46,00 zł
11 osób interesuje się tą książką
Miłość, magia i uśpieni bogowie zderzają się w pierwszej części fascynującego cyklu fantasy autorki bestsellerów „The New York Times”, serii Aurora i The Illuminae Files. Kiedy ojciec Selly informuje ją w liście, że nie wraca do Kirkpool, dziewczyna jest niepocieszona. Ma spędzić zimę pod dowództwem Rensy, podczas gdy on zostanie na północy? Postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Plan, by ruszyć za ojcem, upada jednak, gdy statek Selly rekwiruje urodziwy nieznajomy. To książę Leander z Alinoru, który musi niepostrzeżenie pokonać Morze Półksiężyca i odprawić rytuał na świętych Wyspach Bogów. Podczas z pozoru łatwego rejsu dochodzi do tragedii. Gdy dwa kraje znajdą się na krawędzi wojny, młodych bohaterów połączy więź, jakiej się nie spodziewali, a groźni bogowie ockną się z wielusetletniego snu… Amie Kaufman snuje piękną baśń o majestatycznych okrętach, księciu w przebraniu i dziewczynie, której sekret może wstrząsnąć światem. - C.S. Pacat, autorka bestsellera Dark Rise
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 503
Tytuł oryginału:
THE ISLES OF THE GODS
Text copyright © 2023 by LaRoux Industries Pty Ltd.
Jacket art copyright © 2023 by Aykut Aydoğdu
Map art copyright © 2023 by Virginia Allyn
All rights reserved. First published in the English language
by Alfred A. Knopf, an imprint of Random House Children’s Books,
a division of Penguin Random House LLC, New York
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book
Copyright © 2024 for the Polish translation by Maria Grabska-Ryńska
(under exclusive license to Wydawnictwo Debit, Młody Book)
Wydawczyni: Joanna Walczak
Redakcja: Karolina Przybył
Redakcja techniczna: Barbara Brożyna
Korekta: Jolanta Olejniczak-Kulan, Marta Stasińska
CTP: Monika Drobnik-Słocińska
Przygotowanie okładki: Agata Pabian, Piotr Pucher
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca
i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki bądź zostały użyte w fikcyjnym kontekście. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących
lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji
w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
ISBN 978-83-8057-876-0
Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
www.mlodybook.com.pl
www.facebook.com/BookMlody
www.instagram.com/mlodybook
Nie żebym myślał żyć wiecznie. Po prostu nie spodziewałem się zawiadomienia, kiedy umrę.
– Na siedem piekieł, Anselmie! – warczy Galen. Odłamał kawałek marynarskiego suchara i zgniata go w palcach. Patrzymy, jak okruchy lądują na mchu u naszych stóp.
Wygląda dziwacznie, robiąc coś równie pospolitego jak jedzenie w miejscu tak świętym. Z drugiej strony… chyba zasłużyliśmy na to, żeby robić tu, cokolwiek zechcemy.
Siedzimy we dwóch przed świątynią, czując za plecami ciężar prastarych bloków czarnego kamienia. Polanę zarosła dżungla, gęsta i żywa, szmaragdowozielona jak znaki maga pokrywające moje przedramiona. Jest znacznie cieplej i wilgotniej niż na rozległych polach naszej ojczyzny.
Zostawiliśmy statek na kotwicy w zatoce. Mój najlepszy przyjaciel wdrapał się ze mną na sam wierzchołek wyspy. Chciałem zobaczyć na własne oczy, gdzie to się jutro stanie.
Barrica też z nami przyszła, choć nie wyjawiła swoich motywów. Stoi po przeciwnej stronie polany, patrząc z góry na lśniące błękitne morze. Przewyższa mnie o całą głowę, a jestem wszak najwyższy ze znanych mi ludzi. Bogowie zostali stworzeni w innej skali. Są od nas więksi i nieskończenie piękniejsi – trudno sobie nawet wyobrazić, jak bardzo, dopóki człowiek nie stanie z nimi twarzą w twarz.
W jej obecności nie mogę się skupić. Myśli rwą się na kawałki, mimo że w czasie wojny zdążyłem przywyknąć do jej towarzystwa.
Stoi nieruchoma jak posąg, piękna nawet w smutku. Wiem: żałuje z całego serca, że musi tego ode mnie zażądać. Jesteśmy jednak tu, gdzie trzeba. Nie ma innego sposobu. Nie po tym, co spotkało Valusa i Vostain.
Zerkam na przyjaciela. Dawniej nosił prostą kapłańską szatę w niebieskim odcieniu popularnym wśród farbiarzy z Alinoru, ale w trakcie kampanii zmienił strój na coś w rodzaju munduru, chcąc uczcić naszą wojowniczą boginię. W rozchełstanej niedopiętej bluzie nie wygląda, rzecz jasna, jak żołnierz. Odkąd pamiętam, nigdy nie potrafił się schludnie przyodziać. Tak było w dzieciństwie i pozostało do dzisiaj.
Znam go od lat, na wylot. Jego obecność koi.
Kiedy dwaj malcy dorośli? Jakim cudem los przywiódł nas aż tutaj?
– Boję się, Galenie – szepczę.
– Wiem, królu. – Wzdycha z wysiłkiem. – Ja też.
Milczymy. Słońce zsuwa się niżej za zasłonę splątanego listowia. Nie wzięliśmy ze sobą latarni. Niedługo trzeba będzie zacząć schodzić.
– Kiedy byliśmy mali… – przerywam ciszę. – Kapłani opowiadali nam o dawnych bohaterach. Ci ludzie zawsze tchnęli… godnością. Żaden z nich nie dopuszczał do siebie strachu, gniewu, zwątpienia…
– Chyba byli też czystsi. – Galen zerka na siebie z niesmakiem. – Ładniej pachnieli.
Nie przypuszczałem, że zdoła mnie rozśmieszyć.
– Zawsze się zastanawiałem, co sobie myśleli. Teraz chyba już wiemy, nie? Kiedy będziesz o mnie opowiadał, rób to tak, żebym był… prawdziwy.
– Przysięgam.
Dziwnie jest wyobrażać sobie przyszłość bez siebie. Uzmysłowić sobie, że jutro przed nocą już mnie nie będzie. Moja siostra godnie zastąpi mnie na tronie. Szkoda, że tego nie zobaczę. Za wieloma rzeczami będę tęsknić.
Jutro lub za kilka dni cukiernicy w Kirkpool znów upieką moje ulubione babeczki nadziewane jagodami, których sok barwi palce na różowo. Wszyscy będą się nimi zajadać, a ja… ja nie będę już istniał.
Czy w ogóle o mnie pomyślą?
– A, jeszcze coś. – Wracam do rozmowy, którą prowadziliśmy z przerwami przez ostatnie dni. – Co roku za oknem mojej sypialni gniazduje para kosów. Przykro mi to o nich mówić, ale… cóż, nie są zbyt rozgarnięte. Zawsze zostawiam im na parapecie trochę puchu, żeby miały czym wyścielić gniazdo.
– Dopilnuję tego – mówi cicho Galen, przymykając oczy.
Robię to, odkąd weszliśmy na statek. Przeglądam w myślach drobne zadania, którymi ktoś będzie musiał się zająć, bo ja tego nie zrobię. Galen nigdy mi nie przerywa, nie pociesza, nie mówi, że ktoś na pewno się tym zajmie. Zapamiętuje i przyrzeka, raz po raz.
– Jak do tego doszło? – zadaję szeptem pytanie, które wciąż mnie dręczy.
Galen bez słowa podaje mi ułomek suchara i zastanawia się nad odpowiedzią. Suchar: trochę mąki, wody i odrobina soli spieczone tak, że trudno wbić zęby. To posiłek żołnierzy i żeglarzy, a my zostaliśmy jednymi i drugimi. Nie chce mi się jeść. Moje ciało chyba zdaje sobie sprawę, że pokarm nie będzie mu już potrzebny.
– A więc na początku była Matka… – zaczyna śpiewnym tonem, jakby groził, że opowie wszystko od początku świata. Może chce poprawić mi nastrój.
Kiedy milknie, podciągam kolana i opieram na nich brodę.
– Mów dalej.
Mruga i przygląda mi się, unosząc brwi.
– Chyba chciałbym jeszcze raz usłyszeć od ciebie tę opowieść – wyjaśniam.
Łagodnieje na twarzy i gładko zaczyna recytować prastary mit:
– Matka stworzyła świat i patrzyła, jak rośnie. Najbardziej irytujące z jej stworzeń, ale na szczęście dla nas również najzabawniejsze, domagały się coraz więcej jej uwagi. Zrobiła więc to, co każdy dobry przywódca.
– Rozdzieliła zadania – wtrącam.
– Właśnie. Stworzyła siedmioro swoich dzieci: Barrikę i Maceana, najstarszych, którzy razem przyszli na świat i zawsze konkurowali ze sobą o pierwszeństwo. Potem Dylo, Kyiona, Sutistę, Oldite i w końcu… – Głos mu drży, ale kończy: – I swojego najmłodszego, wiecznie roześmianego Valusa.
Wciąż słyszę we śnie krzyk Valusa.
– Opowiadaj – proszę cicho.
– Każde z nich wzięło pod opiekę plemiona, z których później powstały narody, i zajęło się wysłuchiwaniem modlitw, błogosławieniem zbiorom, uzdrawianiem… no, tym wszystkim, co zwykle przynależy bogom. Dzięki temu trzymali się z dala od kłopotów, przynajmniej przez pewien okres. Ale bogowie spędzali z nami za dużo czasu…
– I nabrali naszych narowów – wpadam mu w słowo. Zwykle właśnie w tym miejscu dzieci zebrane wokół mego przyjaciela przerywają mu, żeby pokazać, jak dobrze pamiętają słowa.
Na twarzy Galena igra przelotny uśmiech.
– Tak czy owak poznali, czym jest pożądliwość, i zrobili się zachłanni – przyznaje cichnącym głosem. Teraz ma do opowiedzenia dzieje naszego życia, a tradycja nie ukuła jeszcze słów, w które dałoby się je ująć. Żadnej wydeptanej ścieżki, która mogłaby nas poprowadzić do końca tej historii.
Ludziom Maceana nie wystarczyło, że zeszli z gór i wycięli swemu panu nową krainę nad morzem. Barrice znudziły się faliste zielone wzgórza Alinoru, Oldite zmęczył gęsty las, Kyiona strome urwiska i żyzne gleby jego kraju. Każde z bogów miało jakieś „ale”.
