zwierciadło, żadna szyba ani rozświetlona księżycowym blaskiem sadzawka nie mogły pokazać wampirowi jego odbicia. Zliczenie zaś lat, które upłynęły, odkąd ostatni raz cesarzowa oglądała swoje oblicze inaczej niż na pochlebnych portretach pędzla Jeana-François, graniczyło z niemożliwością.
Margot była tak stara, że zapomniała, jak wygląda.
Cesarzowa Wilków i Ludzi wbiła w Jeana-François spojrzenie oczu czarnych jak niebo. Jej cień kładł się przed nią, pieszcząc jego cień, i choć powietrza w komnacie nie poruszał nawet najlżejszy przeciąg, włosy markiza zafalowały lekko jak trącone wiatrem. Pazurzasta dłoń pogładziła najbliższego z wilków, starą samicę imieniem Złośliwa.
– Dobrze się czujesz, markizie? – Głos cesarzowej dobiegał jakby ze wszystkich stron jednocześnie.
– Wyśmienicie, Wasza Wysokość. Merci.
Usta cesarzowej wykrzywiły się leciutko. Inny z wilków, smukły i piękny Dzielny, warknął, gdy przemówiła po raz kolejny:
– Podejdź, moje dziecko.
Jean-François wszedł na podwyższenie i klęknął u stóp cesarzowej. Tron stał wprawdzie wyżej, ale siedząca na nim władczyni ledwie przewyższała swojego historyka – a mimo to w jej obecności wydawał się karłem. Cienie się wydłużyły. Kiedy Margot wyciągnęła rękę, miało się wrażenie, że jej dłoń nie tyle poruszyła się, ile w ułamku sekundy przeniosła się z jej kolan na policzek Jeana-François.
Poczuł mrowienie w brzuchu. Cesarzowa ujęła go pod brodę i lekko uniosła jego głowę, by mógł na nią spojrzeć. Minęło pięćdziesiąt lat, a on wciąż pamiętał jej morderczą namiętność z tamtej nocy, kiedy go zabiła. Mroczną radość w jej oczach, gdy powstał z zakrwawionej podłogi w swojej pracowni, przerażony, zdjęty zgrozą i jednocześnie zdumiony, że zamiast go unicestwić, obdarzyła go nowym życiem, o jakim nie śmiał nawet marzyć.
– Wciąż rannyś.
„Wrzeszcz dla mnie…”.
– To błahostka, Wasza Wysokość.
– Nocy sześć minęło, a błahostka nadal daje ci się we znaki?
– Rana się goi, choć wolno. Zapewniam cię, matko, że nie zasługuje na twoją uwagę.
Cesarzowa się uśmiechnęła.
– Kim jestem, synu?
– Prawowitą władczynią tego cesarstwa – odparł z nieskrywaną dumą w głosie. – Mądrą zdobywczynią. Prorokinią. Ancien Krewnych i priori Krwi Chastain.
– Czy zatem sądzisz, żem niezdolna samodzielnie ocenić, co zasługuje na mą uwagę, a co nie?
Przemawiała łagodnym tonem, muskając paznokciami jego zranioną szyję. Wampiry nie mogły wybierać, którym z ich ofiar przypadnie w udziale Dar. Większość gniła przez wiele dni, zanim wreszcie dochodziło do Przemiany; przeobrażali się wtedy w odrażających brudnokrwistych. Jean-François był ostatnim szlachetnokrwistym wampirem stworzonym przez Margot i zdawał sobie sprawę, że wielu dworzan za plecami cesarzowej zarzuca jej faworyzowanie najmłodszego ze swoich dzieci. Kiedy jednak teraz mocniej przycisnęła paznokieć do jego skóry, wystarczyła ta sugestia drzemiącej w niej potwornej siły, by przeszedł go lodowaty dreszcz.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. Nie moją rolą jest wskazywanie, co może, a co nie może cię zainteresować.
– Twierdzisz zatem, że ta sprawa powinna mnie zainteresować?
– Ja… nic nie twierdzę, Wasza Wysokość.
Kciuk zdolny druzgotać marmury prześliznął się po krtani historyka. Zimny dreszcz się wzmógł, cienie zaczęły się odkształcać. I wrzeszczeć.
– Po co mi historyk, który milczy?
– Matko, ja…
Po komnacie poniósł się cichy śmiech. Zalśniły kły. Ciemność zamarła.
– Igram z tobą, mój drogi. – Z błyskiem w oczach Margot przytuliła dłoń do jego policzka. – Bywasz taki chłopięcy. Taki młody. Radziłabym ci wystrzegać się tej słabości, ale przez nią tylko jeszcze bardziej cię uwielbiam. Miłuję cię całym moim matczynym sercem. – Uśmiech opadł z jej ust jak suche liście. – Atoli cuchniesz owcami, z którymi się pokładasz, Jean-François. Odsuń się.
Trzeci wilk, stara wadera imieniem Roztropna, odprowadzała go wzrokiem, gdy cofał się ze spuszczoną głową. Przywdział maskę na twarz, by ukryć burzę szalejącą w jego wnętrzu: żarliwość, wstyd, strach, oddanie. Matka zawsze wytrącała go z równowagi, po rozmowie z nią czuł się jak ostatni…
Cesarzowa zerknęła na klęczącego obok niej pazia. Chłopak przez cały czas tkwił w absolutnym bezruchu, podtrzymując ciężki tom z mosiężnymi okuciami. Miał wprawdzie siłę niewolnego, ale ręce musiały płonąć mu bólem – i zapewne o to właśnie chodziło, domyślił się Jean-François. Wiedział, że władczyni nie podoba się sposób, w jaki jej historyk spędza noce; ten niedbały pokaz okrucieństwa miał mu przypomnieć, czym w istocie jest. Czym są wszyscy tacy jak on.
Wilka nie obchodzą kłopoty robaka.
– Przejrzałam twoją kronikę.
– Czy sprawiła Waszej Wysokości radość?
– Jej artyzm zachwyca, jak zwykle zresztą, jednakże sama opowieść wydaje się cokolwiek… niekompletna.
– To dzieło nieukończone, Wasza Wysokość.
Powiało chłodem… i cesarzowa po prostu zniknęła: dopiero co siedziała na tronie, a potem w okamgnieniu tron opustoszał. Jean-François odgarnął włosy z twarzy i zobaczył Margot stojącą przy jednym z wysokich okien wychodzących na północ.
– Kto się śpieszy, ten bieży na oślep – mruknęła. – Niecierpliwość przesądziła o losie Wiecznotrwałego Króla, a ja nie zamierzam podążyć za pięknym Fabiénem do piekła. – Zwróciła smoliście czarne oczy na swojego potomka. – Niemniej jednak pojawiła się pewna… presja, mój drogi.
