Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść historyczna Antoniny Domańskiej rozgrywająca się w czasach panowania Anny Jagiellonki.
Tytułowa bohaterka, Krysia, to przygarnięta z litości sierota. Dzięki swym opiekunom trafia na królewski dwór. Nikt tu nie zna jej pochodzenia. Na życie dziewczyny nastaje tymczasem tajemniczy mężczyzna w czarnym płaszczu...
Losy Krysi splatają się z wydarzeniami historycznymi, w których udział bierze królowa Polski Anna Jagiellonka. Ta niemłoda już kobieta marzy o miłości i szczęściu, które jednak nie jest jej dane. Jest tylko kartą przetargową w rękach polskiej szlachty.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
List królewny Anny Jagiellonki do pani Niewiarowskiej:
Urodzona, wdzięcznie nam miła! Zdrowie Waszej Miłości nawiedzamy którego WM. od Boga wiernie mieć życzymy na czasy długie. Moja najmilsza pani Niewiarowska! Tak, jako W.M. wyrozumieć raczyłaś z listu Kasieczki mojej, która pisała z rozkazania mego do WM., tedy racz wiedzieć, iż to wola moja, abyś W.M. tę panienką miała przy sobie z kilka niedziel, a wyrozumiała, jeśliby była godna ku służbom moim, do chowania rzeczy i do pokoju mego. Ukazowała mi Kasia list, który miała od paniej Zborowskiej: posyłam go WM., wszystko wyrozumiesz z niego. Prosimy, byś nam W.M. odpisać raczyła. Za czym Bogu Waszą Miłość poruczamy. Panie Boże, daj W.M. wszystko dobre.
Dan w Ujazdowie 7 Junii 1572
Anna
z bożej łaski królewna polska
Odpowiedź pani Niewiarowskiej:
Najmiłościwsza Królewno, Pani a Pani moja dobrotliwa! Korne dzięki uniżenie składam za one słowa tak zbytnio łaskawe ku niegodnej osobie mojej zwrócone. Zawżdy ochotnie bieżę, kędy jest okazja do przysługi Jej. Tak samo też, odczytawszy pisany do mnie w maju miesiącu list Kasieńki, nalezienia przystojnych obyczajów panny, ku Waszej Królewskiej Miłości usłudze żądający, zaraz się wedle tego zakrzątnęłam. Jak mi to W. Kr. M. raczyła zalecić, trzy niedziele już chowam w domu moim panienkę, raczej dziewuszkę, którą skwapliwie ośmielam się raić. Jest to córka sołtysa ze Służewa, majętności pana kasztelana płockiego. Jej wielmożność pani kasztelanowa wzięła siedmioletnią na swój dwór i tam przykazała chować pod okiem doświadczonych służebnych, robótek białogłowskich uczyć, do posługi zaprawiać, nawet czytanie a pisanie bakałarz dzieci pańskich z własnej woli dziewczynie pokazował. Marysia Krupska (tak się dzieweczka zowie) przebyła drugie lat siedem na kasztelańskim dworze, lecz dla śmiertelnej niemocy matki musiała wracać do domu. Niebawem pomarła sołtysowa, lecz ojciec przetrzymywał córkę z dnia na dzień, nie chcąc pozostać sam w swej żałości. Niemal o tymże czasie i na tę samą chorość zmarła nieznana podróżna, którą sołtys przyjął z córeczką litościwym sercem. Dziecko niesamowite jakieś, płochliwe, po zgonie matki kryło się po kątach jak myszka. Ino Marysinej spódnicy rade się czepiało i wszędy za nią biegało. Widząc, że się jej powrót do Płocka odwleka, napisała Marysia list do pani kasztelanowej, prosząc pokornie o zwolnienie ze służby, które otrzymawszy pozostała przy rodzicu. Sołtys atoli ożenił się po raz drugi. Marysia, nie śmiejąc przykrzyć się pani kasztelanowej o powtórne jej w swój dom przyjęcie, u proboszcza szukała rady. – Do tejże parafii jak na szczęście i moja wioska należy, a pleban wiedział ode mnie, iże pilno poszukuję służebnej i nie byle czego mi potrza. – Jednym słowem, jako nadmieniłam wyżej, Marysia Krupska jest u mnie już czwarty tydzień i bez nijakiej obawy żarliwie ją Miłościwej Królewnie a Paniej mojej zalecam.
Dalszych rozkazań oczekując piszę się W.Kr.M. wierną, acz niegodną sługą.
Marcyjanna Niewiarowska
P.S. A że to staremu co najważniejsze najrychlej z głowy wietrzeje, tedy i ja dopiero przed samym wysłaniem pisma wspominam szczegół, który moje najlepsze chęci łacno gotów obrócić wniwecz. Taka bowiem jest niedogodność, że Marysię Krupską ino samowtór mieć można, czyli społem z siedmioletnią Krysią niebogą. Próbowałam ja wszelkimi sposoby usunąć dziecko, ale wszystko nadaremno; na krok swej opiekunki nie odstępuje. A gdy je siłą rozdzielono, dziecina aż się zapamiętała: strach był niezmierny, niczemeśmy ją docucili. – Raczy tedy Miłościwa Królewna wolę swoją pacholikowi memu objawić, tak czy owak, której posłusznie się akomodować pośpieszę.
