Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia żółtej ciżemki to jedna z najpopularniejszych polskich powieści historycznych dla dzieci i młodzieży, od pokoleń należąca do kanonu lektur szkolnych.
Opisuje niezwykłe dzieje uzdolnionego chłopca z pracowni Wita Stwosza, Wawrzusia Skowronka. Pasjonujące i pełne niespodziewanych zwrotów przygody małego bohatera są okazją do przybliżenia czytelnikowi licznych faktów i wielu wybitnych postaci należących do jednego z najwspanialszych okresów w dziejach Polski i Krakowa. W jaki sposób Wawrzuś dostał się do pracowni wybitnego artysty, mistrza Wita Stwosza, jak zdobył szacunek największego polskiego kronikarza Jana Długosza i uznanie samego króla Kazimierza Jagiellończyka, a przy tym uniknął wielu zasadzek zastawionych przez tajemniczego wroga? Na te i wiele innych pytań odpowie Historia żółtej ciżemki.
W 1962 roku na kanwie książki powstał popularny film Sylwestra Chęcińskiego, w którym główną rolę zagrał jedenastoletni wówczas Marek Kondrat.
Lektura w klasie VI
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ilustracja na okładce:
Jarosław Żukowski
Przygotowanie wydania elektronicznego:
Michał Nakoneczny, 88em.eu
© Copyright by Siedmioróg
ISBN 978-83-7791-545-5
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
www.siedmiorog.pl
Wrocław 2016
1489–1867
W DOMU I W PUSZCZY
DZIWNY PIELGRZYM
U WIŁÓW
KONIK ZWIERZYNIECKI
U JANA DŁUGOSZA
UCZEŃ MISTRZA WITA
JASIEK
ŚWIĘTY KAZIMIERZ
TAJEMNICA DWORKU POD CMENTARZEM
PORĘBA
ZAKOŃCZENIE
PRZYPISY
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
SPIS RZECZY
1489–1867
W DOMU I W PUSZCZY
Cenny klejnot starego Krakowa, chluba Polski, arcydzieło mistrza Wita Stwosza i pomnik jego chwały – wielki ołtarz w kościele Panny Marii, fundowany przez bogate mieszczaństwo krakowskie w r. 1489, chylił się ku upadkowi.
Blisko cztery wieki rzeźba ta przewspaniała zajmowała najcelniejsze miejsce w świątyni, blisko cztery wieki opierała się niszczącemu wpływowi czasu, wreszcie uległa.
Oto co powiada sprawozdanie dozoru kościoła Panny Marii z r. 1867:
…od chwili gdy się przekonano o groźnym stanie ołtarza, zajęto się bezzwłocznie szukaniem środków uratowania go dobrze obmyśloną restauracją. Imiona Piotra Michałowskiego i Karola Kremera wiążą się z tą myślą. Oni pierwsi badali stan i przedstawiali środki. A choć nie doczekali szczęśliwej chwili rozpoczęcia pracy, za pobudzanie i nawoływanie do niej cześć ich pamięci!
Komitet restauracji wielkiego ołtarza składał się, prócz stałych członków dozoru kościelnego, z następujących mężów: prof. Czyrniański, pr. Dunajewski, W. Eliasz, P. Filippi, ks. Grzybowski, prof. Kuczyński, prof. J. Kremer, H. Kieszkowski, M. Kukalski, J. ks. Lubomirski, prof. Łepkowski, P. Popiel, F. Paszkowski, F. Pokutyński, E. Stehlik, H. Seredyński, ks. Wilczek.
Przytaczam dalej słowa sprawozdania:
…przystąpiono do zupełnego rozebrania ołtarza, do wyjęcia wszelkich rzeźb i ornamentyki, kawałek za kawałkiem. Wtedy to ruszyła się przez wieki nagromadzona ilość kurzu, znalazły się ważne odłamki, znalazł się osnuty pajęczyną trzewik średniowiecznego robotnika, zgubiony przed 400 laty…
* * *
Wielki ołtarz, odnowiony i zabezpieczony gruntownie przed zniszczeniem na dalsze setki lat, służy znów Bożej chwale, zachwyca oczy i serca patrzących, głosi sławę nieśmiertelną mistrza Wita Stwosza.
* * *
Znaleziono za ołtarzem trzewik, żółtą ciżemkę… Skąd się tam wzięła? Do kogo mogła należeć? Czy był rzemieślnikiem człowiek, co używał safianowego obuwia? Czy umyślnie rzucił trzewik za ołtarz? Ale dlaczego? Czy dorosły mężczyzna mógł mieć taką małą stopę? A może to był chłopiec? Może to było dziecko?
Odkąd przeczytałam zagadkowy ustęp sprawozdania i oglądałam żółtą ciżemkę, niepokoiły mię te myśli, szukałam na nie odpowiedzi…
„Już nigdy nie będę!” Co przeżył i kogo znał organista Walanty. Dokąd można zajechać na drewnianej jaszczurce. Zabłąkany w puszczy. Pieśń wieczorna wilka.
– O mój tatusiu, mój złocisty… nie bijcie! Jesce mi ten ostatni raz darujcie! Juz nigdy a nigdy, a nigdy nie będę!
– Co dzień obiecujesz, co dzień bicie bierzesz, końca temu nie ma! – krzyknął z gniewem ojciec, trzymając chłopca za kołnierz u koszuli, a oglądając się za rzemykiem.
– Ady mu przecie wybacz, kiej tak święcie przyrzeka – wstawiła się matka, odsuwając garnek z jagłami od ognia. – Takiś zawzięty na ono dziecko, a Bogiem i prawdą nie ma o co. Mały jest, to się i bawi; cóż ci wadzi, że se ta kozikiem w deszczułeczce dłubie? Sprzykrzy mu się, rzuci, ano za tydzień będzie nowa zabawka.
– A ile razy do kości palce pozacinał i nie rzucił noża? Skórę prać rzetelnie, to może usłucha. Gdzie postronek?
– Puść go! Mówię ci po dobroci; obiadować pora. Wawrzuś, przysuń tatusiowi ławę.
