Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska - ebook + książka

Paziowie króla Zygmunta ebook

Antonina Domańska

0,0

Opis

Kilkunastoletni chłopcy, paziowie króla Zygmunta, muszą pamiętać o nienagannym zachowaniu, manierach i honorze, ze względu na pełnioną funkcję. Młodość jednak ma swoje prawa — chłopcy w wolnym czasie nie stronią od żartów i figli.

Ich psoty przyjmowane są różnie — niektórych bawią, innych — zwłaszcza damy — oburzają i przerażają. Czy jednak młodzieńcy zdolni są tylko do naigrywania się z innych? Ich historia nie tylko bawi, lecz także ukazuje dworskie obyczaje i oblicza przyjaźni.

Paziowie króla Zygmunta to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1910 roku, a w 1989 powstał kilkuodcinkowy serial telewizyjny dla dzieci na jego podstawie. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Antonina Domańska
Paziowie króla Zygmunta
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Antonina Domańska

Paziowie króla Zygmunta

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-3197-1

Paziowie króla Zygmunta

opowiadanie obyczajowe na tle dawnych wieków

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Wstęp

Pięciu zgrabnych wyrostków, w barwie1 paziów królewskich, przechodziło gwarząc, podskakując i śmiejąc się przez długi, ciemnawy korytarz, ciągnący się przez całą szerokość drugiego piętra starej, kazimierzowskiej jeszcze części zamku krakowskiego. Za nimi stąpał ciężko pachołek, niosąc na plecach ogromny tłumok z pościelą.

— No, a teraz którędy? — spytał paź, biegnący przodem, zatrzymując się bezradnie w miejscu, gdzie się dwa korytarze krzyżowały.

— Prosto przed się, paniczku — odpowiedział parobek — dopiero na drugim zakręcie obrócimy2 się na lewo, potem przyjdą trzy schodki na dół, znowuj3 prosto, potem pięć schodków do góry, jeszcze raz na lewo, no i już.

— Dobre mi już! Toć się człek nieszczęsny zgubić może w onym4 labiryncie... — zawołał pierwszy z paziów z udanym przerażeniem.

— Ino5 łaska boska, że smoka nie masz6! — dodał krępy rudawy blondynek, rzucając czapką na najbliższego kolegę.

— Krzysztof Czema mniema, że smoka nie ma! — zaśmiał się tamten, odrzucając czapkę dalej.

— Jak to nie ma? A stara Papacoda nie smok? A Marina Arcamone nie smok?

— Hola, hola, nie tak głośno, pomnijcie7, że ściany mają uszy!

— Ostroróg własnego cienia się boi!

— Nie boję się niczego! — krzyknął dumnie zaczepiony, chłopak wysoki, o pięknych regularnych rysach, śniady jak Cygan.

— Przecz8 więc przerywasz nam mowę jakimiś uszami?

— Słusznie czyni — zawyrokował najstarszy z paziów, siedemnastoletni Paweł Szydłowiecki. — Nie tylko ściany mają uszy, ale ostre języki latają po komnatach i donoszą co trza9 i co nie trza, komu trza i komu nie trza.

— Bogiem a prawdą10, dzieją się tu od niejakiego czasu różne cudeńka — rzekł z cicha Jaś Drohojowski, oglądając się za siebie.

— Taj coże11 znów takiego?

— Dobranoc ci, Montwiłł, jeszcześ nie dospał, że jak wieloryb na Jonasza paszczękę na mnie rozwierasz12?

— Nu gadaj, jakowe cudeńka?

— Ano, kichnie kto w swojej izbie, jużci w jedenastej komnacie wiedzą, że ma katar. Zabawi się jeden z drugim przystojnie13, przez14 obrazy boskiej, ino że świeczkę bez15 noc wypalą, oho, już jego miłość pan ochmistrz Strasz skoro świt wpada i łaje. A skąd się mógł dowiedzieć? Okno jego sypialni wychodzi na wirydarz16, a nasze wszystkie na podwórzec. Którędyż uwidział? I tak co dzień coś nowego.

— Et, głupstwo, taj koniec — rzekł Montwiłł — gorzej, że nas w takie zaświaty17 przenoszą. Czegóż nie pozostawili nas razem w kupie, cożeśmy to pośledniejszego18 od innych?

— Nie narzekaj, nie marudź, bo nie masz o co — tłumaczył Szydłowiecki — jeżeli cały dwór się ścieśnia, jeżeli nawet królewskie osoby niewygody cierpieć muszą, to chyba nam, paziom, milczeć przystoi.

— Jaże nic nie gadam, a taki mnie żal, że nas rozdzielono od towarzyszy.

— Stare skrzydła burzą, nowy pałac ozdobny, wedle woli i gustu miłościwej pani, budowniczowie z Włoch sprowadzeni stawiać mają, to i nie dziw, że miejsca zabrakło; a trochę ciasnoty zażyć się godzi, zanim wspaniałe komnaty dla waszych miłościów zostaną wykończone — kłaniając się z przesadną uniżonością Litwinowi, rzekł Jaś Drohojowski. — Rodzic mój powiada, że za jego młodości dwunastu było paziów i usługa wedle króla jegomości szła składno, jak na kółkach.