– Wasza Wysokość ma na myśli Żelazną Dziewicę. I Pająka.
Usta cesarzowej ułożyły się w kształt, który głupiec mógłby nazwać uśmiechem.
– Przybędą tutaj – dodał szeptem Jean-François i podszedł do niej.
– Owszem. A wiatr niesie wieść, że zza mórz zmierza tu Żmij, ściskając w żebraczej dłoni nasze zaproszenie. Dotrze przed Świętem Pani.
– Priori aż trzech rodów zjawią się tu przed upływem tygodnia. Voss. Ilon. Dyvok. – Jean-François z niedowierzaniem powiódł wzrokiem po górach za oknem. Na widocznych w dole blankach roiły się malutkie sylwetki zakute w czarną stal. Rozstawione na koronie niezdobytego muru koksowniki płonęły jak gwiazdy. – Czy Wasza Wysokość zamierza udzielić im przywileju Uprzejmości?
– Niegrzecznie byłoby odmówić, zwłaszcza że to ja zwołałam Zjazd.
– Poprzedni taki zjazd odbył się setki lat temu. Od niepamiętnych czasów toczymy utajone wojny z innymi priorem. Jak mamy im teraz zaufać?
Cesarzowa aż parsknęła śmiechem na te słowa.
– Im samym? Wcale, mój słodki markizie. Co innego zaufać ich instynktowi samozachowawczemu. Nasze wojny wykrwawiły tę krainę. Z każdym najmarniejszym lennem wyszarpanym przez jakiegoś krwawego parweniusza, z każdym kęsem pożartym przez rozszalałe hordy brudnokrwistych kundli chwiejnym krokiem przybliżamy się do katastrofy. Kestrel to wie. Kariim również. Nawet Żmij. – Skrzywiła się, kręcąc głową. – Mimo to, nawet gdy przybędą tu z własnej woli, nie klękną przede mną. Do tego potrzebujemy dodatkowego atutu, który w tej chwili leży i wrzeszczy w dziurze, gdzie go zostawiłeś.
Jean-François zacisnął zęby.
– Jest niebezpieczny, matko.
– To oczywiste. Jakże inaczej miałby przeżyć w tak zimnym świecie? – Palce Margot pieściły ukrytą pod fularem ranę na szyi historyka, delikatne jak szept. – Wszelako to właśnie jest klucz: ta zagadka, ta broń, ten cały Graal…
– De León nienawidzi naszego rodzaju, matko. Nie powiedział nam niczego, co…
– A jak ci się wydaje, z jakiej przyczyny właśnie tobie powierzyłam to zadanie?
Oszołomiony Jean-François zmarszczył brwi.
– Jestem historykiem Waszej Wysokości, a na cesarskim dworze nie ma nikogo innego, kto by…
– Dlatego, żeś młody, Jean-François, wystarczająco młody, by pamiętać, jak to jest być człowiekiem. Jest w tym moc, jest poczucie bliskości i braterstwa, które sprytny wilk mógłby obrócić na swoją korzyść. – Machnięciem ręki cesarzowa wskazała księgę w rękach pazia. – Te karty zawierają historię człowieka, którego puchar jest przepełniony gniewem, żalem, nade wszystko jednak pychą. Może oponować, ile zechce, ale uwierz mi: Gabriel de León chce, żeby świat poznał jego dzieje. Oto prawdziwa głębia jego próżności i zarazem klucz do jego zguby. – Mroczne spojrzenie władczyni znów spoczęło na szyi historyka. – Wyczuwa wasze powinowactwo, słodki markizie, waszą zażyłość. Zamordowana rodzina, więź łącząca go z Dior Lachance… Jak myślisz, czy w rozmowie ze mną byłby równie szczery w swoich wyznaniach?
– Zażyłość? – Jean-François zacisnął szczęki. – Próbował mnie zamordo…
– Dość już się zabawiłeś – ucięła Margot. – Przyszedł czas, by przełknąć dumę, mój mały, i po okrucieństwie ofiarować życzliwość, która jest darem mędrców.
Markiz zadrżał, znów przeszły go ciarki. Cesarzowa dotknęła jego policzka.
– Tylko tobie skłonnam powierzyć to zadanie, Jean-François. Nie pokładam takiej wiary w żadnym z twoich braci, sióstr, kuzynów ani moich dworzan. Czyż po wszystkich potwornościach, jakich się dopuściłam, nie widzisz, że tylko tobie ufam? Tylko ciebie naprawdę uwielbiam?
Przechyliła głowę, patrząc mu pytająco w oczy.
– Oui – potaknął szeptem.
Na podwyższeniu za jego plecami czwarty z wilków, Wierny, istny potwór, oblizał ociekający śliną pysk. Margot znów poruszyła się, wcale się nie poruszając: w jednej chwili dotykała policzka historyka, w następnej wyciągała do niego rękę. Na jej dłoni spoczywały szklana fiolka z krwistoczerwonym proszkiem i ciężki żelazny klucz.
– Daj mi to, czego potrzebuję, moje dziecko. Daj mi cesarstwo.
Jean-François ukłonił się nisko.
– Wedle życzenia, Wasza Wysokość – wymamrotał.
Zabójca stał przy wąskim oknie, wciąż wyczekując swojego końca.
Komnata wyglądała inaczej, niż kiedy wywlekli go z niej na dół, do piekła. Kamienne płyty posadzki zostały wyszorowane niemal do czysta, a oporne krwawe plamy przyrzucono starym dywanikiem z jagnięcej wełny. Kominek był wprawdzie wygaszony, ale nadal ciepły: napalono w nim przed kilkoma godzinami, żeby rozproszyć ziąb. Pośrodku komnaty ustawiono dwa zabytkowe fotele przedzielone okrągłym stolikiem, na którego blacie stały dwa złote puchary – puste, a zarazem pełne obietnic.
Pokój został uporządkowany jak plansza do gry, na której figury czekają już tylko na przybycie graczy. Jednakże mimo starań gospodarzy, by tym razem wnętrze stało się przytulniejsze, ostatni srebroświęty nie dał się zwieść. Wiedział, czym naprawdę jest.
Lepsze to jednak od więzienia, które dopiero co opuścił.
Przez sześć nocy głodował na dnie pustej studni w trzewiach wieży. Język jak spękane gliniaste dno wyschniętej rzeki. Gardło jak pustynna równina. Ból jako jedyny towarzysz, cierpienie, udręczone krzyki, przy których z ust pryskały mu krwawe kropelki, i miękkie jak dym sny o niej.
