Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cenny klejnot starego Krakowa, chluba Polski, arcydzieło mistrza Wita Stwosza[1] i pomnik jego chwały – wielki ołtarz w kościele Panny Marii, fundowany przez bogate mieszczaństwo krakowskie w r. 1489, chylił się ku upadkowi.
Blisko cztery wieki rzeźba ta przewspaniała zajmowała najcelniejsze miejsce w świątyni, blisko cztery wieki opierała się niszczącemu wpływowi czasu, wreszcie uległa.
Oto co powiada sprawozdanie dozoru kościoła Panny Marii z r. 1867:
„…od chwili gdy się przekonano o groźnym stanie ołtarza, zajęto się bezzwłocznie szukaniem środków uratowania go dobrze obmyśloną restauracją. Imiona Piotra Michałowskiego[2] i Karola Kremera[3] wiążą się z tą myślą. Oni pierwsi badali stan i przedstawiali środki. A choć nie doczekali szczęśliwej chwili rozpoczęcia pracy, za pobudzanie i nawoływanie do niej cześć ich pamięci!”
Komitet restauracji wielkiego ołtarza składał się, prócz stałych członków dozoru kościelnego, z następujących mężów: prof. Czyrniański, pr. Dunajewski, W. Eliasz, P. Filippi, ks. Grzybowski, prof. Kuczyński, prof. J. Kremer, H. Kieszkowski, M. Kukalski, J. ks. Lubomirski, prof. Łepkowski, P. Popiel, F. Paszkowski, F. Pokutyński, E. Stehlik, H. Seredyński, ks. Wilczek.
Przytaczam dalej słowa sprawozdania:
„…przystąpiono do zupełnego rozebrania ołtarza, do wyjęcia wszelkich rzeźb i ornamentyki, kawałek za kawałkiem. Wtedy to ruszyła się przez wieki nagromadzona ilość kurzu, znalazły się ważne odłamki, znalazł się osnuty pajęczyną trzewik średniowiecznego robotnika, zgubiony przed 400 laty…”
Wielki ołtarz, odnowiony i zabezpieczony gruntownie przed zniszczeniem na dalsze setki lat, służy znów Bożej chwale, zachwyca oczy i serca patrzących, głosi sławę nieśmiertelną mistrza Wita Stwosza.
Znaleziono za ołtarzem trzewik, żółtą ciżemkę… Skąd się tam wzięła? Do kogo mogła należeć? Czy był rzemieślnikiem człowiek, co używał safianowego obuwia? Czy umyślnie rzucił trzewik za ołtarz? Ale dlaczego? Czy dorosły mężczyzna mógł mieć taką małą stopę? A może to był chłopiec? Może to było dziecko?
Odkąd przeczytałam zagadkowy ustęp sprawozdania i oglądałam żółtą ciżemkę, niepokoiły mię[4] te myśli, szukałam na nie odpowiedzi…
„Już nigdy nie będę!” – Co przeżył i kogo znał organista Walanty. – Dokąd można zajechać na drewnianej jaszczurce. – Zabłąkany w puszczy. – Pieśń wieczorna wilka.
– O mój tatusiu, mój złocisty… nie bijcie! Jeszce mi ten ostatni raz darujcie! Juz[5] nigdy, a nigdy, a nigdy nie będę!
– Co dzień obiecujesz, co dzień bicie bierzesz, końca temu nie ma! – krzyknął z gniewem ojciec, trzymając chłopca za kołnierz u koszuli, a oglądając się za rzemykiem.
– Ady[6] mu przecie wybacz, kiej[7] tak święcie przyrzeka – wstawiła się matka, odsuwając garnek z jagłami[8] od ognia. – Takiś zawzięty na ono[9] dziecko, a Bogiem i prawdą nie ma o co. Mały jest, to się i bawi; cóż ci wadzi, że se ta kozikiem w deszczułeczce dłubie? Sprzykrzy mu się, rzuci, ano za tydzień będzie nowa zabawka.
– A ile razy do kości palce pozacinał i nie rzucił noża? Skórę prać rzetelnie, to może usłucha. Gdzie postronek[10]?
– Puść go! Mówię ci po dobroci; obiadować[11] pora. Wawrzuś, przysuń tatusiowi ławę.
– Zawdy[12] musi być babskie na wierzchu – mruknął Wojciech.
Usiedli wszyscy troje za stołem i jedli w milczeniu. Pokrzepiwszy się, gospodarz zwrócił się znowu do synka i mówił już spokojnie:
– Pamiętajże se, coś sam powiedział: „ostatni raz”. Chłoposko[13] dziewiąci[14] lat sięga, a bydlątku nie da rady. Wygoń wszystkie trzy na pastwisko, a dawaj pozór[15], coby[16] ci znów która nie uciekła. Mam co lepszego do roboty, jak za krowami po boru biegać. No, idź.
Wawrzek wyskoczył z chałupy uszczęśliwiony, że dzięki matusi ominęła go kara, i pełen jak najlepszych postanowień, pomaszerował z krowami na łąkę. Wojciechowa pomyła statki[17] i zasiadła przed warsztatem tkackim, z którego już spory kawał szarego płótna aż do ziemi zwisał. Największą jej dumą było, że jak Poręba Porębą, żadna gospodyni tyle lnu nie siała, tyle nici nie przędła, tyle płótna nie tkała, co ona. Wzięła się więc ochoczo do roboty, ino[18] raz na jakiś czas pociągając sznurek od podłużnego kosza, zawieszonego na hakach u powały. W tym koszu spało jej najmłodsze dziecko, trzymiesięczna Kondusia. Siedmioletnia Marysia uciekała raz wraz do „babusi”, a rodzice nie bardzo jej tego bronili, bo matka Wojciecha, zgrzybiała staruszka, potrzebowała i posługi, i rozweselenia, a Marysię okrutnie lubiła.
Wojciech nasadził na głowę białą sukienną czapę, poprawił rzemyki u postołów[19], przystanął chwilę we drzwiach, jakby się namyślając, wreszcie zawrócił w prawo i poszedł ku wsi.
– Juści[20] tak najlepiej – mówił do siebie półgłosem – do samego proboszcza nie pójdę, gdziebym ta śmiał zaprzątać głowę jego wielebności tym nicponiem. Walantego się poradzę albo i Pietra. Organista, kościelny, uczone osoby, na każdej książce znają czytać, prędzej umiarkują niż ja, co by za leki skuteczne były na Wawrzkową chorobę. Ale gdzie onych szukać? Walantowa herod-baba, stary ucieka z domu, kiej ino może; pewnikiem zemknął do Pietra i miód se oba pociągają.
Słusznie się Wojciech domyślał: organista i kościelny siedzieli w sadzie na darniowej ławie pod rozłożystą jabłonią, kamionka[21] z miodem i cynowe kubki przed nimi.
– Niech będzie pochwalony… witajcie, kumotrowie! – rzekł kmieć, podchodząc ku nim.
– Na wieki wieków – odparli razem, a gospodarz dodał: – Siadajcie wedle[22] nas, Wojciechu; Jaguś… jeszcze jeden kubek! Jakże tam u was, wszystko zdrowe?
– Dziękować Panu Jezusowi, krzepimy się jako tako – odpowiedział gość i usiadł na zydlu przyniesionym przez córkę gospodarza.
Mówić o interesie zaraz po przywitaniu uważane jest na wsi za wielką nieprzyzwoitość i brak wychowania; tak samo pojmowano grzeczność i przed wiekami. Dlatego też Wojciech ani wspomniał, z czym przychodzi, owszem, przeprosił przyjaciół, że im przerwał rozmowę.
– A o czymże pogwarka? – spytał Piotra.
– Spominamy[23] se stare dzieje – odparł kościelny – raczej Walanty opowiada, a ja słucham. Człowiek to niemal na pamięć umie, a nigdy mu się nie znudzi, zwłaszcza od naocznego świadka słyszeć.
– O czymże takim?
– Sprawiedliwie gadają Piotr[24]; rozmawialiśmy o bitwie pod Warną[25].
– O moiściewy[26]… nie przerywajcież sobie; toć i ja strasznie bym rad usłyszał, jak to było. Na wsi ludzie niewiela[27] wiedzą o świecie, prawdę rzec, a nie zełgać, nawet nie ciekawi; a już co nasza Poręba, to prawie jak za murem. Puszcza niezmierzona od zachodu słońca i od północy, rzeka nas opływa w półkole, w ciężkiej robocie rok za rokiem przemija, człek się rodzi, żyje i umiera, nieświadomy niczego. Jeszcze łaska boska, jeżeli zna imię najmiłościwszego króla. Ach, gadajcie, gadajcie… serce mi z ciekawości młotami bije.
– Juści trudno, żebyście co z onego czasu zapamiętali – rzekł organista – ani was może na świecie jeszcze nie było.
– A ileż ta temu będzie? – spytał Wojciech.
– Czekajcie, zaraz wyrachujemy. Miłościwy król Władysław[28] dwadzieścia lat miał, gdy zginął w onej strasznej bitwie. Za wielką chlubę i cześć sobie poczytuję, że w jednych obaśmy leciech[29] byli: dlatego też łacniej[30] mi to wyliczyć. Tedy dziś mamy… dziś mamy… rok pański… Pieter?
– Tysiąc czterechsetny siedemdziesiąty dziewiąty.
– Juści, prawiuteńko się zgadza, bo mi się na pięćdziesiąty szósty obróciło[31]. Zatem, jak raz trzydzieści pięć lat temu będzie w dniu dziesiątym listopada.
– Prawdę gadacie, że mnie na świecie nie było, bo mi się skończy w żytnie żniwa trzydzieści cztery roki[32]. Ale co ta o mnie, powiadajcież od początku. Pietrowi ta wszystko jedność, kiej zna[33], jak było, a ja nie.