Przeczytawszy list, Anna Jagiellonka złożyła gruby, szary papier we czworo i zmarszczyła brwi w zamyśleniu, niepewna, czy się zgodzić, czy odmówić.
Chylące się ku zachodowi słońce wpadało do komnaty dwoma oknami; przy tych oknach ustawione długie krosna oparte na kozłach, a u krosien cztery panny dworskie wyszywały atłasowy obrus do kościoła złotem i perłami. Ulubienica królewny Anny, Kachna Leszczyńska, najstarsza z dziewcząt, haftowała pilnie, oczu nie podnosząc od roboty. Trzy młodsze skupiły ciasno głowy i szeptały:
– Pojrzyj ino, Baśka, jak to jej miłość usta zacisnęła... jeszcze więcej niż zawżdy – mruknęła Jagna Kłodzińska – głowę skłania raz na prawo, raz na lewo, coś jej widno nie do smaku w tym piśmie.
– A palcami przebiera po stole... widzicie? – dorzuciła Baśka Szczepiecka, naśladując ruch ręki królewny. – O... jak jej to sprawnie biegają one cienkie, suche patyczki! – I zakrztusiła się tłumionym śmiechem.
– Pewnikiem otrzymała zapowieść od jakiego zamorskiego króla, jako niebawem dziewosłębów przyśle – szepnęła jej Jagna w samo ucho.
– Aha, nie co inszego to musi być – przygryzając wargi odparła Baśka. – A jej miłość się sroma, sama nie wie, co począć; nie dziwota: wszak ci młoda jak jagoda, jeszcze jej nie pora.
– Aa... bo czemu to królewna miłościwa nas się nie zaradzi! – strojąc przemądrzałą minkę dorzuciła Ewunia Reyówna.
Panna Leszczyńska podniosła głowę od krosien i zmierzyła swe towarzyszki surowym wzrokiem.
– Za długo ręce próżnują, raczej byście dały spocząć językom – rzekła z gniewem. – Rozumiecie może, com jest ślepa albo głucha? A ja od chwili już daję pozór na was. Żadna igły nie wbija w robotę, a pogwarka... wstydno mi, żem słyszała.
– Żali fraucymer miłościwej królewny to jasyr tatarski? – zuchwale odburknęła Baśka. – Ino szyj a szyj? Wszak ci każdemu wolno poweselić się krzynę.
– Połowicę dnia macie na weselenie; służba u naszej pani cale nie ciężka. A za łaskawość niezmierną, dobrotliwe serce jej miłości czym płacicie? Powtarzam, wstydno mi za was.
– Pożyczyłaś szalki u pana medyka Czeszera, co tak ważysz każde słówko? – głośniej trochę odcięła Jagna. – Spróbuj położyć na jednej swoje latka, a na drugiej którejkolwiek z nas, wielebna przeoryszo. Mniemasz, co nie wiemy, iżeś stara jak Matuzal? Dwadzieścia i dwa minęło ci w Świętą Katarzynę... hi, hi, hi!
– A ja trzynastu jeszcze nie mam! – z tryumfem rzuciła Ewunia.
Jagna skurczyła nosek i przymrużyła jedno oko; Basia pokazała koniuszek języka, udając, że ślini jedwabną nić, a Ewa swoim zwyczajem odęła wargi w spiczasty dziobek. W głębi serca jednak i one wstydziły się niemądrych żartów i przycichły wszystkie. Jakiś czas cicho było w komnacie, ino igły skrzypiały po atłasie.
Tętent koni i turkot kół za wielką był pokusą; zerwały się wszystkie od krosien i poskoczyły do okna; ani stateczna Kasia nie usiedziała przy robocie.
– Oho! Cóż za kolebka na pasach! Goście do jej mości! – wrzasnęła piskliwie Jagna, zapominając o obecności królewny. Ewa szturchnęła ją w bok.
– Cicho, bo dostaniesz!
– A cóż to? Prawdę mówię, goście... nie powiadam, że swaty.
– Choć ta i w starym wieku o męża łacno – dodała przemądra Ewa – zwłaszcza gdy się jest infantką.
– Barwa najmiłościwszego pana! – krzyknęła Basia zdziwiona, dawno już bowiem nikt ze dworu nie zaglądał do Ujazdowa.
– Ee... miałyśmy się czego kwapić... kanonik jakiś aboli opat wysiada stękający, przygarbiony.
– Siadajmy, siadajmy – przynaglała Kasia do roboty – miłościwa pani jeszcze wczoraj dziwowała się, że środkowa gałązka dotąd nie wykończona, chocia dwie nad nią ślęczą.
Basia Szczepiecka, duża, koścista dziewczyna o niezręcznych, zawadiackich ruchach, odwróciła się z rozmachem; trąciła sobą krosna.
– Ojoj... perły się rozsuły! Matko Chrystusa Pana! – porwała drewnianą krubeczkę omal próżną i rzuciła się na klęczki.
– Pomóżcie, na miły Bóg, coby żadna w szparze nie ostała!
Padły wszystkie plackiem na podłogę i skrzętnie wydrapywały drogocenne paciorki spomiędzy listew i nieszczelnych desek.