Majaczył, kiedy go w końcu wywlekli i pozwolili mu wciągnąć do płuc haust sanctusu tak słodki, że gdy poczuł znajomy smak, dosłownie się popłakał. Oddział niewolnych żołnierzy zaprowadził go do łaźni w samym sercu château, gdzie dwoje ślicznych śmiertelników – zielonooka Sūdhaemka i ciemnowłosy nordlundzki piękniś – zanurzyło go po pierś w cudownie ciepłej wodzie. Kąpali go nieśpiesznie, wyczesywali mu krew i brud z włosów, a on tylko trzepotał rzęsami, muskającymi pobliźnione policzki. Zanim skończyli, znów poczuł się niemal na wpół ludzko. Kiedy więc dziewczyna przesunęła czubkami palców po wewnętrznej stronie jego uda, a piękniś zaczął go delikatnie całować po ramieniu, tylko westchnął, zamiast zamarzyć o sięgnięciu po miecz.
– Co robicie? – zachrypiał; gardło wciąż miał obolałe od krzyku.
– Nasz pan kazał nam zadbać o twoje potrzeby, chevalier – odpowiedziała dziewczyna. – Wszystkie.
– Jak się nazywacie?
Zamrugała zdezorientowana.
– Mój…
– Jak ci na imię, mademoiselle?
– Jasminne.
– Dario – mruknął młodzieniec, łaskocząc Gabriela zębami w ucho.
Gabriel odepchnął ich delikatnie razem z ich dłońmi i ustami.
– Merci, mes chers, ale nie trawi mnie głód tego rodzaju. Nie jestem również tego typu łajdakiem.
Ubrali go w jego stary skórzany strój (uprzednio wyczyszczony), wyglansowane do połysku buty, koszulę bez nawet jednej plamki. Po trzech miskach potrawki z królika i pół butelki wina tak niezwykle rzadkiego, że można by za nią kupić château w Nordlundzie, Gabriel został odeskortowany z powrotem na szczyt wieży, by w znajomej komnacie ponownie czekać na przyjemność spotkania z markizem Jeanem-François Chastainem.
Nie czekał długo.
Patrząc na piętrzące się w oddali góry, poczuł mrowienie na karku, jakby ktoś odgarnął mu włosy. Odwrócił się: dwadzieścia stóp od niego, po drugiej stronie foteli, stolika i pustych pucharów, stał znajomy zimnokrwisty.
– Jak mniemam, odświeżyłeś się, chevalier? – zagadnął wystrojony w biel Jean-François.
Złote loki opadały mu na marmurowe policzki, rubinowe wargi były wykrzywione w lekkim uśmiechu, świeża krew plamiła białka oczu. Przez ostatnie sześć nocy Gabriel nie widział go ani razu, nie miał jednak cienia wątpliwości, że to właśnie ten potwór odpowiada za każdą chwilę jego tortur: była to kara za napaść, której dopuścił się podczas ich ostatniej rozmowy.
– Jak szyja? – zapytał Gabriel.
– Lepiej.
– Mogę temu zaradzić.
Uśmiech zimnokrwistego stał się bardziej mroczny, przywodził na myśl łowcę, który dla zabawy poluje na inne, prawdziwe uśmiechy. Na moment powietrze zgęstniało i pociemniało jak krew.
– Pomyślałem, że moglibyśmy spróbować jeszcze raz, de León. Zapomnieć wzajemne krzywdy, uznać rachunki za wyrównane i porozmawiać jak dwaj szlachetnie urodzeni. – Markiz wskazał jeden z foteli. – Usiądziesz?
– A jeśli nie? Co wtedy?
– Przypuszczam, że wtedy poleje się krew. – Z kieszeni surduta Jean-François wyjął mały składany nożyk z perłową rękojeścią. – I nie będzie to nic miłego.
– Jakiś taki niepozorny, nie uważasz? – zauważył Gabriel, obrzuciwszy wzrokiem nóż.
– Od rozmiaru ważniejsze są umiejętności, chevalier.
– Śpiewka wszystkich marnie wyposażonych facetów, jakich w życiu spotkałem.
Markiz parsknął śmiechem i pstryknął palcami. Drzwi się otworzyły. Za progiem stała wierna niewolna Jeana-François, Meline. Czarny stanik sukni podkreślał jej talię osy i płynnie przechodził w kaskadę grubej spódnicy. Wpłynęła do pokoju i postawiła na stoliku złoty półmisek.
Gabriel ujrzał na nim kulę chymijną, nakrytą skrawkiem muślinu miseczkę parującej wody, niewielki pędzel z końskiego włosia i kostkę najprawdziwszego mydła na spodeczku. Wrócił spojrzeniem do brzytwy w dłoni wampira.
– Chyba żartujesz.
– Moje ciało nie dojrzało do momentu, w którym dorobiłoby się czegoś więcej niż zaledwie cień zarostu, słyszałem jednak, że broda bywa… irytująca. – Jean-François się skrzywił. – Poza tym będę z tobą szczery, chevalier: w twoim wypadku to nie jest broda, lecz bluźnierstwo.
– W kwestii bluźnierstw cieszę się reputacją, o którą zamierzam dbać.
– Potraktuj moją usługę jak przeprosiny. Odrobinę luksusu po tym, jak odmówiłem ci wszelkich wygód. Chyba że… nie ufasz mi i nie chcesz, żebym przyłożył ci nóż do gardła?
Potwór uśmiechnął się, powietrze aż zgęstniało od jego sadystycznego rozbawienia. Gabriel zdawał sobie sprawę, o co toczy się gra i jaki prawdziwy okrutny cel skrywa. Sześć dni mąk, po których zawleczono go tutaj, na górę, i rzucono do stóp tej bestii, by przypomnieć mu, że nadal tkwi w jej szponach. Miał odsłonić gardło przed tą pijawką i modlić się, by nie zechciała mu go rozpłatać.
Miał skapitulować.
Odrzucił opadające na ramiona włosy i powoli usadowił się w ozdobnym skórzanym fotelu. Jean-François uśmiechnął się doń z góry, rozkoszując się jego zniewoleniem. Gabriel zamknął oczy i odchylił głowę w tył.
Zaufać skorpionowi, że nie użądli.
Minęły trzy długie uderzenia serca, zanim jego twarz okrył muślin ciepły od perfumowanej wody. Wciągnął w płuca parę wodną… i dostał gęsiej skórki, słysząc, jak zimnokrwisty zachodzi go z lewej. Zdławił instynkt wyostrzony przez lata wojen i rzezi, stłumił pierwotny odruch, który nakazywał mu walkę lub ucieczkę, siłą woli spowolnił bicie serca.
Patience, wyszeptał głos w jego głowie. Cierpliwości.