– A więc posłuchajcie: Jak się miłościwy pan gotował na oną wyprawę, wszystkie narody i wszyscy monarchowie radowali się, że mieczem polskiego króla moc turecka zostanie na proch zgnieciona. Węgierskie wojsko pod dowództwem, jakże mu to było… aha… Huniad[34], wojewoda siedmiogrodzki. Więc Węgrzy, Siedmiogrodziany[35] i nasi, a nad wszystkimi hetmanem nasz młody król, Władysław. Ale się miłościwy pan gryzł niesłychanie, że tak niewiele miał wojska: ino dwadzieścia tysięcy. A o Turkach gadano, że się ich zebrało tysiąców[36] sto, tedy pięć razy tyle, co naszych.
Walenty łyknął miodu i prawił dalej:
– Mnie wzięto między ciury[37], do posług, alem się wyprosił u jednego starszego i pozwolił mi, jak przyjdzie do bitwy, iść z łucznikami.
– A umieliście się z kuszą obchodzić?
– Byli już tacy, co nauczyli – odparł organista – a nauczyli niezgorzej, bo w kilku potrzebach[38] człek posłał pohańców[39] do piekła diabłu na pociechę z pół kopy[40], jeśli nie więcej. Idzie tedy chmara ludu, wszystko zbrojne, wyćwiczone, a takie łakome krwi tureckiej, niczym wina. Po drodze zamki bez wiela kłopotu zdobywają nasi, gdzie niektóre ze strachu same się poddają, a my ino naprzód a naprzód. Trzeciego dnia października miesiąca przeprawiliśmy się przez Dunaj. Aż tu przyjeżdża z cztery tysiące[41] wojska Dragula, wojewoda wołoski[42]. Odradzał on strasznie naszemu miłościwemu panu tę turecką wyprawę; aż płakał pono. Wreszcie syna własnego z onymi czterema tysiącami przy królu zostawił, a sam do dom powrócił. Młodym wtedy był[43], niczego nie rozumiejący, ani mnie o to głowa nie bolała, kędy[44] nas wiodą, szedłem jak baran za inszymi, za łaskę to sobie mając, że mnie, chudzinę, biednego ciurę, choć czasem między żołnierstwo wetkną. Pod jednym zameczkiem tom się tak siepał, tak dokazował[45], aż mnie rotmistrz zauważył i w nagrodę przeznaczył do posług miłościwego pana.
– O Jezu… toście go mogli z bliska oglądać?
– No jakże? Ma się wiedzieć, żem się temu cudnemu obliczu do syta napatrzył… Ilekroć wspomnę o tym wszystkim, to go jak żywego przed sobą widzę.
– O mój Walanty, powiadajcież, jaki był?
– Rosły był; gdy stał w polu z inszymi hetmany[46] w naradzie, to z daleka powiewały białe pióra na jego hełmie, pół głowy ponad tamtymi. Śniadego był ciała i czarnych włosów, twarzy pociągłej, a oczy… niczemu nie przyrównane – królewskie. Zanim usta przemówiły słowo, rozkazywały oczy. Gdy na cię spojrzał, ogień i mróz cię przelatował[47]. A w insze razy znowu, gdy te gwiazdy łaskawie ku tobie zwrócił, to jakby głos jakiś wołał wielki: na kolana! Ilem ja razy chciał przypaść do nóg umiłowanego króla i stopy jego całować… inom nie śmiał. Przed namiotem jak pies leżeć i snu pańskiego strzec, to był zaszczyt najpiękniejszy i niejeden mi tego szczęścia zazdrościł.
Zamilkł i przymknął oczy, szukając w duszy smutnych wspomnień wątku.
– Ano, tedy szliśmy a szli, niczym burza, co po drodze drzewa łamie i z korzeniami wyrywa. Ażeśmy stanęli pod Warną[48].
– Twierdza jaka czy stolica królewska?
– Miasto niewielkie nad morzem… jakimsi Czarnym. Dopierośmy się tam dowiedzieli, jakie niezliczone chmary pogaństwa zgromadził sułtan Amurat przeciw nam. Zaraz po wschodzie słońca zaczęto ustawiać chorągwie według rozporządzenia królewskiego. Ja stałem przed drzwiami namiotu, nasłuchując, kiedy w dłonie klaśnie, co znaczyło, że posługi mu potrza[49]… Na dany znak wszedłem, zatrzymałem się u proga i pokłoniłem się do ziemi. „Podawaj zbroję” – rzekł mi krótko. Upiąłem na nim wszystko sprawnie (już bym dziś chyba nie zdolił[50], takie te sprzączki i haczyki misterne były); podaję hełm, wziął go ode mnie, aliści wyślizga mu się z rąk[51], toczy się z brzękiem po ziemi. Ciary mnie przeszły, a król przeżegnał się trzy razy. Wychodzimy na pole, giermek podprowadza konia, a ten dęba staje, głową kręci, zadem rzuca, trzech go musiało trzymać, zanim dał wsiąść na siebie. Znowu mi coś serce ścisnęło jakby żelazną obręczą.
– I że też to miłościwy pan tych przestróg z nieba nie usłuchał.
– Taki był. Widno po dziadku Olgierdzie[52] upór odziedziczył; tamten, powiadają ludzie, srodze był twardej woli. Myślicie, że na tym koniec? Wróżka Cyganka skądsi przedarła się do obozu i na świętości zaklinała króla, coby[53] w pole nie wyruszał. On zaś wytłumaczył to sobie, jako oną wieszczkę Turkowie posłali, by serce we wojsku[54] osłabić. Może mu ta nie bardzo wesoło na duszy było, ale się ino rozśmiał i babę precz napędzić kazał. Ruszają tedy z obozu, chorąży z proporcem królewskim na przedzie; wiatr się zrywa niemały. Skręcił chorągiew około drzewca, zaczem ją rozwinął z nagła i w trzy kawały poszarpał.
– Znak od Boga – westchnął kościelny.
– Rycerze najznamienitsi, którzy to widzieli, nuż błagać miłościwego pana, coby swej drogocennej osoby nie narażał, a życie dla dobra ojczyzny szanował. Zmarszczył brwi, gniewny srodze, i umilkli wszyscy. Rozpoczęła się wielka bitwa, okropna rzeź. Turcy ustawili swe wojska w półkole, na podobieństwo księżyca, bo ten od nich wielkiej czci doznawa[55]. Pomnijcie, żem był w tłumie, w ścisku, i czasu potykania się z Turki[56] jednegom ino pilnował, a to, coby moje strzały nie chybiały celu. Tego zgiełku, wrzasku, jęków, łomotu kopii uderzających o pancerze, tętentu i rżenia koni, tego zamieszania straszliwego, na które wspomnieć niepodobna, bo się w głowie zawraca i wszelkie myślenie ustaje, tego wam nie wypowiem, a choćbym nawet zdolił, gadać o tym nie chcę.
– A król miłościwy? – rzekł Wojciech i zająknął się.
– Królam ja ani widział wśród tego ludzkiego mrowiska. Gdy się tysiące na tysiące, niczym psi wściekli, rzucają, wtedy nie pyta nikt, gdzie mu stać wyznaczono, starszyzny już cale[57] nie słucha, upamiętanie traci, czerwone łuny latają mu przed oczyma; o własną skórę, o życie mu chodzi, nie o co inszego. Tak było i ze mną. Czterech czy piąci[58] obskoczyło mnie kosookich Tatarzynów z krzywymi szablami. Boska opatrzność sprawiła, żem się mógł plecyma[59] o jakiś wóz obozowy oprzeć; miecz umarłemu rycerzowi poprzódzi jeszcze z rąk wyrwałem i w strachu niezmiernym – bom śmierć niechybną nad sobą widział, jąłem rąbać na prawo i na lewo, i przed się, ciężki oręż oburącz ściskając. A takem walił na oślep, żem ino za każdym razem czuł, jako się miecz na czymciś przez okamgnienie zatrzymuje… Aż tu nagle pociemniało mi w oczach, nogi drętwieją, runąłem jak kłoda na one pogańskie cielska, którem zesiekł Panu Chrystusowi na chwałę, a sobie na duszne zbawienie.
– Jezusie, Maryjo… ranili was?
– W tym właśnie największe miłosierdzie okazało się nade mną, że ino ze znużenia i z głodu przytomność mię[60] na chwilę odbieżała, bom niemal od wschodu słońca uczciwie pracował, a nie było czasu kęsa chleba przełknąć. Dziś, jak se wszystko do pamięci przywołuję, nic inszego w tym przydarzeniu nie widzę, ino cudowną opiekę mego świętego patrona. Bo żem ja, dwudziestoletni wyrostek, pierwszy raz w życiu miecz okrutny do rąk chwyciwszy, piąci Tatarom dał rady, to chyba nie ziemska, ino niebieska moc sprawiła. A bez[61] to, iżem leżał na kupie trupów krwią ociekający, to mnie już insze psubraty nie tykały i wypocząłem se godnie. – Tylem wam opowiedział, ile oczy widziały i czym się ręce trudniły. Co więcej, to potem dopiero zasłyszałem od ludzi. Ale właśnie to insze leży na sercu, niczym głaz na grobie.
– O mój Walanty, rzeknijcież aby dwa słowa.
– Co mam rzec? Chociaż rycerze błagali i zaklinali króla, aby zważał na swą świętą osobę, on nie pytał na przestrogi, ino się rwał do boju niczym w tany. Gdzie największa ciżba, gdzie ino buńczuk[62] starszego agi[63] powiewał (po naszemu pułkownika), tam pan miłościwy sadził z koniem, drogę sobie trupami ścieląc. Turkowie pomiarkowali, co się święci, więc też który ino hełm o białych piórach zoczył i konia cisawego, gdy nie zdolił w bok umknąć, rzucał się twarzą do ziemi. A król Władysław, jakby się śmierci w służbę zaprzedał, krwawe żniwo czynił, sam jedną strzałą nie draśnięty. Żadne ufce[64] tureckie oprzeć mu się nie mogły, pierzchało wszystko w popłochu. Najwaleczniejsi spomiędzy wojska Amuratowego byli janczarowie[65], tych należało pobić i rozproszyć. Król wydał rozkaz rotom, by szły za nim, ale Huniad wojewoda za ręce go chytał, siłę nieprzyjaciela przed oczy mu stawiał, śmierć niezawodną przepowiadając. Zasię mu król odrzekł: „Wolej[66] zginąć, niż się cofać”. I skoczył naprzód, nie zważając, jako niemal sam ostał, bo Huniady precz uciekł ze swymi. Wpadł tedy król między one janczary, baszę[67] azjatyckiego, który tam się był skrył, usiekł i parł koniem w nieprzeliczoną gąszcz pohańców, pewny, że wojsko tuż za nim. Tymczasem janczarowie ochłonęli co nieco, a widząc, jak się król niebacznie zapędził, obskoczyli go dokoła, konia pod nim ubili, po czym rzuciwszy się nań jak wilcy[68], ucięli mu głowę. Tę wsadzić kazał basza na wysokie drzewce i z tryumfem do namiotu sułtana ją zaniesiono. Garstka naszych, co była przy królu, zginęła walecznie, broniąc pana. Polegli dwaj bracia Tarnowscy, dwaj Zawiszowie i inne rycerze. Taki był koniec bitwy pod Warną.