Zaczęło się jak turniej, a skończyło wojną.
Valus był bogiem uciechy i dowcipnych sztuczek, a Macean Wielkim Graczem, hazardzistą. Istotnie podjął ryzyko, wysyłając wojska, żeby zagarnęły ziemie jego braci i sióstr.
Nasza bogini, Barrica, jest Wojowniczką. Zostaliśmy jej żołnierzami.
Ale choć sami potrafiliśmy całkiem sprawnie walczyć, wykrwawiać się i umierać, było to niczym wobec zagłady, jaką bogowie pokazali nam na polach bitew.
Jestem królem i magiem. Władam nie jednym, a wszystkimi czterema żywiołami, ale przy mojej bogini i jej rodzeństwie czuję się jak dziecko zdolne co najwyżej potrząsnąć grzechotką.
Armady zostały zniszczone, rozrzucone okręty tonęły w morzach niczym kamienie w stawie.
Armie ginęły w ogniu.
Siły Maceana zagroziły dziedzinie najmłodszego, roześmianego brata. Barrica stanęła naprzeciw nich w obronie Vostainu i…
Nigdy nie zdołam zapomnieć tego dnia.
Impet zderzenia wojsk spustoszył całą krainę. Każdy z nas słyszał krzyk Valusa, kiedy jego Vostain stał się tym, co już dziś nazywają Jałowymi Rubieżami.
Zdawało się, że od tego czasu dzieliło nas całe życie. A minął tylko miesiąc.
Trzymając Valusa w ramionach, Barrica posłała po mnie, wodza swoich ludzi. Rozmawialiśmy. I od słowa do słowa dowiedziałem się, co muszę zrobić.
– Szkoda, że nie pojechałeś z nami, kiedy byliśmy w Vostainie kilka lat temu – mówię, wyrywając Galena z zadumy. – Już nie zobaczysz, czym był. Wciąż myślę o tamtejszych mieszkańcach.
– Kogo tam poznałeś?
Mój przyjaciel też lubi się śmiać. Byłby wspaniałym kapłanem Valusa, gdyby urodził się gdzie indziej – lub kiedy indziej – ale nigdy nie ucieka przed bólem. Dlatego jest tu, u mego boku, gdy najbardziej go potrzebuję.
– Kucharkę królowej. Upiekła dla nas kołacz z owocami. Coś w nim było… nigdy się nie dowiedziałem co. Posyłałem sługi ze złotem, żeby wyciągnęli z niej sekret. W końcu sam zszedłem do kuchni, ale mój urok również zawiódł.
– Chyba żartujesz. Ktoś ci kiedyś odmówił?
– Hm, dziś, właśnie dziś zmuszony jestem przyznać, że raz się tak stało. Właściwie dwa, jeśli liczyć lady Kerlion, kiedy miałem czternaście lat.
– Kogo jeszcze pamiętasz z Vostainu?
– Wartownika, który strzegł moich komnat. Pożyczył mi płaszcz, żebym mógł nierozpoznany wymknąć się do miasta, a ja zrewanżowałem mu się mądrą radą, jak ma uwieść swoją ukochaną. Ufam, że ją wykorzystał.
– Też mam taką nadzieję.
– Polubiłem królową Mirisal. – Podnoszę wzrok i patrzę na drugą stronę polany, gdzie wciąż nieruchomo stoi Barrica. – Zaśmiewała się z Valusem; ciągle sobie nawzajem docinali. Pamiętam, że się zastanawiałem, czy to on uczynił ją śmieszką, a Barrica mnie żołnierzem, czy przez czysty przypadek wpasowaliśmy się w nasze role.
– Nie uczyniłam cię żołnierzem, anselmie.
Nigdy nie potrafię opisać głosu Barriki, gdy nie ma jej przy mnie. Czasem brzmi jak śpiewny chór, czasem jak wielogłosowa recytacja. Oczywiście żaden z nas się nie dziwi, kiedy obraca się w naszą stronę i rusza ku nam przez polanę. Słyszy nawet z oddali, kiedykolwiek tego zechce. Barrica tylko wygląda – do pewnego stopnia – jak jedna z nas. Ale to nie znaczy, że jest taka jak my.
Galen nigdy nie przywykł do jej obecności. Spuszcza wzrok. Ja podnoszę głowę i patrzę w twarz bogini, której obaj służymy.
– Nie?
– Jestem podporą, po której wije się pęd winorośli.
– To znaczy, że wskazujesz kierunek?
– Tak. Ale było wiele dróg, które mogłeś wybrać.
Siada przed nami, krzyżując nogi. Robi to z niezrównanym wdziękiem. Porusza się jak drapieżnik, ale nigdy się nie bałem w jej obecności. Moja wiara – wiara całego jej ludu – jest tym, co ją umacnia.
I dlatego właśnie jutro ma się stać to, co przeznaczone.
Moja ofiara doda Barrice sił, dzięki czemu zdoła uśpić swego brata Maceana, żeby nigdy nie rozpętał kolejnej wojny. Ona zaś i pozostali bogowie usuną się z naszego świata i nie będą już chodzić pośród nas.
Barrica Wojowniczka zostanie Strażniczką. Zostawi otwarte drzwi, by śledzić brata w czasie snu, pilnować, aby pozostał tam, gdzie go związano. Mieć pewność, że tę ostatnią grę bóg hazardu naprawdę przegrał. Być może czasami wysłucha modlitwy albo ześle błogosławieństwo, ale nasze dni – dni rozmów twarzą w twarz – przeminą na zawsze.
– ZAWSZE TO BARDZO DŁUGO, ANSELMIE – stwierdza, wyrywając mnie z rozmyślań.
Odkąd pamiętam, potrafi wydobyć myśli wprost z mojej głowy, ale nigdy mi to nie przeszkadzało. Dałem jej swoją wiarę, a bogini stała się moją opoką. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak będzie po jej odejściu, ale też niewielu ludzi zna ją tak jak ja. Nie będą tęsknić tak, jak ja bym tęsknił.
– To prawda, Pani – przyznaję.
– I BYĆ MOŻE JUTRO BĘDZIE INNE, NIŻ SOBIE WYOBRAŻASZ.
Rzucam jej błagalne spojrzenie, ale nie mówi nic więcej. Podnosi się, przechylając w bok głowę. Staje przede mną, piękna jak zawsze. Kiedy odrywam od niej wzrok, nigdy nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jakiej barwy ma oczy, ale teraz widzę, że są niebieskie jak otaczające nas morze.
Wyciąga rękę i pomaga mi wstać. Jej moc przeszywa mnie dreszczem.
Wszyscy troje zaczynamy schodzić przez dżunglę do przystani, gdzie kotwiczy nasz statek. Czeka nas ostatni posiłek. Wątpię, czy zdołam zasnąć, ale miło będzie popatrzeć na gwiazdy. Tu, nad Wyspami, niebo zawsze jest czyste.
Mam szczerą nadzieję, że Galen zadba o kosy. Potrzebują kogoś, kto będzie je mieć na oku.
Królewskie Wzgórze
Kirkpool, Alinor
Handlarka magicznych ingrediencji kręciła się wokół niewielkiego kramu, jak gdyby zgubiła mapę niezbędną, by nawigować wśród towaru. Miało się wrażenie, że każda rzecz, na którą pada jej wzrok – począwszy od ułożonych w schludne stosiki grubych zielonych świec, a skończywszy na słojach pełnych szklanych paciorków i kamieni – jest dla niej zaskakującym odkryciem.
– Pół tuzina świec, mówisz? – Przystanęła, obejrzała się przez ramię i zupełnie bez potrzeby związała mocniej troki fartucha. Wyjmowała na wierzch to to, to tamto w nadziei, że zdoła mnie skusić na coś więcej, ale chociaż posępny, niespokojny gwar miasta zaczynał mi dawać w kość, postanowiłam twardo, że nie dam się wyprowadzić z równowagi. Nie miałam czasu na awantury.
– Tak, proszę. – Dołożyłam starań, żeby wyszczerzyć zaciśnięte zęby w czymś, co od biedy przypominało uśmiech. Po minie kobiety poznałam, że nie wyszło. Powinnam była zapytać ją o imię i ulubiony gatunek herbaty, bo w tym tempie miałyśmy szansę się razem zestarzeć.
Jej ruchy jeszcze zwolniły, choć zdawałoby się, że to niemożliwe. Uniosła gazetę i przyjrzała się zawartości przykrytej nią skrzynki.
– Najlepsze w mieście – wymamrotała. – Robią je w głównej świątyni. Kupujesz je dla siebie, panienko?
Moje dłonie same zacisnęły się w pięści. Na wszelki wypadek zerknęłam w dół, żeby sprawdzić, czy rękawice bez palców, w które były obleczone, kryją zielone symbole magiczne na ich wierzchach.
– Dla pierwszej oficer – odparłam sucho. – Jest magiem na statku.
Słowa tylko trochę podrażniły starą, znajomą ranę. Na to też nie miałam dzisiaj czasu.
– Och, rzeczywiście! – Udało mi się zwrócić uwagę kobiety, która w tym momencie już całkiem zamarła. Gdy ja wzywałam duchy na pomoc, ona przyjrzała mi się z zaciekawieniem. – Powinnam była się domyślić, że jesteś z morza. Choćby po ubraniu. Skąd woda prowadzi? – Jej wzrok uciekł w stronę gazety i nagle zrozumiałam: ta kobieta nie była tępa ani pijana. Ona się martwiła.
To samo pytanie zadawano mi przy każdym stoisku, przy którym się dziś zatrzymałam. Niektórych produktów, o dziwo, brakowało. Ceny wzrosły. Po całym targowisku niosły się przyciszone plotki o nowych podatkach i konfiskatach. O wojnie.
– Szybki fracht z Trallii – powiedziałam, sięgając do kieszeni po kilka koron. – Prawdę mówiąc, śpieszę się. Muszę dotrzeć do kapitanatu, nim zamkną biuro, bo jeśli nie zdążę, szefowa na pewno mi nie podziękuje.
Gdzieś tam w oddali Rensa, nasza pierwsza po bogach, pewnie podniosła głowę i pociągnęła nosem, czując z pokładu Lizabetty moje kłamstwa niesione wiatrem.
Sprzedawczyni drgnęła, jakby nagle się przebudziła.
– A ja cię tu zagaduję. Lepiej… Jak to mówią młodzi? Coś od samochodów… – przypomniała sobie zwrot i uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Lepiej dodajmy gazu.
Minutę później wychodziłam z bazaru, niosąc spakowane świece.