Anna Jagiellonka nie zwracała uwagi na rozmowy przy krosnach, nie słyszała wykrzyknika Jagny o nadjeżdżającym gościu ani też spostrzegła połowu pereł. Kłopotała się wciąż listem pani Niewiarowskiej. Przydałaby się bardzo do osobistych usług owa zachwalana Marysia Krupska, gdyż inne panienki, zepsute łagodnością królewny, nie zawsze – z wyjątkiem Kasieńki – pamiętały o swych obowiązkach. Taka służebna z dobrej szkoły była nabytkiem nader pożądanym. Ale to dziecko... kilkoletnia dziewczynka! Kto się nią zajmie? Gdzie ją podzieć?
– Kachna!
– Słucham waszej królewskiej miłości! – odpowiedziała panna Leszczyńska podbiegając.
– Przysuń zydelek, usiądź i uważ, co ci powiem; a wy poniechajcie igieł – dodała do trzech par zaiskrzonych ciekawością oczu – możecie iść na wirydarz, pobiegajcie sobie, dość roboty na dzisiaj.
Dworki pospuszczały nosy na kwintę i wysunęły się gęsiego z komnaty. Lecz zanim jej miłość rozpoczęła naradę ze swą powiernicą, uchylił ktoś drzwi od przedsionka powoli, ciemna główka pazia zajrzała ostrożnie, po czym wszedł chłopaczek dwunastoletni i zatrzymał się u progu wyprostowany jak struna.
– A co tam takiego? – spytała królewna, nierada, że ją tak nie w porę nachodzi.
– Gość przyjechał – odpowiedział krótko.
– Skąd?
– Z Warszawy.
Anna porwała się z ławy i przycisnęła ręce do piersi.
– Kto taki?
– Wielebny ksiądz Roguski.
– Lekarz miłościwego pana? Do mnie?
Po krótkiej chwili powtórzyła smutnie:
– Lekarz miłościwego pana... ach tak... kogoż inszego mniemałam ujrzeć! – westchnęła, usiadła na powrót na ławie i obojętnym tonem rzekła do pazia:
– Powiedz jego wielebności, że uprzejmie nań oczekuję. Ty, Kasieńko, zajrzyj do Marcinowej, co tam przyrządza na wieczerzę. Miał być krupniczek jaglany ze skwarkami i cielęca główka w kwaśnej juszce. Powiedz, niech dogotuje na trzecie danie suszeniny ze śliwek i jabłek na rzadko. Miodem sowicie posłodzić i do loszku wstawić, coby do cna wyziębło; mdli mnie słodka warza, gdy letnia. Przyjdziecie wszystkie cztery do stołu. A dojrzyj pilnie, coby te kozy przyczesały się gładko i umyły ręce.
Z czterech sióstr Zygmunta Augusta, najstarsza Izabela była królową węgierską, Zofia poślubiła księcia brunświckiego, najmłodsza, Katarzyna, Jana Finlandzkiego, który został później królem szwedzkim, jedynie Anna zwiędła w panieńskim stanie.
W dzieciństwie sercem najbliższa bratu, wzajem przez niego kochana, od śmierci Barbary, pełna współczucia dla złamanego cierpieniem Zygmunta Augusta, pocieszycielką chciała mu być w nieszczęściu, lecz obumarłe jego serce zamknięte było nawet dla siostry.
Ze względów dynastycznych ożenił się król po raz trzeci, ale nieuleczalnie chora żona budziła w nim taką odrazę, że po niedługich latach odsunął ją precz; mieszkała osamotniona czas jakiś w Radomiu; w końcu wróciła do brata, cesarza niemieckiego Maksymiliana, i wkrótce potem umarła.
Stosunek Zygmunta z Anną pogorszył się w ostatnich latach: surowych obyczajów niewiastę gorszyło lekkomyślne życie brata. Niejeden raz robiła mu wyrzuty, napominała go do naprawy; napomnienia odniosły taki skutek, że król zniechęcił się do siostry, która wzajem nie chciała się z nim spotykać.
Dziś na wiadomość o gościu z Warszawy serce Anny uderzyło nadzieją: a nuż zatęsknił za nią i przyjeżdża, niepomny uraz, spragniony pojednania?... Nie, to był tylko ks. Roguski, którego prawie nie znała.
Jasiek Chojnacki śmiało tym razem otwarł drzwi, wyprzedzając jego wielebność jednym krokiem, i oznajmił gościa miłościwej pani.
W progu stanął wysoki mężczyzna w czarnej sutannie. Skłonił się nisko królewnie, co mu tym łatwiej przyszło, że z przyzwyczajenia czy z choroby trzymał się bardzo pochyło i mimo olbrzymiego wzrostu wyglądał na ułomnego. Człowiek to był niepospolicie uczony, znakomitej sławy matematyk, doktor filozofii i medycyny, od kilku lat już, czyli od czasu niedomagania króla, miał w swej pieczy zdrowie Zygmunta Augusta, pospołu z księdzem Piotrem z Poznania, również wielce biegłym w sztuce lekarskiej.
– Laudetur Jezus Christus – powitał gość boskim słowem siostrę królewską.
Anna Jagiellonka odpowiedziała również po łacinie, wstała z ławy i postąpiła kilka kroków naprzeciw księdza. Przywitała go raz jeszcze bardzo uprzejmie i wskazała wygodny zydel z oparciem, zasłany grubym kobierczykiem.
– Usiądźcie, wielebny panie – rzekła – radują mnie wasze odwiedziny; tuszę, że nie utrudziła was zbytnio krótka droga z Warszawy.