– Oj, dziękuję wam też, dziękuję, mój Walanty; niech wam Pan Jezus dobrym zdrowiem zapłaci, żeście nieumiejącego oświecili. A jakże z wami potem było?
– Ano, ślubowałem świętemu patronowi za jego łaskę i cudowne od psich synów ocalenie, że Panu Bogu w duchownym stanie do śmierci już służył będę. Ale widno nie na księdza mnie Pan Jezus stworzył, bom się w Krakowie do szkoły parafialnej u Panny Maryi dostawszy, ino czytania i pisania dokumentnie nauczył. Zasie łacina szła jak z kamienia. Ani wymówić, ani wyrozumieć – jednym słowem nie dało się i tyla. Gryzło mnie sumienie bez przestanku i strach serce uciskał, że obietnicy świętemu Walentemu danej i ślubu nie dotrzymuję, za co na tamtym świecie jako wiarołomca wiecznie gorzeć będę. Aż nie mogąc wytrwać dłużej w takowej turbacji, zwierzyłem się jego miłości bakałarzowi. Ten się aż za głowę chycił, mniemając wraz ze mną, że bez nijakiego wątpienia Pan Jezus mnie grzesznika piekłem skarze. Ale na wielkie moje szczęście natchnął go stróż anioł dobrą myślą. „Idź no, Waluś – powiada – na przełaj przez rynek na Żydowską ulicę. Wiesz kędy?” – „Za matoła mnie, wasza miłość, trzymacie – gadam – po śpiączku trafię; dyć[69] dziesięć miesięcy minęło, jakem tu zaszedł; do Krakowam drogi nie zmylił, a Żydowskiej ulicy bym nie znał. Kościółek Św. Anny drewniany na góreczce tam stoi, a tuż śmiecisko straszne… Czy o tę ulicę waszej miłości chodzi?” – Smieciskoś zauważył, mądralo, a Collegium Maius wiesz gdzie?” – „Jakie kolegium?” – gadam ja. – „Ot, żeś matoł – gada on. – Akademia przez króla Jagiełłę fundowana, a przez królowę Jadwigę wyposażona”. – „Juści, gdzie Akademia, to wiem; ale jakosi inaczej mówiliście” – gadam ja. – „Sprawiedliwie cię piekło czeka – gada on – dwóch słów łacińskich nie spamiętasz, a święte kapłaństwo Bogu najwyższemu ślubujesz. Idźże tedy do onego gmachu Akademii, a o profesora, przewielebnego księdza Jana z Kęt[70] pytaj”.
– Jak to – zakrzyknął Wojciech, przerywając mowę organiście – o tym Janie z Kęt powiadacie, co go cały naród świętym głosi? Którego grób cudami słynie?!
– A juści; jego błogosławioną osobę miałem łaskę od Boga własnymi oczami oglądać, jego dobrotliwej mowy słuchać.
– A cóżeście za szczęśliwiec taki! I pana miłościwego znał, królewskiej osobie posługował[71], w bitwie pod Warną Tatarów siekł i jeszcze wielkiego świętego w żywym ciele oglądał!
– Ano słuchajcie, co się dalej działo. Więc mnie uczy bakałarz, jako mam przewielebnemu profesorowi niziutko się pokłonić, całą przygodę pod Warną i ono ślubowanie uczciwie, przez wykrętów opowiedzieć i o radę prosić. „Coć rozkaże – gada – tak uczynisz; mąż to świątobliwy a wielkiej mądrości, pewnikiem zdoli rozwiązać ten węzeł i twoje sumienie uspokoić”.
– Ady popłuczcie se gardło, Walanty – rzekł Piotr, nalewając kubki po brzegi. – Wasze zdrowie!
– I wasze! – Trącili wszyscy trzej kubkami, a organista kończył swe opowiadanie:
– Wszystko się tak stało, jako mi ów zapowiedział. O moiściewy… słusznie on święty po śmierci niebieskie pałace zamieszkuje, gdy za żywota w komóreczce ciasnej a ciemnej niczym więzień przebywał. Wchodzę do onego Collegium Maius, o profesora Jana z Kęt pytam; wskazują mi drzwi w sieni na dole; izdebki malutkie, jedna do modlenia, a druga mieszkalna. Próbuję, ino na klamkę zawarte, nie ma nikogo. Siedział w sali na górze, w księgach mądrości zaczytany. Janitor, co znaczy odźwierny, zaprowadził mnie i przez[72] pytania wpuścił; miał bowiem surowo nakazane każdego potrzebnego[73] albo proszącego przed jego przewielebność prowadzić – wtedy wszedłem i Pana Jezusa pochwaliwszy, cicho u proga stanąłem. Przywołał mnie k’sobie[74], wysłuchał łaskawie i pomyślawszy nienajdłużej, srogie utrapienie moje całe załagodził.
– W jakim sposobie? – spytał Wojciech ciekawie.
– Ano, podsunął mi księgę rozwartą i kilka wierszy głośno przeczytać rozkazał; za czym dał pióro, papier i czarkę z inkaustem i całą Modlitwę Pańską musiałem z pamięci napisać. Pochwalił, że nie darmo do szkoły chodzę, potem zasie tak rzecze: „Nie twojać to wina, że do łacińskiego języka głowy nie masz; trudna to nauka i pierwszemu lepszemu nieprzystępna. Że zasie do sakramentu kapłaństwa droga ino przez łacińskie wrota, znak przeto z nieba jest widomy, że cię Pan Jezus sam ze ślubu zwalnia. Jeżeli ano chcesz mimo wszystko za ocalenie życia Mu odsługować, masz wiele inszych k’temu[75] sposobów”.
Nie będę się rozwodził, jako dalej ze mną gadał, trzydzieści pięć lat mija, to i z pamięci wyleciało niejedno. Dość że mnie zaprowadził do sławnego na cały Kraków muzykusa, co w katedralnym kościele przy świętym nabożeństwie na chórze grywał, i kazał mię[76] uczyć na organach. Sam płacił onego nauczyciela.
– O retyści… z deszczu pod rynnę! – zawołał Wojciech.
– Zabawka to w porównaniu z łaciną – odparł organista. – Po prawdzie rzekłszy, blisko trzy lata zeszło, zanimem się ze wszystkimi pedałami i kluczami zapoznał, nuty czytać nauczył, a i palce, twarde jak patyki, koślawo stukały po klawiszach. Ale dziękować Bogu, już ta bieda przeminęła od świętej pamięci, a dwudziesty ósmy rok w Porębie organistą jestem. Ino w jednej rzeczy zmylił świątobliwy profesor.
– Cóż takiego?
– Trzeba było ślubowanie choć w połowie spełnić i w bezżennym stanie do śmierci pozostać… Ha, darmo, wymigał się człek od piekła, niechże znosi czyściec. Macie ta jeszcze kapkę miodu, kumoter? Na zdrowie wam!
– I wam!
– I wam!
Wojciech odchrząknął, poskrobał się po głowie i westchnął.
– Wola boska; nie ma kącika, gdzie by nie było krzyżyka…
– Chyba do was się ta przypowiastka nie stosuje? Macie kobietę zdrową, pracowitą, spokojną; dobytek piękny, dzieci.
– Ot właśnie…
– Cóż takiego?
– Utrapienie z brzdącem…
– Wawrzuś?
– A ino.
– Stało mu się co? – spytał Piotr.
– Stać to mu się po prawdzie nic nie stało… ino jak Walanty do Jana z Kęt, tak ja do was obu przychodzę rady szukać.
– Ho, ho, mnie ta nie wzywajcie, chyba o Kondusię będzie chodziło – odezwał się ze śmiechem organista – ona moja chrześnica, do Wawrzka mi nic.
– Ee… wiadomo, że co dwie głowy, to nie jedna. Słuchajcież oba i powiedzcie, co się wam zda.
– Słuchamy pilnie. Wasze zdrowie, kumie!
– Ano tedy, żeby prawdę rzec, a nie zełgać, wielką mam troskę, bo mi cosi chłopaka urzekło.
– Ale, hale… nie może to być; któż by taki na ten przykład?
– Przecie na dziesięć mil wkoło ani jednej czarownicy nie uświadczy – powoli, z namysłem cedził Piotr. – Ostatnią wójt na Zaborówku tak rok pławić dawał, a potem ją gdziesi kajsi starościńscy do grodu na sąd powieźli. Od tego czasu nie słychać nic.
– Ino wam się zwiduje czy co? Jakież oznaki macie na owo urzeczenie? – zapytał Walenty.
– Kto by mu się ino raz przyjrzał, zmiarkowałby, że nieczysta sprawa.
– Powiadajcież.
– Ano, niespokojność niezmierna w rękach; ino się zerwie rano, pacierz puści na pytel, aż wstyd słuchać; jeszcze se nie pośniadał, już byle jaką trzaskę albo sęczek do ręki i rzeza kozikiem…
– Na wióry struże? A co mu po tym?
