20,00 zł
Opowiadanie nieco zapomnianej dziś autorki powieści historyczno-przygodowych dla dzieci i młodzieży. Jego fabuła poucza, że nawet w najbardziej zatwardziałych zbrodniarzach tli się iskierka dobra.
Akcja opowiadania dzieje się w średniowiecznej Moguncji. Heribert z Foitsbergu to rozbójnik słynący na całą okolicę ze swej bezwzględności i okrucieństwa. Pewnego dnia w porywie złości zabija Konrada z Assmannhausen ojca Hildegardy, dziewczyny którą planuje pojąć za żonę. Następnie wyrusza w drogę, aby porwać Hildegardę do swego zamku, ale niespodziewane spotkanie z niewinnym, bezbronnym dzieckiem odmienia jego serce i dalsze losy. Opowiadanie Antoniny Domańskiej z 1920 roku było skierowane zarówno do młodzieży, jak i dorosłych. Miało moralizować, przekonywać o wielkiej sile wiary i o tym, że nikogo nie powinno się ostatecznie spisywać na straty.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Antonina Domańska
Ave Maria
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Nowela
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 28
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-3192-6
Ren, który od Moguncji rozlewa swe wody szeroko i płynie aż do Bingen, w kierunku południowo-zachodnim, tutaj robi nagły zakręt ku północy; a dostawszy się między strome, wysokie skaliska, szumi gniewnie w ścieśnionem korycie. Przed wiekami spienione wiecznie fale kryły w swej głębi urwiska granitowe, zabójcze dla wszelkiej żeglugi. Bingerloch, czyli wir Bingeński, dla flisaka i rybaka postrachem śmiertelnym.
Dziś rzeka uregulowana; przemocne złomy kamienne usunął mocniejszy od nich dynamit... Dziś parowce przerzynają bezpiecznie fale Renu, gdzie w zamierzchłych czasach galary, tratwy, a nawet łodzie ledwie się przesuwały wąskim pasem, tuż przy lewym brzegu.
W roku Pańskim...
Mocna wielka bryka, wyładowana skórami, suknem, narzędziami rolniczemi i innym drobniejszym towarem, a zabezpieczona od słoty rogóżkami, wlokła się powoli traktem, wiodącym brzegiem Renu z Bingen do Heimbachu. Gościniec zwężał się i rozszerzał, w miarę, jak przybrzeżne olbrzymie skały pozostawiały mniej albo więcej równej przestrzeni nad rzeką. W niektórych miejscach niepodobna było dwom wozom wyminąć się; to też podróżny albo kupiec, ktokolwiek dojeżdżał do takich przesmyków, wysyłał przodem pachołka, by ostrzec jadących z przeciwnej strony i zatrzymać ich, póki sam nie wydostanie się na miejsce swobodniejsze.
Lipcowe słońce przypiekało.
Na przodzie bryki siedział właściciel towarów, zakupionych na jarmarku w Sprenlingen, sławetny Pieter z Heimbachu, wójt miasteczka i bogaty kupiec. Przy trzech koniach, zaprzężonych w pojedynkę dla wąskości drogi, szli jego słudzy, zachęcając to dobrem słowem, to batem zmęczone szkapy do pośpiechu. Zaś tuż przed końmi i tuż za wozem postępowało po sześciu najemnych zbrojnych pachołków. Oprócz kuszy i sajdaka ze strzałami każdy z nich miał jeszcze ostry toporek, zawieszony u pasa.
— Spory szmat drogi mamy już za plecami — odezwał się Hans, jeden ze służby. — Daj Bóg pogodę, przed zachodem słońca staniemy na miejscu.
— A gdybyśmy wyjechali z noclegu raniej — zauważył drugi.
— To co? Foitsbergu tak nie ominiemy — mruknął majster Pieter i westchnął ciężko.
— Nie trapcie się, panie, po próżnicy — rzekł Lebrecht, najstarszy z parobczaków. — Toć ów kumoter wasz, coście go w Bingen spotkali, musiał wiedzieć, co gada, kiedy nas tak zapewniał, że rycerz Heribert wyjechał wczoraj do lasów rüdesheimskich na trzydniowe łowy.
— Bógby dał, żeby to prawda była... ja ludzkiemu gadaniu nie wierzę.
— Chyba nie siedzi cięgiem w norze jak puhacz w dziupli — ze śmiechem rzucił Jakób, a Hans dodał:
— Juści, piesby tego nie wytrzymał, a nie dopiero człowiek.
— Wy mi tu gadacie nicpotem, a ów przeklętnik ze swymi druhami już tam na nas może czyha u zakrętu — furknął pan Pieter i obejrzał się.
— Cobyście się wasza miłość lękali... odkąd ino mury Foitsbergu1 zamajaczyły w dalekości, nie spuszczam oka z baszt, a zwłaszcza z onej Córuchny zatraconej; spokojno tam, nijakiego ruchu, widno wyjechali naprawdę.
— Powiadajcież jasno, na wyrozumienie — wtrącił się do rozmowy jeden z łuczników — słowa słyszę, a nijak się wyznać nie zdolę, co chcecie rzec.
— Jakoż to ma być? — drwiąco zawołał Hans — czupryna szpakowata, a ludzkiego gadania nie rozumiecie?
— Phi... toli słyszę, chodzi wam o jakiegoś rycerza, o jakiś zamek, o córuchnę...
— Tedy, co wam jeszcze więcej potrza? — Nie złapiliście nitki?
— My ta od Helweckich gór, nie tutejsi; cóż się dziwujecie, że waszych stron nie znamy? Wynajęliście nas do obrony przed zbójcami, to i poszliśmy. A więcej nie wiemy nic.