Zostawiłam za sobą łopoczące głośno proporce duchów i otoczone tłumem kupujących hale targowe na wierzchołku Królewskiego Wzgórza. Zbiegłam na dół, nabierając tempa, minęłam wspaniałą fasadę świątyni Barriki i poczułam, że wraca mi równowaga ducha.
Kapłani i kapłanki w wojskowych mundurach stali przed świątynią, wzywając wiernych na popołudniowe nabożeństwo i modły o pokój. Pomimo to na kamiennych schodach nie było tłumu. Plakat przypięty przy wejściu głosił, że obok, w domu spotkań, odbędą się wieczorem tańce, do których przygrywać będzie zespół na żywo. Nie zdawałam sobie sprawy, że zainteresowanie wiernych spadło aż tak bardzo. Pośpiesznie wrzuciłam miedziaka dla bogini do misy na datki – my, żeglarze, zawsze dopełniamy takich gestów – i ruszyłam dalej, nie patrząc w oczy stojącemu najbliżej kapłanowi.
Na to też nie mam dzisiaj czasu, przyjacielu.
Rensa dała mi długą listę spraw do załatwienia i stanowczo za krótką przepustkę, by z nimi zdążyć. Pewnie chciała się w ten sposób upewnić, że nie trafię w pobliże kapitanatu.
– Wałęsasz się tam co dzień, odkąd zawinęliśmy – warknęła tego ranka. – Dziś możesz dla odmiany trochę popracować.
Dla odmiany? Chyba sobie żartujesz!
Przez rok w każdym porcie biegałam na posyłki, załatwiając każdą kretyńską sprawę, jaką zdołała mi wlepić pani kapitan. Szorowałam na klęczkach każdy kawalątek mojego własnego statku, począwszy od zęzy aż do końca bukszprytu.
Koniec z tym. Koniec. Niech mnie duchy pokarzą, jeśli spędzę jeszcze choć jeden dzień pod rozkazami tej tyranki. Ten musibyć ostatni – pomyślałam. W kapitanacie znajdę wreszcie wiadomość, na którą tak długo czekam.
Jakakolwiek inna opcja była w ogóle nie do pomyślenia.
Przecięłam zaułek między stłoczonymi budynkami, których górne kondygnacje nachylały się nad ulicą kaskadami kwiatów spływającymi z drewnianych skrzynek. Na drugim piętrze grało radio; słyszałam poważny głos spikerki, ale nie rozumiałam słów.
Skręciłam w Bulwar Królowej i przystanęłam, przepuszczając wóz browaru, który toczył się ze wzgórza. Wystawiłam głowę, oceniając ruch uliczny, który nie ustawał nawet na chwilę. Miasto Kirkpool wznosi się na spadających do morza zboczach kilku wzgórz. Budynki ze złotawego piaskowca pną się tam wzdłuż dzielących je dolin. Od morza widać Bulwar, prosty jak maszt. Biegnie od podstawy Królewskiego Wzgórza aż do pałacu na szczycie.
Od masztu Bulwaru niczym reje odbiegają ulice, mieszczące stłoczone sklepiki i warsztaty. Są tam krawcy, piekarze, kupcy ściągający pikantne przyprawy z dalekich krajów. W Kirkpool mieszkają i handlują ludzie z całego świata, a zwyczajowa mieszanka kultur jest tam bardziej na miejscu niż w jakimkolwiek innym porcie.
Zobaczyłam mijającą mnie furgonetkę. Bez zastanowienia chwyciłam burtę i skorzystałam z darmowej podwózki wyboistą drogą w dół, uczepiona z tyłu paki jak starodawny foryś. Zobaczyłam we wstecznym lusterku zwężone oczy kobiety za kierownicą. Próbowała mnie zrzucić, prowadząc wóz tak, że podskakiwał na bruku, ale przywykłam do tego, że pokład kołysze mi się pod nogami. Zgięłam nieco kolana i to wystarczyło, żeby zachować równowagę.
Kiedy wóz mijał piekarnię, uderzył we mnie powiew gorącego powietrza, a wraz z nim wspomnienie, równie silne. Kiedy byłam mała, przychodziłam tu z tatą za każdym razem, gdy zawijaliśmy do Kirkpool. Brał mnie na barana, oglądałam tłumy z wyżyn jego karku, wyobrażając sobie, że siedzę na bocianim gnieździe.
Kupował mi cynamonki ze zwiniętego w spiralę ciasta pokrytego słodkim lukrem. Zawsze budziły we mnie mgliste wspomnienie rejsu na południe, kiedy byłam jeszcze mniejsza – tak mała, że moje chwiejne kroczki idealnie pasowały do kołyszącego się pokładu Lizabetty. Nauczyłam się trzymać pion na morzu znacznie wcześniej, niż udało mi się to na lądzie.
Przy następnym zakręcie na chwilę odsłonił się przede mną widok na zatokę u stóp Królewskiego Wzgórza. Moje myśli znów skoczyły w stronę kapitanatu portu i wiadomości, któramusiałatam na mnie czekać. Spuściłam głowę, patrząc na okryte dłonie zaciśnięte na burcie pojazdu. Mimowolnie wyobraziłam je sobie bez rękawic, ukazujące całemu światu nieuformowane zielone pręgi na skórze. Zacisnęłam zęby i siłą odepchnęłam od siebie tę myśl.
To nie miało znaczenia. Wiedziałam, że ojciec przypłynie. Tyle tylko, że dawniej było między nami… prościej.
Mocniej ugięłam kolana i zacieśniłam chwyt, bo samochód przyśpieszył, wyprzedzając poruszający się wolniej wóz konny. Z przodu dobiegło pełne sprzeciwu rżenie koni i czyjś krzyk. Powinnam była uznać to za ostrzeżenie: ułamek sekundy później samochód nagle zahamował, zarzuciło go na bruku, uchwyt wyrwał mi się z rąk i poczułam, że odchylam się w tył. Przez jedną koszmarną sekundę dosłownie unosiłam się w powietrzu. Wywijałam ramionami, aż w końcu wyrżnęłam o ziemię. Poczułam ból w całym ciele. Na czworakach uciekłam w stronę rynsztoka, by uniknąć przejechania przez następny samochód.
– Jeszcze nigdy nie widziałam latających żeglarzy! – zawołała do mnie wychylona z okna kobieta, wywołując zgodny ryk śmiechu wśród najbliższych przechodniów.
Mam jasną skórę, więc rumieńca nie dało się ukryć. Nachmurzona, otrzepałam z brudu ubranie. Teraz już sama widziałam, co spowodowało korek. Długi rząd czarnych lśniących samochodów zjeżdżał do portu w tempie bliskim zera, żywo przypominając armadę podczas flauty. A wszystko dlatego, że z kolei przed nimi wlókł się wóz zaprzężony w dychawiczną chabetę i to on zastopował całą kawalkadę.
– Kto to, na siedem piekieł?! – zawołałam do kobiety w oknie, już zgadując, jaka będzie odpowiedź.
– Książę Leander. – Oparła podbródek na dłoni i spojrzała z rozmarzeniem na sznur samochodów, jakby przez przyciemnione szyby mogła podziwiać samego księcia. – Dziwne, że nikt nie usunął tego konia z drogi.
– Konia? – Zadarłam ku niej głowę, unosząc znacząco brew. – Tylko koń tu uczciwie pracuje. Bo czym takim, grzecznie pytam, przysłużył się ludowi książę?
Kobieta prychnęła i najwyraźniej przestałam dla niej istnieć.
Plotki głosiły, że książę imprezował całymi nocami, a potem spał do południa. Że jego garderoba miała powierzchnię porządnego mieszkania, a książecy sekretarz wystukiwał na złoconej maszynie do pisania odmowne odpowiedzi na propozycje małżeństwa, które spływały co dzień z różnych stron.
Wszyscy słuchali tych opowieści i mówili: „Też bym tak chciał”. Jedyne, co mi przychodziło na myśl, to: „Jaki w tym sens?”.
Skręciłam w boczną uliczkę i zaczęłam się przepychać pomiędzy rzędami krawieckich kramów, wyładowanych belami materiałów z dalekich portów. W końcu dotarłam do ulicy biegnącej w dół równolegle do tamtej. Rensa pewnie już się zaczynała niecierpliwić. Byłam pewna, że urządzi mi siedem piekieł, jeśli dojdzie do wniosku, że złamałam jej rozkaz.
Kapitanat znajdował się w wysokim, rozłożystym budynku pośrodku doków. Samo biuro mieściło się na pierwszym piętrze. Dzień i noc wartownicy siedzieli tam przy teleskopach, lustrując wejście do portu. Ilekroć dostrzegli zbliżający się statek, zbiegali na parter; tam na wielkich tablicach zapisywali jego przybycie. I to właśnie na dole miałam dzisiaj sprawę.
W pomieszczeniu pachniało żeglarzami – bawełnianym płótnem, solą i lekką nutką pleśni. Zwykle się odprężałam, zostawiając miasto za plecami i wracając do mojego świata. Ale byłam tu już po raz trzeci – przychodziłam codziennie, odkąd zawinęłyśmy do portu – i za każdym razem wychodziłam coraz bardziej spięta.
– Szukasz szczęścia, Selly? – usłyszałam za sobą. To był Tarrant z Błogosławionej Bogini, innego statku mego ojca. Uśmiechnął się, błyskając zębami w ciemnobrązowej twarzy, i uniósł palec. – Czekasz, aż Fortuna się do ciebie uśmiechnie? Czułem, że to wszystko ma drugie dno. Stary jedzie po bandzie, nie sądzisz?
– Przypłynie – ucięłam, klepiąc go po ramieniu, i przepchnęłam się bliżej tablic. Potem wrócił mi rozum. Okręciłam się w miejscu. – Tarrant!
Obejrzał się, zmierzając w stronę drzwi.
– Nie widziałeś mnie tutaj. – Starałam się nie brzmieć zanadto błagalnie.
– Pani kapitan znów wsiadła ci na kark? – skrzywił się.
– A kiedy tak nie było?
– Straszny tu tłok, trudno kogoś wypatrzeć, a już zwłaszcza małego chudego majtka, całego w piegach – rzucił tonem obietnicy, puścił do mnie oko i wyszedł.
Przepchnęłam się jeszcze bliżej tablic.
