33,68 zł
Jack Campbell powraca do świata “Zaginionej floty” z nową, pełną akcji serią, w której przedstawia początki Sojuszu.
Ziemia przestała być centrum wszechświata.
Po wynalezieniu napędu skokowego, pozwalającego podróżować w kosmosie z prędkością nadświetlną, ludzkość zakłada kolejne kolonie. Jednak ogromne odległości pomiędzy nowo zasiedlonymi układami oznaczają, że stary porządek i prawo międzygwiezdne, nadzorowane przez Ziemię, przestają istnieć.
Kiedy sąsiedni świat przypuszcza atak, młoda kolonia, Glenlyon, zwraca się o pomoc do Roberta Geary’ego, byłego oficera floty gwiezdnej oraz Mele Darcy, byłej szeregowej piechoty kosmicznej. Mając do dyspozycji jedynie zaimprowizowaną broń i kilkunastu ochotników muszą stawić czoła okrętom wojennym oraz uzbrojonym żołnierzom.
W obliczu kolejnych ataków i coraz większych strat zadawanych przez piratów jedyną nadzieją na odzyskanie pokoju jest Carmen Ochoa, „Czerwoniec” z pogrążonego w anarchii Marsa oraz Lochan Nakamura, przegrany polityk. Ta dwójka ma jednak plan – chcą położyć podwaliny pod wspólną obronę, co pewnego dnia może przekształcić się w sojusz. Jeśli jednak ich wysiłki spełzną na niczym, rosnąca w siłę potęga agresorów może zmienić te odległe rejony kosmosu, będące ostoją wolności, w pola bitew pierwszych gwiezdnych imperiów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 427
Pułkownikowi Gary’emu S. Bakerowi, USAF. Weteranowi Wietnamu i zimnej wojny, nawigatorowi i bombardierowi B-47, pilotowi AC-47 „Puff the Magic Dragon” oraz doradcy VNAF, który przyczynił się do powstania C-5 (i był pilotem nr 5 wyszkolonym do tankowania w powietrzu oraz dowódcą C-5 56. Eskadry Wojskowego Transportu Lotniczego w Altus AFB).
iesamowicie było oddychać powietrzem nowego świata ze świadomością, że tutejszy tlen nie podtrzymywał jeszcze ludzkiego życia. Powietrze zdawało się chrupko świeże, dziewicze, nieznane i ekscytujące. Tutaj nigdy jeszcze nie stanęła ludzka stopa, a na roślinach o osobliwych kształtach i dziwnych liściach, na drzewach, które znaczyły granicę trawiastej równiny i lasu, nie spoczął dotąd ludzki wzrok. W porównaniu z tym światem nawet planety układu Alfar wydawały się tym, czym obecnie je zwano – Starą Kolonią.
Słońce różniło się wielkością od tego, do którego przywykli mieszkańcy planet orbitujących wokół gwiazdy Alfar, i miało odrobinę bardziej pomarańczową barwę, ale znajdowało się w odpowiedniej odległości, by promieniujące z niego ciepło pozwalało na tej szerokości i o tej porze roku chodzić w samej koszuli. Zieleń roślin sprawiała wrażenie nieco zbyt niebieskawej, ale w niczym to nie przeszkadzało.
Stadko niewielkich, ptakokształtnych istot przeleciało z szumem skrzydeł, świergocząc przenikliwie. Jak wszystkie zdatne do zamieszkania światy, które odkrył człowiek, i ten zamieszkiwały różnorodne formy życia, jednak żadnej nie dało się zaliczyć do istot rozumnych. Jeśli w galaktyce istniały jakieś inteligentne gatunki, to gdzieś poza granicami dotychczas odkrytych terytoriów.
Robert Geary ukląkł i dotknąwszy trawy, uśmiechnął się do siebie. Z tyłu dobiegało dudnienie maszyn opuszczających wahadłowce. Wkrótce maszyny te miały zacząć konstruować pierwszy budynek miasta. Nie starego miasta, pełnego wspomnień i budowli stawianych pokolenia temu, lecz całkiem nowego, nieobarczonego historią.
Nowy świat. Nowy początek.
Tu miało być inaczej niż w Alfarze, układzie, z którego pochodził, kolonii, która w ciągu zaledwie kilku pokoleń stała się starym miejscem. Miejscem, gdzie często powtarzane hasło „bo tutaj robimy to właśnie tak” szybko zestaliło się w skamieniałe społeczeństwo, gdzie nikt nie powinien kołysać łodzią, a zasady wyznaczone przez pierwszych kolonistów to najlepsze i jedyne możliwe sposoby postępowania.
A jeśli ktoś potrafił wyobrazić sobie inne? Jeśli chciał spróbować czegoś nowego? Lub, co gorsza, coś zmienić? Słyszał: „A kim ty jesteś? Co ty sobie myślisz?”.
Jestem Robert Geary i myślę sobie, że nie zamierzam tego znosić, skoro mogę odejść w jakieś inne, nowe miejsce wraz z ludźmi, którzy pragną oddychać pełną piersią. Gdzieś, gdzie ustalimy swoje własne zasady.
– Rob Geary?
Głos z komunikatora osobistego wyrwał go z zamyślenia. Zmarszczył brwi, wychwytując nutę niepokoju w tonie mówiącego. Dlaczego ktoś z rady kolonii chce z nim rozmawiać?
– Tak? Coś się stało?
– Pięć godzin temu w punkcie skoku pojawił się okręt z układu Scatha. Natychmiast wysłali wiadomość, właśnie do nas dotarła.