– Zawdy musi być babskie na wierzchu – mruknął Wojciech.
Usiedli wszyscy troje za stołem i jedli w milczeniu. Pokrzepiwszy się, gospodarz zwrócił się znowu do synka i mówił już spokojnie:
– Pamiętajże se, coś sam powiedział: „ostatni raz”. Chłoposko dziewiąci lat sięga, a bydlątku nie da rady. Wygoń wszystkie trzy na pastwisko, a dawaj pozór, co by ci znów która nie uciekła. Mam co lepszego do roboty, jak za krowami po boru biegać. No, idź.
Wawrzek wyskoczył z chałupy uszczęśliwiony, że dzięki matusi ominęła go kara, i pełen jak najlepszych postanowień, pomaszerował z krowami na łąkę. Wojciechowa pomyła statki i zasiadła przed warsztatem tkackim, z którego już spory kawał szarego płótna aż do ziemi zwisał. Największą jej dumą było, że jak Poręba Porębą, żadna gospodyni tyle lnu nie siała, tyle nici nie przędła, tyle płótna nie tkała, co ona. Wzięła się więc ochoczo do roboty, ino raz na jakiś czas pociągając sznurek od podłużnego kosza, zawieszonego na hakach u powały. W tym koszu spało jej najmłodsze dziecko, trzymiesięczna Kondusia. Siedmioletnia Marysia uciekała raz wraz do „babusi”, a rodzice nie bardzo jej tego bronili, bo matka Wojciecha, zgrzybiała staruszka, potrzebowała i posługi, i rozweselenia, a Marysię okrutnie lubiła.
Wojciech nasadził na głowę białą sukienną czapę, poprawił rzemyki u postołów, przystanął chwilę we drzwiach, jakby się namyślając, wreszcie zawrócił w prawo i poszedł ku wsi.
– Juści tak najlepiej – mówił do siebie półgłosem – do samego proboszcza nie pójdę, gdziebym ta śmiał zaprzątać głowę jego wielebności tym nicponiem. Walantego się poradzę albo i Pietra. Organista, kościelny, uczone osoby, na każdej książce znają czytać, prędzej umiarkują niż ja, co by za leki skuteczne były na Wawrzkową chorobę. Ale gdzie onych szukać? Walantowa herod-baba, stary ucieka z domu, kiej ino może; pewnikiem zemknął do Pietra i miód se oba pociągają.
Słusznie się Wojciech domyślał: organista i kościelny siedzieli w sadzie na darniowej ławie pod rozłożystą jabłonią, kamionka z miodem i cynowe kubki przed nimi.
– Niech będzie pochwalony… witajcie, kumotrowie! – rzekł kmieć podchodząc ku nim.
– Na wieki wieków – odparli razem, a gospodarz dodał: – Siadajcie wedle nas, Wojciechu; Jaguś… jeszcze jeden kubek! Jakże tam u was, wszystko zdrowe?
– Dziękować Panu Jezusowi, krzepimy się jako tako – odpowiedział gość i usiadł na zydlu przyniesionym przez córkę gospodarza.
Mówić o interesie zaraz po przywitaniu uważane jest na wsi za wielką nieprzyzwoitość i brak wychowania; tak samo pojmowano grzeczność i przed wiekami. Dlatego też Wojciech ani wspomniał, z czym przychodzi, owszem, przeprosił przyjaciół, że im przerwał rozmowę.
– A o czymże pogwarka? – spytał Piotra.
– Spominamy se stare dzieje – odparł kościelny – raczej Walanty opowiada, a ja słucham. Człowiek to niemal na pamięć umie, a nigdy mu się nie znudzi, zwłaszcza od naocznego świadka słyszeć.
– O czymże takim?
– Sprawiedliwie gadają Piotr; rozmawialiśmy o bitwie pod Warną1.
– O moiściewy… nie przerywajcież sobie; toć i ja strasznie bym rad usłyszał, jak to było. Na wsi ludzie niewiela wiedzą o świecie; prawdę rzec, a nie zełgać, nawet nie ciekawi; a już co nasza Poręba, to prawie jak za murem. Puszcza niezmierzona od zachodu słońca i od północy, rzeka nas opływa w półkole, w ciężkiej robocie rok za rokiem przemija, człek się rodzi, żyje i umiera, nieświadomy niczego. Jeszcze łaska boska, jeżeli zna imię najmiłościwszego króla. Ach, gadajcie, gadajcie… serce mi z ciekawości młotami bije.
– Juści trudno, żebyście co z onego czasu zapamiętali – rzekł organista – ani was może na świecie jeszcze nie było.
– A ileż ta temu będzie? – spytał Wojciech.
– Czekajcie, zaraz wyrachujemy. Miłościwy król Władysław dwadzieścia lat miał, gdy zginął w onej strasznej bitwie. Za wielką chlubę i cześć sobie poczytuję, że w jednych obaśmy leciech byli: dlatego też łacniej mi to wyliczyć. Tedy dziś mamy… dziś mamy… rok pański… Pieter?
– Tysiąc czterechsetny siedemdziesiąty dziewiąty.
– Juści, prawiuteńko się zgadza, bo mi się na pięćdziesiąty szósty obróciło. Zatem, jak raz trzydzieści pięć lat temu będzie w dniu dziesiątym listopada.
– Prawdę gadacie, że mnie na świecie nie było, bo mi się skończy w żytnie żniwa trzydzieści cztery roki. Ale co ta o mnie, powiadajcież od początku. Pietrowi ta wszystko jedność, kiej zna, jak było, a ja nie.
– A więc posłuchajcie: Jak się miłościwy pan gotował na oną wyprawę, wszystkie narody i wszyscy monarchowie radowali się, że mieczem polskiego króla moc turecka zostanie na proch zgnieciona. Węgierskie wojsko pod dowództwem, jakże mu to było… aha… Huniad2, wojewoda siedmiogrodzki. Więc Węgrzy, Siedmiogrodziany i nasi, a nad wszystkimi hetmanem nasz młody król, Władysław. Ale się miłościwy pan gryzł niesłychanie, że tak niewiele miał wojska: ino dwadzieścia tysięcy. A o Turkach gadano, że się ich zebrało tysiąców sto, tedy pięć razy tyle, co naszych.