Mój ojciec wypłynął na Fortunie przed rokiem i Tarrant miał rację – jechał po bandzie. Był na północy, sprawdzał nowe szlaki żeglugowe dla swojej floty, a jego okno powrotne właśnie zaczynało się zamykać. Wiadomo było, że za kilka dni Przejście Północne zablokują wściekłe zimowe sztormy i kra, która pojawi się wraz z nimi.
Zanim ojciec odpłynął, zostawił mnie pod komendą Rensy. Z początku myślałam, że pozbył się mnie, bo był mną rozczarowany, ale ostatniego wieczoru powiedział:
– Zanim wrócę, będziesz gotowa na węzeł pierwszego oficera, córuś. Zaczniemy od nowa.
Oboje tego potrzebowaliśmy. Po latach czekania, aż wreszcie zapanuję nad magią, oboje musieliśmy pogodzić się z myślą, że prędzej dowiodę swojej wartości jako zwykły żeglarz. Musieliśmy się odciąć od pasma moich upokarzających porażek i zacząć myśleć o tym, co naprawdę potrafię.
Tylko że Rensa niczego mnie nie uczyła. Nawet nie próbowała przygotować mnie do obowiązków pierwszego. Spędzałam całe dnie na najbardziej ogłupiających zajęciach, jakie można było znaleźć na statku – szorowałam pokład, szyłam albo stałam na oku.
Za parę dni tato zapyta, czego się nauczyłam, i co mu odpowiem?
Na Fortunie sterowałam pod jego komendą. Na Lizabetcie, na której się wychowałam i kiedyś miałam objąć dowództwo, byłam traktowana jak majtek ze świeżego zaciągu.
Nie żeby mnie to obchodziło. Chciałam tylko spotkać się z ojcem. Skrupulatnie sprawdzałam zapisy, odkąd zawinęłyśmy do Kirkpool. Za każdym razem byłam pewna, że zobaczę wypisaną kredą nazwę Fortuny i za każdym razem odchodziłam z kwitkiem.
Czułam, że jutro Rensa zdoła zatrzymać mnie na pokładzie, a pojutrze Lizabetta wypłynie i minę się z tatą.
Na ścianie przymocowane były trzy tablice pokryte schludnymi, wyraźnymi zapisami. Nad każdą wisiała naga elektryczna żarówka; jedna z nich migotała, jakby lada moment miała przestać działać. Doprawdy, więcej pożytku dawało dzienne światło wpadające przez okno.
Na pierwszej tablicy wyszczególnione były statki, które tego dnia wypływały z portu, na drugiej te, które miały zawinąć do Kirkpool, na trzeciej zaś te, które widziano na morzu. Adnotacji dokonywano na podstawie doniesień z innych świeżo przybyłych jednostek. Każdy szyper zwyczajowo składał raport, kogo mijał po drodze i jak daleko.
Tablica wypłynięć była pełna nazw statków gotowych do podniesienia kotwicy. Wyruszały do Trallii, Fontesque, Beinhofu lub mniejszych księstewek – jeden nawet do Mellacei, choć rejs był ryzykowny z uwagi na wojnę, która mogła wybuchnąć lada dzień. Obok zamieszczano informację, czy statek bierze pasażerów albo czy szuka załogantów. Do Holbardu zmierzał tylko jeden, Freya, ryzykując rejs na północ, zanim lód zamknie cieśninę.
Popatrzyłam na tablicę przyjazdów, czując zaciskający się węzeł w żołądku. Fortuny na niej nie było. Dopchałam się do trzeciej i przebiegłam wzrokiem kolumnę schludnie wypisanych kredą nazw.
Proszę cię, tato. Proszę.
Faktycznie jechał po bandzie, ale przecież musiał sobie poradzić. Żaden z kapitanów nie radził sobie w Przejściu Północnym lepiej od Stantona Walkera.
Poza tym obiecał. Minął rok.
Przeczytałam tablicę raz, potem drugi. Zamrugałam. Przeczytałam jeszcze raz. Serce z wolna zamierało mi w piersi. Ktoś przecież musiał go widzieć. Musiał!
Po raz pierwszy poczułam ukłucie strachu. Czyżby zimowe sztormy rozpoczęły się w tym roku wcześniej? Ojciec potrafił przeprowadzić statek przez każdą wodę, ale nie bez powodu nikt nie zapuszczał się w cieśniny z nadejściem chłodów. Ponoć zimowe fale potrafiły sięgać połowy masztu.
– Selly! Selly Walker! Podejdź no tu, dziewczyno!
Ktoś mnie wołał, przekrzykując gwar w pomieszczeniu. Obejrzałam się. Głos był znajomy; zobaczyłam kancelistkę wychyloną z kantorka, jednego z wielu ustawionych w rzędzie wzdłuż ściany. Wskazywała ściankę pocztową. Znów zaczęłam się przepychać przez ciżbę, odsuwając na bok żeglarzy, którzy przystawali, by powitać znajomków i wymienić się nowinami. Nastroje w zagranicznych portach zmieniały się z dnia na dzień i każdy miał coś do przekazania. Nie słuchałam. Parłam naprzód ze wzrokiem wbitym w cel.
Na ścianie pocztowej my, marynarze, przypinamy listy, które wieziemy dla innych statków. Zanurkowałam pod ramieniem rozplotkowanego bosmana i wynurzyłam się tuż przed tablicą. Od razu zobaczyłam list. Powietrze uszło mi z płuc, a w oczodołach zaćmił ból, jakby moje ciało prędzej zorientowało się w sytuacji, zanim zrobił to mózg.
Wspinając się na palce, wyciągnęłam się jak struna, żeby zerwać list z gwoździa, na którym wisiał. Obok dostrzegłam drugi, zaadresowany do kapitan Rensy z Lizabetty. Podobnie jak mój był za gruby, aby miał zawierać tylko termin powrotu ojca do Kirkpool.
To nie była zapowiedź, a wymówka.
Tłum omal nie zbił mnie z nóg i przycisnął do ściany. Rozerwałam kopertę trzęsącymi się dłońmi, prawie gubiąc arkusz, który się z niej wysunął. Rozłożyłam go, wciąż mając nadzieję, że mimo wszystko…
Droga Selly,
wiem, że nie jest to list, którego oczekiwałaś, ale…
„Ale”.
Oddychając ciężko, przebiegłam wzrokiem treść.
Ale „tu na północy można zarobić fortunę…”
Ale „można by kupić za to kolejny statek, może taki, który spodoba ci się jeszcze bardziej niż Lizabetta…”
Ale „jest tu paru utalentowanych magów i nie mógłbym zmarnować szansy, żeby któregoś zrekrutować…”
Ale „będę musiał zostać tutaj na zimę, dalej handlować i pracować…”
Ale „minie kolejne pół roku, zanim wrócę do domu…”
Ale „jestem spokojny, że Rensa nauczy cię więcej niż ktokolwiek, a Kyri to zdolny mag morski, więc może…”
Zmięłam list w pięści i wcisnęłam go do torby obok świec. Potem złapałam list Rensy i wepchnęłam obok.
To się nie dzieje – powtarzałam sobie.
Zaciskając zęby tak mocno, że aż bolały, przytknęłam do ust przedramię, by zdławić wrzask frustracji. Nagle otaczający mnie tłum wydał się za gęsty, za głośny; gorączkowo szukałam w nim luki, żeby wydostać się na zewnątrz, na świeże powietrze poruszane wiatrem od morza.
Po drodze mój wzrok padł na tablicę wypłynięć i nagle dotarło do mnie, co widzę.
Z porannym odpływem miała wyjść z portuFreya, ostatni statek, który w tym sezonie ruszał na północ. A to oznaczało, że miałam jeszcze jedną szansę, żeby zrobić coś ze swoim życiem.
Skoro ojciec nie chciał przybyć do mnie, ja musiałam popłynąć do niego. Postanowiłam zaokrętować się na Freyę, nim podniosą kotwicę.
Potykając się, wyszłam na zewnątrz. Było późno, światło zaczynało mierzchnąć. Tętno wciąż łomotało mi w skroniach. Według danych z tablicy, Freya kotwiczyła przy północnym nabrzeżu. Klucząc ostrożnie, udałam się w tamtym kierunku.
Kirkpool, oprócz tego, że jest stolicą Alinoru, to jeden z największych portów na świecie i port macierzysty floty handlowej mojego ojca. Doki półpierścieniem opasują naturalną przystań wychodzącą na zachód, na Morze Półksiężyca.
Moja Lizabettacumowała od południa, więc nie było ryzyka, że ktoś mnie zauważy z drugiej strony zatoki.
Kapitan Freyi nie mógł powiedzieć „nie” córce Stantona Walkera, a z jego zgodą czekała mnie przyjemniejsza podróż niż jako pasażerki na gapę. Do licha, gdyby wpuścili mnie na pokład, zostałabym tam aż do rzucenia cum. Na Lizabetcie nie było nic, co koniecznie musiałabym ze sobą zabrać.
Zaczęło mi się spieszyć. Szybkim krokiem mijałam zacumowane obok siebie statki z każdego możliwego portu: od Kethos do Escium i nawet z Port Narandy. Wiatr też przybrał na sile; wyciągał mi z warkocza jasne pasma i siekł nimi w twarz.
Flankowany przez dwa brudne holowniki statek przy samym końcu nabrzeża musiał być Freyą – masywny kadłub świadczył o tym, że mogła stawić czoła krze w Przejściu Północnym. Prawie biegłam, okrążając krzywiznę zatoki.
Wpadłam wprost na szlaban przegradzający wejście na keję. Tuż za nim widniał powód wizyty w porcie księcia Leandra – kilka zgrabnych szkunerów w pełnej gali flagowej i kwietnych girlandach. Przyglądałam im się od paru dni z drugiej strony zatoki, ale po raz pierwszy ujrzałam je z bliska.
Rój dokerów miotał się gorączkowo po nabrzeżu, dźwigając skrzynie; wyżej smukłe chwiejne żurawie przenosiły w powietrzu owinięte siecią ładunki i składały przy lukach bagażowych. Jakaś ciężarówka cofała powoli na sam skraj pomostu, naprowadzana sprawnie przez trzech sztauerów. Na przednim pokładzie najbliższej jednostki ustawiono gramofon; dziewczyny w barwnych sukniach tańczyły do muzyki, unosząc ramiona i przesuwając stopy tak, że rąbki spódnic wirowały im wokół łydek. Co jakiś czas wybuchały śmiechem i wracały do ćwiczenia kroków. Zdawały się nie widzieć, że wokół nich wrze praca, gdy stada robotników portowych przygotowują książęcą flotyllę do odpłynięcia.