Patience…
– Moja cesarzowa przeczytała twoją historię, chevalier. – Cichy głos wampira dobiegał teraz zza jego pleców. – Przeczytała o twojej nauce w San Michon, podróży w towarzystwie Dior Lachance, bitwie z Ordo Argent, w której stawką było życie Graala… Saga godna naszych czasów. Jej Wysokość była bardzo zadowolona.
– Kamień spadł mi z serca – mruknął Gabriel.
– Mnie również, zapewniam cię. Mnie również.
– Boisz się rozczarować mamusię, zimnokrwisty?
– Taka perspektywa mnie przeraża.
Ktoś zdjął muślin z jego twarzy i Gabriel poczuł, jak Jean-François nakłada mu mydlaną pianę na żuchwę. Zapach nie był do końca niemiły: miód głupców, popiół z palonego drewna, do tego ledwie wyczuwalna nuta sinokory.
– Cesarzowej nie przypadła jednak do gustu długość tej historii – dodał historyk.
Stał teraz na prawo od srebroświętego, który mocniej zacisnął zęby przy pierwszym dotknięciu brzytwy. Przytrzymując palcami podbródek Gabriela, Jean-François długim, płynnym ruchem przeciągnął ostrzem po policzku.
– Dopominała się o ciąg dalszy – mówił dalej.
Brzytwa, ostra jak szkło, szeptała cicho przy każdym muśnięciu skóry. Dotyk markiza był twardy jak kamień, ale zarazem delikatny, a jego skóra była ciepła po niedawnym żerowaniu. Gabriel siedział bez ruchu, chociaż drzemiąca w nim bestia z trudem znosiła wymuszoną bezbronność; niewidzialna sierść zjeżyła mu się na kręgosłupie, gdy Jean-François z wprawą przesunął ostrzem po łuku górnej wargi.
– Zdarzały nam się w przeszłości nieporozumienia, de León, ale nie jestem z natury mściwy. Jej Wysokość wyraziła się jednak jasno. Dlatego, mimo że nie zamierzam być dla ciebie źródłem dalszej udręki, zostanę do tego zmuszony, jeśli jej odmówisz. Żaden z nas by tego nie chciał.
Brzytwa zsunęła się na szyję. Ciepłe jak krew dotknięcie na gardle, lekkie muśnięcie krocza potwora o zwieszoną swobodnie dłoń.
– Sypiasz z kobietami, zimnokrwisty? Albo z mężczyznami?
Ostrze znieruchomiało.
– Dlaczego pytasz, srebroświęty?
Wzruszenie ramion.
– Powiedz.
Twardy jak kamień kciuk spoczął na wardze Gabriela, by leciuteńkim ruchem zetrzeć drobinki piany.
– Mężczyźni, kobiety… Błahostki, które prędko toną w oceanie wieczności. A piękno można znaleźć wszędzie.
– No dobrze. A kiedy pukasz te swoje piękności, to rozgrzewasz je jakoś wcześniej? Czy po prostu rozkładasz im nogi i jedziesz?
Brzytwa kolejny raz się zatrzymała.
– Czy ty…
– Powiem wprost. – Gabriel otworzył oczy i spojrzał na markiza. – Jeżeli zamierzasz mnie wydymać, to miej choć tyle przyzwoitości, żeby wcześniej postawić mi kielonek.
Jean-François zacisnął szczęki. Brzytwa zawisła nad aortą Gabriela.
Srebroświęty tylko się uśmiechnął. Wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo, ale – choć zmęczony i udręczony – nie był głupcem. Gdyby te bestie chciały go zabić, już byłby trupem. Tymczasem zaprowadziły go na sam skraj obłędu, lecz nie pozwoliły mu spaść w otchłań. Wiedział, czego chcą, interesowała je opowieść o tym, jak doszło do zniszczenia Graala San Michon. Chciały wiedzieć, czy istnieje jakiś sposób, żeby zdołały go wykorzystać do swoich celów. Dlatego – mimo że zaufanie skorpionowi, że ten nie użądli, mogło się wydać głupim pomysłem – Gabriel zdawał sobie sprawę, że siedząc na tym fotelu, nic nie ryzykuje.
Kiedy obnażał gardło przed tym łajdakiem, wcale przed nim nie kapitulował.
On z nim rywalizował.
Ponownie zamknął oczy i odchylił głowę daleko w tył.
– Monét, jeśli łaska, chérie – dodał.
– Meline? Zajmij się tym – polecił Jean-François.
Drzwi skrzypnęły i zamknęły się. Szczęknął zamek: zdaniem niewolnej Gabriel był dostatecznie groźny, żeby zamykać go na klucz. Dali mu do wypalenia zaledwie szczyptę sanctusu, ale zmysły wciąż miał wyostrzone i gdy markiz ponownie przycisnął mu ostrze do skóry, Gabriel liczył dobiegające zza drzwi kroki schodzącej Meline.
Wiedział już, że masywne żelazne drzwi na dole wiodą do zachodniego skrzydła château. Kiedy prowadzili go z powrotem na górę, odliczał każdy krok od schodów do jadalni, zapamiętywał każdego mijanego żołnierza, notował w pamięci każde większe okno, przez które dałoby się wyskoczyć, i każde drzwi do pomieszczeń dla służby. Wszystko to złożył w okutym żelazem skarbcu swojej pamięci.
Markiz golił go w milczeniu, otaczająca go triumfalna aura samozadowolenia ulotniła się bez śladu. Brzytwa jeszcze raz przejechała po gardle – o jeden kaprys od morderstwa – ale w końcu potwór wytarł ją do czysta, złożył i schował do kieszeni surduta.
Chwilę później przyłożył dłonie do twarzy Gabriela: były chłodne i wilgotne, ostro pachniały alkoholem, spod którego przezierała ledwie wyczuwalna nuta…
Kwiatów.
Otworzył oczy. Jean-François patrzył na niego z góry, złote pukle kołysały się lekko, gdy masował mu policzki.
– Przykro mi, de León – mruknął. – Srebrodzwonek to jeden z bardzo niewielu miłych aromatów, jakie w te noce nadal umiemy pozyskiwać. Wiem, że był to ulubiony kwiat twojej żony. Córki również. Jeżeli budzi nieprzyjemne skojarzenia, zechciej mi wybaczyć. Jak już rzekłem, nie jest moim zamiarem przysparzanie ci cierpień.
Gabriel zapatrzył się w dal i zatopił w przeszłości. Mała latarnia morska. Ciepły uśmiech Patience, ciepłe objęcia Astrid. Pieśń fal, mewy, daleki brzeg…
I trzykrotne pukanie do drzwi, jak uderzenia młota.
– Wejdź – mruknął Jean-François.