– I?
– Twierdzą, że ten system znajduje się pod ich „ochroną” i że należy im się od nas coś, co nazwali opłatą rezydencyjno-ochronną.
– To śmieszne – skwitował Rob. – Myślałem, że otrzymaliśmy pełne prawa własności od Międzygwiezdnej Ligi Prawa?
– Owszem, otrzymaliśmy i to właśnie zamierzamy im powiedzieć. Ale co, jeśli nie posłuchają?
– A czemu pytasz o to mnie? Nie należę do rady.
– Pytam ciebie, bo to okręt. I ten okręt zmierza w kierunku tego świata.
Rob zadarł głowę. Jasny błękit dziennego nieba zatapiał gwiazdy. Gdzieś tam w górze na pokładzie okrętu lecieli... Właśnie – kto? Osadnicy z jakiejś innej nowej kolonii? Ludzie z prywatnej korporacji pragnącej zmonopolizować usługi ochrony w tej części kosmosu? Piraci, jakkolwiek absurdalne by się to wydawało?
– I co według rady miałbym z tym zrobić?
– Potrzebujemy twojej wiedzy, Rob. Pomocy kogoś, kto zna się na tego typu sprawach.
Rob dotknął kołnierzyka w miejscu, gdzie nosił niegdyś dystynkcje młodszego oficera niewielkiej floty układu gwiezdnego Alfar. Myślał, że ten rozdział życia ma już za sobą.
Okazało się jednak, że nie. Nieważne, czy ludzie z okrętu określali siebie mianem piratów, korsarzy, agencją ochrony, czy oddziałem floty Scathy. Tak czy owak, grali w bardzo starożytną grę. Wyglądało na to, że nawet do nowych układów i światów ludzie zabierali ze sobą stare złe nawyki. A jako ten, którego tak bardzo irytowała niemożność wprowadzania zmian i postępu, Rob był w nie najlepszym położeniu, żeby odmówić prośbie o pomoc.
Na szczęście wahadłowiec właśnie miał lecieć z powrotem na orbitę, więc Rob nie tracił czasu, w tych okolicznościach być może niezwykle cennego.
– Jak wygląda sytuacja? – zapytał, wchodząc na mostek.
Wiekowy transportowiec pasażersko-towarowy „Grot”, zwany przez wszystkich „Szrotem”, przeznaczony do przewozu ludzi i ładunków w obrębie jednego układu planetarnego, został zaopatrzony w nowoczesny napęd skokowy, dzięki czemu stał się frachtowcem międzygwiezdnym. Poza panelem kontrolnym napędu skokowego na mostku znajdowały się urządzenia i konsole służące już całe dekady, co było po nich widać.
Główny monitor migotał, dopóki pani kapitan „Szrota”, kobieta chyba tak stara jak sam statek, nie grzmotnęła pięścią w konsolę, powgniataną już od wielu podobnych ciosów. Kiedy obraz znieruchomiał, Robert odczytał dane jednostki.
– Kuter typu Korsarz?
– Uhm – potwierdziła kapitan. – Jak na Stare Kolonie, to słabizna, ale tu, gdzie nie ma wielu jednostek mogących mu zagrozić, jest jeszcze całkiem zdatny.
– Widzę, że nieszczególnie się pani tym wszystkim przejęła – zauważył Rob, nie kryjąc poirytowania jej postawą.
– Wy mi już zapłaciliście – odparła. – A tamci ze Scathy nic mi nie zrobią, bo wykupiłam u nich licencję na działanie w tym rejonie.
– Licencję? Czyli zapłaciła pani po prostu haracz?
Kapitan rozłożyła ręce.
– Nazywaj pan to, jak chcesz. Ma pan lepszy pomysł? Może chce pan walczyć z tym korsarzem na gołe pięści?
Sfrustrowany Rob rzucił jeszcze raz okiem na ekran, po czym gniewnie wymaszerował z mostka, żeby poszukać zarządu kolonii.
Połowa rady już się tłoczyła w pomieszczeniu dumnie zwanym świetlicą, czyli w kabinie z wbudowanymi paroma antycznymi ekranami. Członkowie zgromadzenia przebywający na powierzchni planety brali udział w spotkaniu za pośrednictwem tych monitorów. Kiedy Rob pojawił się w progu, gwar podniesionych głosów ucichł, a wszystkie oczy zwróciły się na niego. Chisholm, przewodnicząca rady, powitała Roba skinieniem głowy.
– Doceniamy, że pan tak szybko wrócił – zaczęła z nieszczęśliwą miną. – Jak pan ocenia sytuację?
Rob nie tracił czasu na wypytywanie, dlaczego przywódcy kolonii pytają o opinię niskiego stopniem byłego wojskowego. Stare Kolonie posiadały nikłe siły bojowe, więc eksporucznik Rob Geary był najstarszym rangą weteranem, który przyleciał z pierwszą partią kolonistów, liczącą około czterech tysięcy osiedleńców.
– Mają stary kuter typu Korsarz – powiedział. – Wyszli z punktu skoku ze Scathy jakieś pięć godzin świetlnych od planety, nad którą orbitujemy. Informacje są sprzed pięciu godzin, ale wtedy podążali kursem przechwytującym i nie ma powodu zakładać, że zmienili wektor lotu. Poruszają się z połową prędkości światła i nie wycisną więcej, nawet gdyby ich napęd miał takie możliwości. A to znaczy, że dotrą tutaj za trochę ponad trzy i pół dnia.