Tyle zachodu dla jednego rozpuszczonego bachora!
Królowa wysyłała brata w podróż, żeby oczarował władców sąsiadujących z Alinorem krain, a smarkacz wybierał się na morze jak na herbatkę z tańcami – otoczony rojem przyjaciół, nieświadomy panującego napięcia.
Byłam pewna, że komodor nie jest aż tak głupi, żeby zapędzić się do Mellacei, a więc statki nie zostaną przeszukane i oclone, co od kilku miesięcy spotykało nas, uczciwych żeglarzy. Mój ojciec nie wiedział o tej zmianie – był to jeden z wielu powodów, dla których powinien był wrócić, póki jeszcze mógł. Trudno, uznałam, że sama muszę mu o tym powiedzieć, kiedy do niego dotrę.
Zapory pilnowało dwoje królewskich gwardzistów, do przesady wręcz pompatycznych w niebieskich szamerowanych mundurach. I rzecz jasna od razu zaczęły się problemy.
– Mam sprawę do kapitana Freyi – wyjaśniłam, siląc się na uprzejmość.
Kobieta uniosła brew i demonstracyjnie, powoli wyjęła z kieszeni listę.
– Nazwisko?
– Selly Walker. Nie będzie mnie na liście.
– Nie?
– Nie. – Nie zdołałam się ustrzec nutki irytacji w głosie, ale to dlatego, że już wiedziałam, jak się wszystko potoczy. Znałam to uczucie: widzieć, jak z daleka nadciągają kłopoty, a jednak nie móc powściągnąć języka i zapobiec im, póki był na to czas.
– Przykro mi to mówić, ale jeśli nie ma cię na liście i nie masz opaski załoganta, dalej nie pójdziesz – wyjaśniła gwardzistka bez cienia żalu.
– Słuchaj, jeśli powiesz kapitanowi Freyi, że jest tu Selly Walker, córka Stantona Walkera, to na pewno…
– Nie jestem tu na twoje posyłki, mała – ucięła, mierząc mnie wzrokiem z góry na dół.
Uniosłam rękę, żeby przygładzić rozwichrzone przez bryzę włosy, i zaraz tego pożałowałam. Jej wzrok ześliznął się na brudne kolana moich spodni, pamiątkę po upadku z furgonetki. Kolejna rzecz, za którą mogłam podziękować księciu.
– Odejdziesz sama – podjęła, a jej towarzysz nareszcie odwrócił wzrok od tańczących dziewcząt i przyjrzał mi się z namysłem – czy mamy cię odprowadzić?
Ugryzłam się w język tak mocno, że omal nie upuściłam sobie krwi, po czym wykonałam skomplikowany ukłon wart błękitnokrwistych obiboków na pokładzie i zawróciłam. Skoro tędy mnie nie przepuszczą, znajdę inną drogę.
Wycofując się wzdłuż nabrzeża, obejrzałam się dyskretnie. Oczy gwardzistki wciąż były wbite w moje plecy, ale kiedy ruszyłam przed siebie, przestała się mną interesować.
Skoczyłam w cień za długą stertę skrzyń czekających na załadunek. Gdybym przyczaiła się w pobliżu zapory, to przy pewnej dozie szczęścia może zdołałabym się przemknąć na Freyę, korzystając z nieuwagi strażników. Musiałam tylko niepostrzeżenie wrócić i zająć odpowiednie miejsce do skoku.
Wcisnęłam się między dwie skrzynie i zaraz wystrzeliłam spomiędzy nich niczym korek z butelki. Trafiłam prosto w coś, a właściwie kogoś, kto zatoczył się w tył i złapał mnie odruchowo, chroniąc nas oboje przed upadkiem. Spojrzeliśmy sobie w oczy i wtedy zdałam sobie sprawę, że właściwie wylądowałam w jego objęciach.
Zobaczyłam chłopaka mniej więcej w moim wieku, o ciepłej jasnobrązowej skórze tak podobnej w odcieniu do złotego piaskowca Kirkpool, jakby zbudowali go wraz z miastem. Brązowe oczy zaiskrzyły pod modnie nastroszoną czarną grzywką. Wszechwiedzący uśmieszek świadczył, że doskonale zdaje sobie sprawę z własnej urody.
Jak ja nienawidzę facetów, którzy tak się uśmiechają!
– Nareszcie – rzekł wesoło, najwyraźniej niewzruszony faktem, że nagle skoczyła mu w ramiona żeglarka. – Myślałem, że już nigdy tu nie doczłapiesz.
Wytrzeszczyłam na niego oczy, usiłując wyrównać oddech. Troszkę jednak zbił mnie z tropu jego wygląd. Chłopak miał niezasłużenie długie rzęsy. Kącik jego ust zadrgał, jakby coś go rozśmieszyło, a że tym czymś byłam prawdopodobnie ja, to wystarczyło, żebym odzyskała zmysły. Oparłam mu rękę na piersi i odepchnęłam go, wyplątując się z jego objęć.
– Nie wiem, kim jesteś, ale nie mam dla ciebie czasu – wymamrotałam. – I co, u diabła, robisz schowany w ładunku?
– Słyszałem, że zmierzasz w tę stronę – odparł, bynajmniej nie speszony, grzecznie pomijając fakt, że ja również kryłam się za stertą skrzynek.
Nie potrafiłam zgadnąć, kim może być. Ubrany jak doker – koszula z rękawami podwiniętymi do łokci, czarne szelki, brunatne spodnie. Ale biała koszula była o wiele za czysta, tkanina spodni zbyt dobrej jakości. Mówił też za elegancko. Przeszło mi przez myśl, że może to ktoś z pałacowego personelu próbuje wtopić się w tło.
Nie mogłam sobie pozwolić na postój, obojętnie, jak przystojny byłby jego powód. Spojrzałam więc na nieznajomego po raz ostatni, przepchnęłam się obok i sięgnęłam do górnej krawędzi najbliższej skrzyni. Złapałam mocno, podciągnęłam się i wygramoliłam na wierzch. Chłopak musiał się usunąć przed moimi nogami, którymi wierzgnęłam, gdy szukałam oparcia. Wkrótce miałam się przekonać, czy podniesie alarm.
Z góry było mi wygodniej obserwować gwardzistów. Stertę skrzyń wieńczyły wielkie naręcza kwiatów, mające pewnie udekorować reje okrętów księcia. Stanowiły wyśmienity kamuflaż. Umościłam się pomiędzy nimi i czekałam.
– Czego wypatrujemy? – odezwał się głos tuż obok. Zaskoczył mnie tak, że omal nie spadłam ze skrzyni.
Chłopak, który wdrapał się w ślad za mną, uchylił się tym razem przed moją ręką, którą zamachałam rozpaczliwie w powietrzu, starając się odzyskać równowagę. Złapał mnie w pasie i pociągnął z powrotem do gniazda wśród kwiatów, śmiejąc się na widok mojego grymasu.
– Co ty tu robisz? – spytałam ostro.
– Nudziło mi się na dole. – Wyszczerzył zęby. – Myślałem, że słyszysz, jak się wspinam, wybacz.
Dopiero teraz, kiedy cofnął rękę, zobaczyłam na jego przedramionach i wierzchach dłoni szmaragdowozielone znaki maga. Przy smagłej skórze lśniły jak klejnoty. Ścisnęło mnie w żołądku na ich widok.
Tak skomplikowanego wzoru jeszcze nie widziałam. Nie potrafiłam nawet zgadnąć, który żywioł symbolizuje misterny układ. Nic dziwnego, że chłopak był zarozumiały – choć szczerze mówiąc, wystarczyłaby sama jego uroda.
Wyciągnęłam własną, szczelnie okrytą rękę, żeby się lepiej oprzeć. Korciło mnie, żeby jednak przycisnąć nieznajomego i dowiedzieć się, czemu tu tkwi, ale wtedy on zapytałby o to samo, a tego wolałam uniknąć.
– To lady Violet Beresford – podjął gawędziarskim tonem.
Zerknęłam w ślad za jego wzrokiem. Patrzył na dziewczynę w sukni srebrzystobłękitnej barwy, jaką ma morze o zmierzchu. Prowadziła taneczny korowód, odrzucając głowę ze śmiechem.
– Cieszę się, że przynajmniej ktoś dobrze się bawi – burknęłam.
– Ty nie?
– Spędziłeś dziś choć minutę w mieście? – spytałam poirytowana, przesuwając się odrobinę do przodu, żeby wyjrzeć spośród listowia na dwójkę strażników.
Wydawali się znacznie bardziej skupieni na pracy, niżbym chciała. Po chwili dołączył do nich trzeci, który przybiegł od strony miasta i coś do nich mówił.
– Czemu pytasz?
– Kto w Kirkpool się bawi prócz darmozjadów na jachtach? Zeszłam na brzeg ledwie parę dni temu, a każdy, z kim rozmawiałam, wypytywał mnie o to, co się mówi w portach Półksiężyca i czy Mellacea wypowie nam wojnę. Teraz, kiedy patrzę na ten cyrk, zaczynam rozumieć, dlaczego tak się martwią.
Wychylił się znad mojego ramienia, żeby przyjrzeć się uważniej cumującym przy nabrzeżu statkom. Poczułam ciepło, kiedy mnie dotknął. Lady Violet wciąż tańczyła, machała do towarzyszek, żeby nadążały w takt skocznej wesołej muzyki.
– No i co tam widzisz?
Parsknęłam.
– Nie zauważyłeś? Statki są obwieszone kwieciem!
– Musisz przyznać, że wyglądają… Właściwie co masz przeciwko kwiatom?
Strażnicy dyskutowali żywo z nowo przybyłym, który wymachiwał rękami.
Czyżby istniał cień nadziei, że ściągnie ich z posterunku?
– Nie mam nic przeciwko kwiatom – odparłam tonem, który raczej świadczył, że mam.
– Tylko jesteś zrzędna z natury? – podchwycił chłopak.
– Słuchaj… – Upomniałam się w duchu, że nie byłoby ładnie, gdybym go zepchnęła na bruk. – Każdy marynarz w tym porcie wie, że mamy kłopoty. I wie, jak napięta jest sytuacja w każdym mieście, do którego zawijał po drodze. Alinor drzemie sobie w popołudniowym słonku, podczas gdy w Mellacei, daj to sobie powiedzieć, wstają przed świtem. I co w tej sytuacji robi królowa?
– Królowa…
– Wysyła w rejs smarkatego księcia. No sama prosi się o porażkę.
– Dość ostro ją oceniasz, nie sądzisz?