– Gdybyć na wióry, powiedziałbym: głupie dziecko, bawi się. Ale w tym właśnie widzę najpewniejszy znak urzeczenia, że jakiesi osóbki, ptaszki, pieski wyrabia i tak się zapamięta w onej głupocie, że o bożym świecie nie wie. O jadło nie prosi, gadać do niego, nie słyszy; dopiero jak zwalę pięścią w kark, to się nieco ocknie i pojrzy na mnie tak, jakby mnie pierwszy raz w życiu widział.
– Ej… co byście się trapili po próżnicy – rzekł, machnąwszy lekceważąco ręką, Walenty – a niechże się dzieciak bawi, co wam to wadzi?
– A żebyście wiedzieli, że wadzi, nawet bardzo; dzień w dzień jakowaś szkoda albo kłopot z jego przyczyny. Cud boski, jak wszystkie krowy przyżenie[77] na wieczór do domu. Ot i dziś: idę do lasu zajrzeć na moje barci[78], patrzę, ten niedojda siedzi na górce pod brzozami, wiecie, tam wedle Maciejowego jęczmienia. Dłubie kozikiem biały klocek, aż drzewo zgrzypi. Podszedłem do niego tuż, zaglądam, krówka jak żywa. Ślepie, rogi, uszy, ogon krzynę w bok odrzucony, że się to niby przed muchami ogania. Powiadam wam, ażem zgłupiał. Ale za to Krasa i Gwiazdula hań, hań, aże nad rzeką, a Wiśniochę diabli wzięli. Pół dnia zbiegałem po lesie, zanimem ją odszukał.
– Wytrzepać skórę, to na drugi raz będzie uważał, taka moja rada – rzekł Piotr.
– Przecie znam ojcowskie prawo, bicia mu nie żałuję. Tyle go ino ominie, co matka mnie czasem przytrzyma za rękę. Wszystko na darmo: ja swoje, on swoje.
– Ano, nieposłuszeństwo w tym widzę i niedbałość; nijakich czarów nie uznawam[79] – objawił swe zapatrywania Walenty.
– Odebrać kozik, najlepsze lekarstwo – dodał Piotr. – A nie przybierajcie se byle czego do głowy, kumotrze; małe to jeszcze, przyjdą lata, przyjdzie rozum.
– Sprawiedliwie gadacie, Bóg wam zapłać. Jednakowo, kiej pomyślę, że za osiem lat chowania pociechy nijakiej ani wysługi z dziecka nie mam… Ot, pójdę do domu… albo lepiej na łąkę, kto go ta wie, co znowu zrobił. Niech będzie pochwalony; a zajrzyjcie ta kiedy do nas.
– Na wieki wieków. Przyjdziemy oba, a jakże.
Podczas gdy ojciec skarżył się na niedolę, że z ośmioletniego chłopaka nie ma pomocy, stary ów zbrodniarz, z sercem pełnym skruchy, prowadził tatusiowe krówki na pastwisko. Widno, szczerze postanowił się poprawić, bo w ręku tylko pręt trzymał do poganiania upartej Wiśniochy, a biedny ukochany kozik wsunął w zanadrze[80]. Gdy go używać zabroniono, a patrzeć nań pokusą jest do złego, błogo przynajmniej mieć go tuż przy sobie.
– Wawrzek… cóżeś taki nadęty jak sowa? Boli cię na wnątrzu[81] cy może tatuś kijasem ołatali?
Płowa głowina wysunęła się przez dziurę w płocie, za nią zgrzebna koszulka przepasana krajką, dwie brudne opalone rączki i takież nogi do krwi skąsane od komarów; krótko mówiąc, jedyny serdeczny przyjaciel Wawrzusia – Mikołajów Jasiek.
– Mas[82] se wiedzieć, śleporodzie brzyćki[83], ze na mnie kija nie potrza. Raz w kielo[84] cas[85] tatuś mnie zerżną rzemykiem i dość. Dziś mi się należało bicie w porządku, ino… nie było cym. Matusia myślą, ze ja nie wiem, co oni rzemyk za piec wrazili[86], chi, chi, chi! Chodź ze mną na paświsko[87], będziemy się tulać z górki. No, prędzej!
– Nie mogę. Pośli[88] na kiermas[89], kazali siedzieć w chałupie, Hanki pilnować, coby nie wyleciała z kołyski.
– Aha, az tutaj słychać, jak krzycy! Dadzą ci matusia piastowanie, jak wrócą…
– O rany!…
Skręcił się Jasiek w śrubę, przecisnął przez kolące chrusty, już tylko nogi widać… już tylko jedna pięta… już nie ma nic.
Gwiazdula naprzód, Krasa i Wiśniocha za nią, Wawrzek na ostatku, w pięknym ładzie i bez przygód zaszli wszyscy czworo na tatusiową łąkę. Chłopiec popędził krowy bardziej ku lasowi, żeby je księdzowe żytko nie kusiło, a sam rzucił się jak długi na ziemię i wsparty na łokciach wodził oczyma po łanach kwitnącego żyta, po krzywych wierzbach wzdłuż rzeki.
„Mikołajów chałupa jakosi jedną stroną do ziemi przysiadła – myślał, poglądając na z rzadka rozsiane sadyby, otoczone gęstwiną owocowych drzew. – Musi bardzo stara, bo carna i mechem[90] porośnięta… Nasa, to ci dopiro[91] piękna; jakie to bierwiona grube, ho! ho! jeden w jeden ze starych modrzewiowych pni. Tatuś sami jeździli do boru, sami ścinali, sami budowali, ino im Błazej ze Zaborówka pomagał. Godali[92] tatuś, ze ona jeszce będzie stała, jak nase prawnuki pomrą. Co to za jedne te prawnuki?… A niech se ta mrą, choćby i dziś, nic mi po nich…A jak u nas ciepluśko w zimie! Śniegu nawieje z nieba tyle, co ino strzechy stercą spod onych białości. Z rana łopatami drogę cynią[93], zeby się drzwi dały otwierać. Potem wedle okien odgrzebią, bo śniezysko błony[94] pozasłania i w izbie carna noc. Potem matusia rozpalą ogień, obiad warzą, a my se siedzimy dookoła, grzejemy sie. Ino ten dym straśnie w oczy gryzie, az nawet samemu tatusiowi łzy lecą. Jak się weźmie słać po izbie, to go w każdym kącie pełno, ino bez[95] dach nie chce iść. Boi się, coby nie zmarzł. A pod wieczór, to nie ino matusia, ale tatuś krokiem za drzwi nie idą, choć wrota mocne i parkan wysoki. »Głodnemu wilku[96] głupi ino dowierza«, gadają tatuś. Ciekawość, duzo tez ta wsi na całym świecie? Chybo niewiela. Pusca ino i pusca. Tatuś mnie brali ze sobą, jak jeździli do barci miód podbierać. Tak mi się przykrzyły one drzewa i drzewa, pod samo niebo. I znowu jesce więkse, jesce grubse, jesce gęściejse. Pewnikiem za puscą to juz jest koniec świata i piekło, nawedem[97] raz słysał, jak coś straśnie wyło. Ani chybi diabły se robiły smak na chrześcijańskie duse. Kunie[98] to ci tak chrapały ze strachu… Jakze? Diabłów by się nie bały? Tatuś batem zacięli, ale niepotrzebno, bo ze swojej woli gnały jak ten wicher, omal wozu nie potrzaskały o kamieniska i korzenie. A jak my przed chałupę zajechali, to tatuś ino jedno słowo burknęli do matki; nie zmiarkowałem jakie, ale mnie w te pędy kazali klęknąć przed krzyzykiem i cały pacierz zmówić. Oni myślą, ze ja nie zgadł, co to było! Diabły nas goniły i chciały porwać do piekła. Ale się tatuś gorzyj bali niz ja. Cięgiem ino krzyceli: »Jezusie, Maryjo… ratujcie nas!!« A nad kuniami[99] to przez[100] końca święte krzyze znacyli. Wszystko to dobrze, ino co mnie tak w łokieć gniecie? No… widzicie ludzie… korzenisko jakiesi! Ehe, juści, cudak nie korzenisko! Sprawiedliwie wygląda jak jascurecka. O… pyszcek, ino ślipki naznacyć, tu znowu łapki jak raz gdzie się nalezy; wydłubać krzynę i gotowe. Ogon ci ta długocki… przytnie się kapkę i będzie”.
Wyciągnął z zanadrza kozik i obejrzał się.
„Zbiją tatuś… A za co by mieli bić? Dy[101] krowy w porządku, to mi wolno robić, co chcę”.
I dalejże skrobać, dłubać, wygładzać, zaokrąglać, zaostrzać; brwi zmarszczył, koniec języka wystawił z ust i poruszał nim prędzej lub wolniej, w miarę jak mu się robota lepiej lub gorzej wiodła. Nie w głowie mu Gwiazdula ni Krasa, co gorsza, nie w głowie mu tatuś.
Skończył. Ujął drewienko w dwa palce, wyciągnął rękę, żeby się z daleka przyjrzeć, i przekrzywiwszy główkę, patrzał na swe dzieło z uśmiechem zadowolenia.
„Oj ty, ty… jakbym cie na ziemi do słońca położył, toby się twoje siostry i bratowie zbiegli do cie. Ino by się dziwowali, coś taka niemrawa, chi, chi, chi!… Jezu! A krowy gdzie? Rety… ludzie… o matko… tarasą[102] tez to plebańskie[103] zyto, tarasą!”
Zerwał się jak oparzony, ale i w tej minucie rozpaczy i grozy nie zapomniał o rzeczach najważniejszych; jaszczurkę i kozik wsunął za pazuchę.
„O Jezusińku… jakże ja sobie z nimi dam rady! Oj, spierą[104] mnie tatuś, spierą… chyba mnie na śmierć ubiją! O rany… Kuba, Scepon[105], Bartek z kijmi[106]… juz po mnie!”
Nie pytając wiele, co się z krowami stanie, potoczył się z górki jak kula prosto do rzeki.
„Niech mnie ta gonią… Pan Jezus miłosierny… może w tej stronie brodu nie znają, a ja znam. Rzyka[107] głęboka, będą się bali”.