— Toć i za pierwszej żony miłościwego pana, nieboszczki królowej Zapolyi19, także ponoć nie było ich więcej. Dopiero z nową panią nowe nastają czasy: zamek za ciasny, paziów dwustu, a usługa licha; parlare italiano, utrapiare polono, wymyślare androno, nulla niente di buono20 i tak dalej... Czy prawdę mówię?

— Mądrze i słusznie, Mikołajku!

— Na miły Bóg... pókiż21 tymi zaułkami wędrować mamy? — krzyknął zniecierpliwiony Szydłowiecki.

— Wżdy22 gadałem waszej wielmożności — odparł pachołek flegmatycznie — że dwa razy na lewo, raz na dół, raz na górę, a my dopiero jedne schodki minęli.

— Gedroyć!

— Boner! — krzyknęli ze zdziwieniem chłopcy na widok dwóch paziów biegnących z przeciwnej strony ku nim. — Skędżeście się tu wzięli?

— Jędruś mi chciał pokazać naszą nową sypialnię — odpowiedział Konstanty Gedroyć — i zanimeście się spakowali, jużeśmy tu przybiegli.

— Jakżeście trafili?

— Ja bym miał nie znać grodu, każdego krużganka, każdego zakamarka? — zaperzył się Boner.

— Co on się tak buci23, ten krasomędrek?

— Nie łajże mu, bo sprawiedliwie gada: toć od małego dziecka kręci się po całym grodzie, po podwórcach, po wirydarzach, lepiej chyba zna one wszystkie zakątki niż sam król jegomość.

— I nic mu za takowe wścibstwo?

— Wnuczek pana żupnika i wielkorządcy miasta... ino tyle rzekę24. Pokąd25 był maluśki, to za panem dziadkiem bieżał a poły26 się imał27; skoro zaś podrósł, wszędy go pełno, a ot, trzeci rok mija, jak paziem ostał28.

— Słuchajże, Jędrek... dobrze nam tam będzie?

— Niezgorzej, niezgorzej; przestronno, ustronno, stary Strasz trzy razy się zatchnie i trzy razy spocznie, zanim do nas dolezie. W Bogu nadzieja, że nieczęsto nas będzie nawiedzał. Jedno mi nie na rękę...

— Coże?

— My na lewo w jednym kącie, a czwarte drzwi na prawo fraucymer29.

— Wiwat!

— Kamilla!

— Lauretta!

— Beatrycze!

— Hipolita!

— Geronima!

— Aha, cieszcie się, błazenkowie! Po pierwsze, takie dorosłe i przerosłe panny ani patrzą na nas, a po drugie, ich pokoje położone są w głębi, od strony zaś naszego korytarza ino komnaty signory Izabeli Papacoda i Mariny Arcamone.

— Niechże cię nie znam z taką nowiną!

— Oho, stary Krabatius głowę beze30 drzwi wyścibia, widno go przeniesiono, jako i nas, na insze mieszkanie.

— Któż to jest? — spytał Gedroyć, niedawno do Krakowa przybyły.

— Medyk pana marszałka Kmity.

— Nie znam go; muszę się mu przypatrzyć.

Chłopcy, doszedłszy do drzwi swego nowego mieszkania, pchnęli Kubę z pościelą do izby, a sami nie kwapili się z wchodzeniem, obiecując sobie jakąś śmieszną krotochwilę ze spotkania z magistrem Johannesem Krabatiusem.

Tenże, człowiek niemłody, w czarnym aksamitnym długawym ubraniu i takiejże płaskiej czapeczce na łysinie, stał we drzwiach swej komnaty i poglądał w korytarz przez szkła osadzone w rogowych widełkach na długim trzonku, które przysuwał prawą ręką do oczu, wyciągając jeszcze naprzód chudą szyję, ruchem właściwym krótkowidzom. Bocianiej cienkości nogi, o dużych płaskich stopach, tkwiły w czarnych pończochach i czarnych safianowych trzewikach, zakończonych według najnowszej mody niepomiernie szeroko.

— Pan Szydłowiecki, pan Boner, panowie pazie... dobry wieczór. Co tu oni mają za jaką robotę? — zapytał Niemiec łamaną polszczyzną.

Przez twarz Jasia Drohojowskiego przeleciało drgnienie złowrogie, zwykła zapowiedź mniej lub więcej szalonego figla. Podbiegł z uprzejmą minką do Niemca:

— Dzień dobry, panie magister: my tu na nową kwaterę, wasza miłość takoż31?

— Moja miłość takoż.

— Ach, co za szkoda, że sypialnia pana magistra wychodzi na północ... przy waszym niemocnym zdrowiu...