– Krótkać ona, to prawda, ale gościniec zepsuty po wtorkowej burzy; chybotało kolasą niczym arką czasu potopu. Dziękować Bogu kości jeszcze całe.
– Jakież dobre wieści niesiecie mi od miłościwego króla, wielebny księże?
– Niestety, miasto weselić, zasmucić mi przyjdzie waszą królewską miłość: źle słychać w Warszawie.
– Nie odgaduję znaczenia waszej mowy, a lękam się pytać. Pisał mi przed miesiącem pan oboźny Karwicki, że najdroższy brat mój zaniemógł na bezsenność i brak smaku do jadła. Ufam, że ta lekka chorość ustąpiła bez śladu.
– Jeżelim się ośmielił niepokoić waszą miłość – rzekł ksiądz – to właśnie z onej smutnej przyczyny...
– Z przyczyny?... Przerażacie mnie, wielebny panie!
– Nasz król miłościwy bardzo chory...
– Pogorszyło mu się od owego zasłabnięcia?
– Wasza miłość raczy być przygotowaną na najgorsze...
Jęk bolesny wydarł się z piersi Anny.
– Jezu miłosierny! Umarł król?
– Jeszcze nie, ale godziny jego policzone.
Królewna pochyliła się nad stołem, wsparła czoło na splecionych rękach i milczała długo.
– Król wciąż gniewny na mnie? – spytała cicho.
– Gniewu on nie miał nigdy przeciw siostrze – odpowiedział ksiądz łagodnie – ino żal w sercu, acz niesłuszny. Wierzajcie mi, wasza miłość, mówię to jako kapłan; i wy sami wiecie, po czyjej stronie wina.
– A! Nie wolno poddance strofować swego pana, chociażby nawet bratem był umiłowanym. Zawiniłam, odtrącił mnie, a teraz umiera.
– Nie uznawa on swego stanu ani się bliskości śmierci domyśla; a oto z Bożego natchnienia pan oboźny Karwicki nalazł chwilę sposobną i na podziw łacno skłonił serce najmiłościwszego pana ku wam. Nie mieszkając, zebrałem się co rychlej i przyjechałem oznajmić waszej miłości, że król zgody pożąda, widzieć was pragnie, uściskać, może na wieczne pożegnanie.
– Niech będzie uwielbione imię Pańskie, że tę ciężkość bezmierną odejmie z mego serca! Jakożbym spokojną chwilę w życiu miała, gdyby Zygmunt skonał nie pojednany ze mną... Jadę natychmiast!
– Miłościwa królewno, zezwólcie, bym was przestrzegł – rzekł ksiądz – noc zapadła, miesiąc na przednówku, wyboje okrutne; ino za wrota wyjedziecie, konie nogi połamią.
– Nie zdzierżę, siedzący w miejscu, gdy on mnie może pilno wygląda.
– Nic wasza miłość nie zyszcze; owszem, przygoda w drodze trafić się może samej nawet waszej miłości i odwlec widzenie z królem, a tu każda godzina waży.
– Cóż tedy robić?
– Udać się niezabawem na spoczynek, a jutro wczesnym rankiem wyjedziemy.
Nie dzwoniono jeszcze na wotywę u fary, gdy obie kolasy zajeżdżały przed zamek królewski. Z jednej wysiadł ksiądz Roguski, z kozła drugiej zeskoczył Jaś Chojnacki, otworzył wysokie, zasuwane na rygiel drzwiczki i odwalił stopień. Pierwsza zeszła Kasia Leszczyńska, podała rękę królewnie, która blada i wzruszona, z pełnymi łez oczyma, łatwo się mogła potknąć na oślizgłych od deszczu granitowych schodach.
– Raczcie, miłościwa pani, poskromić swą żałość i z wesołym, a przynajmniej spokojnym obliczem powitać króla – prosił ksiądz Roguski. – Jak już wspomniałem, nie świadom jest niebezpieczeństwa. Obaj z księdzem Piotrem przyrzekamy mu rychłe ozdrowienie, a śmiertelnej niemocy racje mienimy ustąpieniem gorączki. Pójdę do sypialni oznajmić ostrożnie wasze przybycie miłościwemu panu.
Widać Zygmunt August bardzo niecierpliwie oczekiwał siostry, bo zaledwie usiadła w antykamerze, wszedł śpiesznie dworzanin i prosił z pokłonem, by raczyła potrudzić się za nim.
Minęli dwie obszerne komnaty, trzecie drzwi były tylko przymknięte; dworzanin potrącił je lekko i usunął się, czyniąc miejsce jej miłości.
Stanęła w progu.
Deszcz ustał niedawno, a gorące słońce wpadało przez trzy wysokie okna do sypialni królewskiej. Niosło na swych promieniach woń kwiecia lipcowego i rzeźwe tchnienie ziemi przepojonej ulewą.
Łoże królewskie odwrócone głowami od okien, by światło nie raziło oczu chorego, osłonięte było amarantową kotarą na kółkach, zawieszoną w czworobok. W nogach, na adamaszkowej ścianie baldachimu – srebrny krucyfiks na wprost oczu króla, za nim zatknięta palmowa gałąź z ostatniej Wielkiejnocy.