Chlupnął bez namysłu, woda go z głową przykryła, ale w okamgnieniu o parę stóp w prawo wynurzyła się jasna czupryna, a krok dalej – już tylko po kolana. Posuwał się zwolna, macając nogą ostrożnie, żeby na dziurę nie natrafić.
Parobcy księdza proboszcza, zajęci wypędzaniem bydła ze szkody, nie spostrzegli w pierwszej chwili, gdzie się pastuszek podział. Karbowy[108] Kuba wydawał rozkazy:
– Ty, Bartek, odprowadzisz gadzinę[109] do naszej stajni; jego wielebność przeznaczy sam, ile dni odrobku przy żniwie ściągnąć z Wojciecha; a smykowi to już ja skórę wyłoję wedle pamiątki.
– Ihi, juści – szyderczo się roześmiał Szczepan, skryty przeciwnik, zazdrosny o władzę Kuby – juści mu tak pilno czekać onej pamiątki; widzicie, jak pięknie przebrodził rzekę, o! już na drugi brzeg się spina!
– Tysiąc pieronów! Goń… łapaj… No lećże… co stoisz?!
– Nie pójdę; brodu nie znam… pływać nie umiem…
– To gnaj krowy, niedojdo. Bartek, chodź, a raźno!
Pobiegli cwałem. Kubę dwa razy woda z nóg zwaliła, musiał mu Bartek podać rękę, i zabawiwszy dobry kwadrans, ledwie się na drugi brzeg wygramolili. Karbowy rzucił okiem po piasku nadbrzeżnym, ślady bosych nóżek biegły w kierunku lasu. Rzucili się obaj w tę stronę, zamajaczyła im szara koszulka… Wawrzek dopadł pierwszy krzaków, stracili go z oczu.
„O matko… już krzycą… wołają na mnie! Co takiego?… Kuba wrzescy, co mnie na śmierć zatłuką! Ino mnie złapcie pirwy[110]!”
Gibki, drobny a sprężysty, odbijał się nóżkami od ziemi, dawał susy jak piłka, coraz dalej, coraz głębiej w las… Głosy goniących parobków słabo już tylko słychać było, prawdopodobnie zgubili ślad. Ale i dziecko traciło siły. Upadł pod gęstą leszczyną i dyszał głośno.
„Ojej… kłuje mnie w środku… choćby mnie ta i znaleźli, nie ruse sie… w bokach boli… matusiu!”
Dokoła cisza, spokój, ani ptaszków nie słychać; czasem coś smyrgnie po gałęzi z drzewa na drzewo: to wiewiórki się gonią.
Wawrzuś pojęczał trochę, polamentował, ale z każdą chwilą robiło mu się lżej; bicie serca i kłucie w piersiach ustało, obrócił się na boczek, jak w nocy na sianie przy matusi, i usnął twardo. Zbudziły go skośne promienie zachodzącego słońca, przedzierające się dołem pomiędzy pnie drzew. Roje komarów drżały w świetlanych smugach… Jeden promyk zaświecił mu w same oczy; ocknął się i usiadł.
„A to dopiro! Cóz ja w lesie robie? Aha, aha, prawda… ale i tak mnie nie dogonili! Chi, chi, chi… Juści, śmiej się głupi, ze cie nikt nie kupi. Tatuś cekają tam na mnie ze rzemieniem. Ino głowę bez drzwi wraże, okropa świata, co się będzie działo. Ano darmo, jęcenie jęceniem, a bicie biciem. Trza iść, bo noc zapadnie. – Wstał, przeciągnął się i popatrzył na wszystkie strony. – Aha, z tamtej gęstwiny tum dopadł, trza się tą samą drogą wracać”.
Uszedł ze sto kroków i przystanął.
„Gnałem prosto od rzyki, to teraz pójdę ku rzyce, z górki na dół”.
Zbiegł prędko, ale zamiast spodziewanego końca lasu i widoku na rzekę, znalazł się w gęstych zaroślach, ludzką nogą z dawna nie tkniętych.
„Nie, musiałem trochę zmylić, zawrócę ku słońcu, ba jak raz świeci do wody, kiej zachodzi”.
Ku słońcu, od słońca, z górki, pod górkę, błąkał się biedny dzieciak aż do zmierzchu. By zagłuszyć wzrastający niepokój, zaczął pogwizdywać pastusze piosenki… wreszcie zrozumiał, że nie trafi, w pół oddechu zerwało się gwizdanie, rozpłakał się gorzko. Stał bezradny, zmęczony, głodny, puszcza przed nim, puszcza za nim… Coraz ciemniej się robi… jakieś wielkie ptaki przelatują cichym skrzydłem… tam za krzakiem ktoś wzdycha… Suche liście chrzęszczą… coś idzie! Wawrzuś dech wstrzymuje, przytulił się do grubego buka, ani drgnie. Coś idzie, idzie, sapi[111], przeszło bokiem, cisza.
„O rety… pewnikiem była dzika świnia, bo chrumcało. O… znowu cosi! Matko Boska, nie daj mnie!”
Wdrapał się na gruby konar pochyło zwisający, siadł na nim okrakiem i patrzy. Niby to ciemno w puszczy, ale pełnia księżyca, to bodaj gdzieniegdzie mdłe światełko między liście zagląda.
Wawrzuś drgnął.
„Śmigne wyżej, bo sie boje… o Jezu, znowu idzie! Jak tez to mrucy, mrucy…”
Między krze i konary przeciska się wielki brunatny niedźwiedź; zły czegoś bardzo, bo co chwila przystawa[112], pazurami ziemię drapie i głośno mruczy.
„Może głodny… a może to matka, cosi jej dzieci zezarło?… Łaska boska, juz nic nie słychać. Oho, nie zlezę ja z tego drzewa, ani myślenia… zostanę tu na noc”.
Usadowił się wygodnie na dwóch gałęziach tuż przy sobie rosnących, plecami się o pień oparł, przymknął oczy i spokojny, że mu niedźwiedź nic nie zrobi, usnął prawie natychmiast.
Zbudziły go przeraźliwe jakieś niby szczekania.
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. – Zmówił cały pacierz; wrzaski nie tylko nie ustawały, ale słychać je było coraz bliżej… Z głębi puszczy wyszedł wilk z najeżonymi kudłami, usiadł na mchu pyskiem do księżyca i zaczął wyć…
„O przenajświętso Matko… to wtedy wilcy byli? A ja myślał, że diabli!…”
U pszczół na obiedzie. – Rozpacz Wawrzusia. – Za głosem dzwonów. – Kąpiel w lesie. – Widziadło. – Co Wawrzuś wypatrzył pod kościelnym oknem. – „Chwytaj! Łapaj!” – Oczy pielgrzyma.
Wawrzuś obudził się przeziębły i bardzo głodny. Pojrzał z wysokości na wszystkie strony – cicho. Dziki, niedźwiedzie, wilki wróciły pewno do legowisk, dopiero w nocy rozpoczną na nowo swe polowania i wędrówki.
Z gałęzi na gałąź pomykając, zsuwając się po pniu, dotarł do najniższego konara i zeskoczył na ziemię. Patrzy znowu, nasłuchuje – nic.
„Juz tez ta dziś nie będę się kręcił w kółko jak głupi – myślał, nauczony wczorajszym doświadczeniem – ino[113] se pójdę prosto i prosto, ani raz się nie zawrócę. Do jakiegoś przecie końca dolezę, ludzi może napotkam, to mnie do tatusia odprowadzą. Dy[114] tatusia wszyscy znają. Ino teraz sukać trza jadła jakiego; skręca mnie cosi na wnątrzu[115] jak wióry… a mgli[116]…”
Zerwał parę listków kwaśnego ziółka, zwanego zajęczą kapustą, zeżuł i połknął.
„Dobre to przegryźć po kluskach, jak się przykrzy darmo leżeć na paświsku; ale na głodno… Trza iść, stanie mi jeść nie da”.
I poszedł, gdzie oczy poniosą, nie zbaczając ani na prawo, ani na lewo, ciągle prosto, jak sobie to postanowił. Głód bardzo doskwierał, godziny mijały, a gdzie spojrzy, ino mchy, paprocie, jałowce, a górą stare grube pniska… aż strach ogarnia, co to dalej będzie. Nogi takie ciężkie, spać się chce czy co takiego?
„Choć do słonecka pójdę się ogrzać; jakasi polana… drzew tam nie ma; połoze się na trawie, pośpie, może mi zelży”.
Widok zielonej dolinki o kilkanaście kroków, słońcem oblanej, dodał mu otuchy. Podbiegł w tę stronę.
„Raju… cerwona trawa! Nie… to jagody!”
Rzucił się, drżący z głodu, na ziemię, jadł, jadł i odjeść[117] się nie mógł.
„Jaśka by tu puścić, ten ci przepada za poziomkami! Alezem się naładował setnie; jaze mi w ocach pojaśniało”.
Wyjął z zanadrza drewnianą jaszczurkę, przypatrzył jej się z lubością, westchnął i pokiwał głową.
„Widzis, głupia, wsyćko[118] twoja wina; bez[119] ciebie ja tak na pustyni pokutuję! Wylegas sie pięknie jak królowa, a ja mizeracek tyle pędy muse rypać. Pan Jezus jeden wie, kaj[120] zajdę. No, idź spać, pora na mnie”.
I wędrował dalej. Za wiele jednak ufał poziomkom; ani dwie godziny nie minęło, znowu głód. Żebyż choć nadzieja wyjścia z tego przeklętego lasu! Drzewa olbrzymie konarami u góry się plączą, w zielone sklepienie wiążą; chłód, mrok, nieba nie widać, słońca nie widać, ponura, głucha cisza… Kukanie kukułki słabo dolatuje; widno wszystkie ptaki pouciekały z tej ciemni do słońca.
„Cosi pachnie… – pociągnął głęboko nosem – juści, miodem wonieje, woskiem… barć[121] tu gdzieś musi być bliziutko. Trza patrzeć, gdzie wypróchniałe drzewa. – Podniósł głowę i śledził pilnie. – Zeby ino nie za wysoko. Oho… pscoły się uwijają… mojeściewy ślicne, pokażcie mi drogę!… Jest! Oj, skoda, ze mnie tatuś nie widzą, boby mnie pochwalili. Wszystko cłowiek ma na zawołanie: i kozik, i hubkę, i krzesiwko; a zawdy[122] ino gadają, zem niemrawiec”.