— Ja nigdy nie wychodzę na północ. Dwadzieścia jedna godzina, to ja już dawno śpię.

— Słusznie to waszmość czyni: ale co inszego chciałem rzec: powiadam, co okna są od północy.

— Ach tak... to jest bardzo niedobrze... od północ...

— A zwłaszcza że wasza miłość taki blady od kilku dni; przymizerniał srodze.

Mówiąc to, Drohojowski kopnął najbliżej za sobą stojącego kolegę wzywając jego pomocy. Jędruś Boner, jedyny do konceptów, w mgnieniu oka się zorientował i niby półgłosem do siebie, ale tak, że każde słowo wyraźnie było słychać, mruknął:

— Biedny człowiek... zmienił się nie do poznania.

— Co on mówi?

— Nic, nic, niech się wasza miłość ciepło odziewa, o febrę32 nietrudno.

— Nie stójcie w tym ponurym, wilgotnym korytarzu, dobry panie Krabatius! — jęknął Krystek Czema z rozrzewnieniem w głosie.

— Kochane chłopcy... poczciwe dzieci... posłucham waszej dobrej rady.

I zaniepokojony medykus cofnął się do swej izby licząc puls, naturalnie ze strachu mocno przyśpieszony. Wyjął z kieszeni małe srebrne lusterko, obejrzał język... brzydki; oczy wydały mu się dziwnie zaiskrzone, a białka żółte. Usiadł znękany na ławie i zdumał się gorzko.

Chłopcy tymczasem wpadli z krzykiem i śmiechem do swego nowego mieszkania i zaczęli porządkować swe rzeczy zniesione na miejsce przez służbę i porozrzucane bezładnie. Siedem tapczanów z siennikami twardo wysłanymi słomą stało dokoła ścian; reszta gratów, co prawda niezbyt misternych i właścicielom jedynie miłych, a niezbędnych, leżała lub stała na podłodze.

Montwiłł najpierw jął przewracać między poduszkami: wyszukał swoją, porwał kilim gruby, wojłokowy, co mu za przykrycie służył, i w mig posłał sobie łóżko. Ostroróg zawiesił łuk tatarski i sajdaczek niewielki na haku nad swoim tapczanem; Gedroyć, porwawszy bałałajkę o trzech strunach, puścił się w prysiudy33 do Drohojowskiego.

Jaśkowi w to graj! Hrymnął podkówkami o podłogę i dalejże kozaka. Czema w niemym uwielbieniu patrzał na nieznany mu, a ze strasznym ogniem wykonywany taniec.

Jeden Pawełek Szydłowiecki, nie dbając na wrzaski dokoła siebie, wyjmował z tobołów bieliznę i świąteczne szatki kolegów i jak dobra matka układał je z systematycznym porządkiem w drewnianych, jaskrawo pomalowanych skrzynkach, ustawionych przy łóżku każdego chłopca.

Boner, rozpalony widokiem kozaka przez prawdziwych Rusinów tańczonego, porwał mosiężną miednicę i rzemień ze sprzączką od tłumoka i walił w przyśpieszonym tempie, ile sił starczyło...

— Che orgia! Che demoni! Che bestie infernale!34 Czicho mi saras!35I’orecchie mi crepano36! Taki tańcy to piekło balet... powi saras milościwa krolowa!

Piekielny balet zamarł w jednej sekundzie, miednica i bałałajka wypadły z rąk, oczy wszystkich chłopców skoczyły ku drzwiom otwartym, w których stała przemożna i przegruba, najstarsza dama dworska królowej Bony — Izabela Papacoda.

— Powi milościwa pani, che pazie diaboli incarnati37... zawola pan Strasz... — piszczała przeraźliwie granatowa ze złości Włoszka.

Pawełek Szydłowiecki, jedyny, który umiał po włosku, pokłonił się z uszanowaniem i przepraszał za siebie i za towarzyszy, że przez nieuwagę i zapomnienie dopuścili się takiej niegrzeczności.

Donna Izabela przestała sapać; uprzejme słówka płynnie wypowiedziane złagodziły jej furię; spojrzała nawet dość mile na przystojnego i układnego pazia i całe zajście byłoby się ku zadowoleniu wszystkich zakończyło, gdyby nie... Kupido! Nie ten malutki bożek skrzydlaty z zawiązanymi oczkami, ach nie!

Był to inny Kupido, czworonożny, z wydłużonym pyszczkiem i cieniuchnymi nóżkami... najukochańszy charcik signory Papacody. Przez nie domknięte drzwi komnaty wybiegł za swoją panią, a usłyszawszy wrzaski wpadł, szczekając zajadle, między paziów, rzucił się na oślep z wściekłością i ostrymi ząbkami rozdarł jedwabną nogawicę małego Czemy, kalecząc go przy tym w nogę.

Wtedy Krystek, acz cichy i ślamazarny, nie pozbawiony jednak ludzkich uczuć, kopnął psa z całej siły tak, aż na łokieć38 w górę wyleciał i skomląc żałośnie, skrył się w gęstych fałdach sukni donny Izabeli.