– Mówimy o chłopcu, który w święto przesilenia słonecznego przebierał się trzy razy! W ciągu jednego wieczoru! – Prychnęłam z pogardą.
– Ja słyszałem, że cztery. I że w płaszczu nabijanym złotymi cekinami wyglądał jak półbóg.
– Która z tych uwag twoim zdaniem napawa optymizmem? – warknęłam.
– Widzę, że sporo wiesz o księciu. – Zadumał się.
– Żadna sztuka, skoro wszyscy ciągle o nim mówią.
– Ty też, a nawet go nie lubisz.
– Lubienie nie ma nic do rzeczy – wpadłam mu w słowo, siłą woli zniżając głos. – Jak dla mnie, mógłby utrzymywać wszystkich krawców wokół Morza Półksiężyca, gdyby przy tym spełniał swoje obowiązki.
– Może spełnia – podsunął chłopak, choć jego ton świadczył, że uznaje moją argumentację.
– Zgłupiałeś? Ogołocił połowę pałacowych ogrodów, a że zbliża się zima, to pewnie i większość szklarni, zaokrętował kucharza z Fontesque i grupkę podobnych mu lekkoduchów, żeby w tanecznym rytmie ruszyć wzdłuż wybrzeża i zaprzyjaźniać się z sąsiadami? To nazywasz polityką?
– Nie powinien zaprzyjaźniać się z sąsiadami? – Chłopak zmarszczył brwi, przyglądając się strażnikom. Stali zwróceni w stronę kolejnej dwójki, która biegła ku nim wzdłuż nabrzeża.
– Powinien mieć w nich sojuszników, nie kumpli! – odpaliłam wściekle. – Zresztą i tak nikt nie weźmie go na poważnie. Czy kiedykolwiek ktoś go traktował serio?
– Uch! – wymamrotał.
Obróciłam głowę i przyjrzałam mu się uważniej. Klęczał skulony wśród kwiatów, ładniutki, owszem, ale teraz zwróciłam baczniejszą uwagę na jego akcent. Mówił jak bogacz.
Czyżby znał księcia?
Nagle wróciły mi na myśl nieustanne upomnienia Rensy, żebym powściągała język, zwłaszcza rozmawiając z kimś, kogo nie znam. Może to szczęście, że się nie przedstawiłam.
Faktem było, że wylałam na niego całą swoją frustrację, ale duchy świadkami, że miałam powody: tyranię Rensy, zlekceważenie przez ojca, brak wstępu na Freyę… Pewnie nie powinnam tego robić.
No cóż, sam stanął mi na drodze.
Pod nami strażników ciągle przybywało, był ich już z tuzin. Jeden wskazywał w różnych kierunkach, reszta miotała się po nabrzeżu. O tym, żeby wykiwać tamtą dwójkę, mogłam już zapomnieć. W porcie dosłownie zaroiło się od funkcjonariuszy.
Doszłam do wniosku, że będę musiała przekraść się na Freyę po zmroku i niepostrzeżenie dostać na pokład. Nie było już cienia szansy, że wcześniej zdążę porozmawiać z jej kapitanem.
– Zrobił się ruch. – Chłopak z namysłem przyglądał się coraz liczniejszym gwardzistom. – Wygląda, jakby coś zgubili.
– Faktycznie – przyznałam.
To nie był problem, miałam jeszcze przed sobą całą noc, a pod osłoną ciemności łatwiej się przekraść. Freya miała odbić dopiero o świcie. Mogłam schować się na pokładzie i zaczekać, aż będzie tak daleko od brzegu, że już na pewno nie zawróci. Ale teraz musiałam prędko pobiec na Lizabettę, nim Rensa zauważy, że tak długo mnie nie ma, i trafi ją szlag.
– Ty, patrz – odezwał się nagle chłopak, podnosząc głos.
Obróciłam się nerwowo, podążając za jego spojrzeniem.
– Co? Co tam widzisz?
Wskazywał pokład najbliższego statku, gdzie młodzi arystokraci w kolorowych szatach otoczyli kobietę pchającą w stronę dziobu fikuśny wózeczek.
– Podwieczorek – wyjaśnił. – Założę się z tobą o pół korony, że to fonteskijskie ciastka.
Wydobyłam z siebie tylko stłumiony warkot, więc umilkł.
Tak, zdecydowanie był szlachcicem, a nie pałacowym sługą. Całe miasto tętniło niepokojem – znajdowaliśmy się przecież w porcie pełnym statków, których armatorzy mogli stracić wszystko, jeśli wybuchłaby wojna – a ci tam, w dole, na pokładach paradnej flotylli mającej wyruszyć w „rejs dobrej woli”, zamiast myśleć, jak rozwiązać problem, zbiegali się na podwieczorek niczym mewy wokół łodzi rybackiej.
– Najpierw kwiaty, teraz znów ciastka – skomentował mój grymas. – Kociąt też nie lubisz?
– Czy… Czy mógłbyś stąd zniknąć?
– Pozwól, że ci przypomnę: byłem tu pierwszy. – Uśmiechnął się z wyższością. – To ty przyszłaś i zupełnie dosłownie rzuciłaś mi się w ramiona.
Mogłam go zepchnąć z naszego małego gniazdka na szczycie sterty skrzynek, lecz nie byłam pewna, czy pojmie tak subtelną aluzję. Skrzywiłam wargi w przesłodzonym uśmiechu i wyjęłam z bukietu delikatny szafirowy kwiat w książęcej barwie Alinoru. Chłopak przyglądał mi się nieufnie.
– Proszę. – Wetknęłam mu kwiat za ucho. – Wszystko, co jest tu zbędne, zostało przepięknie ozdobione. Nie chcę, żebyś czuł się pominięty.
Jego nieufność zniknęła, a wargi drgnęły, układając się znów w łobuzerski uśmieszek. Intruz wyglądał, jakby znał wszystkie psoty świata, a połowę z nich sam wymyślił. Patrzył mi spokojnie prosto w oczy, a kiedy czubkami palców dotknęłam jego włosów, mój żołądek zadygotał nerwowo. Pewnie za długo byłam na słońcu.
Znieruchomieliśmy na chwilę, nie spuszczając z siebie wzroku.
– To co, nie zejdziesz na drobną przekąskę? – zagadnął i chwila pierzchła.
Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że coś mi umknęło, chociaż nie wiedziałam, co i dlaczego.
– Widziałam już dość arystokracji jak na jeden dzień – prychnęłam, zmieniając pozycję, żeby zsunąć się z powrotem na ziemię. Gdybym miała być ze sobą naprawdę szczera, musiałabym przyznać, że mój pośpiech podejrzanie przypominał ucieczkę.
– Miejmy nadzieję, że nasz książę jest mądrzejszy, niż sądzisz – rzekł poważnie chłopak.
– Wątpię – odparowałam i zanim zdążył odpowiedzieć, zeskoczyłam w lukę między skrzyniami.
Przepchnęłam się między nimi na otwartą przestrzeń. Bardzo mnie korciło, żeby się obejrzeć, ale twardo wbiłam wzrok przed siebie. Nie miałam czasu myśleć o chłopakach. Zaprzątała mnie tylko jedna rzecz, a ta stała przycumowana na końcu północnej kei.
Nawet jeślibym miała przepłynąć zatokę i wspiąć się po burcie Freyi jak pirat w trakcie abordażu, to o świcie zamierzałam żeglować na północ.
U Ślicznego Jacka
Kirkpool, Alinor
Tłum ryczał jak potwór. Wyprowadziłem cios i w ostatnim momencie wygiąłem nadgarstek tak, że uderzyłem nasadą dłoni, a nie knykciami.
Nieczysta zagrywka. Ale miałem to gdzieś.
Tamten zatoczył się w tył, pluł krwią i bełkotał, że został sfaulowany. Potwór falował i wył, a ja tańczyłem na palcach, żeby go podbechtać.
Ring bokserski znajdował się w podziemiu, oświetlony jedynie wiszącymi pod stropem lampami. Mój długi cień chwiał się obok mnie; oddychałem szybko, czekając, aż tamten odzyska równowagę. Jeszcze było za wcześnie na ostateczny cios – potwora trzeba najpierw nakarmić. Krew tętniła mi w żyłach, ciało miałem śliskie od potu i czułem się tak żywy jak rzadko. Byłem bardziej niż chętny, by dostarczyć tłumowi żer.
Mój przeciwnik gołą dłonią starł krew z ust, rozsmarowując szkarłatną smugę po policzku, i znów uniósł pięści. Tym razem uważniej zmierzył mnie spojrzeniem bladoniebieskich oczu.
Jasne, byłem od niego o połowę mniejszy. Ale za to dwukrotnie szybszy.
Odrzuciłem z oczu mokre czarne włosy i twardo oddałem spojrzenie. I to on odwrócił wzrok.
Nie widziałem twarzy w zwartej, homogenicznej masie otaczających nas ludzi, ale potwór stawał się moim – jak zawsze. Wywrzaskiwał rady i sprzeciwy, obstawiał zakłady i domagał się drinków. Tu i ówdzie światło odbijało się od czyichś okularów, gryzący dym z cygar wił się w powietrzu. Ruszyłem do przodu.
Pięść wielkoluda zatoczyła łuk w powietrzu z porażającą szybkością. Przygiąłem się do ziemi w prędkim uniku, moje zęby zderzyły się gwałtownie i poczułem ostry ból promieniujący do skroni. Wyprostowałem się, zanim tamten wrócił do pozycji, i korzystając z jego zaburzonej równowagi, uderzyłem ponownie. Tym razem trafiłem go nad okiem, rozcinając skórę, tak że trysnęła krew. Ryk potwora nasilił się jeszcze bardziej, stał się ogłuszający.
Przeciwnik potrząsnął głową jak mokry pies, próbując odzyskać ostrość widzenia. Zatańczyłem na deskach w doskoku, płynnie ominąłem niezdarnie wyprowadzony cios i władowałem mu haka pod podbródek, aż odskoczyła głowa.
Czyjeś ręce złapały mnie za ramiona, szarpnęły w tył. Wrzasnąłem, próbując się oswobodzić, ale palce wbiły się głębiej i wreszcie posłyszałem głos mówiący mi do ucha:
– Jude, czekaj! Czekaj, rozumiesz mnie? Zrób sobie przerwę, zanim go dokończysz!
Przerwa. Czas na kolejną rundę zakładów. Im większa pula, tym hojniejszy będzie również mój udział. Czekało mnie jeszcze dobicie przeciwnika, który na miękkich nogach dowlókł się do swojego narożnika w prowizorycznym ringu i prawie osunął w ramiona czekających na niego sekundantów.