Do pokoju wśliznęła się Meline z butelką z zielonego szkła pełną przepysznego czerwonego trunku. Gabriel zaciągnął się aromatem wina, patrząc na pulsującą pod kanakiem tętnicę dziewczyny i wodząc wzrokiem po mlecznobiałych krzywiznach jej piersi, kiedy pochyliła się nad stołem, by napełnić jeden z kielichów. Serce zabiło mu żywiej. Unikał jej wzroku, kiedy podała mu puchar.
– Życzysz sobie jeszcze czegoś, mój panie?
Srebroświęty nie zauważył, kiedy historyk się poruszył, ale Jean-François siedział już na fotelu naprzeciwko. Trzymał na kolanach księgę w skórzanej oprawie.
– Nie w tej chwili, moja droga. Zostaw nas samych.
– Jak sobie życzysz, panie. – Meline zerknęła na Gabriela. – Będę w pobliżu.
Gabriel mrugnął do niej porozumiewawczo i uniósł kielich. Kobieta wyszła. Odchylił głowę i jednym haustem opróżnił naczynie. Zaskrzypiało skórzane obicie fotela, kiedy sięgnął po dolewkę. Nalał sobie po brzegi, aż trunek zadrżał na krawędzi pucharu, po czym rozsiadł się wygodnie i spojrzał na siedzącego vis-à-vis potwora.
– To, co Wiecznotrwały Król zrobił twojej rodzinie… – Jean– François pokręcił głową i przeniósł wzrok na wąskie okno. – Muszę przyznać, że twoja opowieść przejęła mnie do głębi serca.
– Ty nie masz serca, zimnokrwisty. Obaj o tym wiemy.
– Owszem, bywam okrutny, istnieje jednak pewna granica, którą tylko prawdziwe potwory ośmielają się przekroczyć. Fabién Voss był jednym z nich, bez wątpienia. Tylko że kiedy go zabiłeś, doprowadziłeś do katastrofy. Cesarstwo balansuje na ostrzu noża, de León. Jeżeli Dwory Krwi nie zostaną zjednoczone, ta historia będzie mogła zakończyć się tylko w jeden sposób.
– A ty myślisz, że Graal wam pomoże? – Gabriel prychnął. – Przecież już ci powiedziałem, zimnokrwisty: kielich został zniszczony. Nie ma Graala.
– Nieważne, co myślę. Ani ty, ani ja nie chcemy, żebyś znów wylądował na dnie tamtej studni, ale to się właśnie stanie, jeżeli nie dasz jej tego, czego chce.
– A jeśli jej to dam? Co wtedy?
– Nieśmiertelność. Być może jedyna nieśmiertelność, jaką ktokolwiek z nas naprawdę zna.
Markiz wyjął drewnianą skrzyneczkę zdobioną rzeźbionym motywem wilków i księżyców. Z niej z kolei wydobył długie pióro, czarne jak serce w piersi Gabriela. Na podłokietniku fotela ustawił mały kałamarz. Zanurzył pióro w atramencie i posłał swojemu rozmówcy wyczekujące spojrzenie ciemnych oczu.
– Zaczynaj – polecił.
Ostatni Srebroświęty westchnął.
– Wedle życzenia.
Przez trzy stulecia szlachetne bractwo trwało. Choć rodzili się z klątwą i byli przeklęci przez Boga, wznosili się ponad swą haniebną naturę ku światłu srebrnego płomienia, płonącego pomiędzy ludzkością a zgrozą, która na nas polowała. Nadzieja pośród beznadziei. Światełko wśród mroków nocy.
Jakże okrutnym losem jest świadomość, że ostatecznie to nie ciemność zadała im najbardziej śmiercionośny cios, ale ręka jednego z ich własnych braci.
Alfonse de MontfortKronika Srebrnego Zakonu
I
Nic, tylko ciemność
– Od czego powinniśmy zacząć? – zapytał Gabriel.
– Najmądrzej byłoby od miejsca, w którym przerwałeś – odpowiedział Jean-François.
– Jeśli to mądrości szukasz, zimnokrwisty, to rozmawiasz z niewłaściwym człowiekiem.
– Jakież to niefortunne, zważywszy że jesteś jedynym człowiekiem w tym pokoju.
Gabriel prychnął szyderczo i odchylił się w fotelu.
– Już taki, kurwa, mój los.
– Wobec tego kontynuuj, proszę. – Historyk strzepnął wyimaginowany paproszek z rękawa surduta i ściągnął usta. – Przebyłeś pół cesarstwa z zamiarem pomszczenia śmierci zamordowanej żony i córki. Zdecydowałeś, że zniszczysz Wiecznotrwałego Króla, Fabiéna Vossa, a zamiast tego zostałeś opiekunem dziewczyny, Dior Lachance, ostatniej potomkini rodu świętego Odkupiciela. Twoi bracia z Ordo Argent próbowali cię zamordować, a twoja stara przyjaciółka Chloe Sauvage usiłowała złożyć mademoiselle Lachance w ofierze w ramach pradawnego rytuału, który miał zakończyć bezdzień. Jednakże dzięki pomocy twojej siostry, która, jak się teraz okazało, jest jedną z Krewnych i nazywa siebie Liathe… – wampir wykrzywił pogardliwie usta – …wspiąłeś się na wyżyny San Michon, zarżnąłeś swoich dawnych towarzyszy jak prosięta i uratowałeś Graala przed pewną śmiercią. Szczęśliwe zakończenie dla wszystkich. – Machnął piórem, unosząc brew. – Chyba że jest się członkiem Srebrnego Zakonu, rzecz jasna.
Ostatni Srebroświęty nie odezwał się ani słowem, wpatrując się w chymijną kulę płonącą między nimi. Myślami powrócił do odległych czasów. Blada jak czaszka ćma wypełzła z jakiegoś załomu w celi i teraz latała wokół światła. Patrzył, jak owad uderza bezsilnie w szkło, przypominając sobie trzepot tysięcy skrzydełek, gdy spadał z wyżyn opactwa po tym, jak rzekomi bracia poderżnęli mu gardło. Smak w ustach krwi ancien, która zawlekła go z powrotem do życia, gdy znalazł się na krawędzi śmierci. Bladą postać w szkarłatnym surducie, która zdjęła porcelanową maskę, ukazując twarz monstrum, koszmaru, twarz jego siostry.
„Dlaczego mi nie powiedziałaś, Celene?”.
„Ponieważ wszystko, co wycierpiałam, wszystko, czym się stałam, to twoja wina”.
Ostatni Srebroświęty wypił kolejny łyk wina.
„Ponieważ nienawidzę cię, bracie”.
– De León?
– Zastanawiasz się czasem, gdzie to się kończy, Chastain? – zapytał w końcu Gabriel. – Kiedy już zostanie rozdarte gardło ostatniego śmiertelnika? Kiedy wyschnie ostatnia kropla naszej krwi? Kiedy szalone pomysły twojej cesarzowej związane z Graalem wyjdą na jaw i twoi pobratymcy rzucą się na siebie jak psy na ostatnią kość? Myślisz, że zginiesz, walcząc? Czy raczej na klęczkach?