Włoszka syknęła przez zęby jakąś specjalną klątwę, chwyciła pieska na ręce i trzasnąwszy drzwiami, aż szyby zadzwoniły, pobiegła do siebie.

— Nu, ależ baba wąsata! Chciałby ja za rok mieć pół takie wąsy! — dziwował39 się Montwiłł.

— Wąsy, nie wąsy... — westchnął Szydłowiecki — będzie jutro bigos40.

— Komu? Chyba nie nam, ino tej starej włoszczyźnie — zapiszczał Krystek oglądając swą zadraśniętą łydkę. — Wżdy ludzie ważniejsi od psów!

— Ale pies panny Papacody to coś wcale przedniejszego niż jakiś tam durny paź — drwił Ostroróg.

— Patrzcie, patrzcie, jak się Czema zaindyczył...

— Kto by się spodział, takie to zawżdy potulne...

— Jam go miał za ciepłe piwo... — podjudzali malca koledzy.

— Durny paź? Ja wam pokażę durnego pazia! Jeszcze mnie dotąd nie znali!

— Krzysztofie Czemo, zaklinam cię, wyznaj, co zamyślasz uczynić? — z udanym patosem zawołał Drohojowski.

— Wspomnicie moje słowo; zapłacę ja onemu Kupidynkowi z nadsypką41; rodzic by się mnie wyparł, gdybym się nie pomścił.

— Na psie? Cha, cha, cha!...

— Jemu doczynię, a jego pani zapłacze.

— A kto on zacz, ten malec? — spytał z cicha Gedroyć Drohojowskiego.

— Syn kasztelana gdańskiego; ród możny i wielce szanowany w województwie pomorskim.

— Ojoj, chłopcy... Odmiwąs idzie! — krzyknął Montwiłł wskazując na przypiecek.

— Cóż znowu? Co ci się uwidziało?

— A prawda, chrząka na umor, aże grzmi w całym korytarzu.

— Chrząka? To zły znak.

— Już mu ta stara jędza nabajała42, co wlazło.

— O rety!... Szydłowiecki... stań na wierzchu43, on cię lubi, mniej będzie łajał.

— Bóg ci zapłać, wolę nie.

Hhhrrrum... zahuczało donośnie i jegomość pan Stanisław Odrowąż Strasz wszedł majestatycznie z groźną miną do izby.

— Matko najśliczniejsza... wie wszystko... — szepnął Czema na ucho Ostrorogowi.

— Cóż, chłopcy, roztasowaliście się44. W skrzynkach groch z kapustą? Hhhrum.

— Już poskładane podług rozkazu waszej miłości; może raczycie zajrzeć do skrzynek, jak porządnie wszystko leży: bielizna po jednej stronie, a...

— Dobrze, dobrze; nie zapraszałbyś tak skwapliwie, gdyby co szwankowało.

— Nie wie o niczym — mruknął Drohojowski.

— A gdzież to Montwiłł? Raz na zawsze przykazowałem, po zachodzie słońca wychodzić nie wolno i basta.

— Oooch... — dało się słyszeć stękanie za kapą komina — głowa mię tak strasznie rozbolała, więc ległem co niebądź zdrzemnąć się, za pozwoleniem waszej miłości.

— Za moim? Kiedyżeś mnie o pozwolenie pytał? A ty, Czema, co się tak wciskasz za Mikołkę?

— Nogawicęm rozdarł, proszę waszej miłości.

— Pewnikiem z psikusów? Hhhrrrum.

— Nie, widział się z Papacodą... — zaszemrało w stronie Bonera.

— Na gwoździu zaczepiłem.

— Oddaj w czas rano do szatni, to ci Salomeja albo Grzybowska naprawi. A przykażcie Kubie, coby was skoro świt pobudził; Szydłowiecki i Gedroyć jutro na służbie przy osobie miłościwej pani.

— Za łaską pana ochmistrza, mógłbym się zapytać, którzy wraz z nami na pokoje iść mają?

— Zbędna ciekawość; dowiesz się jutro. Zresztą drobnostka to, nie tajemnica. Herburt, Zbylitowski, Pieniążek, Stadnicki, Tarnowski, Zborowski, Korybut, Kazanowski, Bielski i Czarnkowski.

— Dziękuję waszej miłości.

— Barwa odświętna, ciżmy45 nowe, zachowanie jak najprzystojniejsze, bym się was nie powstydził!

— Panie ochmistrzu, toć...

— Milczeć! Wiem, co mówię. Niejednokrotnie już dochodzą mnie słuchy o nieokiełznanych swawolach waszych; nie próbujcie mej cierpliwości, bowiem wątła jest i łacno46 się zrywa. Jak wam to zresztą z dawna wiadome.

— Wasza miłość nam przygania, zawżdy ino nam... wszak paziów jest dwustu!