– Proszę powiedzieć coś więcej o tym korsarzu. Na ile stanowi zagrożenie?
Rob uczynił ręką nieokreślony gest.
– W domu? Żadne. Korsarze to prawie stuletnie jednostki, dość powolne, mało manewrowe i niewielkie. Stworzono je dla sił porządkowych, służyły do pościgów za przemytnikami i do akcji poszukiwawczych i ratowniczych. Stare Kolonie je wysprzedały, dlatego tak młoda kolonia jak Scatha mogła zdobyć tego typu jednostkę, i to prawdopodobnie za niewielką cenę. Jednak w tym układzie gwiezdnym jako jedyny uzbrojony okręt stanowi wystarczająco poważne zagrożenie. Czujniki są zbyt niedokładne, żeby zdobyć szczegółowe dane, ale jest prawdopodobnie wyposażony w standardową broń, czyli wyrzutnie kartaczy i jednoimpulsowy emiter promienia cząstek. Jedno i drugie krótkiego zasięgu. Musieliby na nas usiąść, a ich emiter promienia jest prawdopodobnie uzbrojeniem wczesnej drugiej generacji, co oznacza, że jego moc uderzeniowa jest ograniczona.
– Ale co konkretnie może nam zrobić z takim uzbrojeniem? – naciskała Chisholm.
Rob zastanowił się przez chwilę.
– Może zniszczyć wahadłowce, uniemożliwiając nam przerzucenie sprzętu i ludzi na powierzchnię i zabranie kogokolwiek z planety. Może też zaatakować bezpośrednio nasz statek, mimo że kapitan im zapłaciła. Doszczętne zniszczenie „Szrota” będzie sporym wyzwaniem, ale mogą wyrządzić znaczne szkody, ostrzeliwując krytyczne punkty, takie jak włazy, śluzy powietrzne czy stacje dokujące dla promów.
– Mówiłem, że trzeba zainwestować w jakiś krążownik! – wyrzekał radny Kim.
– To nie jest wyprawa wojenna! – ofuknęła go Chisholm. – Przybyliśmy tu w poszukiwaniu wolności, miejsca, gdzie moglibyśmy spełnić nasze marzenia! Łatwo teraz mówić, co mogliśmy zrobić, ale kiedy wspólnie podejmowaliśmy decyzje, jak rozplanować wydatki kolonii, okazało się, że nie możemy sobie pozwolić nawet na taki okręt jak ten korsarski kuter.
– Ale nie możemy też sobie pozwolić na utratę któregokolwiek z wahadłowców, żeby spełnić ich niebotyczne żądania! – Kim ze złością klepnął w swój pad. – Jeśli zapłacimy, ledwie nam wystarczy na zbudowanie tej kolonii.
– Wiadomość z krążownika nie pozostawia wątpliwości. Ci z układu Scatha twierdzą, że ochrona jest konieczna – wtrącił inny członek rady. – Może powinniśmy dowiedzieć się czegoś więcej, zanim odrzucimy tę, hm... propozycję?
– Oni niczego nie proponują – zauważyła Chisholm. – Oni żądają. Tak nie postępuje ktoś, kto chce pomóc.
– Co wiemy o Scacie?
– Tyle, że nazwali swój system gwiezdny imieniem starożytnej bogini wojny. I że ich pierwszy kontakt z nami sprowadza się do żądania od nas ogromnego haraczu.
– Trzeba zawiadomić Starą Ziemię! – nalegał radny Odom. – Kiedy dowiedzą się, jak...
– Nie dowiedzą się jeszcze przez wiele miesięcy – ucięła Chisholm. – Poza tym co niby zrobią? Stara Ziemia jasno dała do zrozumienia, że jest dumna ze swoich dzieci zakładających nowe kolonie w gwiazdach, ale uczucie to nie obejmuje pomocy w razie problemów.
– Stara Ziemia mocno oberwała podczas ostatniej Wojny Słonecznej – mruknął Kim. – Nadal się jeszcze z tego podnosi. Nie możemy oczekiwać, że nam pomoże. I dlatego właśnie chciałem, żebyśmy sami zadbali o własne bezpieczeństwo.
– A policja? Nie mogą nic zrobić? – zapytał Odom żałośnie.
– Dwudziestu ludzi zaopatrzonych w broń ogłuszającą? – prychnął Kim tonem ociekającym sarkazmem.
– Dysponujemy jakimś tam uzbrojeniem – upierał się Odom.
– Ręczną bronią do polowań. – Chisholm spojrzała na Roba. – Co możemy zrobić?
– Nie wiem – odrzekł Rob. – W tej grupie kolonistów mamy jeszcze dwóch wojskowych, szeregowych specjalistów z floty Alfara. Może wiedzą coś o korsarzu, co mogłoby nam pomóc.
– Pan był przecież oficerem – zauważył Kim. – Z pewnością posiada pan większą wiedzę niż szeregowcy.
– Moja ranga oznacza, że wiem o moim statku tyle, żeby obsadzić go odpowiednimi ludźmi – odparował Rob. – Oficerowie posiadają wiedzę ogólną. Prawdziwymi ekspertami od sprzętu są właśnie szeregowcy. Zapytam ich. Ale bez względu na to, co według nich moglibyśmy zrobić, muszę wiedzieć, co jesteśmy gotowi zrobić.
Chisholm rozejrzała się po zebranych. Większość radnych unikała jej wzroku.