W tej chwili kotara rozsunięta była na boki. Na wysoko spiętrzonych poduszkach, w postawie siedzącej spoczywał Zygmunt August. Rzedniejące włosy, przycięte krótko, srebrzyły się nad czołem; szara bladość na twarzy, oczy głęboko zapadłe, na wyschłych, wklęsłych skroniach sieć żył niebieskawych, usta na wpół otwarte... oto był brat ukochany, na którego patrzyła przez łzy Anna Jagiellonka. Jedynie ciemna broda starannie rozczesana, z charakterystycznym przedziałem, przypominała dawnego, młodego króla.
Anna opuściła ręce wzdłuż szaty i stała sztywna, z zaciśniętymi ustami, by głośnym płaczem nie wybuchnąć.
– Otrzyjcie oczy, wasza miłość – szepnął jej ktoś do ucha – król się przerazi.
Chory, nie poruszając głową, zwrócił oczy ku drzwiom.
– Hanusia... dobrze, żeś przyjechała... szczerym sercem cię witam.
– Miłościwy bracie...
– Pójdź bliżej... usiądź przy mnie... tak dawnośmy się nie widzieli...
Mówił cicho, krótki oddech głos mu przerywał.
Paź podsunął krzesło, królewna przystąpiła na palcach do łoża, przyklękła i pocałowała brata w rękę.
Uśmiechnął się. Przygasłe oczy spojrzały dobrotliwie.
– Przecz nie siadasz?
– Powiedzcie mi pierwej, miłościwy panie, że mi odpuszczacie winy.
– Ty mi przebacz wzajem, rzućmy wszystkie urazy w niepamięć.
Usiadła.
– Słabym jest nieco; było już nawet bardzo źle... teraz gorączka ustąpiła dzięki skutecznym lekom, ino siły nadto powoli wracają.
– Wielebni księża, lekarze waszej królewskiej miłości, zalecają wam zapewne wzmacniające mięsiwa, stare wino – odpowiedziała Anna, udając, że poprawia włosy, by król nie dojrzał, jak ręką łzy ocierała.
– Właśnie bieda, że mi co najsmaczniejsze podsuwają, a ja patrzeć na jadło nie mogę.
– Trza się przymusić dla zdrowia.
– Radzić łacno, zmusić się trudno. Wiesz... wyjeżdżam jutro do Wilna.
Anna drgnęła. Czyżby mówił nieprzytomnie?
– Wstrzymajcie się jeszcze, miłościwy bracie, aż lepsze zdrowie pozwoli.
– Tak, tak, oni obaj mi to samo powtarzają... ale mnie się już sprzykrzyło słuchać. Jadę. Powietrze tutaj szkodzi mi... gdzie indziej będzie lepsze.
– Tak daleko!
– Co? Jużci daleko? ale można jechać powoli, wygodnie, spieszyć się nie będę, po drodze mam Tykocin, Knyszyn... płaczesz? A to czemu?
– Boję się, panie, o was; ledwie się ku lepszemu obróciło, trzeba szanować słabych sił.
– Właśnie po siły jadę w insze strony, skoro je tutaj postradałem. Nie lękajże się jak dziecko – mówił król coraz głośniej z ożywieniem. – Cóż mi grozi? Jeszcze śmierć daleka ode mnie; wszak pamiętasz, co nam obojgu Cyganka wróżyła?
– Nie pomnę.
– Jak to? Przyjechałaś do Wilna na wesele Kasi z Janem Finlandzkim, to chyba zapamiętałaś, żeśmy na drugi dzień byli na łowach u Krzysztofa Radziwiłła?
– Ach tak, tak; wracaliśmy lasem, wyszła ku nam Cyganka, nawet mój koń się spłoszył, omal nie spadłam.
– No, widzisz. Dałem sobie czytać z dłoni, tyś się niby sromała, przecie białogłowska ciekawość przemogła...
– Teraz mi wstyd.
– Nie wielkić to grzech; a dziś się człek tej myśli ima i jakoś go ona krzepi.
– Cóż gadała Cyganka?
– Tobie wróżyła wielkiego króla za męża.
– Widzicie, że się nie sprawdziło.
– Cale nie wątpię; każdej godziny stać się to może.
– A wam?
– A mnie, że do siedemdziesiątego drugiego roku dożyję. Dwadzieścia jeszcze lat przede mną... kęs czasu.
Zamilkł zmęczony, głowa opadła na poduszki, drzemał. Anna wstała ostrożnie i usunęła się w najdalszy kąt sypialni, gdzie na ławie siedział ksiądz Roguski.
– Straszno słuchać – szepnęła – tyle nadziei, a tu śmierć u wezgłowia stoi.
– Dwóch nas czuwa bacznie – odparł ksiądz – nie dozwolimy odejść duszy z ciała bez pojednania z Bogiem; opatrzymy naszego miłościwego pana świętościami na ostatnią drogę. Możesz wasza miłość być spokojna. A że się chory łudzi, to ino lżej dla niego i dla nas. Łacniej zdolimy otuchę okazować.
– Słuszne słowa waszej wielebności. Zresztą, cygańskie plemię czarów uczone, może ta stara prawdę gadała.
– Miłościwa królewna raczy porachować, ile ubiegło lat od narodzenia Pańskiego.
– Tysiąc pięćsetny siedemdziesiąty drugi przekroczył połowę, o co wam chodzi?
– Siedemdziesiąty drugi – z naciskiem powtórzył ksiądz.
– Hanusiu... – szepnął Zygmunt nie podnosząc ciężkich powiek.
Stanęła przy łożu, król ujął ją za rękę.