— Tamci stu dziewięćdziesięciu trzej to baranki bieluchne naprzeciw was; Boner jeden obstoi za czterdziestu.

— Żebym ino złapał tego, co o mnie takowe oszczerstwa sieje!

— Milczeć! Już ja was znam jak złe szelągi, niecnoty jedne! Gedroycia mniej, bo za krótki czas; że się ano was czepił od pierwszego wejrzenia, to mi starczy; poznał swój swego! Co się zasię tyczy nowego mieszkania, ostro przykazuję sprawiać się skromnie, przez hałasów, przez krzyków; w pobliskości są sypialnie panów medyków, komnaty panien dworskich.

— Bóg łaskaw na sługi swoje... nie widział się z tą czarownicą.

— Ale, nie, Krystek... chodź ino bliżej — rzekł pan ochmistrz i pokręcił za ucho nieszczęsnego Czemę — jakże to pieskowi signory Papacody? Amor... Kupido... nie pomnę.

— Bo on mnie ugryzł do krwi! Niech wasza miłość pojrzy...

— Ugryzł cię? A... to co inszego; ale po cóż kłamałeś, żeś rozdarł na gwoździu? Dzwonią na wieczerzę, marsz!

I ruszył przodem, a chłopcy w podskokach za nim. Nie wszystkim jednak pilno było: Jędruś Boner i Krystek Czema wlekli się na ostatku, zawzięcie o czymś rozprawiając.

— Jędrek... mojeś ty, pójdziesz ze mną do miasta jutro rano? Tyś mądry i sprawny do wszystkiego, a ja bym sobie nie dał rady.

— Ehe, a Odmiwąs co na to?

— Wżdy nie łazi za mną jak niańka; służby jutro nie mam, skoczymy do miasta jak po ogień i w te pędy z powrotem.

— Ino, jak... tego... to drzwi zasuń dobrze, coby cię kto nie spłoszył.

— To się wie; Szydłowiecki i Gedroyć na pokojach królowej, Montwiłł nikomu nie wadzi, ino mu spanie w głowie, Jasiek z Mikołką mają iść na palcaty47 do tamtych, a my dwaj... no bo mi pomożesz i przy robocie, prawda?

— A jakże; nie pomógłbym? Naczynie jakie dobre masz?

— Jak będziemy wracali z miasta, można będzie kupić garnek po drodze.

— U Kasprowej?

— Lepiej u Maguliny, co pod Długoszowym domem z garnkami siedzi; prosto od niej skoczymy na górę i jużeśmy w domu.

— Słuchaj no, o kiełbasie nie zabacz48.

— Ho, ho, kupię choć z pół łokcia.

— Czy się ino da zwabić?

— Ij... kiełbasa wszystko sprawi; zobaczysz, jak mnie umiłuje, ino gwizdnę, przyleci, a potem... chi, chi, chi... żeby się tylko udało!

— Co się nie ma udać? Dołoży się wszelkiego starania; no już moja głowa w tym, że go i rodzona matka nie pozna.

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/

Rozdział I. Figiel Krzysztofa Czemy

Już od pierwszych chwil przybycia swego do Polski założyła sobie królowa Bona szereg zmian, upiększeń, przeróbek w starej, wiekowym trwaniem czcigodnej siedzibie Piastów i Jagiellonów, a Zygmunt, zakochany w młodziutkiej żonie, wszystkim jej zachciankom przytakiwał, na wszystkie nowości pozwalał.

Jak już z rozmowy chłopców dowiedzieli się czytelnicy, pierwotna liczba paziów pomnożona została blisko dwadzieścia razy; najstarsze części zamku burzono, by na ich miejsce wznieść nową, piękną budowlę, pałac w stylu Odrodzenia.

I urodzajne sady, rozsiadłe od wieków na stokach wawelskiej góry, nie znalazły łaski przed obliczem młodej pani. Stare grusze i jabłonie w pobliżu komnat królowej padły w pierwszym zaraz roku pod ciosami siekiery, a ogrodnicy włoscy sadzili co wiosnę i co jesień z niezmiernym trudem sprowadzane krzewy południowe, kopali sadzawki, urządzali fontanny, grupowali piękne klomby, a w cieniu wonnych krzaków migdału wyznaczali miejsca na ławki, które znów kamieniarze, ociosawszy foremnie, jak najśpieszniej wkopywali w ziemię.

Na szczęście, wirydarzyk maleńki, ulubiony zakątek królowej Barbary Zapolyi, wciśnięty w załomie góry u stóp Baszty Sandomierskiej, uszedł bacznych oczu ogrodników, czyli też może jedno słówko z ust króla powstrzymało ich zapał, dość że parę lip rozłożystych, jabłonka, śliwek i wiśni kilka ocalało od śmierci, a w miejscach do słońca zwróconych kwitły konwalie wiosenną porą, później róże, lilie, malwy i ostróżki na grządkach, a w głębi pod murem srebrzystozielone mięty, ruta drobnolistna i fiołkowe główki macierzanek.