– Wiem, jak działają takie zbiry – oznajmiła. – Ograbią nas, z czego się da, a potem będą i tak wracali. Zostawią nam niezbędne minimum, żebyśmy zdołali przeżyć i wypracować dla nich kolejny haracz. Nie możemy do tego dopuścić. Potrzebuję innych opcji poza odmową i pobożnymi życzeniami, że nie spełnią swoich gróźb – zakończyła, znów patrząc na Roba.
– Zastanowię się nad alternatywą – obiecał Rob.
Lyn „Ninja” Meltzer oczywiście nadal przebywała na pokładzie „Szrota”. I równie oczywiście nie tam, gdzie wskazywał kolonijny lokalizator osobisty, którego oprogramowanie ponoć miało być odporne na włamania. Rob wybrał jej identyfikator na klawiaturze komunikatora, licząc na to, że przyjmie jego połączenie.
– Gdzie jesteś, Ninja? Mamy tu paskudną sytuację.
Odpowiedź przyszła po chwili. Na ekranie pojawiła się twarz Ninji opartej o wezgłowie pryczy. Spotkali się dotąd tylko kilka razy, ale na jego widok Ninja rozjaśniła się w uśmiechu.
– Co tam, poruczniku? Bardzo paskudnie paskudna?
– Tak. Koniec laby. Wiesz coś o starych kutrach typu Korsarz?
– Możliwe.
– A Torres? Myślisz, że je zna?
Meltzer wyszczerzyła się.
– Corbin Torres służył na takim przez sześć lat.
– Skąd wiesz? – zdziwił się Rob.
– Jest w tej całej bandzie jedynym trepem poza mną. Z kim innym miałabym wymieniać się żołnierskimi anegdotkami? – Spojrzała uważnie na Geary’ego. – Słyszałam, że w systemie pojawił się drugi statek. To korsarz?
– Tak. Spotkajmy się we trójkę i obgadajmy to.
– Corbin nie będzie chciał wejść do gry.
Rob odetchnął głęboko.
– Powiedz mu, że jeśli za dziesięć minut nie stawi się w pomieszczeniu socjalnym na trzecim pokładzie, to za kwadrans wysyłam policjantów, żeby przywlekli go tam siłą.
– Ale nie wracamy w kamasze? – zaniepokoiła się Meltzer. – Bo jak tak, to ja też się nie bawię.
– Nikt nigdzie nie wraca. Ale rada i reszta osadników nas potrzebują. Musimy się zastanowić, co możemy zdziałać przeciwko korsarzowi. Jeśli potem ty i Torres będziecie chcieli znów zapaść się pod ziemię, droga wolna.
Czternaście minut później, kiedy Rob już miał wezwać funkcjonariuszy, Torres przywlókł się do pomieszczenia socjalnego i klapnął ciężko na kanapę obok Meltzer. W grupie kolonistów złożonej z ludzi młodych pragnących lepszego startu oraz tych w średnim wieku chcących zacząć nowe życie Torres wyróżniał się wiekiem. Jego poorana zmarszczkami twarz nosiła piętno doświadczeń i rozgoryczenia człowieka, który uważa, że życie nie wynagradza mu długich lat harówki.
Rob zdawał sobie sprawę, że jego zwierzchnictwo nad Torresem jest ograniczone, starał się więc nie mówić jak porucznik, którym niegdyś był.
– Wiecie już, jaki mamy problem, tak? Na pewno posiadacie największą tutaj wiedzę o korsarzach. Jakie waszym zdaniem opcje możemy przedstawić radzie jako alternatywę do poddania się i zapłacenia kwoty, której od nas zażądano?
Ninja skrzywiła się.
– Jeśli nie zaktualizowali systemów, prawdopodobnie operują nadal na HEJU.
– Nawet na pewno na HEJU, bo do aktualizacji musieliby wszystko przenicować. Korsarze projektowano specjalnie do tych systemów, są ich trzonem. Dlatego wszyscy sprzedawali te krypy, zamiast je modernizować.
– No to HEJU – podsumował Rob. – To ten system, w którym trzeba wklepywać polecenia od końca?
– No – przytaknęła Ninja rozbawiona.
– Niezupełnie – sprzeciwił się Torres. – HEJU zaprojektowano tak, że trzeba najpierw przemyśleć cały proces i ustalić cele, zanim się w ogóle zacznie działać, bo sekwencje komend wprowadza się w odwrotnym porządku, niż są wykonywane, a nie od końca.
– Na jedno wychodzi – stwierdziła Ninja. – To oznacza, że ich zapory ogniowe muszą być strasznie przestarzałe. Nikt nie programuje w tym systemie od przynajmniej dwudziestu lat, więc nie mogli ich zaktualizować.
– Ich załogi programują w HEJU – sprostował Torres. – Nie mają wyjścia. System operacyjny wymaga łatek i napraw. Ale pewnie nie są jakimiś orłami, wklepują to, czego nauczyli się w trakcie pracy, więc cerują wszystko na odwyrtkę, żeby tylko się kupy trzymało.
– Myślisz, że mamy jakąkolwiek szansę z korsarzem? – zapytał Rob.
Torres przez chwilę przyglądał się rozmówcy w milczeniu, jakby oceniał szczerość tego pokazu uznania dla wiedzy starego wiarusa.