– Spróbuj go nie znokautować w pierwszych dziesięciu sekundach – warczał mi do ucha facet, który wciąż zaciskał ręce na moich barkach, jakby trzeba mnie było trzymać, żebym nie skoczył do przodu, opętany żądzą krwi. Ten chwyt był głównie na pokaz, dla tłumu, dla stawiających, ale posępny grymas zawsze przychodzi mi łatwo.
Taką miałem reputację – zimnokrwistego zabójcy. Tego chciał ode mnie tłum. Chłopiec z prywatnej szkoły ściągnięty do rynsztoka – dowód, że bogacze nie są w niczym lepsi od tych tu.
– Słyszysz mnie, wasza lordowska mość? – warknął znów mężczyzna za moimi plecami.
– Nie mów tak do mnie – odszczeknąłem. To nie była prawda. Nigdy.
– Graj na czas i nie dopuszczaj do zwarcia.
– Myślę, że zdołam mu się oprzeć. – Nie spuszczałem wzroku z faceta w przeciwnym narożniku, choć on unikał mojego spojrzenia. Już przegrał i obaj o tym wiedzieliśmy. – Wolę znacznie ładniejszych chłopców.
Mężczyzna zaśmiał mi się wprost do ucha. Ktoś podał ręcznik, żebym otarł twarz. Zanurzyłem ją w szorstkiej tkaninie, która na chwilę osłoniła mnie przed hałasem i światłem. Czasem, kiedy byłem dostatecznie skonany, udawało mi się przestać myśleć, przestać czuć i po prostu być. Ten moment był już bliski; czekałem na niego z bólem, który nigdy mnie nie opuszczał.
Ale kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem wielką postać Dasriela. Parł ku mnie przez tłum, wycinając w nim drogę, jakby po prostu szedł przez wysoką trawę. Rękawy koszuli miał podwinięte do łokci, na przedramionach widać było szmaragdowozielone znaki maga – splecione płomienie pożerające się wzajem.
Rozsunął widzów i odprowadzany okrzykami oburzenia, wtarabanił się na pustą przestrzeń ringu, jakby nie zauważył, że trwa walka. Zatrzymał się tuż przede mną, mruknął coś na powitanie. Wysadzana czerwonymi kamieniami spinka zalśniła mu na gorsie.
– Ruby ma dla ciebie robotę – powiedział.
– On jeszcze nie skończył! – Tym razem stojący za mną mężczyzna chwycił mnie na serio, wręcz kurczowo.
– Ruby ma robotę – powtórzył Dasriel, jakby go nie słyszał.
Strąciłem z barków ręce sekundanta i przechyliłem się po rzuconą za bar koszulę. Potem ruszyłem do wyjścia, torując łokciami drogę przez ciżbę. Ta spelunka zawsze była dla mnie ucieczką. Teraz stała się ucieczką także dla tych ludzi. Wyczuwali panujące na ulicach napięcie, dostrzegali zbierające się nad nami chmury bliskiej wojny… a ja właśnie popsułem im zabawę. Co za pech!
Koszulę narzuciłem dopiero, kiedy wyszliśmy na poziom ulicy i zimny powiew osuszył pot na mojej skórze.
Nie oglądając się za siebie, ruszyłem uliczką za Dasrielem. Jeden potwór został za mną, czekało mnie spotkanie z następnym.
Lizabetta
Kirkpool, Alinor
Ostrożnie przestawiałam bose stopy na szorstkiej belce salingu, chwytając liny, by podciągnąć się wyżej. Maszt u góry jest cieńszy, pomyślany tak, by poddawał się silnym wiatrom, ale tu w porcie wiała tylko lekka wieczorna bryza.
Na lądzie ludkowie skończyli wreszcie codzienną pracę i ściągnęli do tawern. Prędko zapadał zmierzch, wszystkie widzialne światła i oznaki życia biły z otwartych okien na zboczach wzgórz, za którymi mieszczanie jedli, pili i usiłowali się otrząsnąć z niepokoju, który wręcz tętnił w całym mieście.
Zawsze czuję mrowienie w brzuchu, kiedy zawijamy do portu, i zewsząd wychodzą mi naprzeciw nowe dźwięki, zapachy i widoki. Ale bardzo szybko moje serce zaczyna tęsknić za morzem, dusza łaknie odgłosu pieszczotliwych klapsów, jakie woda wymierza drewnianym burtom.
Tym razem jednak cieszyłam się, że jeszcze nie odbijamy. Zostało mi sporo czasu, żeby zabrać przygotowany tobół, który wcześniej ukryłam, i wymknąć się na brzeg. O świcie miałam już płynąć do taty; Rensa nie mogłaby ruszyć za mną. Wiedziałam, że zanim znajdzie mnie załoga Freyi, będziemy za daleko, żeby mogli cokolwiek na to poradzić, a nikt nie wyrzuci za burtę córki Stantona Walkera.
W północnej części doków wreszcie zapanował spokój. Widziałam przez lunetę, że arystokraci wciąż bawią się na pokładzie; nad wodą niósł się leniwy dźwięk trąbki z płyty gramofonowej, ale strażnicy przestali się miotać po nabrzeżu. Nie było też śladu tamtego chłopaka. Nie, żebym go specjalnie wypatrywała!
Ale jakby na zawołanie posłyszałam w duchu jego głos, zobaczyłam uśmiech rozświetlający brązowe oczy.
Właściwie co masz przeciwko kwiatom?
Prychnęłam. I oczywiście zaraz przypomniałam sobie dalszy ciąg:
Tylko jesteś zrzędna z natury?
W myślach zepchnęłam go ze stosu skrzyń, jak powinnam to była zrobić naprawdę. Patrzyłam na łomocące w powietrzu ramiona, zanim zniknął mi całkiem z oczu.
Zrzędna, tak?
Uświadomiłam sobie, że prowadzę dyskusję z wyobrażeniem, i pośpiesznie wróciłam do obserwacji portu. Nikt z nich – ani chłopak na jednym z paradnych jachtów, ani moja kapitan, pewna, że śpię w kajucie – nie był ważny. Ważne było to, że z minuty na minutę robiło się ciemniej. Wkrótce miałam ruszyć na paluszkach w stronę Freyi.
Było mi przykro, że zostawię moją Lizabettę. Zsunęłam rękawice, żeby objąć gołą dłonią wiszącą obok mnie linę, poczuć jej szorstki splot na skórze. Moja miła nie stroiła się w ozdóbki jak królewskie jachty; była wypróbowanym statkiem kupieckim, prawdziwym windjammerem, długim i wąskim, który nie wymagał licznej załogi, a za to połykał mile morskie z pełną towaru ładownią. I miał większą powierzchnię żagla niż którykolwiek z kotwiczących tam statków.
Z całej flotylli ojca najbardziej kochałam Lizabettę. Wychowałam się na niej, uczyłam się chodzić. Całymi dniami kręciłam się po rozkołysanym pokładzie (jeśli akurat nie chowałam się przed załogą w jakimś kącie ładowni), wieczorem zasypiałam przypięta do koi, a rano znów zaczynała się moja morska przygoda.
Ale przez ostatni rok czułam się jak w więzieniu. Przyczyna tego stanu rzeczy tkwiła na śródokręciu, trudno było nie poznać charakterystycznej sylwetki. Nie oddałam pani kapitan listu od ojca. Pewnie już się domyśliła, że nie wraca, ale gdyby wiedziała, że jao tym wiem, wzmogłaby czujność i mogłaby mi uniemożliwić ucieczkę.
Podeszła do trapu, przyglądając mu się z dziwnym, nieomal podejrzliwym napięciem, jakby miał stanąć dęba i zatańczyć.
Prawie połowa załogi spędzała ten wieczór na lądzie. Zwykle nie mitrężyliśmy w portach aż tak długo jak wtedy, kiedy bez końca czekaliśmy na Fortunę, więc siłą rzeczy ludzi zaczynało nosić. Przeprowadzono losowanie i szczęściarze, którzy wyciągnęli krótsze słomki, mogli zejść na brzeg i zapewne przepuścić resztkę wypłaty. Ja niestety nie miałam prawa zejść ze statku. Rensa omal nie rozszarpała mnie na strzępy, kiedy wyszło na jaw, jak bardzo się spóźniłam.
Dlaczego tak jej zależało, żeby mieć załogę na pokładzie? Dopiero zaczęło się ściemniać. Chłopcy bawili się jeszcze w najlepsze, a ona stała przy trapie, jakby już się spóźnili.
Może nareszcie dotarło do niej, jaka atmosfera panuje w mieście. Ja wyczuwałam ją od paru dni – szepty szczurów lądowych, którzy uświadamiali sobie to, co my – ludzie morza. Od miesięcy wiedzieliśmy, że idzie sztorm.
Albo… moment! Albo podejrzewała, że sama zamierzam skorzystać z trapu. Miałam nadzieję, że nie. Jeśli stałaby tam do rana, czekałaby mnie bardzo nieprzyjemna droga wpław.
Odsunęłam od siebie myśl o lodowatej wodzie zatoki Kirkpool. Coś poruszyło się w cieniu przy dziobie. Nasz pasażer. Uczony.
Rensa była niska i przysadzista; ten z kolei wysoki i chudy. Wyglądał jak zbiór kończyn, które desperacko udawały, że nie znają się wzajemnie. Ogorzała przez dziesięciolecia na morzu cera Rensy miała ciepły brązowy odcień, za to on był biały tą niezdrową bladością ludzi, którzy całe życie spędzali pod dachem. Wsiadł rano z ładunkiem książek w kilku kufrach, których nie był w stanie udźwignąć, i wykupił bilet do Trallii, dokąd kierowała się Lizabetta.
Kiedy wszedł po trapie, owinięty w ciepłą wełnianą kurtę, byłam pewna, że jest w wieku mojego ojca. Przygarbiony od ślęczenia przy biurku, włosy miał ostrzyżone na zero, choć ja na jego miejscu nie chwaliłabym się kształtem czaszki. Dopiero kiedy na polecenie Rensy zniosłam do kajuty resztę jego bagaży, uświadomiłam sobie, że jesteśmy rówieśnikami. Polubiłam go nawet, chociaż takie z niego dziwadło. Rozmawialiśmy przez chwilę. Zrobił na mnie wrażenie człowieka, który nie traci czasu na drobiazgi.