Walanty łyknął miodu i prawił dalej:
– Mnie wzięto między ciury, do posług, alem się wyprosił u jednego starszego i pozwolił mi, jak przyjdzie do bitwy, iść z łucznikami.
– A umieliście się z kuszą obchodzić?
Byli już tacy, co nauczyli – odparł organista – a nauczyli niezgorzej, bo w kilku potrzebach człek posłał pohańców do piekła diabłu na pociechę z pół kopy, jeśli nie więcej. Idzie tedy chmara ludu, wszystko zbrojne, wyćwiczone, a takie łakome krwi tureckiej, niczym wina. Po drodze zamki bez wiela kłopotu zdobywają nasi, gdzie niektóre ze strachu same się poddają, a my ino naprzód a naprzód. Trzeciego dnia października miesiąca przeprawiliśmy się przez Dunaj. Aż tu przyjeżdża z cztery tysiące wojska Dragula, wojewoda wołoski. Odradzał on strasznie naszemu miłościwemu panu tę turecką wyprawę; aż płakał pono. Wreszcie syna własnego z onymi czterema tysiącami przy królu zostawił, a sam do dom powrócił. Młodym wtedy był, niczego nierozumiejący, ani mnie o to głowa nie bolała, kędy nas wiodą, szedłem jak baran za inszymi, za łaskę to sobie mając, że mnie, chudzinę, biednego ciurę, choć czasem między żołnierstwo wetkną. Pod jednym zameczkiem tom się tak siepał, tak dokazował, aż mnie rotmistrz zauważył i w nagrodę przeznaczył do posług miłościwego pana.
– O Jezu… toście go mogli z bliska oglądać?
– No jakże? Ma się wiedzieć, żem się temu cudnemu obliczu do syta napatrzył… Ilekroć wspomnę o tym wszystkim, to go jak żywego przed sobą widzę.
– O mój Walanty, powiadajcież, jaki był?
– Rosły był; gdy stał w polu z inszymi hetmany w naradzie, to z daleka powiewały białe pióra na jego hełmie, pół głowy ponad tamtymi. Śniadego był ciała i czarnych włosów, twarzy pociągłej, a oczy… niczemu nie przyrównane – królewskie. Zanim usta przemówiły słowo, rozkazywały oczy. Gdy na cię spojrzał, ogień i mróz cię przelatował. A w insze razy znowu, gdy te gwiazdy łaskawie ku tobie zwrócił, to jakby głos jakiś wołał wielki: na kolana! Ilem ja razy chciał przypaść do nóg umiłowanego króla i stopy jego całować… inom nie śmiał. Przed namiotem jak pies leżeć i snu pańskiego strzec to był zaszczyt najpiękniejszy i niejeden mi tego szczęścia zazdrościł.
Zamilkł i przymknął oczy, szukając w duszy smutnych wspomnień wątku.
– Ano, tedy szliśmy a szli, niczym burza, co po drodze drzewa łamie i z korzeniami wyrywa. Ażeśmy stanęli pod Warną.
– Twierdza jaka czy stolica królewska?
– Miasto niewielkie nad morzem… jakimsi Czarnym. Dopierośmy się tam dowiedzieli, jakie niezliczone chmary pogaństwa zgromadził sułtan Amurat przeciw nam. Zaraz po wschodzie słońca zaczęto ustawiać chorągwie według rozporządzenia królewskiego. Ja stałem przed drzwiami namiotu, nasłuchując, kiedy w dłonie klaśnie, co znaczyło, że posługi mu potrza… Na dany znak wszedłem, zatrzymałem się u proga i pokłoniłem się do ziemi. „Podawaj zbroję” – rzekł mi krótko. Upiąłem na nim wszystko sprawnie (już bym dziś chyba nie zdolił, takie te sprzączki i haczyki misterne były); podaję hełm, wziął go ode mnie, aliści wyślizga mu się z rąk3, toczy się z brzękiem po ziemi. Ciary mnie przeszły, a król przeżegnał się trzy razy. Wychodzimy na pole, giermek podprowadza konia, a ten dęba staje, głową kręci, zadem rzuca, trzech go musiało trzymać, zanim dał wsiąść na siebie. Znowu mi coś serce ścisnęło jakby żelazną obręczą.
– I że też to miłościwy pan tych przestróg z nieba nie usłuchał.
– Taki był. Widno po dziadku Olgierdzie upór odziedziczył; tamten, powiadają ludzie, srodze był twardej woli. Myślicie, że na tym koniec? Wróżka Cyganka skądsi przedarła się do obozu i na świętości zaklinała króla, coby w pole nie wyruszał. On zaś wytłumaczył to sobie, jako oną wieszczkę Turkowie posłali, by serce we wojsku osłabić. Może mu ta nie bardzo wesoło na duszy było, ale się ino rozśmiał i babę precz napędzić kazał. Ruszają tedy z obozu, chorąży z proporcem królewskim na przedzie; wiatr się zrywa niemały. Skręcił chorągiew około drzewca, zaczem ją rozwinął z nagła i w trzy kawały poszarpał.
– Znak od Boga – westchnął kościelny.
– Rycerze najznamienitsi, którzy to widzieli, nuż błagać miłościwego pana, coby swej drogocennej osoby nie narażał, a życie dla dobra ojczyzny szanował. Zmarszczył brwi, gniewny srodze, i umilkli wszyscy. Rozpoczęła się wielka bitwa, okropna rzeź. Turcy ustawili swe wojska w półkole na podobieństwo księżyca, bo ten od nich wielkiej czci doznawa. Pomnijcie, żem był w tłumie, w ścisku, i czasu potykania się z Turki jednegom ino pilnował, a to, coby moje strzały nie chybiały celu. Tego zgiełku, wrzasku, jęków, łomotu kopii uderzających o pancerze, tętentu i rżenia koni, tego zamieszania straszliwego, na które wspomnieć niepodobna, bo się w głowie zawraca i wszelkie myślenie ustaje, tego wam nie wypowiem, a choćbym nawet zdolił, gadać o tym nie chcę.