– Gdybyśmy mieli coś trochę lepszego, niż mamy, choćby odrobinę, korsarz nie miałby szans. Nawet niszczyciel typu Miecz zmiótłby go bez zadyszki. Ale ta stara łajba – tupnął piętą pokład „Szrota” – jest do niczego. Nie zabrali żadnej broni?
Rob potrząsnął głową.
– Tylko ręczną.
– No to mamy ekipę abordażową. To już coś.
– Abordażową?! – roześmiała się Ninja. – Jak na starych pirackich filmach? Podpłyniemy do kutra cichcem, z nożami w zębach? Jak niby mielibyśmy nakłonić ich do otworzenia włazów?
– Może ty mogłabyś to zrobić? – podsunął Rob.
Zamyśliła się.
– Zhakować ich systemy? No nie wiem... Może gdybyśmy mieli w bazie coś o HEJU...
Rob podniósł do góry swój pad.
– Właśnie sprawdziłem. Mamy w bibliotece kolonii.
– Fajnie. No to mogę się dostać do ich systemu. Tylko powiedz, co miałabym zrobić.
– Czy możesz unieruchomić ich system uzbrojenia?
– Permanentnie? – Ninja z namysłem zmarszczyła czoło.
Torres pokręcił przecząco głową.
– HEJU to przestarzały, kulawy system, ale łatwo go łatać. To jego jedyna zaleta. Jak się włamiesz, to w końcu zawsze cię obejdą, to kwestia czasu.
Ninja uniosła brew.
– Mogę spróbować z rdzeniem napędowym. Spowodować przeciążenie. Nie zdążą tego obejść.
– Przeciążenie? – powtórzył Rob. To z pewnością rozwiązałoby problem ostatecznie. Ale... – Ilu ludzi mają na pokładzie? Dane z bazy mówią, że standardowa załoga to dwadzieścia cztery osoby.
– Da się go obsługiwać i z sześcioma, jeśli nic poważnego się nie przytrafi – orzekł Torres. – Choć bitwa przy takiej małej obsadzie byłaby sporym wyzwaniem. Ale można zaokrętować równie dobrze czterdziestkę. A co, Ninja, nie chcesz mieć tylu ludzi na sumieniu? Nie przejmuj się, to tylko płotki, jak my. Nikt ważny.
– Zamknij się, Corb – warknęła.
– Nie powinniśmy go niszczyć – oświadczył Rob, starając się myśleć o rozwiązaniach długofalowych. Jedną z tych rzeczy, które tak irytowały go w Alfarze, były właśnie krótkowzroczne rozwiązania, no bo przecież potem i tak kto inny będzie się martwił. – To byłoby szybkie rozwiązanie. Ale w ten sposób nadal zostalibyśmy bez możliwości obrony przed innymi, którzy mogliby się pojawić. Natomiast jeśli dalibyśmy radę go przejąć...
Torres łypnął na niego wściekle.
– Nawet nie myśl o tym, żeby mnie wrobić w pomoc przy obsłudze tego pudła!
– Nie o to mi chodzi – oznajmił Rob ostrym nagle i zimnym tonem. – Zastanawiałem się raczej, czy byłbyś zainteresowany prywatną działalnością oferującą wsparcie w utrzymaniu jednostki dla kolonii. Ninja, mogłabyś włamać się do systemów korsarza, opuścić osłony i otworzyć właz? Tak, żeby nic nie zauważyli i nie zdążyli obejść twojego kodu?
– Tak. To możliwe. Poważnie myślisz o abordażu? Czy ktoś tu w ogóle ma pojęcie, jak to zrobić? Bo jakby co, to ja nie.
– Przeszedłem ze dwa szkolenia. To wszystko. Ale wygląda na to, że mamy tylko dwie możliwości. Albo spróbujemy zdalnie obejść kontrolę napędu kutra, żeby doprowadzić do wybuchu, albo spróbujemy przejąć okręt.
– Albo zapłacimy – dorzucił Torres.
– Uhm. Trzy opcje. Dziękuję wam. Przedstawię je radzie i zobaczymy, co powiedzą. – Napomniał się w duchu, że ani Ninji, ani Torresowi nie może wydawać rozkazów. – Zostańcie, proszę, w zasięgu, żebym mógł się z wami szybko skontaktować, na wypadek gdyby rada chciała o coś dopytać.
Obrady jeszcze trwały, gdy Rob wrócił do świetlicy. Usłyszawszy raport, obecni członkowie nie próbowali nawet ukrywać braku entuzjazmu wobec każdej z przedstawionych opcji.
– Musi być jeszcze jakieś inne wyjście – upierał się radny Odom.
– Prosiliście, żebym poszukał rozwiązań militarnych – powiedział Rob, starając się panować nad tonem. – To właśnie zrobiłem, razem z Lyn Meltzer i Corbinem Torresem.
– Czemu ta specjalistka od systemów nie może unieruchomić stąd wszystkiego na kutrze poza rdzeniem? – zapytała przewodnicząca Chisholm. – Wtedy nie stanowiliby dla nas zagrożenia.
– Moglibyśmy spróbować, ale wtedy musimy się liczyć z dwoma scenariuszami. – Rob, gestykulując, obrazował ruchy statku. – Po pierwsze, załoga korsarza znajduje sposób, żeby uruchomić z powrotem systemy, niweluje szkody wyrządzone przez Ninję i znów nas namierza. Torres twierdzi, że są w stanie naprawić wszystko, jeśli będą mieli odpowiednio dużo czasu. Druga możliwość jest taka, że załodze korsarza nie udaje się przywrócić działania systemów, jednocześnie okręt nie redukuje prędkości, porusza się po obecnym wektorze, przelatuje obok planety, gwiazdy i leci prosto w pustkę pomiędzy układami, a tam załoga powoli kona z głodu.