– Przespałem się... usiądź jeszcze... mam ci coś powiedzieć... Kto tu jest krom ciebie?
– Jego wielebność ksiądz Roguski i jego wielmożność pan oboźny Karwicki.
– Niech się przybliżą. Oto was wiernych i zaufania godnych czynię świadkami, jako w ręce miłej siostry mojej Anny oddaję ostatnie woli mej rozporządzenie, czyli testament. Gdyby ktokolwiek i kiedykolwiek wątpieniu podawał to pismo, mocuję was, byście pod przysięgą zeznali to, co dziś mówię i czynię. Schowaj testament, Hanusiu, a dobrze; nie wybieram się jeszcze na tamten świat, jednakowoż przezorność nie zawadzi. Przekonasz się, iż serce moje pamiętało o tobie. Zaopatrzoną będziesz, jak przystoi ostatniej z Jagiellonów... Ksiądz arcydiakon Fogelweder ma klucze od moich papierów i skrzynek z klejnotami. Na wypadek zgonu, który Bóg w swej łasce niech oddali ode mnie, ty masz odebrać owe klucze... Znowu płaczesz? Lękasz się, żem testament spisać kazał. Bądź dobrej myśli, kawał papieru nie uśmierci mnie; gorszy nieprzyjaciel gorączka, a ten już wyrugowan precz, dobrze to czuję. Ostawcie mnie samego, chcę spać, cobym sił nabrał do jutrzejszej drogi.
Nazajutrz, o wczesnej godzinie, by chory mógł zajechać za chłodu na pierwszy popas, wszyscy i wszystko było gotowe do podróży. Lekarze ani słowem nie sprzeciwiali się zamiarowi miłościwego pana, bo wiedzieli, że nic na świecie już mu ani pomoże, ani zaszkodzi. Owszem, jeżeli zmiana miejsca rozerwie, rozweseli króla, tym ci lepiej, kilka dni dłużej pożyje.
Uproszony przez Annę wypił z przymusem kubek mocnego rosołu, przełknął kilka kropel wina, mimo to, gdy go dwóch dworzan przenosiło na łoże umyślnie do drogi przyrządzone, zemdlał i zdawało się, że kona.
Olbrzymi, szeroki wóz, grubo sianem wysłany, a płótnem smołowanym kryty od deszczu, stanął przed podjazdem; sześciu ludzi niosło powolnym, miarowym krokiem miękko uścielone łoże z umierającym królem. Zygmunt August miał oczy zamknięte, twarz martwą, nie widać było, czy oddycha. Anna i pan oboźny spojrzeli ze strachem na księdza Roguskiego. Ten wziął chorego za puls i uśmiechnął się smutnie.
– Jeszcze serce bije... – szepnął.
Wsunięto łoże do furgonu, z boku usadowił się ksiądz Piotr z Poznania i ulubieniec króla: Łukasz Górnicki, starosta tykociński. Dworzanin podał na wóz skrzynię z napojem i trzeźwiącymi środkami. Konie ruszyły stępa.
Anna Jagiellonka chwyciła się rękoma za głowę, z płaczem weszła do dworca i biegła z komnaty do komnaty, jakby uciekając przed własnymi żałobnymi myślami.
Tego samego dnia wróciły obie z Kachną do Ujazdowa. Czekały tam królewnę liczne kłopoty. Najpierw niezgrabna Basia Szczepiecka, biegnąc na jej powitanie w ciężkich podskokach, potknęła się i skręciła nogę; trzeba było słać na wieś po sławnego owczarza, by to zwichnięcie naprawił. Potem krajczy Kumelski, wieloletni sługa królowej Bony, a teraz najzaufańszy dworzanin Anny, zwiastował swej pani, że w sąsiedztwie zdarzyły się dwa wypadki morowej zarazy, czyli jak wówczas mówiono „powietrza”; zatem jedyny ratunek przenieść się w dalsze strony, których jeszcze ta straszna klęska nie dosięgła. Z kolei przystąpiła do jej miłości pani Wronowska szafarka, jąkając wśród niskich ukłonów, że zapasy kuchenne wyczerpały się do cna, spiżarnia pusta i... wstyd powiedzieć, ale oprócz jajecznicy na skwarkach, nie ma nic na wieczerzę.
Anna Jagiellonka uśmiechnęła się smutnie.
– Małeć to nieszczęście, moja Wronusiu – rzekła – że nie z przepełnionym żywotem spać się położymy. Na pierwsze potrzeby dam ci jutro kilka talarów, a co dalej, to się jakoś zaradzi.
Skinęła na Kumelskiego, a gdy podszedł, szepnęła mu do ucha:
– Przyjdź wasza miłość jutro po kościele do mojej komnaty, mam jeszcze w skarbczyku nieco srebrnego naczynia.
– O, miłościwa królewno! – zawołał stary sługa, wpadając jej w mowę poufale; obejrzał się... Wronowska wyszła, dworki pobiegły do ogrodu. – O, miłościwa królewno... toć w onym skarbczyku ledwie resztki! Com się już tych mis i półmisków nanosił do Aarona! A Judaszowy syn korzysta z naszych kłopotów i drze łyka... ledwie połowę wartości płaci.