Na nabrzeżu dostrzegłam jakiś ruch. Równocześnie wiatr poruszył świeży zestaw proporców, które Kyri rozpięła dla duchów dziś po południu. Nałożyłam z powrotem mitenki i zsunęłam się na niższy saling, wymacując stopami oparcie w takielunku. Wychyliłam się, jedną ręką uczepiona masztu.
Rensa nagle ożyła i zeszła na nabrzeże, gdzie z cichym warkotem podjechał samochód. Zatrzymał się i dźwięk ucichł. Pewnie kolejny pasażer. Ładunek przywieźliby ciężarówką albo wozem ciągniętym przez konie. No i nie o tej porze. Kolejna rzecz, o której nasza kapitan mi nie powiedziała.
Rzadko bierzemy ludzi, a nasza jedyna pasażerska kajuta była już pełna rzeczy jajogłowego chudzielca. Kyri i ja nie wyniosłyśmy klamotów z naszej klitki, ale trudno byłoby się spodziewać, że ktoś, kto przyjechał takim samochodem, będzie się gnieździł z załogą i spał w hamaku.
Dyskretnie zsunęłam się z masztu, przemykając między linami cicho jak duch. Z auta wyskoczył szofer, naciągnął mocniej białe rękawiczki i podbiegł do drzwi pasażera. Otworzył je i odstąpił na bok wyprężony jak struna.
Z samochodu wysiadł mężczyzna – a może tylko chłopiec, nie widziałam go wyraźnie w ciemności. Był młody, ciemnowłosy, ubrany w garnitur, spod którego jaśniała biała koszula. Obrócił się powoli, obejmując wzrokiem port, książęcą flotyllę i Lizabettę.Przez moment miałam wrażenie, że się uśmiecha.
Poruszał się w miękki, nonszalancki sposób, który wydał mi się dziwnie znajomy. Kiwnął szoferowi głową, ale nie zrobił żadnego gestu świadczącego, że ma zamiar mu pomóc wyładować walizy z bagażnika. Miał ich o wiele za dużo jak na pasażera statku takiego jak nasz. Poza tym nasi pasażerowie raczej nie miewali służby.
Co tu się działo, na siedem piekieł?
Owiał mnie kolejny gwałtowniejszy podmuch, wyciągnął mi z warkocza jasne pasma i zakołysał takielunkiem. Nasza kapitan zrobiła krok naprzód, by powitać przybysza. Gramofon z drugiej strony zatoki zagłuszył słowa, ale mogłam czytać z jej postawy. Przenosiła ciężar ciała na przemian to w przód, to w tył, niepewna, jak się do niego zwracać.
Słowo daję, Rensa była zdenerwowana!
W ciągu całego roku widziałam najróżniejsze oblicza Rensy – rozwrzeszczane, sfrustrowane, zacięte, gdy stała przy sterze w szalejącym sztormie, wesołe, gdy bezwstydnie fałszując, śpiewała wieczorami frywolne piosenki, a także poirytowane, kiedy zgrzytała zębami, wysłuchując moich kolejnych obiekcji. Ale nigdy – nigdy! – nie zdarzyło się, żeby nie wiedziała, co robić.
Przybyły rozstrzygnął problem, wyciągając do niej rękę. Uścisnęła ją. Wymienili cicho kilka słów, nachyleni ku sobie głowami. Potem mężczyzna raźnie pomachał do szofera na znak, że może odjechać.
Skuliłam się, sięgając do wewnętrznej kieszeni po lunetkę. Podniosłam ją do oka, pokręciłam segmentami krótkiej tuby, aż obraz się wyostrzył. Rensa uniosła latarnię i w powiększonym obrazie zobaczyłam dokładniej naszego gościa.
Ujrzałam roześmiane brązowe oczy i usta wygięte w pyszałkowatym uśmieszku. Uniósł rękę, żeby odgarnąć zmierzwione czarne włosy, i wtedy zobaczyłam również splątany, misterny deseń na wierzchu dłoni.
Co u…!
Ze wszystkich ludzi w całym stołecznym mieście Kirkpool wszedł na nasz pokład nie kto inny, a chłopak, którego spotkałam na północnym nabrzeżu? Co on tutaj robił?
Pośpiesznie zsunęłam się z masztu, łapiąc mijane po drodze liny. Światła książęcej flotylli mrugały w ciemności po drugiej stronie zatoki. Wiatr przybrał na sile, proporce duchów łopotały mi nad głową, a tam, gdzie światła kładły się na powierzchni wody, widać było tańczące zmarszczki fal.
Nie sądziłam, że takie warunki zapanują przed świtem. Zwykle dopiero o brzasku w Kirkpool zrywał się wiatr. Wyglądało to tak, jakby powietrze było tak samo zbite z tropu jak ja.
Ciekawe, czy chłopak przyszedł na skargę do Rensy, by donieść, co mówiłam o księciu i jego kolegach.
Wydawało się to niemożliwe, a poza tym miał ze sobą bagaż. Ale co na bogów…?
Moje bose stopy namacały wilgotny od rosy pokład. Opuściłam się powoli, rozmyślając, co teraz. Rensy i chłopaka nigdzie nie było widać, pewnie zeszli pod pokład.
Czy powinnam skorzystać z okazji i uciec teraz, nie wracając po swoją sakwę? Na maszt wspinałam się boso. Czym innym jest jednak podróż bez bagaży, a czym innym – bez butów. Cokolwiek sprowadziło tu tego chłopca, musiało odbiegać od normy, czyli tato powinien o tym wiedzieć.
Im cenniejsze nowiny mu przywiozę, tym krócej będzie zrzędził – pomyślałam.
Zresztą, gdybym się nie dowiedziała, umarłabym z ciekawości, zanim jeszcze Freyaokrążyłaby południowy kraniec Mellacei.
Przytuliłam się do masztu, słysząc prędkie kroki. W ciemności minął mnie pierwszy pasażer. Patrząc pilnie pod nogi, zmierzał do zejściówki. Poruszał się ostrożnie, obiema rękami uczepiony relingu, jak gdyby statek był kapryśną, nieoswojoną bestią, która może ni stąd, ni zowąd wypchnąć go za burtę – a nie dobrze ułożoną damą, stojącą na swoim miejscu w porcie.
Po drodze prawie zderzył się z Rensą, która wracała na pokład, zniósłszy bagaż chłopaka. Swoją drogą, kto widział, żeby kapitan statku bawił się w tragarza? Przystanęła, a chudzielec przecisnął się obok, kurczowo uczepiony poręczy. Udało mu się zejść na sam dół bez upadku. Od rana zrobił spore postępy.
Nowego nigdzie nie było widać. Pewnie siedział gdzieś tam, gdzie Rensa go wcisnęła. Ona sama zdecydowanym krokiem udała się w stronę rufy, a ja ruszyłam za nią cichutko, kryjąc się w cieniu burty i strzygąc uszami w narastającym wietrze. Zatrzymała się przy kole sterowym. Kiedy podkradłam się bliżej, mój wzrok padł na kapliczkę.
Nasza okrętowa kapliczka, wtulona pod bezanmasztem, wyglądała jak głęboki kominek. Wzdłuż górnego gzymsu kołysały się nanizane na linę proporce. W środku nie było ognia, tylko drobne ofiary od członków załogi. Zwykle nie podchodziłam zbyt blisko, jeśli tylko mogłam tego uniknąć.
Tym razem przed kapliczką klęczała Kyri, pierwsza oficer, a zarazem nasza magini. Szeptała coś, zapalając zielone świece, które przyniosłam tego dnia z miasta. Jej twarz kryła się za zasłoną rudych włosów. Nagle na moich oczach świece zaczęły znikać – nie topnieć, ale właśnie powoli rozpływać się w powietrzu, w miarę jak duchy pożerały ofiarę.
A więc stąd ten wiatr. Moja własna magia była słaba i bezużyteczna, ale wiedziałam, jak to się robi. Jeśli Kyri sama, własnymi siłami zaczarowała aż tyle duchów, to naprawdę było godne podziwu. Czym innym jest zachęcenie ich, żeby trochę wzmocniły lub osłabiły wiatr albo zmieniły jego kierunek na nam przychylny, a zupełnie czym innym wprawienie powietrza w ruch podczas nocnej flauty. Nie wiedziałam, że Kyri ma aż tyle mocy.
Szczerze mówiąc, byłam pewna, że nie ma. Ale teraz mieliśmy na pokładzie chłopca, który, sądząc po jego znakach, musiał być magiem z górnej półki.
– Już jest? – Kyri podniosła głowę i zerknęła na Rensę.
– Powiedziałam mu, żeby się rozgościł. – Pani kapitan podparła się pod boki. – Spytał, gdzie jest dzwonek na służbę. Uwierzysz?
Kyri parsknęła, a ja przewróciłam oczami w ciemności. Tak, to byłoby podobne do chłopaka, którego spotkałam dziś w dokach.
– Będzie o czym opowiadać – mruknęła pierwsza. – Ale duchy mają ubaw jak złoto. Pokochały go.
– Słyszałam, że na ludziach też robi wrażenie – odparła sucho Rensa.
Kyri przeniosła wzrok z niej na mnie.
– Selly, szykuj się. Zaraz odbijamy. – I znów skupiła się na niknących z wolna świecach i duchach, które przywołała.
Zmełłam w ustach przekleństwo. Magowie często wyczuwają nawzajem swoje myśli, a chociaż moje niewydarzone znaki kryły się pod rękawicami, ów dar przysparzał mi kłopotów już wtedy, kiedy raczkowałam po pokładzie Lizabetty.
Rensa okręciła się gwałtownie i wpatrzyła w mrok, aż dostrzegła moją sylwetkę. Warknęła cicho i znaczącym kiwnięciem palców wywołała mnie z cienia. Nie było sensu udawać, że mnie nie ma, zrobiłam więc krok do przodu.
– Kapitanie, dlaczego… – Nagle dotarły do mnie słowa Kyri. Wytrzeszczyłam oczy. – Czy ona powiedziała „odbijamy”? Co na siedem…
– Owszem – wpadła mi w słowo Rensa. Głos miała cichy i spięty. – Zajmij stanowisko.
– Odpływamy?! – wykrztusiłam, jakby ktoś uderzył mnie w żołądek.
Wzrok Rensy powędrował wyżej, nad moje ramię. Obróciłam się w ślad za nim i zobaczyłam, że drastycznie uszczuplona załoga już wyległa na pokład i bezszelestnie stanęła przy linach.
– Co tu się dzieje? Kim on jest?