– Niezbyt to humanitarna alternatywa – skwitował radny Kim z drwiącym uśmieszkiem.
– Największe prawdopodobieństwo sukcesu to zlecenie Ninji wysadzenia korsarza w powietrze.
– Ale czy da radę? – powątpiewała Chisholm. – Miałam do czynienia z wieloma informatykami, którzy zarzekali się, że potrafią zrobić, czego chcę, a potem dawali mi coś zupełnie innego.
– Ninja została poproszona o opuszczenie szeregów floty Alfara, ponieważ zdecydowanie za dobrze radziła sobie z włamywaniem się do systemów – rzekł Rob. – Miałem wówczas wgląd w jej akta. Tak właśnie poznaliśmy się jeszcze w Alfarze. Ninja zasłużyła sobie na swój pseudonim, bo jej kod jest prawie niezauważalny, więc może się dostać praktycznie wszędzie i do tego nie zostawia śladów na tyle trwałych, żeby dało się ją później wyśledzić i przyłapać. Wojsko nigdy nie zdołało znaleźć wystarczających dowodów, żeby postawić jej konkretne zarzuty, więc się jej pozbyli. Jeśli ktoś w ogóle jest w stanie to zrobić, to właśnie ona. Ale nie potwierdziła jeszcze, że nam pomoże. Musi najpierw zaznajomić się z językiem oprogramowania korsarza, a potem podjąć próbę zdalnego wejścia do systemu, żeby wysondować, co może zrobić.
– Skąd wobec tego mamy wiedzieć, że w ogóle może pomóc w przejęciu kutra? – marudził Odom.
– Wsparcie akcji abordażowej jest prostsze niż przeciążenie rdzenia – wyjaśnił Rob. – Rdzenie mają o wiele więcej zabezpieczeń. Moim zdaniem powinniśmy spróbować przejąć korsarza i wykorzystać go do obrony, dopóki nie zdobędziemy czegoś lepszego. Żeby nie być gołosłownym, jestem gotowy również działać, bo oczywiście zdaję sobie sprawę, że to ja musiałbym poprowadzić atak. Tylko ja w tej kolonii mam choć blade pojęcie, jak to zrobić.
Przez chwilę nikt się nie odzywał, radni wymieniali między sobą spojrzenia. Wreszcie któryś przerwał milczenie.
– Jest i czwarta możliwość. Możemy stąd odejść. Jeśli Scatha zamierza łupić osadników kolonizujących ten układ, to...
Głos radnego utonął w huraganie gniewnych okrzyków.
– Ten układ jest nasz! – oświadczyła przewodnicząca Chisholm, kiedy udało jej się uspokoić wrzawę. – Nie uciekniemy stąd z podwiniętym ogonem. Dlatego pan, Rob i ta Ninja oraz Corbin Torres weźmiecie udział w akcji abordażowej...
– Nie – przerwał jej Rob. – Ninja będzie robiła swoje z pokładu „Szrota”. Torres nie ma ani ochoty, ani przeszkolenia, żeby wziąć udział w takiej akcji. Nie jest też pierwszej młodości, a abordaż jest bardzo wymagający. Liczyłem, że pomoże oddział policji.
– Będą musieli zgłosić się na ochotnika – wtrącił któryś z radnych. – Ich kontrakty nie obejmują tego typu działań. A nie mamy takiej władzy, żeby im coś podobnego nakazać.
– Możemy zapytać też reszty, może się zgłoszą – podsunął Kim. – Ilu ludzi potrzebujesz?
– Dwudziestu – odparł Rob. – I mam tylko trzy dni, żeby ich przeszkolić.
– Czemu w ogóle o tym dyskutujemy?! – uniósł się Odom. – Nie mamy zasobów, żeby przejąć taki statek.
– Wobec tego radzę go zniszczyć – stwierdził Rob.
– Nie możemy ot, tak sobie wysadzić innego statku! – oburzył się któryś radny z ekranu.
– To samoobrona – sprzeciwił się inny.
Chisholm uciszyła gwar, który się po tym podniósł.
– Rozważymy to i skonsultujemy się z naszymi prawnikami. Mamy prawie trzy i pół dnia na podjęcie decyzji mającej podstawy prawne.
– Przepraszam – odezwała się radna Leigh Camagan. Wystarczyło jedno słowo, żeby niska kobieta o przenikliwych oczach przyciągnęła uwagę wszystkich. – A co, jeśli nie uda nam się zniszczyć tego okrętu? Fizycznie. Obywatel Geary powiedział tylko, że to możliwe. Jeśli nastawimy się tylko na opcję przewidującą przeciążenie rdzeni napędowych i nam się nie uda, nie będziemy mieć innego wyjścia, jak tylko zapłacić haracz.
Ciszę, która zaległa po tych słowach, przerwała dopiero po chwili przewodnicząca Chisholm:
– Masz jakieś propozycje, Leigh?
– Przygotujmy się na wszystkie możliwości, nie tylko na tę jedną, która najbardziej nam odpowiada. Niech pan Geary rekrutuje ochotników i ich szkoli. Nawet jeśli ich nie wykorzystamy, nic nie stracimy. A przynajmniej będziemy mieli plan zapasowy.
– Uważam, że radna Camagan ma rację – poparł ją Kim.