Skrzesał ognia, rozjarzył kawałek hubki, wsadził w szczelinę wypróchniałego drzewa, tuż przy otworze barci, a sam czym prędzej uskoczył w bok, bo rozwścieczone pszczoły mogły się nań rojem rzucić i na śmierć zakłuć. Schowany za rosochatym wiązem, czekał cierpliwie, czasem jedno oko wysuwając. Gorzki, gryzący dym z tlejącej hubki rozsnuł się białawym obłoczkiem dokoła barci, aż i przedostał się szparami do wnętrza. Z głośnym brzękiem wyleciało kilkaset pszczół na powietrze; zatrzymały się przez parę sekund w miejscu, jakby naradzając się, co robić wobec tak strasznej klęski, i zbite w kłąb, pomknęły ku górze.
Niejeden dorosły nawet człowiek, ale nieświadomy rzeczy, korzystałby z pomyślnej chwili i śmiało szedł miodu wygarnąć z opuszczonej barci. Wawrzek tyle razy napatrzył się robocie ojca, że i sam zachował się jak stary, doświadczony pasiecznik. Wiedział, że na straży ukochanego ula i bogatej spiżarni zostaje zawsze kilkadziesiąt najwytrwalszych pszczół, i te albo giną uduszone dymem, albo opuszczają barć o wiele później od swych poprzedniczek. Stał więc ciągle za drzewami i czekał. A hubka nie przestawała się dymić.
„No, może ta juz macie dość? Mnie samego w nosie kręci, to chyba uciekły abo[123] pomarły”. (W mniemaniu ludu pszczoła za to, że dostarcza wosku na światło do kościoła, ma wyższość nad innymi zwierzętami, że nie zdycha jak one, tylko umiera jak człowiek.)
Wawrzuś wysunął się z kryjówki, powolutku się zbliżał do upragnionego celu, a ciągle rzucał oczyma na wszystkie strony, czy się gdzie jeszcze jaki niedobitek nie pokaże. Wspiął się na suchy konar i zajrzał do wnętrza barci.
„To ci komora pełna! Hej, hej… pewnikiem niepamiętne lata się tu mają, a nikt o nich nie wie. Nawet mi nie zal, ze takim bogackom ubiorę krzynę”.
Spiesznie zastrugał ułamaną gałązkę w kształt łopatki, liść łopuchowy położył na lewej dłoni, podważył grubą warstwę spod samego wierzchu i wyciągnął śliczny biały plaster, złotym, gęstem miodem kapiący.
„Teraz w dyrdki uciekaj, bo cię jesce dogonią!” – ze śmiechem sam siebie straszył i przygasiwszy hubkę, pobiegł pędem kilkadziesiąt kroków dalej. Usiadł pod dębem i zajadał chciwie, wyssany wosk popluwając.
„Dalibyście chleba, matusiu… nijako tak samo słodkie łykać” – szepnął pół żartem; ale na wspomnienie matusi, takiej bardzo dobrej, co to i umyła, i uczesała, upieściła, do sytości jeść dała, a przed każdą biedą osłoniła, zgorzkniał mu w ustach miód słodziutki, a oczy łzami zaszły.
„Biedny ja, biedny, taki samiuteńki, ani mnie nie znać w tym strasnym puscysku!… Nicym chrobacek[124]. Jak mnie wilcy zagryzą albo niedźwiedź zadusi, to ani ptasecek nie poleci do Poręby dać znać, co juz ni ma Wawrzusia. Oj, Boże, Boże… ady[125] sie ulitujcie nade mną, święci janiołowie[126], i wyprowadźcie mnie na jaką dobrą drogę!”
Wylizał liść miodem posmarowany, rączki wytarł mchem i ziemią do sucha – i znowu prosto przed siebie. Słońce się ma ku zachodowi, ale w odwiecznym boru jednakowy mrok o zaraniu, w południe i pod wieczór. Wawrzuś bardzo już zmęczony; długą drogą zmęczony i płaczem, i tęsknotą za matusią. Ogarnęło go jakieś odrętwienie, idzie jak we śnie, a tylko niekiedy dreszcz go przebiega… ta puszcza nie ma końca, będzie tak szedł, szedł, aż umrze.
„O Matko Boska z matusinego obrazka… weź mnie, biedne dziecko, do nieba. Juz nikaj[127] nie pójdę, połoze się tutok[128], niech się dzieje, co chce. Ino pacierz jesce zmowie przede śmiercią. »Ojce nas, któryś jest w niebie, święć się Imie Twoje, psydź królestwo«… – Zerwał się na równe nogi. – Słysycie ludzie… dzwony! Dzwony… dzwony… Rety! Kościół kajsi[129] niedaleko! Matko Najswietso… nie bede juz umierał, nie! Lece ku dzwonom! Jakasi wieś niedaleko… O Panie Jezusie… o moja złota matusiu!”
Wesoły, zdrowy, silny, wypoczęty, rzucił się pędem w stronę, skąd głos dzwonów dolatywał. Wsi wprawdzie tak od razu nie znalazł, ale drzewa zaczęły się coraz bardziej przerzedzać, światło zamierającego dnia wpadało między krzaki, chłopiec biegł, biegł, aż dotarł do jakiegoś wąwozu na skraju lasu. Górą ślady kół i kopyt końskich szły w kierunku wsi widniejącej z daleka; patrzy na dół: rzeczułka, raczej strumień, płynie sobie warciutko. Dno białym żwirem wysłane, a co kamień większy wystercza, to go woda bije i pianą obryzguje.
Wawrzuś ześliznął się po skrzypach i macierzankach na sam dół, zdjął koszulę i wskoczył do wody. Pluskał się, zanurzał i wypływał, pił chciwie, kładł się jak długi na płytkim, to znów szukał głębszego miejsca i próbował pływać; wybiegał na brzeg po to tylko, by wracać i pluskać się na nowo. Kąpiel orzeźwiła go do reszty i wygnała z głowy wszystkie czarne myśli.
„Śmiechu warte, jaki ja był głupi… cegozem sie bał[130]? Cóz mi sie stało? Zjadło mnie co? A może to nawet nie była pusca, tylko taki sobie zwycajny las? Chyba juz wyleze z tej wody, bo jak sie ściemni, to znowu sie gdzie zabłąkam”.
Podniósł oczy ku zachodowi zobaczyć, co się dzieje ze słońcem, i nagle przysiadł po szyję w wodzie, nie śmiejąc się ruszyć ani odetchnąć.
„O Jezu… cosi znowu idzie…” – pomyślał, kurcząc się, że mu tylko nos i oczy ponad wodę wystawały.
Brzegiem wąwozu, oświetlony czerwonym blaskiem zachodzącego słońca, szedł powoli człowiek jakiś. Wzrostu był więcej niż średniego, Wawrzusiowi jednak, patrzącemu z dołu, wydał się na tym tle ognistym strasznym olbrzymem. Kapelusz miał czarny z szerokimi kresami, białymi muszelkami w miejsce taśmy otoczony; płaszcz ciemny, niemal ziemi sięgający, z kończatą pelerynką i kapturem, przewiązany w pasie trzy razy dokoła grubym szarym powrozem. Na lewym ramieniu, trochę ku przodowi, duża muszla biała. Podpierał się kijem zakrzywionym.
„Co tez to za jedno? – łamał sobie głowę przerażony chłopak. – Wielgośne, jaze okropa, na głowie grzyb cy co takiego… carno zamatulone, śniade na gębie jak Cygan… broda strasecna, pewnikiem upiór albo dusa pokutująca. Juści nie kto insy. O raju!… złazi do wody… joj… zeby mnie tez nie uwidziało!”
Wawrzuś podpełznął cichuteńko za wielki głaz na środku rzeczki i patrzył, co upiór będzie robił. Czarny człowiek zeszedł na sam brzeg, wyjął z zanadrza mały cynowy kubek, nabrał wody ze strumienia i pił. Kilkakrotnie napełniał naczynie, musiał być bardzo spragniony. Potem przyklęknął, zdjął kapelusz, odgarnął długie włosy, pochylił się i mył sobie twarz i ręce.
„O retyści… ady[131] on nie ma ucha… obmierzle[132] wygląda!”
Kalectwo i czynności tak niezgodne z powagą istoty nadziemskiej, jak picie i umywanie, uspokoiły trochę Wawrzusia; nie wychylał się jednak ze swej kryjówki i nie dawał znaku życia, bo ten dziwnie odziany, ponury człowiek przejmował go strachem i wstrętem.
Wypocząwszy nad rzeką, pielgrzym wydrapał się na górę i poszedł leśną drogą ku bliskiej wsi czy miasteczku; dopiero wtedy odważył się dzieciak wyleźć z wody. Naciągnął koszulinę na mokre ciało, owiązał się krajką[133], jaszczureczkę, kozik i krzesiwo zasunął aż ku plecom, żeby się te skarby broń Boże nie pogubiły, i puścił się w tę samą stronę, co straszny człowiek, ociągając się i zwalniając kroku.
„Niech se ta idzie naprzód, a ja za nim; abo mi to pilno? Moze to carownik? Jesce by mnie w psa zaklął albo w kunia[134], do roboty naganiał a katował. Nie głupim”.
Ściemniało się coraz bardziej, na Anioł Pański dawno przedzwoniono, a Wawrzuś jeszcze siedział nad przykopą, żeby się nie zejść z czarownikiem. Aż i gwiazdy wysypały się na niebo.
– Pójdę juz – rzekł, zdobywając się na odwagę. – Zapukam do jakich drzwi, ulituje sie kto, pożywi i przenocuje.