– Cóż robić, zmienią się czasy, będzie lepiej. Król jego miłość lada dzień oczy zamknie, gdzie panom senatorom w myśli zaopatrzenie królewny. Dopomnę się ja, dopomnę, nie kiwaj głową; ino teraz, gdy serce płacze, nie zdolę gadać o marnym groszu. Dzban duży, ciężki, osóbki na nim szczerozłote, co najmniej dziesięć czerwonych zań wasza miłość dostaniesz; to wystarczy na jakiś czas. Gości nie przyjmujemy, wina ni miodu nie pijamy, co nam po dzbanie.
– Według rozkazania miłościwej pani, przyjdę jutro rano – odparł krajczy, nisko się kłaniając.
Przebrawszy się z podróżnych szat w letnią suknię z szafirowego płótna Anna Jagiellonka zamknęła się w swej sypialni i kilka godzin tam pozostała. Gdy wyszła zajrzeć do panien dworskich, miała oczy zaczerwienione od płaczu.
– Cóż, postąpiła robota? – spytała Jagny Kłodzińskiej.
– O tak!... Czyli... właściwie... zda mi się... że... nie bardzo.
– Takeśmy się o waszą miłość niepokoiły... – rzuciła Ewunia z żałośliwą minką.
– Ze palce igły utrzymać nie mogły... co? – rzekła królewna niby surowym głosem, ale oczy nic a nic nie były surowe.
– Właśnie. Jak tu szyć złote listki i perełkami dziać po atłasie, gdy człek ma co innego w głowie.
Anna zaśmiała się mimo woli.
– O tak, sprawiedliwieś powiedziała; wżdy od rana do nocy macie co inszego w głowie niż robotę. No, dziś trzeci lipca, chyba mi wykończycie ten obrus na wiązanie?
– O, najmiłościwsza pani... wykończymy, wykończymy! – zawołały jednym głosem trzy młodsze panienki, a Kasia Leszczyńska bez wykrzykników pocałowała królewnę w rękę, nawlokła złotą nić w igłę i zasiadła do krosien.
– Jeszcze nie zaczynaj, Kasieńko, mam dla ciebie inszą robotę. Pójdę do mojej komnaty, podyktuję ci list do pani Niewiarowskiej. Jagna i Ewa niech spakują pościel w tłumoki, bieliznę i szatki do skrzynek; Wronowską uprzedzić, by najpotrzebniejsze statki kuchenne i swoje ubiory także przysposobiła do drogi. Kachna zajmie się moimi rzeczami. Jutro pośniadawszy wyjeżdżamy. Pan krajczy straszy mnie powietrzem, tedy musimy pomykać w zdrowsze strony.
Tak więc Anna Jagiellonka, uciekając przed zarazą, przeniosła się ze swym małym dworem do Piaseczna.
W cztery czy w pięć dni później właśnie Ewa z Jagną goniły się dookoła trawnika, a Baśka z bolącą nogą siedziała na schodkach i zazdrosnym okiem śledziła ich podskoki, wózek jakiś niepokaźny podjechał ku bramie. Woźnica w białej płótniance zatrzymał konie skromnie przed wrotami.
– Oho... cóż za goście znowu? – zawołała Ewa chowając się za krzakiem jaśminu. – Pójdź ino, Jaguś, zobacz, bo ja z daleka nie dojrzę.
– Ii... goście... – odparła Jagna, ruszając ramionami. – Dwie dziewczynki z wiejska odziane, tłumoczek wytarty i zawiniątko w zgrzebnym płótnie.
– Ale czego tu chcą? Do kogo przyjechały?... Patrzcie, patrzcie, jej miłość wychyla się oknem i miga palcem na tę starszą!
– Oho, zeskoczyła z wozu, maleńką wzięła na ręce.
– Słyszał kto coś podobnego? Prosto od schodów wali jakby do własnego domu... Rety, Jaguś... Kachna ku nim wybiega... do komnaty jej miłości drzwi otwiera...
Marysia Krupska weszła z Kasią do izby, małą Krysię spuściła z ramion na ziemię i przy samym progu pokłoniła się nisko.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki amen – odpowiedziała królewna, obrzucając dziewczynę badawczym spojrzeniem.
– Przybliż się, moje dziecko; masz pismo od pani Niewiarowskiej?
Marysia ukłoniła się po raz drugi, wyjęła zza gorsecika papier we czworo złożony, woskiem zapieczętowany i chciała go wręczyć królewnie, aliści dwie małe rączki pociągnęły ją w tył, Krysia uwiesiła się całym ciężarem u spódnicy swej opiekunki.
– Chodźmy stąd, Maryś... ja chcę do domu! – piszczało dziecko, krzywiąc buzię do płaczu.
– Cichaj, moje złotości – szepnęła zmieszana dziewczyna, głaszcząc zgrymaszonego malca po główce. – Cichaj, nie płacz, dam ci kukiełeczkę świetluśką z miodem.
– Daj zaraz!
– Nie, pierwej musisz być grzeczna.
– Nie będę grzeczna, nie puszczę cię.
Anna Jagiellonka, rozweselona tym widokiem, rzekła ze śmiechem:
– Nie brońże jej, niech robi, co chce; już mnie uprzedzono, że ta sierotka na krok cię nie odstępuje. Przybliżcie się obie razem. – Wzięła list z rąk Marysi, położyła go na stole i mówiła: – Chwalono mi cię, że znasz służbę, szycia się nie zlękniesz, jesteś posłuszna i pilna.
Marysia spuściła oczy skromnie i milczała.