– A król miłościwy? – rzekł Wojciech i zająknął się.
– Królam ja ani widział wśród tego ludzkiego mrowiska. Gdy się tysiące na tysiące, niczym psi wściekli, rzucają, wtedy nie pyta nikt, gdzie mu stać wyznaczono, starszyzny już cale nie słucha, upamiętanie traci, czerwone łuny latają mu przed oczyma; o własną skórę, o życie mu chodzi, nie o co inszego. Tak było i ze mną. Czterech czy piąci obskoczyło mnie kosookich Tatarzynów z krzywymi szablami. Boska opatrzność sprawiła, żem się mógł plecyma o jakiś wóz obozowy oprzeć; miecz umarłemu rycerzowi poprzódzi jeszcze z rąk wyrwałem i w strachu niezmiernym – bom śmierć niechybną nad sobą widział, jąłem rąbać na prawo i na lewo, i przed się, ciężki oręż oburącz ściskając. A takem walił na oślep, żem ino za każdym razem czuł, jako mi się miecz na czymciś przez okamgnienie zatrzymuje… Aż tu nagle pociemniało mi w oczach, nogi drętwieją, runąłem jak kłoda na one pogańskie cielska, którem zesiekł Panu Chrystusowi na chwałę, a sobie na duszne zbawienie.
– Jezusie, Maryjo… ranili was?
– W tym właśnie największe miłosierdzie okazało się nade mną, że ino ze znużenia i z głodu przytomność mię na chwilę odbieżała, bom niemal od wschodu słońca uczciwie pracował, a nie było czasu kęsa chleba przełknąć. Dziś, jak se wszystko do pamięci przywołuję, nic inszego w tym przydarzeniu nie widzę, ino cudowną opiekę mego świętego patrona. Bo żem ja, dwudziestoletni wyrostek, pierwszy raz w życiu miecz okrutny do rąk chwyciwszy, piąci Tatarom dał rady, to chyba nie ziemska, ino niebieska moc sprawiła. A bez to, iżem leżał na kupie trupów krwią ociekający, to mnie już insze psubraty nie tykały i wypocząłem se godnie. – Tylem wam opowiedział, ile oczy widziały i czym się ręce trudniły. Co więcej, to potem dopiero zasłyszałem od ludzi. Ale właśnie to insze leży na sercu, niczym głaz na grobie.
– O mój Walanty, rzeknijcież aby dwa słowa.
– Co mam rzec? Chociaż rycerze błagali i zaklinali króla, aby zważał na swą świętą osobę, on nie pytał na przestrogi, ino się rwał do boju niczym w tany. Gdzie największa ciżba, gdzie ino buńczuk starszego agi powiewał (po naszemu pułkownika), tam pan miłościwy sadził z koniem, drogę sobie trupami ścieląc. Turkowie pomiarkowali, co się święci, więc też który ino hełm o białych piórach zoczył i konia cisawego, gdy nie zdolił w bok umknąć, rzucał się twarzą do ziemi. A król Władysław, jakby się śmierci w służbie zaprzedał, krwawe żniwo czynił, sam jedną strzałą niedraśnięty. Żadne ufce tureckie oprzeć mu się nie mogły, pierzchało wszystko w popłochu. Najwaleczniejsi spomiędzy wojska Amuratowego byli janczarowie, tych należało pobić i rozproszyć. Król wydał rozkaz rotom, by szły za nim, ale Huniad wojewoda za ręce go chytał, siłę nieprzyjaciela przed oczy mu stawiał, śmierć niezawodną przepowiadając. Zasię mu król odrzekł: „Wolej zginąć niż się cofać”. I skoczył naprzód, nie zważając, jako niemal sam ostał, bo Huniady precz uciekł ze swymi. Wpadł tedy król między one janczary, baszę azjatyckiego, który tam się był skrył, usiekł i parł koniem w nieprzeliczoną gąszcz pohańców, pewny, że wojsko tuż za nim. Tymczasem janczarowie ochłonęli co nieco, a widząc, jak się król niebacznie zapędził, obskoczyli go dokoła, konia pod nim ubili, po czym rzuciwszy się nań jak wilcy, ucięli mu głowę. Tę wsadzić kazał basza na wysokie drzewce i z tryumfem do namiotu sułtana ją zaniesiono. Garstka naszych, co była przy królu, zginęła walecznie, broniąc pana. Polegli dwaj bracia Tarnowscy, dwaj Zawiszowie i inne rycerze. Taki był koniec bitwy pod Warną.
– Oj, dziękuję wam też, dziękuję, mój Walanty; niech wam Pan Jezus dobrym zdrowiem zapłaci, żeście nieumiejącego oświecili. A jakże z wami potem było?