W tym to ustronnym ogródku bawiły się całymi dniami sierotki po Barbarze, malutkie królewny Jadwiga i Anna, pod dozorem pani Szczepanowej, starej doświadczonej służebnej, która jeszcze nieboszczkę królowę była wyniańczyła.

Gdy w roku 1520 umarła młodsza dziecinka, czteroletnia księżniczka Anna, starsza Jadwiga, nieco zaniedbana przez obojętną macochę, rosła swobodnie pod opieką najzacniejszej i całą duszą przywiązanej niańki, która jednak mimo najlepszej woli nie umiała wychowywać córki królewskiej tak, jak tego jej wysokie urodzenie i przyszłe stanowisko wymagało. Pani Szczepanowa była kobietą prostą i jedynie skutkiem długiej służby przy dworze nabrała trochę ogłady. Od śmierci Anusi minęło lat cztery, a jedenastoletnia księżniczka Jadwiga prócz pacierza, łatwych ręcznych robótek i odrobiny włoskiej mowy — nie umiała nic więcej.

Nazajutrz po przeprowadzce paziów dobrze już było z południa, gdy drzwi przedsionka zamkowego, prowadzące na ogród, służba otwarła na rozcież, a w nich ukazała się królowa z orszakiem swych ulubionych Włoszek i kilkunastu paziów.

Sześć lat minęło, odkąd piękna księżniczka mediolańska poślubiła Zygmunta I, a uroda jej wspaniała nie tylko nic nie straciła na swej świetności, ale owszem wzmogła się i przyodziała majestatem. Królewski małżonek, zakochany nieledwie do szaleństwa, uwielbiał jej wdzięki, jej wszechstronne wykształcenie, jej dowcip wykwintny, a nie widział — czy nie chciał widzieć — licznych wad i brzydkich stron jej charakteru, którymi w późniejszych latach zatruwała mu życie i ciężko się dała we znaki nielubianemu przez się narodowi.

W czasie owym jednak była Bona zjawiskiem przecudnym, jedną z najpiękniejszych niewiast na świecie.

Szła tedy49 wysoka, kształtna, pełnej a smukłej kibici: w każdym calu królowa. Główkę jej wieńczyły faliste zwoje bujnych złotych włosów, zdobne upięciem splecionym z pereł; delikatna płeć50 blondynki w przeciwieństwie do hebanowych brwi i ciemnych wielkich oczu olśniewała białością; długi, zgrabny nos i bródka śliczna zaokrąglona tworzyły całość nad wszelki wyraz piękną. Suknię miała z jedwabiu srebrzystego, haftowaną w girlandy z róż. Stanik głęboko wycięty w kwadrat, a krojem swym przedłużającym niepomiernie kibić, miał z przodu trzy równoległe wyszycia z drobnych pereł. Rękawy bardzo wąskie rozszerzały się powyżej łokcia, a ściągnięte srebrną wstęgą sterczały na ramieniu sztywną bufą. Spódnica, układana w grube fałdy, rozciągała się po ziemi, co było uważane za konieczne dopełnienie stroju i nazywało się powłokiem. Złoty łańcuszek, wysadzany drogimi kamieniami, otaczał szyję Bony i przytrzymywany u góry diamentową przepinką, spadał aż do pasa, gdzie znowu zakończała go klamerka z rubinów.

Królowa przebierała od niechcenia palcami ogniwa łańcucha, okazując przy tej niby bezwiednej zabawce wąziutką małą rączkę i pierścionki drogocenne na długich, różowo zakończonych paluszkach. W lewej ręce trzymała cieniuchną chusteczkę z szerokim szlakiem koronkowym.

Damy dworskie, same Włoszki, towarzyszyły królowej. Izabela Papacoda niosła krosienka najjaśniejszej pani; Marina Arcamone, ochmistrzyni dworu, miała w pogotowiu duży wachlarz od słońca; Laura Beltrani, lektorka, dźwigała kilka tomów poezyj51 do wyboru; Beatrycze de Macris — kosz z jedwabiami i perełkami; Lukrecja Caldorra i Hipolita de Opulo, najmłodsze z dam dworskich, nie zaszczycone w tym dniu żadnym poleceniem, szły na ostatku i szeptały sobie widno coś bardzo wesołego, bo to jedna, to druga zasłaniała usta chusteczką, tłumiąc niestosowne w pobliżu królowej chichotanie. Sześciu paziów w barwie Sforzów postępowało po obu stronach alei równolegle z paniami, drugich sześciu zamykało orszak królowej.

Pan ochmistrz wybierał zazwyczaj najurodziwszych i najzręczniejszych ze swych wychowanków do usług miłościwej pani. Ani ospały Montwiłł, ani przysadzisty Czema, ani Wiśniowiecki jąkała, ani czerwonowłosy Kosta nie dostępowali tego zaszczytu. Za to król jegomość nie zwracał uwagi na powierzchowność, dla każdego z malców zarówno bywał łaskawym i sprawiedliwym.