– Tuszę, iż nie za wielkie były pochwały; siła pożytecznych rzeczy mogłaś się nauczyć u pani kasztelanowej płockiej.
– Krom wszelakich robótek umiem czytać i pisać – rzekła cicho Marysia.
– Aa... to bardzo dobrze; musisz ćwiczyć się co dzień, abyś nie zapomniała. Wypoczniesz dziś z drogi, moja Marysiu; panna Leszczyńska wskaże ci izdebkę, gdzie sypiać będziesz i gdzie swoje skrzynki z rzeczami ustawisz. Ma się rozumieć, ta malutka dostanie łóżeczko wedle twego, coby jej nie było markotno. Jakże ci na imię, dziecinko?
– Pocałuj w rączkę miłościwą panią, Krzysiu, i powiedz, jak się zowiesz. – Mówiąc to Marysia popchnęła małą do kolan królewny.
– Ja jestem Krysia – rzekło dziecko spoglądając rezolutnie na uśmiechniętą panią – a ty?
– O Jezus! – Marysia załamała ręce.
– A ja Hanusia – odpowiedziała królewna z dobrocią. – Pisała mi pani Niewiarowska, że dziecko jest płochliwe; tymczasem śmiele w oczy patrzy, to dobrze.
– Dzikus z niej jeszcze wielki, proszę waszej miłości; ino gdy się mojej spódnicy chwyci, taka ją dzielność ogarnia.
Anna Jagiellonka położyła pieszczotliwie rękę na włosach dziewczynki.
– Bardzo Marysię miłujesz, prawda?
– Jużci... bawi się ze mną, a zaś potem... bawi się ze mną...
– A za matusią ci żal?
– Dlaczego?
– Jak to? Wszak z matusią przyszłaś do Służewa i pomarli.
– Jużci, żal; ale to była ino moja niania...
– Niania?
– Moja matusia prześliczna... w czerwonej sukni chadza, o... w takiej... jak raz w takiej! – I pokazała paluszkami adamaszkową kotarę nad łóżkiem jej miłości.
– Naprawdę?
– A jakże... I żółty łańcuszek na szyi nosi, a katankę ma wyszytą jarzącymi kamykami, tak się błyszczą a świecą, a migają, aż strach! Moja matusia ładniejsza niż wy.
Marysia potrząsnęła głową.
– To tak co dzień, proszę miłościwej pani; wiecznie jedno w kółko rozpowiada. A powiedz, Krysiu, jak tatuś wygląda?
– Na koniku jedzie, tup, tup, tup, cały w żelaznym odzieniu... za nim wojsko... białe skrzydła furczą od wiatru, szumią, szumią, tatuś ino wąsy kręci... matusia z okna patrzy... tatuś się śmieje do matusi...
– A czemuż cię niania zabrała od mamy?
– Nie zabrała; to oni pojechali.
– Kto taki?
– Ano tatuś i mamusia.
– Dokąd pojechali?
– Nie wiem. Ponoś do Bozi.
Spojrzenia Anny i Marysi skrzyżowały się znowu.
– I ciebie ostawili samiutką?
– Ano samiutką, z nianią. Dopiero jak czarny pan przyjechał na gród...
– Na jaki gród?
– Jakoż mam gadać? Do naszego domu przecie. Wszyscy tak mówią. Niania zbudziła mnie w nocy, zawiniątko na plecy, mnie na ręce i uciekła. Gadała, że czarny pan to gorszy od diabła.
– Coś się tam złego musiało dziać, proszę waszej miłości – odezwała się Marysia – bo ta niewiasta, co z Krysią przyszła, nie chciała się przyznać, ani skąd idą, ani po co, ani do kogo. Mowę miała cale odmienną, choć polską, widno szła z dalekiego kraju. Jeden raz tylko, na kilka godzin przed śmiercią (nikogo przy niej nie było krom mnie), rozpłakała się i lamenciła: „O Jezu miłosierny, opiekuj się biedną sierotą! Niech jej wrogi nigdy nie znajdą!... Pokaraj ich śmiercią i ogniem piekielnym!” Klękam wedle łóżka i pytam: „Gdzie te wrogi? Powiedzcie, cobym umiała dziecka strzec przed nimi”. Pojrzała na mnie zalęknionym wzrokiem, koniecznie chciała coś rzec, aż tu skurcz jej gardło ścisnął, zamknął mowę i już tak została do skonania.
– Dziwy, dziwy, kto nam wytłumaczy, co to za tajemnica? – troskała się królewna. – Dziecina z wielkiego domu, nie ma wątpienia, ale czyja?... Co tam takiego? Któraż beze drzwi zaziera? No, wejdź, czego chcesz?
– To ja, Ewunia.
– Co powiesz?
– Z Knyszyna.
– Co?
– Przyjechał...
– Kto przyjechał? Cedzisz słówko za słówkiem...
– Pan oboźny Karwicki. Czy może wejść?
– Proś, proś, czekam z upragnieniem!
Ewa drzwi uchyliła, pan Karwicki przekroczył próg i szedł powoli ze spuszczoną głową, jakby nie śmiał w oczy spojrzeć królewnie.
Anna powstała z ławy.
– Złe wieści? – spytała cicho.
– Bardzo złe – odpowiedział poseł.
– Miłościwy pan?
– Onegdaj, siódmego lipca, o godzinie szóstej wieczorem życie zakończył.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.