– Ano, ślubowałem świętemu patronowi za jego łaskę i cudowne od psich synów ocalenie, że Panu Bogu w duchownym stanie do śmierci już służył będę. Ale widno nie na księdza mnie Pan Jezus stworzył, bom się w Krakowie do szkoły parafialnej u Panny Maryi dostawszy ino czytania i pisania dokumentnie nauczył. Zasie łacina szła jak z kamienia. Ani wymówić, ani wyrozumieć – jednym słowem nie dało się i tyla. Gryzło mnie sumienie bez przestanku i strach serce uciskał, że obietnicy świętemu Walantemu danej i ślubu nie dotrzymuję, za co na tamtym świecie jako wiarołomca wiecznie gorzeć będę. Aż nie mogąc wytrwać dłużej w takowej turbacji, zwierzyłem się jego miłości bakałarzowi. Ten się aż za głowę chycił, mniemając wraz ze mną, że bez nijakiego wątpienia Pan Jezus mnie grzesznika piekłem skarze. Ale na wielkie moje szczęście natchnął go stróż anioł dobrą myślą. „Idź no, Waluś – powiada – na przełaj przez rynek na Żydowską ulicę. Wiesz kędy?” – „Za matoła mnie, wasza miłość, trzymacie – gadam – po śpiączku trafię; dyć dziesięć miesięcy minęło, jakem tu zaszedł; do Krakowam drogi nie zmylił, a Żydowskiej ulicy bym nie znał. Kościółek św. Anny drewniany na góreczce tam stoi, a tuż śmiecisko straszne… Czy o tę ulicę waszej miłości chodzi?” – „Śmieciskoś zauważył, mądralo, a Collegium Maius4 wiesz gdzie?” – „Jakie kolegium?” – gadam ja. – „Ot, żeś matoł – gada on. – Akademia przez króla Jagiełłę fundowana, a przez królowę Jadwigę wyposażona”. – „Juści, gdzie Akademia, to wiem; ale jakosi inaczej mówiliście” – gadam ja. – „Sprawiedliwie cię piekło czeka – gada on – dwóch słów łacińskich nie spamiętasz, a święte kapłaństwo Bogu najwyższemu ślubujesz. Idźże tedy do onego gmachu Akademii, a o profesora, przewielebnego księdza Jana z Kęt – pytaj”.
– Jak to – zakrzyknął Wojciech, przerywając mowę organiście – o tym Janie z Kęt powiadacie, co go cały naród świętym głosi? Którego grób cudami słynie?!
– A juści; jego błogosławioną osobę miałem łaskę od Boga własnymi oczami oglądać, jego dobrotliwej mowy słuchać.
– A cóżeście za szczęśliwiec taki! I pana miłościwego znał, królewskiej osobie posługował, w bitwie pod Warną Tatarów siekł i jeszcze wielkiego świętego w żywym ciele oglądał!
– Ano słuchajcie, co się dalej działo. Więc mnie uczy bakałarz, jako mam przewielebnemu profesorowi niziutko się pokłonić, całą przygodę pod Warną i ono ślubowanie uczciwie, przez wykrętów opowiedzieć i o radę prosić. „Coć rozkaże – gada – tak uczynisz; mąż to świątobliwy a wielkiej mądrości, pewnikiem zdoli rozwiązać ten węzeł i twoje sumienie uspokoić”.
– Ady popłuczcie se gardło, Walanty – rzekł Piotr nalewając kubki po brzegi. – Wasze zdrowie!
– I wasze! – Trącili wszyscy trzej kubkami, a organista kończył swe opowiadanie:
– Wszystko się tak stało, jako mi ów zapowiedział. O moiściewy… słusznie on święty po śmierci niebieskie pałace zamieszkuje, gdy za żywota w komóreczce ciasnej a ciemnej niczym więzień przebywał. Wchodzę do onego Collegium Maius, o profesora Jana z Kęt pytam; wskazują mi drzwi w sieni na dole; izdebki malutkie, jedna do modlenia, a druga mieszkalna. Próbuję, ino na klamkę zawarte, nie ma nikogo. Siedział w sali na górze, w księgach mądrości zaczytany. Janitor, co znaczy odźwierny, zaprowadził mnie i przez pytania wpuścił; miał bowiem surowo nakazane każdego potrzebnego albo proszącego przed jego przewielebność prowadzić – wtedy wszedłem i Pana Jezusa pochwaliwszy, cicho u proga stanąłem. Przywołał mnie ku sobie, wysłuchał łaskawie i pomyślawszy nie najdłużej srogie utrapienie moje całe załagodził.
– W jakim sposobie? – spytał Wojciech ciekawie.
– Ano, podsunął mi księgę rozwartą i kilka wierszy głośno przeczytać rozkazał; za czym dał pióro, papier i czarkę z inkaustem5 i całą Modlitwę Pańską musiałem z pamięci napisać. Pochwalił, że nie darmo do szkoły chodzę, potem zasie tak rzecze: „Nie twojać to wina, że do łacińskiego języka głowy nie masz; trudna to nauka i pierwszemu lepszemu nieprzystępna. Że zasie do sakramentu kapłaństwa droga ino przez łacińskie wrota, znak przeto z nieba jest widomy, że cię Pan Jezus sam ze ślubu zwalnia. Jeżeli ano chcesz mimo wszystko za ocalenie życia Mu odsługować, masz wiele inszych k’temu sposobów”.
Nie będę się rozwodził, jako dalej ze mną gadał, trzydzieści pięć lat mija, to i z pamięci wyleciało niejedno. Dość że mnie zaprowadził do sławnego na cały Kraków muzykusa, co w katedralnym kościele przy świętym nabożeństwie na chórze grywał, i kazał mię uczyć na organach. Sam płacił onego nauczyciela.
– O retyści… z deszczu pod rynnę! – zawołał Wojciech.
– Zabawka to w porównaniu z łaciną – odparł organista. – Po prawdzie rzekłszy, blisko trzy lata zeszło, zanimem się ze wszystkimi pedałami i kluczami zapoznał, nuty czytać nauczył, a i palce, twarde jak patyki, koślawo stukały po klawiszach. Ale dziękować Bogu, już ta bieda przeminęła od świętej pamięci, a dwudziesty ósmy rok w Porębie organistą jestem. Ino w jednej rzeczy zmylił świątobliwy profesor.
– Cóż takiego?
– Trzeba było ślubowanie choć w połowie spełnić i w bezżennym stanie do śmierci pozostać… Ha, darmo, wymigał się człek od piekła, niechże znosi czyściec. Macie ta jeszcze kapkę miodu, kumoter? Na zdrowie wam!
– I wam!
– I wam!
Wojciech odchrząknął, poskrobał się po głowie i westchnął.
– Wola boska; nie ma kącika, gdzie by nie było krzyżyka…
– Chyba do was się ta przypowiastka nie stosuje? Macie kobietę zdrową, pracowitą, spokojną; dobytek piękny, dzieci.
– Ot właśnie…
– Cóż takiego?
– Utrapienie z brzdącem…
– Wawrzuś?
– A ino.
– Stało mu się co? – spytał Piotr.