Głosowanie przesądziło o podjęciu przygotowań do obu planów.
– Pan Geary potrzebuje odpowiedniej władzy, jeśli ma wykonać swoją część zadania – zauważyła Leigh Camagan.
Odbyło się kolejne głosowanie i Rob Geary, były porucznik niewielkich kosmicznych sił zbrojnych Starej Kolonii w układzie Alfar, został tymczasowym porucznikiem.
– No co ty? – zdumiała się Ninja, kiedy znów się spotkali. – A porucznikiem, przepraszam, czego?
– Nieistniejących sił obrony tego układu gwiezdnego – odpowiedział Rob.
– Znaczy jesteś najstarszym stopniem młodszym oficerem, ale nie w czynnej służbie? Kto zrobi czarną robotę?
– Jesteś zainteresowana?
– Mowy nie ma.
– Dostałem budżet, więc nie będziesz robiła za darmo – zaznaczył Rob. – No i będziesz mogła się wykazać umiejętnościami.
– Kasa to wystarczająca zachęta – zapewniła. – O ile ta kasa jest wystarczająca.
Geary był miło zaskoczony, że aż dziesięciu z dwudziestu funkcjonariuszy zgłosiło się do udziału w ewentualnej akcji abordażowej. Tych dziesięciu rozpuściło wici wśród znajomych, którzy mogliby być zainteresowani, i w krótkim czasie Rob miał tylu ochotników, ilu potrzebował.
– Potrzebujemy pancerzy i broni wojskowej – zwrócił się do swojego nowego zastępcy.
Val Tanaka służyła wcześniej w policji. Pracowała w niebezpiecznej dzielnicy, gdzie znajdował się największy port kosmiczny na pierwszej planecie Alfara. Była co najmniej dziesięć lat starsza od Roba i należała do grupy osób w średnim wieku poszukujących zmiany w życiu. Rob zetknął się z nią raz w Alfarze, kiedy wykupywał z aresztu paru swoich podwładnych po nocnej imprezie na mieście, która całkiem poważnie wymknęła się spod kontroli.
– Mamy tylko skafandry kosmiczne i paralizatory – mruknęła Val. – Czemu właściwie nie zabraliśmy żadnej ostrej broni? – zapytała.
– Bo jej nie potrzebujemy – wyjaśnił Rob. – W każdym razie tak mi powiedziano. A to dlatego, że będziemy żyć w zgodzie i nikt nie będzie nas zaczepiał, bo przecież kosmos jest taki wielki.
– A konsultowali się w tej kwestii z kimś, kto mieszka w tym wielkim kosmosie?
Rob wzruszył ramionami.
– Tak naprawdę chodziło o koszty. Były wydatki, które uznali za ważniejsze.
– No jasne – skwitowała Val. – Ale na ubezpieczenie pewnie znaleźli środki?
– Żebyś wiedziała. Inwestycja w niewielkie siły zbrojne to też forma ubezpieczenia. Ale co mogliby kupić? Dzielny okręcik z demobilu jak ten korsarz? Stację obrony kosmicznej do ochrony planety? Wojska planetarne? Wszystko to naraz to ogromy wydatek dla raczkującej kolonii, która ma na co wydawać.
Rob wskazał przestrzeń poza „Szrotem”, gdzie w nieskończonej otchłani znajdowały się niezliczone gwiazdy.
– Ale tak naprawdę nie zrobili tego, bo nadal myślą kategoriami przedskokowej Starej Kolonii. Kosmos jest zbyt wielki, więc wojny pomiędzy układami są zbyt kosztowne, zatem minimalne siły wystarczą, żeby zniechęcić ewentualnych agresorów. A jeśli ktokolwiek czegoś spróbuje, zawsze można poskarżyć się Starej Ziemi, która wkroczy i wszystkich poustawia. Napęd skokowy wszystko zmienił, ale to zbyt nowa technologia, ledwie dwudziestoletnia, co sprawia, że korzenie większości decyzji tkwią jeszcze w przeszłości. Dystans pomiędzy sąsiednimi układami, którego przebycie trwało niegdyś całe lata, teraz można pokonać w tydzień lub dwa. Tę samą technologię, która umożliwia nam założenie tej kolonii, wykorzystują ci ze Scathy, żeby nas wydoić za pomocą jednego starego kutra.
– A ponieważ możemy podróżować na takie odległości, Stara Ziemia znajduje się bardzo, bardzo daleko stąd. To co robimy? – zapytała Val.
– Udajemy bezbronnych.
– Jesteśmy bezbronni.
Rob wyszczerzył się w uśmiechu.
– Tym łatwiej nam będzie udawać.
Kosmos może i skurczył się dzięki możliwości szybkich podróży pomiędzy układami, ale lot w bezkresnej otchłani, podczas którego patrzyło się tylko na niezliczone gwiazdy, wydawał się trwać bez końca. Rob pomyślał, że to dziwne, że umysł ludzki nie jest zdolny objąć wieczności, ale można poczuć ją poprzez emocje. Nieskończoność zdawała się zimna, obojętna, zbyt rozległa, by dostrzec nic nieznaczące spojrzenie, a jednocześnie tak przemożnie wspaniała i pociągająca, bo było się cząstką tego wszystkiego i czasem czuło się tę więź z czymś tak bezmiernie większym. Może to tylko złudzenie, ale zdawało się bardzo rzeczywiste.
Rob uznał, że swobodne dryfowanie i patrzenie na kosmos spoza bezpiecznej skorupy statku zmusza do pokory bez względu na to, jakie inne odczucia wywołuje.