Ale za długo się wahał i czekał; właśnie gdy mijał pierwsze domki miasteczka, dało się słyszeć przeciągłe buczenie rogu i głos nocnego stróża: „Świaaatło gasić! Świaaatło gasić!” Ze względu na niebezpieczeństwo pożaru istniał surowy przepis po miastach i miasteczkach, że w godzinę po zachodzie słońca w lecie, a w cztery lub pięć w zimie (w miarę ubywania dnia), stróże nocni trąbili po ulicach i nakazywali gaszenie ognia w piecach i światła w izbach. Równocześnie zamykano drzwi domów i bramy zajazdów. Biedne dziecko znalazło się więc znowu w bardzo przykrym położeniu. Księżyc nie wzeszedł jeszcze, uliczki wąskie, ciemne; szło biedactwo bez celu, aby się gdzie ino do muru przytulić i przespać. Zbliżył się do jakiegoś domostwa, z szerokim okapem dachu opartym na drewnianych słupkach.
„O, tutok będzie spanie pańskie, lepse niz wcoraj na drzewie”. – Ledwie przysiadł na przyzbie, dało się słyszeć zza płota straszne ujadanie psa, ktoś uchylił okienka i gruby, gniewny głos odezwał się:
– Cóż tam za truteń łazi po nocy i uczciwym ludziom spać przeszkadza!
– To ja, Wawrzuś Wojciechów… – zapiszczało dziecko.
– A nie pójdziesz ty do domu, nicponiu szkaradny! Ledwie to od ziemi odrosło, już się włóczy jak złodziej. Idź mi zaraz do domu!
– Kiej[135] nie trafie!
– A wyjść na ulicę umiałeś? Wynoś mi się… bo psa spuszczę z łańcucha!
Okienko zamknęło się, pies tak zajadle szczekał, aż chrypł z wściekłości; gotów jeszcze płot przesadzić.
„Wynosić się, to się wynosić; pójdę kaj[136] indziej… ino ze te nogi straśnie bolą”.
Powlókł się dalej. Dochodzi do rogu ulicy…
„Cie wy, cie wy… cóz za placysko wielgośne! Na co takie? Z cterech końców ulice, domy dokoła, ani w Porębie tak nie mają. A co tez to wozów, kuniów, ludzi… powyprzęgali, na ziemi se posłali słomę i śpią. Pójdę między nich, legnę cichuśko, ady im nie ubędzie. O matko… zbój z siekierą okropecną! W drugiej ręce takie coś… przykłada do gęby, trąbi…”
– Gaaasić ogień! – krzyknął stróż, dojrzawszy światła migające jeszcze gdzieniegdzie w okienkach. Podszedł do bram i stukał w nie halabardą.
„Aha, to pewno sam dziedzic; parobków zwołuje, cy co? Poprose onego, może mi da chleba ociupine; tak się jeść chce… aha, a jak mnie zwali siekierą? Trza uciekać… – Pobiegł w przeciwną stronę rynku. – A to ci stodoła dopiro! Na co taka? W imię Ojca i Syna… wieża! Dy[137] to kościół! Panie Jezusie przenajświętszy… przecie mnie Ty od swego domu nie odgonis? Najbidniejsemu żebrakowi wolno, to i ja chrobacek[138] prześpię sie na schodach. Nie, tak na samym wierzchu nie trza, może by się dziedzic gniewali; schowam sie za przymurek; tu mi się tez to będzie spało, spało…”
Wlazł do kąta przy jednej z pięciu szkarp[139] podpierających prezbiterium i położył się.
„Ojoj… cyjesi tu łachy lezą… trza usunąć, cobym bez sen nie potarasił”. – O ludzie! – krzyknął i czym prędzej usta sobie ręką zatulił. „Płasc… kapelus z muselkami… kijasek… takem sie onego zatraceńca bał, a tu mas, będziemy razem nocowali! Ino gdzie polazł? Pójdę se legnąć po tamtej stronie kościoła”.
Odszedł trzy kroki i szukał, gdzieby się najbezpieczniej skryć przed czarownikiem. Księżyc wypłynął już spoza niskich domków na niebo i rzucał jasne światło; coś zgrzytnęło: jedno z okien kościelnych otwarło się powolutku, a po grubym sznurze, uczepionym u klamry żelaznej, spuszczał się człowiek. Rękami trzymał się powroza, a w zębach ściskał nieduży tobołek zawinięty w szmatę.
Wawrzuś stał jak skamieniały i patrzał… ale i tamten spostrzegł go równocześnie. Stłumiony krzyk wydarł mu się z piersi, zęby puściły zdobycz, tłumoczek upadł na ziemię, a ze szmaty licho związanej w pośpiechu wysypały się złote naczynia kościelne i promienista monstrancja[140].
Złodziej zeskoczył z wysokości kilku stóp i twarz wykrzywioną złością okrutną zwrócił ku dziecku.
– O mój Jezu… to on… to ten sam!
– Widziałeś? – krzyknął czarny człowiek, patrząc w prawo i w lewo, czy się kto nie zbliża. – Widziałeś? To dobrze! już na tym świecie nic więcej nie zobaczysz.
Rzucił się ku niemu z wyciągniętymi szponami, aż tu nogą zaczepił o swój płaszcz, tylko co przez Wawrzusia wysunięty z kąta, i runął jak długi na ziemię. Chłopiec odsadził się w dwóch susach jak spłoszony źróbek[141] i biegł, ziemi prawie nie tykając, z wrzaskiem przeraźliwym:
– Zadusi mnie! Zadusi mnie!
Złodziej widząc, że go nie dopędzi, a słusznie bojąc się ludzi, pozbierał czym prędzej złote naczynia, związał w węzełek i pomknął poza kościół w najbliższą uliczkę.
Na pisk Wawrzusia, rozdzierający ciszę nocną, zbiegło się dwóch stróżów nocnych i kilkadziesiąt ludzi spoczywających w rynku przy wozach z towarami przygotowanymi na jutrzejszy jarmark.
– Czego się drzesz, licho przejęte? – huknął na niego stary Mikołaj, waląc o ziemię halabardą.
– Cni[142] ci się za prętem? Widzicie go! – dorzucił drugi stróż. – Tyle rejwachu[143] po nocy; zerżnąć skórę, jak się patrzy, i tyla.
– Cichojcież – przerwała jakaś kobieta z tłumu – chłopak już duży, nie krzyczałby, jakby nie miał o co. Trzęsie się ano jak listeczek. Cóż ci to, synku? Powiedz, nie bój się.
– Zło-zło-o-dziej mnie go-nił… ch-chciał udusić!
– Gdzie złodziej? Jaki znowu złodziej? – burknął Mikołaj, obrażony, że pod jego czujną halabardą śmiał ktoś przypuszczać możliwość podobnego bezeceństwa.
– Gdzie złodziej? – powtórzyli zaciekawieni ludzie, skupiając się około dziecka.
– Wyłaził oknem z kościoła, złotości się rozsypały, a jak mnie uwidział, skocył z ręcami na mnie i gadał, co[144] mnie udusi.
– Ot, plecie bajtała[145] trzy po trzy.
– A go wam szkodzi zajrzeć do fary[146]? Niech pokaże, co widział i gdzie.
– Racja, dobrze gada niewiasta; chodźmy.
I posunęli hurmem ku kościołowi, Wawrzek prowadził.
– Jezus, Maryja… był złodziej! – Okno otwarte!
– Sznur wisi aż do ziemi!
– Nie skłamało dziecko! – krzyczeli ludzie, jedno przez drugie. Dokoła Wawrzusia huczało jak w ulu: w domostwach otwierały się okna, wychylały się z nich pytające głowy kobiece; mężczyźni wybiegali przed domy, tłum zwiększał się z każdą chwilą. Jedni biegli zawiadomić proboszcza i burmistrza o świętokradztwie, inni z krzykiem rozsypali się po miasteczku, ktoś uderzył w dzwon na trwogę, Wawrzuś stał ciągle otoczony gromadą ciekawych. Stróż Mikołaj potrząsnął go za ramię.
– Gadaj no, dziecko, przyjrzałeś się też onemu dobrze? Poznałbyś go?
– Jesce by nie! Juzem go dziś widział w lesie nad rzeką; a teraz, miesiąc mu świecił prosto w twarz, od razum poznał, ze ten sam.
– Jakże wygląda?
– Ano, duży, ciemny na gębie, broda carna…
– Wybornie! – przerwał któryś z ludzi – a jak był odziany?
– Nicem cudak abo[147] carownik – odpowiedział Wawrzuś. – Opońca z kapturem, kapelus z muselkami.
– Pielgrzym! Pielgrzym! – zawołało kilkoro na raz.
– A jakże, był tu taki przed wieczorem!
– I ja go widziałem!
– I ja!
– I ja!
Wszyscy obecni zaczęli sobie opowiadać, gdzie który spotkał pielgrzyma; byli tacy, co rozmawiali z nim nawet. Inni widzieli, jak wchodził do kościoła.
– Aha… – zawołała jakaś dziewczyna – schował się pewnikiem do kąta i dał się zamknąć.
– Słusznie. Ino krótkie miał odzienie, wyraźnie widziałem.
– Nic dziwnego, szeroki płaszcz zawadzałby mu przy wyłażeniu oknem.
– Aha, aha, jesce cosik! – zakrzyknął nagle Wawrzuś.
– No, co?
– Ucha nie miał… lewego.
– Co? Ucha nie miał? To ci dopiero!
– Ano, po takim znaku od razu poznać.
Z drugiej strony rynku spieszno szedł burmistrz, za nim sześciu ceklarzy, czyli straż policyjna. Do ceklarzy przyłączyli się stróże nocni i prawie cała męska ludność miasteczka. Podzielono ich na trzy oddziały i domyślając się, że zbrodniarz najprędzej będzie uciekał ku lasowi, bo tam w nieprzebytych gąszczach skryć się łatwo, a pościg prawie niemożliwy, rozkazał pan burmistrz zabiec mu z trzech stron i przeciąć drogę do lasu.
Wyruszyli z latarniami i z pochodniami, bo jak na złość księżyc przysłoniły chmury.
– Rozstąpcie się, ludzie! – zawołał ktoś w tłumie – ksiądz idzie!
Proboszcz z gołą głową biegł na przełaj ku kościołowi; stary zakrystian z latarnią w ręku, nie mogąc mu nadążyć, przystawał w tyle zadyszany.