– Najróżniejszego rodzaju rozkosze można odnaleźć na klęczkach. – Historyk uśmiechnął się, przesuwając piórem po ustach. – Jednak zapewniam cię, nie zamierzam umierać.
– Ona też nie zamierzała. – Gabriel de León westchnął i zapatrzył się w światło. – Ona też.
Odchylił się w fotelu, blask kuli przelotnie zapłonął w jego burzowoszarych oczach. Powietrze było zimne i nieruchome, jeśli pominąć ciepły szept jego oddechu, cichy hymn pulsu i aksamitne pocałunki nietoperzych skrzydeł na nocnym niebie za oknem.
Historyk zamarł z piórem tuż nad stronicą.
Cały świat wstrzymał oddech.
W końcu Ostatni Srebroświęty zaczął opowiadać.
– Wiesz, nadal pamiętam to tak dobrze, jakby to wydarzyło się wczoraj. Widzę wszystko tak wyraźnie, że to wręcz przerażające. Nasza dwójka stojąca przed ołtarzem. Katedra pusta i cicha. Dym wznoszący się ku sklepieniu i żałosny świt bezdnia wlewający się przez okna. Posąg Odkupiciela patrzący z góry na jatkę, jaką tam urządziłem. Jednak najlepiej pamiętam krew. Stygnącą na posadzce. Dudniącą w moich żyłach. Rozbryzganą na twarzy towarzyszącej mi dziewczyny.
Dior nadal miała na sobie rytualne szaty, w których zamierzano ją zabić. Taka była cena, którą uważali, że warto zapłacić dla uratowania świata. Dziewczyna stała pośród ciszy, od której aż dzwoniło w uszach, wbijając we mnie spojrzenie szeroko otwartych niebieskich, podbitych oczu. Jej grzesznik. Jej wybawca. Odgarniając z twarzy popielatobiałe włosy, szepnęła:
– Co teraz?
– Chyba powinnaś poznać moją siostrę. – Westchnąłem.
– Siostrę?
– To długa historia.
Patrzyła bez słowa, gdy uklęknąłem koło ciała Chloe. Mysie włosy mojej starej przyjaciółki były mokre od krwi, jej puste zielone oczy, niewidzące i oskarżycielskie, wpatrywały się w mężczyznę, który skazał ten świat na ciemność. Zamknąłem jej powieki zakrwawionymi palcami, a potem powlokłem się nawą, robiąc to samo dla każdego srebroświętego, jakiego zamordowałem. Dużego de Séverina, małego Finchera, starego opata Szarorękiego. Przyjaciół. Braci. Mentora. Położyłem miecze na ich piersiach, zamknąłem im na zawsze oczy. Nie pomodliłem się jednak za żadnego z nich. A kiedy odsunąłem na bok połę szynela Szarorękiego, znalazłem…
– Pożeraczka Popiołów! – wykrzyknęła Dior.
Wyciągnąłem mój stary, złamany miecz ze zniszczonej pochwy. Ciemna gwiazdostal zabłysła, symbole wytrawione na zakrzywionym ostrzu. Sześć ostatnich cali klingi odłamało się, kiedy próbowałem bez powodzenia zabić Wiecznotrwałego Króla. Mimo krwi na moich rękach, piękna dama na rękojeści jak zawsze uśmiechnęła się do mnie, jej ramiona rozpościerały się na jelcu, jakby chciała mnie objąć. Jej krzyk poniósł się echem w mojej głowie, srebrzysty i skrzący się radością:
Gabrielu!
– Dobrze cię widzieć, Popi – szepnąłem.
D-D-D-Dior, czy…
– Jest tutaj – zagruchałem do broni. – Nic jej nie jest.
Podaj jej mnie, podaj jej m-m-m…
Podałem Pożeraczkę Popiołów, a Dior wzięła ją z uśmiechem. Nie słyszałem, jakie słowa wypowiedziała Popi do umysłu Dior, ale usłyszałem odpowiedź.
– Nic mi nie jest, Popi – mruknęła dziewczyna. – Nie masz za co przepraszać.
Zwiesiła głowę, odgarniając jasny pukiel za ucho. A potem rozpromieniła się uśmiechem równie jasnym jak dawno utracone słońce i przytuliła złamany miecz do piersi jak własną siostrę.
– Merci, Popi.
Oddała mi klingę – jej ciężar w mojej zakrwawionej dłoni był doskonałym ukojeniem. Ścisnąłem mocno owiniętą w skórę rękojeść, wdzięczny w niewysłowionym stopniu za to, że znowu jest u mego boku. Jeden pewnik powrócił mimo chaosu i szaleństwa tego świata.
Nie możemy tu zwlekać, Gabrielu, szepnęła. Chociaż może to wyglądać inaczej, nie ma azylu dla nas n-n-na tej poświęconej ziemi, nie ma.
– Ogromnie sobie cenię twój zwyczaj mówienia mi pierdół, o których sam dobrze wiem.
Całe szczęście, bo jak zwykle tego p-p-potrzebujesz.
Wsunąłem ostrze do pochwy z uśmieszkiem na ustach, wziąłem Dior za rękę i razem poczłapaliśmy przez nawę ku mozolącemu się świtowi. Powietrze na zewnątrz było mroźne, gęsty śnieg walił wśród ogromnych filarów opactwa, na których wznosiły się wspaniałe gotyckie budowle. San Michon było niezdobytą twierdzą; bastionem, który utrzymał się nawet wtedy, gdy większość królestwa uległa ciemności. Jednak chociaż Pożeraczce Popiołów całkiem odbiła szajba, to mówiła prawdę: nie znajdziemy tu wytchnienia. Przeznaczenie Dior nie kryło się w ostrzu noża Chloe, ale z pewnością coś było jej pisane i nie mogliśmy po prostu chować się tu wśród kałuż krwi. Choćby dlatego, że w końcu inni srebroświęci wrócą z polowań i odkryją, że zamordowałem ich opata na świętej ziemi.
Uznałem, że rozmowa, jaka by wtedy wynikła, nie byłaby przyjemna.
Jednakże zima już przyszła do Nordlundu, rzeki zamarzły na kamień. Nie będą przeszkodą dla wampirów, o których wiedziałem, że nadal na nas polują. Wiecznotrwały Król posłał tropem Dior swojego najmłodszego syna i chociaż Danton nie żył, Voss nie był na tyle głupi, żeby postawić wszystko na jeden rzut kośćmi. Schodząc z poświęconej ziemi, pakowaliśmy się prosto w paszczę wilka.