Lekcją pokory okazało się również rozpracowanie „intuicyjnego” sterowania plecakiem odrzutowym w sytuacji, gdy pomoc techniczna znajduje się całe lata świetlne dalej. Działanie tego modelu nie opierało się na systemie wskazywania, który polegał na wyciągnięciu ręki w stronę celu i zdaniu się na sprzęt obliczający potrzebną moc i korygujący zmianę położenia, lecz na module wzrokowym, co oznaczało, że należało popatrzeć tam, gdzie chciało się dolecieć. Niestety, zbyt czuły system reagował na każdy ruch gałki ocznej, a to oznaczało, że za każdym razem, kiedy spojrzenie Roba ześlizgiwało się choć odrobinę z obiektu, urządzenie odbierało to jako zmianę celu i korygowało namiar i moc. Nieustanne rwanie i szarpnięcia potwornie irytowały, a poza tym błyskawicznie zużywały zapasy energii. Wszelkie próby przewinięcia menu, by zmienić ustawienia czułości, prowadziły w programowy odpowiednik ślepych uliczek i manowców.
Skojarzyło mu się to aż nazbyt wyraźnie z powodami, dla których z taką radością opuszczał szeregi niewielkiej floty Alfara. Przeprowadzenie czegokolwiek do końca było tam prawie niewykonalne, a kiedy wreszcie osiągał cel albo do czegoś dochodził, z trudem sobie przypominał, po co w ogóle się do tego zabierał.
To z kolei przywołało wspomnienie porażki niezwykle istotnej w obecnej sytuacji. Jeden jedyny raz, kiedy dowodził podczas szkolenia akcją abordażową, nie wykonał zadania. Nadal go to uwierało, a teraz udrękę potęgowały wyrzuty sumienia, że zataił sprawę przed radą.
Wreszcie osiągnął cel – znajdujący się jakieś pół kilometra od „Szrota” duży panel, uwiązany holami do statku, żeby nie zdryfował. Rob sprawdził dwukrotnie dane dotyczące pozycji kutra ze Scathy. Wprowadził je do pamięci panelu skafandra, żeby mieć pewność, że bryła „Szrota” przesłania korsarzowi widok na to, co robią. Obca jednostka znajdowała się jeszcze o dwie godziny świetlne od „Szrota”, ale nawet przestarzałe czujniki miały taki zasięg, a Rob nie chciał, by załoga kutra zobaczyła ludzi trenujących skakanie po obiektach w przestrzeni kosmicznej.
Dołączył do rekrutów czekających na niego w śluzie powietrznej znajdującej się od strony panelu. Dziewiętnaścioro kobiet i mężczyzn zgłosiło się do udziału w operacji, choć żadne z nich nie miało dotychczas na sobie skafandra, nie mówiąc o doświadczeniu w swobodnym poruszaniu się w przestrzeni kosmicznej.
– Musicie pamiętać o dwóch rzeczach – wyjaśnił Rob. – Po pierwsze, nie wolno wam spuszczać z oka celu. Wasze skafandry nie posiadają plecaków odrzutowych, bo na „Szrocie” były tylko dwa, a drugiego nie chcieli nam oddać. Ale to nic. Na czas treningu jesteście przyczepieni do statku linami, więc nie zdryfujecie. Zanim wykonacie skok, skierujcie wzrok na obiekt, a potem odepchnijcie się w tamtą stronę. Wasze ciało automatycznie podąży za oczyma. To proste. I trudne zarazem. Stare porzekadło mówi, że w kosmosie wszystko jest proste poza tym, co najłatwiejsze. Po drugie, musicie pamiętać, że nie zwolnicie. Dotrzecie do celu z taką samą prędkością, z jaką wystartujecie. Instynktownie będziecie chcieli odepchnąć się mocno, bo tak uczymy się skakać na powierzchni planety. Ale to zły pomysł. W przestrzeni kosmicznej mocne odbicie na starcie oznacza twarde lądowanie na mecie. Wyobraźcie sobie to tak, jakbyście na planecie zamierzali skoczyć wprost na stojącą przed wami ścianę i odepchnijcie się tyle, ile trzeba, żeby doskoczyć do tej ściany, nie rozbijając się na niej.
– A jak mocne są te liny kotwiczące? – zapytał nerwowo jeden z ochotników.
– Nie zerwą się – zapewnił Geary. – Do tego trzeba by waszej dziesięciokrotnej masy poruszającej się dwanaście razy szybciej, niż to możliwe w przypadku ludzkich mięśni. Nawet jeśli skoczycie zbyt szybko i lina mocno was szarpnie, nic się nie stanie. Skoczę pierwszy przy wyłączonym plecaku, żebyście zobaczyli, jak to działa. – Na moment przerwał. – I jeszcze jedno. Niektórzy nie czują się najlepiej w przestrzeni, szczególnie w pobliżu jakiejś planety. Jeśli podczas szybowania wpadniecie w panikę, skupcie wzrok na „Szrocie” i nie spuszczajcie go z oka. Wciągnę was i wszystko będzie dobrze.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Copyright © 2017 by John G. Hemry Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2021
Tytuł oryginału: Vanguard
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-689-0
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
Tłumaczenie Dominika Schimscheiner
Ilustracja na okładce Jaime Jones
Projekt okładki Szymon Wójciak
Redakcja Rafał Dębski
KorektaMagdalena Byrska
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/