– Stać to mu się po prawdzie nic nie stało… ino jak Walanty do Jana z Kęt, tak ja do was obu przychodzę rady szukać.
– Ho, ho, mnie ta nie wzywajcie, chyba o Kondusię będzie chodziło – odezwał się ze śmiechem organista – ona moja chrześnica, do Wawrzka mi nic.
– Ee… wiadomo, że co dwie głowy, to nie jedna. Słuchajcież oba i powiedzcie, co się wam zda.
– Słuchamy pilnie. Wasze zdrowie, kumie!
– Ano tedy, żeby prawdę rzec, a nie zełgać, wielką mam troskę, bo mi cosi chłopaka urzekło.
– Ale, hale… nie może to być; któż by taki na ten przykład?
– Przecie na dziesięć mil wkoło ani jednej czarownicy nie uświadczy – powoli, z namysłem cedził Piotr. – Ostatnią wójt na Zaborówku tak rok pławić dawał, a potem ją gdziesi kajsi starościńscy do grodu na sąd powieźli. Od tego czasu nie słychać nic.
– Ino wam się zwiduje czy co? Jakież oznaki macie na owo urzeczenie? – zapytał Walanty.
– Kto by mu się ino raz przyjrzał, zmiarkowałby, że nieczysta sprawa.
– Powiadajcież.
– Ano, niespokojność niezmierna w rękach; ino się zerwie rano, pacierz puści na pytel, aż wstyd słuchać; jeszcze se nie pośniadał, już byle jaką trzaskę albo sęczek do ręki i rzeza kozikiem…
– Na wióry struże? A co mu po tym?
– Gdybyć na wióry, powiedziałbym: głupie dziecko, bawi się. Ale w tym właśnie widzę najpewniejszy znak urzeczenia, że jakiesi osóbki, ptaszki, pieski wyrabia i tak się zapamięta w onej głupocie, że o bożym świecie nie wie. O jadło nie prosi, gadać do niego, nie słyszy; dopiero jak zwalę pięścią w kark, to się nieco ocknie i pojrzy na mnie tak, jakby mnie pierwszy raz w życiu widział.
– Ej… co byście się trapili po próżnicy – rzekł, machnąwszy lekceważąco ręką, Walanty – a niechże się dzieciak bawi, co wam to wadzi?
– A żebyście wiedzieli, że wadzi, nawet bardzo; dzień w dzień jakowaś szkoda albo kłopot z jego przyczyny. Cud boski, jak wszystkie krowy przyżenie na wieczór do domu. Ot i dziś: idę do lasu zajrzeć na moje barci, patrzę, ten niedojda siedzi na górce pod brzozami, wiecie, tam wedle Maciejowego jęczmienia. Dłubie kozikiem biały klocek, aż drzewo zgrzypi. Podszedłem do niego tuż, zaglądam, krówka jak żywa. Ślepie, rogi, uszy, ogon krzynę w bok odrzucony, że się to niby przed muchami ogania. Powiadam wam, ażem zgłupiał. Ale za to Krasa i Gwiazdula hań, hań, aże nad rzeką, a Wiśniochę diabli wzięli. Pół dnia zbiegałem po lesie, zanimem ją odszukał.
– Wytrzepać skórę, to na drugi raz będzie uważał, taka moja rada – rzekł Piotr.
– Przecie znam ojcowskie prawo, bicia mu nie żałuję. Tyle go ino ominie, co matka mnie czasem przytrzyma za rękę. Wszystko na darmo: ja swoje, on swoje.
– Ano, nieposłuszeństwo w tym widzę i niedbałość; nijakich czarów nie uznawam – objawił swe zapatrywania Walanty. – Odebrać kozik, najlepsze lekarstwo – dodał Piotr. – A nie przybierajcie se byle czego do głowy, kumotrze; małe to jeszcze, przyjdą lata, przyjdzie rozum.
– Sprawiedliwie gadacie, Bóg wam zapłać. Jednakowo, kiej pomyślę, że za osiem lat chowania pociechy nijakiej ani wysługi z dziecka nie mam… Ot, pójdę do domu… albo lepiej na łąkę, kto go ta wie, co znowu zrobił. Niech będzie pochwalony; a zajrzyjcie ta kiedy do nas.
– Na wieki wieków. Przyjdziemy oba, a jakże.
Podczas gdy ojciec skarżył się na niedolę, że z ośmioletniego chłopaka nie ma pomocy, stary ów zbrodniarz, z sercem pełnym skruchy, prowadził tatusiowe krówki na pastwisko. Widno, szczerze postanowił się poprawić, bo w ręku tylko pręt trzymał do poganiania upartej Wiśniochy, a biedny ukochany kozik wsunął w zanadrze. Gdy go używać zabroniono, a patrzeć nań pokusą jest do złego, błogo przynajmniej mieć go tuż przy sobie.
– Wawrzek… cóześ taki nadęty jak sowa? Boli cię na wnątrzu cy moze tatuś kijasem ołatali?
Płowa głowina wysunęła się przez dziurę w płocie, za nią zgrzebna koszulka przepasana krajką, dwie brudne opalone rączki i takież nogi do krwi skąsane od komarów; krótko mówiąc, jedyny serdeczny przyjaciel Wawrzusia – Mikołajów Jasiek.
– Mas se wiedzieć, śleporodzie brzyćki, ze na mnie kija nie potrza. Raz w kielo cas tatuś mnie zerzną rzemykiem i dość. Dziś mi się nalezało bicie w porządku, ino… nie było cym. Matusia myślą, ze ja nie wiem, co oni rzemyk za piec wrazili, hi, hi, hi! Chodź ze mną na paświsko, będziemy się turlać z górki. No, prędzej!
– Nie mogę. Pośli na kiermas, kazali siedzieć w chałupie, Hanki pilnować, coby nie wyleciała z kołyski.
– Aha, az tutaj słychać, jak krzycy! Dadzą ci matusia piastowanie, jak wrócą…
– O rany!…
Skręcił się Jasiek w śrubę, przecisnął przez kolące chrusty, już tylko nogi widać… już tylko jedna pięta… już nie ma nic.