Źle, jeśli odejdziemy. Źle, jeśli zostaniemy.
Usłyszałem zgrzyt wciągarki i kiedy spojrzałem przez krużganki, dostrzegłem na platformie tuzin sióstr ze Srebrnego Klasztoru. Towarzyszyło im trzech Braci Paleniska, którym przewodził olbrzymi mistrz kuźni, Argyle. Byli owinięci w futra, nieśli pośpiesznie zebrane rzeczy i mieli ponure miny ludzi, którzy uciekają, żeby ratować życie.
Dotarło do mnie, że uciekają przede mną.
Na nasz widok Argyle uniósł młot ze srebrostali. Stary czarnoręki był obecny w katedrze, żeby wziąć udział w rytuale, tak jak pozostali gotowy poświęcić niewinną istotę dla ratowania świata. Uciekł jednak, kiedy wziąłem się do ratowania Dior. Przypomniałem sobie, jaki był w szczęśliwszych czasach, gdy tyrał w ukochanej kuźni, wykuwając broń, która nie raz uratowała mi życie podczas polowań. Teraz jednak splunął na kamień, stając między mną a siostrami, a ślady po oparzeniach malowały się na jego bladej twarzy wściekłą czerwienią.
– Ni kroku dalej – ostrzegł mnie.
– Argyle…
– Odstąp, Gabrielu de León! Nie waż się ruszyć tymi zakrwawionymi rękami, ostrzegam!
Pewnie mogłem ich zatrzymać. Jeśli ujdą z życiem, opowiedzą o tym, co się stało, każdemu, kto zechce słuchać. A co znaczyłoby jeszcze kilka morderstw po tym, co już zrobiłem? Patrzyłem jednak tylko w milczeniu. Wiedziałem, co ci ludzie widzą, kiedy na mnie patrzą. Nie bohatera, który uratował niewinne dziecko, lecz zdrajcę, który sprofanował ich opactwo, zabił ich przyjaciół, skazał ich świat na potępienie. Jedna z sióstr zrobiła znak koła. Siwa broda mistrza kuźni Argyle aż się jeżyła, kiedy warknął:
– Modlę się, byś dożył dnia, kiedy pożałujesz tego świętokradztwa, złoczyńco. Niech cię Bóg za to przeklnie.
Platforma zjechała w dół pośród wycia śnieżycy. Od porywistego wiatru piekły mnie oczy. Dziewczyna obok mnie ściskała moją zakrwawioną rękę.
– Nie jesteś złoczyńcą, Gabe.
Uścisnąłem jej dłoń w odpowiedzi i uśmiechnąłem się do niej z ukosa.
– Jestem złoczyńcą, kiedy muszę.
Objąłem ją ramieniem i poszliśmy w stronę klasztoru, garbiąc się z powodu skowyczącej wichury. Wspaniały stary budynek stał teraz pusty, nasze kroki dźwięczały na zimnym kamieniu, kiedy wspinaliśmy się schodami. Dior zaprowadziła mnie do pokoju, w którym spała. Kopniakiem wyważyłem drzwi. Znaleźliśmy jej ubranie schludnie złożone na łóżku, obok stały buty.
– Dzięki niech będą Matce-Dziewicy. Odmrażam sobie cycki w tej idiotycznej szacie. – Uniosła ostrzegawczo palec. – I żadnych żartów na temat tego, że najpierw muszę mieć jakieś, żeby je sobie odmrozić.
Uniosłem ręce w obronnym geście.
– Słowem się nie odezwałem.
– Tak trzymać.
– Słodki Odkupicielu, wystarczy raz zażartować na temat walorów damy, a już przez resztę życia będziesz musiał za to przepraszać.
– Myślę, że kryje się w tym lekcja dla nas wszystkich.
Prychnąłem, a ona zerwała z siebie zakrwawioną szatę i rzuciła ją na podłogę. Odwróciłem się do niej plecami i obserwowałem korytarz. Dior nie marnowała czasu, wciągnęła solidne spodnie, które jej dałem, koszulę i kamizelkę, piękny surdut – jasny ze złotymi zakrętasami, podbity porządnym lisim futrem. Odgarnęła włosy, odsłaniając ciemny pieprzyk na policzku, wykręciła piruecik i rozłożyła ręce.
– Lepiej?
Obejrzałem się przez ramię i skrzywiłem.
– Ujdzie.
– Łajdak – żachnęła się. – Myślisz, że sam wyglądasz jak malowany?
– Jak najbardziej. Mój całkiem przyzwoity portret wisi w cesarskiej galerii w Augustin. Pędzla samego Moulina. – Podrapałem się po podbródku. – W każdym razie kiedyś tam wisiał. Zanim zostałem ekskomunikowany. Pewnie teraz powiesili go w wychodku.
– Stosownie.
– Odpieprz się.
– Ależ ty masz cięty dowcip, chevalier.
– Po co ostrzyć dowcip, gdy się ma do czynienia z tępą głową, mademoiselle? No dobrze, czas ruszać w drogę, bo to ostatnie miejsce, w którym powinniśmy być. Więc ładuj nóżęta w buty, zanim moja noga załaduje się w twoją pupę.
Prychnęła, klepiąc się po tyłku.
– Najpierw musiałbyś zdążyć w nią trafić, staruszku.
Dior Lachance radziła sobie na ulicy od jedenastego roku życia i te lata pozostawiły jej po sobie brutalny pragmatyzm, sprośny dowcip i odwagę, która zawstydziłaby większość znanych mi wojowników. Dlatego, chociaż dopiero co omal nie została zamordowana przez kogoś, kogo uważała za przyjaciółkę, uznałem, że dzięki żartobliwym przycinkom poczuje znajomy grunt pod nogami. Początkowo podjęła tę grę i odpłacała się pięknym za nadobne, ale kiedy próbowała zawiązać fular, zauważyłem, że trzęsą się jej palce.
– Zmarzłaś – skłamałem, podchodząc, żeby oszczędzić jej wysiłków. – Pomogę.
Uniosła brodę, pozwalając mi zawiązać fular. Kiedy robiłem węzeł, zauważyłem, że Dior stara się nie patrzeć mi w oczy.
– Mam chyba szczęście, że siostra Chloe zostawiła moje rzeczy tu na łóżku – mruknęła. – Zważywszy, że nigdy nie miałam tu wrócić.
– Szczęście. Albo po prostu złego diabli nie biorą.
– Dobrze, że chociaż oni się mnie nie czepiają. Bo Bogu to raczej nie mam za co dziękować.
– Bóg! – żachnąłem się, mierzwiąc jej popielate włosy. – Nie potrzebujesz Boga. Masz mnie.
W końcu spojrzała mi w oczy. Odezwała się szeptem:
– Mówisz serio?