Na co dzień nosili paziowie szaraczkowe lub granatowe sukienne ubrania; od święta i na służbie musieli być strojnie przyodziani. Dziś więc każdy z dwunastu miał berecik jasnoszafirowy, aksamitny, z białym strusim piórkiem, koszulę białą, atłasową, z koronkową krezką52, suto marszczoną i sztywnie przylegającą do szyi aż pod same uszy. Szatka zwierzchnia z tego samego aksamitu co beret, nisko wycięta wzorem kobiecych sukien, a wdziewana przez głowę i dlatego zwana nasuwaniem, nie miała wcale zapięcia ani guzików; w pasie zaś przytrzymana była złotą taśmą, u której wisiała jedwabna torebka. Sute rękawy ujęte były w trzy bufy i ponacinane szeroko w kilku miejscach, przez które to przecięcia wyglądał biały atłas koszulki; od ramienia po łokieć aksamitne, od łokcia do ręki białe atłasowe, zakończone koronką dokoła ręki. Nogawice bardzo obcisłe, z niebieskiego jedwabiu, takież safianowe53 ciżemki.

Donna Marina Arcamone, wysoka siwiejąca brunetka, złagodziła swe zazwyczaj złośliwe skrzywione usta słodkawym uśmiechem i z wyrazem uwielbienia słuchała słów królowej, rzucając od czasu do czasu jakieś krótkie zdanie dla podtrzymania rozmowy. Orli jej nos, zapewne bardzo kształtny za młodu, zaostrzył się z biegiem lat i począł mieć niejakie konszachty z brodą, która się ku niemu uprzejmie wysuwała. Brwi, podniesione wysoko nad wypukłymi oczami, nadawały jej twarzy wyraz wiecznego pytania. I rzeczywiście pytanie, a raczej badanie i podpatrywanie były treścią jej życia i zajęcia przy dworze. Z lubością wywiadywała się o ważniejszych, mniej ważnych i zupełnie błahych zajściach, snuła domysły, a czasem nawet przędła leciuchne, pajęcze nici intrygi.

— Warto by zajrzeć do nowego ogrodu — rzekła Bona — ciekawam, jak się sprawiają moje pinie54 i cyprysy i co Paolo obsadził dokoła altany.

— Wasza królewska mość raczy sobie skrócić drogę przez wirydarzyk czy woli obejść wzdłuż murów? — spytała Beatrycze de Macris.

— Ach, oczywiście, że lepiej prosto niż kołować — odparła Bona. I całe towarzystwo skierowało się ku ogródkowi księżniczki Jadwigi.

Dziewczynka klęczała właśnie przed krzakiem róży i ostrym nożykiem obcinała przekwitłe kwiatki. W cieniu lipy na ławce darniowej siedziała Szczepanowa i szyła jakąś bieliznę. Na widok przechodzącej królowej staruszka dźwignęła się z trudem i skłoniła pokornie; mała królewna przerwała także swe zajęcie, powstała z klęczek i złożyła ukłon nie przynoszący niestety wielkiego zaszczytu jej wychowawczyni.

Bona skinęła z lekka głową i uśmiechnęła się do signory Arcamone ze wzgardliwą litością. Gdy jednak minęły wirydarzyk, przystanęła, coś sobie jakby przypominając, i rzekła do ochmistrzyni:

— Zechciejcie poprosić królewnę, by się połączyła z nami i przeszła do nowych ogrodów, gdzie zasiądziemy z robotą i słuchać będziemy zajmującej lektury.

Stara dama zawróciła skwapliwie i pobiegła, o ile jej nogi starczyły, do wirydarza.

— Przychodzę z zaproszeniem od najmiłościwszej pani na robótkę i czytanie w nowym ogrodzie — wyrecytowała urzędowym tonem, bez cienia uprzejmości.

Dziewczynka skrzywiła się nieznacznie i spojrzała pytająco na niańkę.

— Proszę pójść za mną, najmiłościwsza pani czeka.

Na twarz Szczepanowej uderzył ciemny rumieniec, płótno zadrżało w jej rękach.

— Czy waszmość panna nie wiesz, jak się przemawia do królewskiego dziecka? Swojej równej gadaj, wasza miłość, „proszę pójść ze mną”. Gdyby król jegomość słyszał podobne zuchwalstwo!

— Nie przyszłam tu po nauki do pani Szczepanowej — odparła ochmistrzyni drwiąco. — Jeżeli się tak rozumiecie na dworskich przepisach, to lepiej nauczcie jej królewską wysokość wytworniejszych ukłonów... bardzo by się to przydało, bo istotnie chyba nikt nie odgadnie, patrząc na nią, że ma z księżniczką do czynienia.

— Cicho, nianiu — głaszcząc staruszkę po rozognionej twarzy, szepnęła Jadwiga i dodała głośniej: — ja nie zważam na mowę tej pani; słyszę ino, że jej królewska mość matka najmiłościwsza prosi do siebie, więc chętnie idę.