– Usuńcie się ode drzwi!
Ksiądz wyjął klucz z kieszeni i drżącą ręką ciężki zamek otworzył. Pilno mu było sprawdzić co najważniejsze, czy świętokradca nie tknął i nie rozsypał komunikantów. Burmistrz pospieszył z nim. Pokazało się, że cyborium[148] było nie naruszone; proboszcz odetchnął spokojniej. Skarbczyk, zaryglowany grubą żelazną sztabą i zamknięty na dwie kłódki, znaleziono także w całości, złodziej zabrał tylko to, co było na wierzchu w zakrystii: dwa kielichy przygotowane do mszy świętej na jutrzejszy odpust, relikwiarz[149] złoty i takąż monstrancję. Szukając po szufladach, wywlókł aparata[150] kościelne i rozrzucił je po podłodze. Szkoda była znaczna, ale w skarbcu znajdowały się klejnoty i złote naczynia dziesięćkroć większej wartości. Jeszcze nie posprzątali z podłogi wszystkich kap i ornatów, gdy uszu ich doleciały wściekłe wrzaski. Wybiegli z kościoła.
Tłum, kilkaset głów liczący, prowadził pojmanego złoczyńcę. Gdyby nie ceklarze i stróże nocni, którzy go wzięli między siebie, poszarpano by go żywcem na sztuki. Łagodna, raczej ospała ludność miasteczka, popadłszy w szał, zdolna była do najsroższego okrucieństwa.
– Pasy drzeć z łotra! – wołano.
– Oczy wyłupić!
– Ręce odrąbać świętokradcy!
– Na gałąź!
– Żywcem spalić!
Z wysokości schodów kościelnych proboszcz krzyknął gromkim głosem:
– Spokój! Milczeć!
Najbliżsi usłyszeli rozkaz, posłali go wstecz, strażnicy ze swej strony uciszali rozhukaną zgraję, szumiało jeszcze i wrzało kilka minut, wreszcie zmęczyli się i umilkli. Burmistrz, stanąwszy obok proboszcza, zawołał:
– Dość tych hałasów! Zbrodniarzaście pojmali, a sami sprawujecie się jak zbóje. O cóż krzyczycie? Wszak stoi skrępowany przed wami; jutro odwiezie go straż do grodu, sędziowie wydadzą wyrok sprawiedliwy, topór go nie minie, to pewna. Tedy nie szukajcie na nim pomsty, a zachowajcie spokój.
Tłum oprzytomniał i usłuchał. Nieznajomy, którego mimo pęt na rękach trzymali za ramiona dwaj ceklarze, skorzystał z chwili ciszy i usiłując pokłonić się burmistrzowi, rzekł tonem zupełnie spokojnym:
– Zezwólcie, miłościwy burmistrzu, abym – niewinny człowiek, rzeknął słowo w swej obronie.
Groźne okrzyki zaczęły się wyrywać z tłumu.
– Uciszcie się; niech mówi – nakazał burmistrz.
– Szedłem ulicą miasta – mówił nieznajomy – szedłem powoli, zmęczony długą drogą; nie w myśli mi było uciekać ni kryć się; szukałem noclegu, a wszystkie domostwa były pozamykane. Tedy chciałem zapytać pierwszego lepszego przechodnia, gdzie plebania, i księdza proboszcza prosić o kąt i wiązkę słomy, a jutro rano byłbym poszedł dalej, bo do Krakowa zdążam. Aliści, pogrążonego w myślach, napadli ze srogimi okrzykami zbrojni ludzie, skrępowali do krwi i wloką niczym mordercę, gdy nawet nie odgaduję, o co mnie oskarżają.
– Oho, wilk w baraniej skórze! – krzyknął stary jakiś mieszczanin.
– Po drodze – mówił dalej pojmany – wyrozumiałem coś niecoś, domyślam się, że popełniono tu kradzież. Zali[151] jedną nitkę cudzą mam na sobie? Ubogi jestem, głodny, bezdomny, ale uczciwy. Rozkażcie, panie, aby mnie puszczono wolno.
Jeszcze domawiał ostatnich słów, gdy z ulicy najbliższej rogatek wybiegło dwóch wyrostków z radosnymi okrzykami:
– Znaleźliśmy święte sprzęty, wielebny panie!
– Jest wszystko! Porzucił bezecnik pod płotem!
– A co? A co? Jeszcze teraz będziesz świętego udawał? – krzyknął mu ktoś nad samym uchem.
– Czyli[152] zaprzeczam, że była kradzież? – odparł, ruszając ramionami. – Złodziej uciekł, a niewinnego dręczycie.
– O ludzie… gdzież macie upamiętanie! – krzyknęła ta sama kobieta, która najpierwsza wypytywała Wawrzusia. – Ady zawołajcie dziecko, to nam powie, zali tego widział w kościelnym oknie abo inszego.
– A prawda… święte słowa!
– Dawajcie chłopaka!
– Nie ma go!
– Pewno do domu poszedł!
– Nie, skrył się za przymurek. Chodź tu, chodź, czego się boisz? Zbój związany.
Przyprowadzono Wawrzusia przed oblicze pana burmistrza, ten go ujął za rączkę i rozkazał przywieść bliżej pojmanego. Jeden z ceklarzy oświecał go latarnią.
– Przypatrz się dobrze; znasz tego człowieka?
– Nie znam go.
– Widzi wasza wielmożność… dziecko chyba nie kłamie! – tryumfująco zawołał obcy.
– Więc nie jego widziałeś spuszczającego się oknem z kościoła?
– Juści[153], ze jego.
– Czemuż tedy gadasz, że go nie znasz?
– Bo prawda. Wiem ja, kto to taki? Dziś w lesie pirsy[154] raz w życiu go widziałem. To jakoż mam świadcyć, co go znam?
– Zaspanego, głupiego brzdąca robicie moim oskarżycielem – z goryczą rzekł pojmany. – Zaiste, bezpieczno podróżnemu przechodzić przez to sławne miasto.
– Powiedz prawdę, możeś niedobrze widział, może ci się ino zdaje? Może to był ktoś podobny, a nie ten sam? – badał burmistrz Wawrzusia.
– Cóz mi się ma zdawać? Sami se obaccie, cy ma oba usy. Złodziej nie miał lewego.
Stary Mikołaj odgarnął ręką długie włosy nieznajomego.
*
Gdy straż odprowadzała świętokradcę do tymczasowego więzienia w podziemiach ratusza, zbrodzień odwrócił głowę i długie spojrzenie, straszny wzrok wilka schwytanego w samotrzask, utkwił w twarzy Wawrzusia. Górna warga drgnęła, błysnęły zęby…
– Do widzenia, malućki[155]… – rzekł półgłosem. Wawrzuś nagłym ruchem podniósł łokieć ponad głowę i przerażoną twarz wtulił w fałdy rękawa. Gdy znowu spojrzał na świat, pielgrzyma przed nim już nie było. Zakrywał go tłum odprowadzający więźnia do lochu pod ratuszem.
Długo jeszcze na rynku roiło się jak w mrowisku; rozbudzeni ludzie żywo rozprawiali o zbrodni i zbrodniarzu.
– Naści, możeś ty nie wieczerzał – odezwała się do Wawrzusia ta sama kobiecina, wtykając mu w garść skibkę chleba ze serem. Dzieciak nie podziękował nawet, rzucił się zgłodniały na jadło. Z podwiniętymi pod siebie nogami usiadł na garstce rozrzuconej słomy i zmiatał, aż mu się uszy trzęsły. Gdy zaspokoił pierwszy głód, oczy zaczęły mu się kleić i zasnął, sam nie wiedzący kiedy.
Spał długo, ale niespokojnie; zwidywały mu się straszliwe oczy świętokradcy, to znów chciał przez sen uciekać przed nim, nogi wrastały mu w ziemię, a pielgrzym, doganiając go, już, już sięgał mu karku.
Z krzykiem zerwał się na równe nogi i nieprzytomnym wzrokiem potoczył dokoła. Cały rynek, pełen ludzi, pogrążony był w ciszy, wszystko spało, choć świtał już blady brzask.
Nagle od ratusza doleciało zrazu kilka, potem cały chór zmieszanych głosów. Nad wszystkimi górował bas Mikołaja. W miarę jak się ludzie przy wozach budzili, gwar i zamęt wzmagał się i zbliżał. Coś się stało… Ale co?
Wawrzuś nie pojmował. Wytrzeszczył zaspane oczy, otworzył szeroko usta, słuchał…
– Ij… głupie gadanie… – mówił ktoś lekceważąco – przecie drzwi na sztabę zasuwane.
– Jak to, gadanie? Wszak sam stróż Mikołaj…
– Śniło się Mikołajowi.
– Krata w oknie przepiłowana! – krzyknął, dobiegając, ktoś trzeci.
– Skądże znowu? Krata gruba.
– Musi piłeczkę zacną miał przy sobie to i przerżnął.
– Ale że to Mikołaj zdolił[156] spać tak twardo…
– Stary człek; zresztą, komu by przez myśl przeszło…
– I tak prędko? – zdziwiła się jakaś kobieta.
– Ano miał ze trzy godziny czasu.
– Posłali za nim ceklarzy?
– Ciekawość gdzie? W puszczę? Kamień w wodę.
– Rety… jak się burmistrz dowie!
– Ee… płakać nie będzie. Szkody w świętych naczyniach nie ma, dy[157] Mikołajowi głowy nie zetnie.
– Ale psi syn sprawny!
– Wiadomo, z diabłem w zmowie.
– Słyszycie, ludzie? Złodziej uciekł w nocy oknem! – zwiastował nowinę kościelny, wlokąc się ślamazarnie na plebanię.
– Ejże? Naprawdę? – ze śmiechem przyjęto jego słowa. – Ale co gorsza, że króla Popiela myszy zjadły!
– Cha, cha, cha, cha!
Wawrzuś patrzył, słuchał… w głowie mu się zawracało… serce dzwoniło na trwogę, a w uszach brzmiały dwa straszne słowa: „Do widzenia, malućki”.