Spojrzałem jej w oczy i zobaczyłem ból, który teraz wypływał na powierzchnię. Była twarda i ostra jak stal, ta Dior Lachance, ale zrozumiałem, że mimo tej fasady nadal ma dopiero szesnaście lat. Wpadła głową naprzód w świat, którego nie miała szansy nawet sobie wyobrazić. Wszyscy, na których kiedykolwiek jej zależało, opuścili ją albo zostali jej odebrani. Niełatwo było zapracować na jej zaufanie, ale fakt, że obdarzyła nim Chloe tylko po to, żeby w nagrodę dostać nóż przytknięty do szyi… Cóż, widziałem, że ta zdrada zraniła ją głębiej, niż początkowo myślałem.
– Tak – potwierdziłem, patrząc jej głęboko w oczy. – Klnę się na Krew. Nie wiem, dokąd ta droga nas zawiedzie, dziewczyno, ale pokonam ją razem z tobą, bez względu na to, jaki czeka nas los. Nawet jeśli sam Bóg miałby roznieść nas na strzępy, gdyby wszyscy z Bezkresnego Legionu mieli stanąć na mojej drodze, znajdę drogę powrotną z krawędzi czeluści, żeby walczyć u twego boku. Nie opuszczę cię, Dior. – Uścisnąłem jej dłoń najmocniej, jak śmiałem. – Nigdy cię nie opuszczę.
Walczyła z tym jeszcze przez chwilę, strząsając włosy na oczy, wciągając zbroję brawury, jaką nauczyła się nosić jako dziecko… Dziecko! Na Siedmioro Męczenników, a za kogo teraz ją uważałem? I chociaż z nim walczyła, płacz wyrwał się z niej, zaschnięta krew na jej skórze popękała, gdy skrzywiła twarz. Łzy popłynęły i zmoczyły policzki, kiedy spuściła głowę i warknęła:
– Pieprzony tchórz…
– Słodka Matko-Dziewico, dziewczyno, tchórzem to ty na pewno nie jesteś.
Wyciągnąłem do niej niezręcznie rękę, dotknąłem jej ramienia, a ona zaszlochała w głos i zarzuciła mi ręce na szyję. Przez chwilę stałem nieruchomo jak sparaliżowany. Wreszcie jednak wziąłem się w garść i objąłem ją, gdy płakała. Cała się trzęsła od szlochu, a ja kołysałem ją, tak jak to robiłem z własną córką, wydawałoby się, że w innym życiu. Wspomnienie było jak złamane ostrze i na myśl o mojej własnej famille w gardle wyrosła mi gula.
– Już nie płacz – mruknąłem. – Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
Pociągnęła mocno nosem, wtulając twarz w moją pierś, jakby chciała zdławić własne pytanie.
– Czy… Czy postąpiliśmy słusznie?
– Co masz na myśli?
– Rytuał – warknęła. – Bezdzień. Mogliśmy go zakończyć! Mogliśmy zakończyć to wszystko!
Serce mnie zabolało na te słowa, moje krwawe uczynki w katedrze zaciążyły mi nagle. Poszatkowałem moje dawne bractwo, żeby uratować Dior, i chociaż nie potrafiłem współczuć ludziom gotowym zamordować dziecko, to nadal miałem świadomość, że rytuał, który przerwałem, mógł rzeczywiście zadziałać. Od chwili, kiedy dokonałem tego wyboru, każde osierocone dziecko, każda zamordowana matka, każda chwila cierpienia pod niebem bezdnia… od tej chwili to wszystko było po części moją winą.
Moją tak. Ale nie Dior.
– Posłuchaj mnie. – Odsunąłem ją od siebie, żeby popatrzeć jej w twarz. – Masz zakorkować tę butelkę z pierdoletami, rozumiesz? Wybór należał tylko do mnie i jeśli trzeba za to zapłacić, to ja to zrobię. – Prychnąłem, siląc się na więcej pewności, niż czułem. – Zresztą pisma w tym opactwie to w większości dyrdymały i bujdy. Celene powiedziała mi, że jeśli pozwolę Zakonowi, żeby cię zabili, wszystko przepadnie.
– Celene?
– Moja młodsza siostra. Ta, którą znasz jako Liathe.
Dior wytrzeszczyła zapłakane oczy.
– Ta krwawa wiedźma w masce? Próbowała mnie dopaść, odkąd opuściliśmy Dhahaeth.
– Pomogła nam też pokonać Dantona i jego potomstwo. Nie jest przyjaciółką Wiecznotrwałego Króla.
– Zatem wróg naszego wroga…
– Zwykle jest po prostu kolejnym wrogiem. – Wyjrzałem przez okno, za którym pojawiło się blade światło. – Ale ocaliła mi życie. I pomogła mi uratować twoje. Powinniśmy przynajmniej wysłuchać tego, co ma do powiedzenia. To miejsce nie jest dla nas bezpieczne. Musisz zdecydować, jaką ścieżkę mamy teraz obrać.
Zamrugała zdumiona.
– Ja? Dlaczego ja?
– Bo to twoje życie. Twoje przeznaczenie. Ty jesteś świętym Graalem San Michon. Będę stał przy tobie zawsze i do końca, ale twoja droga jest tylko twoja. Ty powinnaś ją wybrać.
Pociągnęła nosem i z trudem przełknęła ślinę.
– A jeśli wybiorę niewłaściwą?
– To razem zabłądzimy.
Popatrzyła mi w oczy. Zobaczyłem, że zapala się w nich stara iskra.
– Droga przed nami jest czarna – powiedziałem jej. – I trudno jest podążać przed siebie, kiedy nie widzisz gruntu pod nogami. Tym właśnie jest odwaga. Gotowością pójścia w ciemność. Wiarą, że koniec czeka tuż poza wyciągniętą ręką, a nie milion mil dalej. I chociaż niektórzy mogą osłabnąć, niektórzy mogą zawieść, niektórzy mogą zwinąć się w kłębek jak dziecko, zamiast iść dalej pośród samotnej nocy, to ty nie jesteś taką dziewczyną.
Uścisnąłem jej rękę i przyjrzałem się badawczo.
– Nie jesteś taką dziewczyną.
Wyprostowała się w swoim wspaniałym surducie, aż przybyło jej troszkę wzrostu. Odgarnęła jasne pukle z twarzy. I chociaż nadal była drobna, zmęczona i – dobry Boże – tak bardzo, bardzo młodziutka, to w jej lśniących oczach dostrzegłem przebłysk kobiety, na jaką mogłaby wyrosnąć.
I przez chwilę mrok nie wydawał się aż tak bardzo mroczny.
– Chodźmy więc – powiedziała. – Lepiej nie kazać famille czekać.