Podniosła główkę dumnie, nie racząc spojrzeć w stronę donny Mariny, i wybiegła szybko, ani się na nią oglądając.

Włoszka zbladła i zacisnęła pięści w bezsilnej złości...

Nie ona jedna, zacisnął je także Konstanty Gedroyć, przechodzący w orszaku paziów za królową. Widział i słyszał wszystko i gniewem wezbrało mu serce.

Księżniczka Jadwiga przysunęła się do królowej i szła ciągle tuż przy jej boku, z pogodną twarzyczką, jakby niepomna tylko co doznanej przykrości.

Nowy ogród zawiódł nadzieje Bony: piękne krzewy południowe, z największą troskliwością zasadzone o wczesnej wiośnie, do starannie przyrządzonej i użyźnionej ziemi, strzeżone i pielęgnowane umiejętnie przez ogrodników nie chciały się jakoś przyjąć, wyglądały słabo i wątło, marniały w oczach, a niektóre z nich uschły na dobre i wznosiły w górę nagie, czarne badyle. Królowa spoglądała z gorzkim uśmiechem na biedne karłowate roślinki, obeszła kilka ścieżek, dotknęła ręką więdnących liści, pochyliła się nad grządkami zamorskich kwiatów, wreszcie ruszyła ramionami i rzekła z gniewem:

— Zaiste, martwe stworzenia rozumniej się zachowują od ludzi, nie chcąc żyć w tym kraju bez słońca i ciepła. Stęsknione oczy moje nie ujrzą już pinii rozłożystych ani cytryn o połyskliwych liściach i złotych owocach, ani wysmukłych cyprysów, ani srebrnozielonej oliwy... Ach, co za kraj! Niedźwiedzi i turów ojczyzna... jakże dumną jestem, że danym mi było urodzić się w słonecznej Italii.

— Słowa najmiłościwszej pani znajdują echo w naszych sercach — rzekła z przymileniem donna Arcamone — lecz komu los pozwolił zażyć szczęścia z przebywania w pobliżu waszej królewskiej mości, ten jako żywo nigdy dziwić się nie będzie, że dla kwiatu tak doskonałego ino boska Italia mogła być ojczyzną.

— Gdy sobie spomnę55 — mówiła dalej Bona z łaskawym wejrzeniem na ochmistrzynię — to nasze niebo z ciemnego szafiru, tak przecudne, tę wieczną zieleń i z różnobarwnego kwiecia kobierce, to słońce pełne żaru, te wonne gaje pomarańczowe, a patrzę na smętne szare obłoki, przysłaniające przez połowę roku blade słońce Północy, próżne siły żywiącej, gdy widzę one wierzby i brzozy ze zwieszonymi żałobnie gałęźmi, to mi jakiś lęk serce ogarnia i zda mi się, że nie wytrwam na tym wygnaniu i raczej królowanie porzucę, byle...

— Najmiłościwsza pani... król jegomość przechadza się po tamtej ścieżce z mistrzem Bereccim; zapewne ku nam się zwrócą.

— Lauretta... pojrzyj no, kto jest ten przygarbiony człek, co się tam na ławie w słońcu wygrzewa. Głowę wsparł na ręku, nie widzę twarzy.

— To magister Johannes Krabatius, miłościwa pani.

— On? Przecz56 tak znękany?

— Rozkaże najjaśniejsza pani spytać go?

— Nie trzeba, sama go zagadnę.

Jedną ręką wspierając się na lasce, drugą na poręczy ławki, z ciężkim wysiłkiem powstał stary Niemiec na powitanie królowej.

— Dzień dobry, signore57 Krabatio — rzekła Bona uprzejmie — cóż tam u was słychać?

— Pokorne służby u stóp waszej królewskiej mości składam; ze mną jest bardzo źle.

— Czy kłopot, czy zmartwienie jakie?

— To jest największy kłopot... to jest największe zmartwienie... ja jestem bardzo słaby58.

— Nie trapcie się waszmość; wżdy, jako medyk, łacno zwyciężycie chorobę.

— To jest właśnie największe nieszczęście, że ani przyczyny zrozumieć, ani symptomatów poznać dotąd nie mogłem. Jak piorun to na mnie nagle spadło... wczoraj w południe zdawało mi się, że ja jestem zdrów jak jedna ryba.

— A dziś?

— Na przemian ogień mię59 pali, to jest mi zimno jak lód, głowa chodzi w kółko, żaden apetyt, serca pukanie, ani godzina snu... ach, darujcie mi, najjaśniejsza pani, nadto się rozgadałem; lecz wiadomo: ex abundantia cordis60...

— Życzliwym uchem słucham i chętnie bym ulżyła. Nie próbowaliście żadnych leków?

— Zaraz wieczorem puściłem sobie sześć uncyj61 krwi; dziś południe jeszcze jeden raz tak wiele.