Gwiazdula naprzód, Krasa i Wiśniocha za nią, Wawrzek na ostatku, w pięknym ładzie i bez przygód zaszli wszyscy czworo na tatusiową łąkę.
Chłopiec popędził krowy bardziej ku lasowi, żeby je księdzowe żytko nie kusiło, a sam rzucił się jak długi na ziemię i wsparty na łokciach wodził oczyma po łanach kwitnącego żyta, po krzywych wierzbach wzdłuż rzeki.
„Mikołajów chałupa jakosi jedną stroną do ziemi przysiadła – myślał, poglądając na z rzadka rozsiane sadyby, otoczone gęstwiną owocowych drzew. – Musi bardzo stara, bo carna i mechem porośnięta… Nasa, to ci dopiro piękna; jakie to bierwiona grube, ho! ho! jeden w jeden ze starych modrzewiowych pni. Tatuś sami jeździli do boru, sami ścinali, sami budowali, ino im Błazej ze Zaborówka pomagał. Godali tatuś, ze ona jesce będzie stała, jak nase prawnuki pomrą. Co to za jedne te prawnuki?… A niech se ta mrą, choćby i dziś, nic mi po nich… A jak u nas ciepluśko w zimie! Śniegu nawieje z nieba tyle, co ino strzechy stercą spod onych białości. Z rana łopatami drogę cynią, zeby się drzwi dały otwierać. Potem wedle okien odgrzebią, bo śniezysko błony pozasłania i w izbie carna noc. Potem matusia rozpalą ogień, obiad warzą, a my se siedzimy dookoła, grzejemy się. Ino ten dym straśnie w oczy gryzie, az nawet samemu tatusiowi łzy lecą. Jak się weźmie słać po izbie, to go w każdym kącie pełno, ino bez dach nie chce iść. Boi się, coby nie zmarzł. A pod wiecór, to nie ino matusia, ale tatuś krokiem za drzwi nie idą, choć wrota mocne i parkan wysoki. »Głodnemu wilku głupi ino dowierza«, gadają tatuś. Ciekawość, duzo tez ta wsi na całym świecie? Chybo niewiela. Pusca ino i pusca. Tatuś mnie brali ze sobą, jak jeździli do barci miód podbierać. Tak mi się przykrzyły one drzewa i drzewa, pod samo niebo. I znowu jesce więkse, jesce grubse, jesce gęściejse. Pewnikiem za puscą to juz jest koniec świata i piekło, nawedem raz słysał, jak coś straśnie wyło. Ani chybi diabły se robiły smak na chrześcijańskie duse. Kunie to ci tak chrapały ze strachu… Jakze? Diabłów by się nie bały? Tatuś batem zacieli, ale niepotrzebno, bo ze swojej woli gnały jak ten wicher, omal wozu nie potrzaskały o kamieniska i korzenie. A jak my przed chałupę zajechali, to tatuś ino jedno słowo burknęli do matki; nie zmiarkowałem jakie, ale mnie w te pędy kazali klęknąć przed krzyzykiem i cały pacierz zmówić. Oni myślą, ze ja nie zgadł, co to było! Diabły nas goniły i chciały porwać do piekła. Ale się tatuś gorzyj bali niz ja. Cięgiem ino krzyceli: »Jezusie, Maryjo… ratujcie nas!« A nad kuniami to przez końca święte krzyze znacyli. Wszystko to dobrze, ino co mnie tak w łokieć gniecie? No… widzicie ludzie… korzenisko jakiesi! Ehe, juści, cudak nie korzenisko! Sprawiedliwie wygląda jak jascurecka. O… pyszcek, ino ślipki naznacyć, tu znowu łapki jak raz gdzie się nalezy; wydłubać krzynę i gotowe. Ogon ci ta długocki… przytnie się kapkę i będzie”.
Wyciągnął z zanadrza kozik i obejrzał się.
„Zbiją tatuś… A za co by mieli bić? Dy krowy w porządku, to mi wolno robić, co chcę”.
I dalejże skrobać, dłubać, wygładzać, zaokrąglać, zaostrzać; brwi zmarszczył, koniec języka wystawił z ust i poruszał nim prędzej lub wolniej, w miarę jak mu się robota lepiej lub gorzej wiodła. Nie w głowie mu Gwiazdula ni Krasa, co gorsza, nie w głowie mu tatuś.
Skończył. Ujął drewienko w dwa palce, wyciągnął rękę, żeby się z daleka przyjrzeć, i przekrzywiwszy główkę, patrzał na swe dzieło z uśmiechem zadowolenia.
„Oj ty, ty… jakbym cie na ziemi do słońca połozył, toby się twoje siostry i bratowie zbiegli do cie. Ino by się dziwowali, coś taka niemrawa. Hi, hi, hi!… Jezu! A krowy gdzie? Rety… ludzie… o matko… tarasą tez to plebańskie zyto, tarasą!”
Zerwał się jak oparzony, ale i w tej minucie rozpaczy i grozy nie zapomniał o rzeczach najważniejszych; jaszczurkę i kozik wsunął za pazuchę.
„O Jezusińku… jakze ja sobie z nimi dam rady! Oj, spierą mnie tatuś, spierą… chyba mnie na śmierć ubiją! O rany… Kuba, Scepon, Bartek z kijami… juz po mnie!”
Nie pytając wiele, co się z krowami stanie, potoczył się z górki jak kula prosto do rzeki.
„Niech mnie ta gonią… Pan Jezus miłosierny… moze w tej stronie brodu nie znają, a ja znam. Rzyka głęboka, będą się bali”.
Chlupnął bez namysłu, woda go z głową przykryła, ale w okamgnieniu o parę stóp w prawo wynurzyła się jasna czupryna, a krok dalej – już tylko po kolana. Posuwał się z wolna, macając nogą ostrożnie, żeby na dziurę nie natrafić.
Parobcy księdza proboszcza, zajęci wypędzaniem bydła ze szkody, nie spostrzegli w pierwszej chwili, gdzie się pastuszek podział. Karbowy Kuba wydawał rozkazy:
– Ty, Bartek, odprowadzisz gadzinę6 do naszej stajni; jego wielebność przeznaczy sam, ile dni odrobku przy żniwie ściągnąć z Wojciecha; a smykowi to już ja skórę wyłoję wedle pamiątki.
– Ihi, juści – szyderczo się roześmiał Szczepan, skryty przeciwnik, zazdrosny o władzę Kuby – juści mu tak pilno czekać onej pamiątki; widzicie, jak pięknie przebrodził rzekę, o! już na drugi brzeg się spina!
– Tysiąc pieronów! Goń… łapaj… No lećże… co stoisz?!
– Nie pójdę; brodu nie znam… pływać nie umiem…
– To gnaj krowy, niedojdo. Bartek, chodź, a raźno!
Pobiegli cwałem. Kubę dwa razy woda z nóg zwaliła, musiał mu Bartek podać rękę, i zabawiwszy dobry kwadrans ledwie się na drugi brzeg wygramolili. Karbowy rzucił okiem po piasku nadbrzeżnym, ślady bosych nóżek biegły w kierunku lasu. Rzucili się obaj w tę stronę, zamajaczyła im stara koszulka… Wawrzek dopadł pierwszy krzaków, stracili go z oczu.
„O matko… juz krzycą… wołają na mnie! Co takiego?… Kuba wrzescy, co mnie na śmierć zatłuką! Ino mnie złapcie pirwy!”
Gibki, drobny a sprężysty, odbijał się nóżkami od ziemi, dawał susy jak piłka, coraz dalej, coraz głębiej w las… Głosy goniących parobków słabo już tylko słychać było, prawdopodobnie zgubili ślad. Ale i dziecko traciło siły. Upadł pod gęstą leszczyną i dyszał głośno.
„Ojej… kłuje mnie w środku… choćby mnie ta i znaleźli, nie ruse sie… w bokach boli… matusiu!”
Dokoła cisza, spokój, ani ptaszków nie słychać; czasem coś smyrgnie po gałęzi z drzewa na drzewo: to wiewiórki się gonią.
Wawrzuś pojęczał trochę, polamentował, ale z każdą chwilą robiło mu się lżej; bicie serca i kłucie w piersiach ustało, obrócił się na boczek, jak w nocy na sianie przy matusi, i usnął twardo. Zbudziły go skośne promienie zachodzącego słońca, przedzierające się dołem pomiędzy pnie drzew. Roje komarów drżały w świetlanych smugach… Jeden promyk zaświecił mu w same oczy; ocknął się i usiadł.
„A to dopiro! Cóz ja w lesie robie? Aha, aha, prawda… ale i tak mnie nie dogonili! Hi, hi, hi… Juści, śmiej się, głupi, ze cie nikt nie kupi. Tatuś cekają tam na mnie ze rzemieniem. Ino głowę bez drzwi wraze, okropna świata, co się będzie działo. Ano darmo, jęcenie jęceniem, a bicie biciem. Trza iść, bo noc zapadnie. – Wstał, przeciągnął się i popatrzył na wszystkie strony. – Aha, z tamtej gęstwiny tum dopadł, trza się tą samą drogą wracać”.
Uszedł ze sto kroków i przystanął.
„Gnałem prosto od rzyki, to teraz pójdę ku rzyce, z górki na dół”.
Zbiegł prędko, ale zamiast spodziewanego końca lasu i widoku na rzekę, znalazł się w gęstych zaroślach, ludzką nogą z dawna nietkniętych.
„Nie, musiałem trochę zmylić, zawrócę ku słońcu, bo jak raz świeci do wody, kiej zachodzi”.
Ku słońcu, od słońca, z górki, pod górkę, błąkał się biedny dzieciak aż do zmierzchu. By zagłuszyć wzrastający niepokój, zaczął pogwizdywać pastusze piosenki… wreszcie zrozumiał, że nie trafi, w pół oddechu zerwało się gwizdanie, rozpłakał się gorzko. Stał bezradny, zmęczony, głodny, puszcza przed nim, puszcza za nim… Coraz ciemniej się robi… jakieś wielkie ptaki przelatują cichym skrzydłem… tam za krzakiem ktoś wzdycha… Suche liście chrzęszczą… coś idzie! Wawrzuś dech wstrzymuje, przytulił się do grubego buka, ani drgnie. Coś idzie, idzie, sapi, przeszło bokiem, cisza.
„O rety… pewnikiem była dzika świnia, bo chrumcało. O… znowu cosi! Matko Boska, nie daj mnie!”
Wdrapał się na gruby konar pochyło zwisający, siadł na nim okrakiem i patrzy. Niby to ciemno w puszczy, ale pełnia księżyca, to bodaj gdzieniegdzie mdłe światełko między liście zagląda.
Wawrzuś drgnął.
„Śmigne wyzej, bo sie boje… o Jezu, znowu idzie! Jak tez to mrucy, mrucy…”
Między krze i konary przeciska się wielki brunatny niedźwiedź; zły czegoś bardzo, bo co chwila przystawa, pazurami ziemię drapie i głośno mruczy.
„Moze głodny… a moze to matka, cosi jej dzieci zezarło?… Łaska boska, juz nic nie słychać. Oho, nie zlezę ja z tego drzewa, ani myślenia… zostanę tu na noc”.
Usadowił się wygodnie na dwóch gałęziach tuż przy sobie rosnących, plecami się o pień oparł, przymknął oczy i spokojny, że mu niedźwiedź nic nie zrobi, usnął prawie natychmiast.
Zbudziły go przeraźliwe jakieś niby szczekania.
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. – Zmówił cały pacierz; wrzaski nie tylko nie ustawały, ale słychać je było coraz bliżej… Z głębi puszczy wyszedł wilk z najeżonymi kudłami, usiadł na mchu pyskiem do księżyca i zaczął wyć…
„O przenajświętso Matko… to wtedy wilcy byli? A ja myślał, ze diabli!…”