37,43 zł
Oddać władzę i przeżyć, czy zginąć z pieśnią wolności na ustach?! Oto dylemat, który istnieć będzie po kres ludzkości.
Atak na stację orbitalną Glenlyonu jest zbyt potężny, by Rob Geary mógł odeprzeć go z pomocą jedynego pozostałego niszczyciela. Oddziały piechoty kosmicznej pod dowództwem Mele Darcy muszą odpierać kolejne fale ataków podczas gdy genialna hakerka usiłuje włamać się do systemów nieprzyjaciela, aby dać ostatniemu glenlyońskiemu okrętowi wojennemu jakąkolwiek szansę na walkę. By przetrwać, Glenlyon potrzebuje większej siły ognia, a posiada ją jedynie sąsiednia Kosatka oraz systemy do tej pory zachowujące neutralność. Jednak na Kosatce nadal trwają walki z niedobitkami nieprzyjacielskich wojsk, a wysyłając na pomoc jedyny ocalały niszczyciel, planeta pozostanie bezbronna wobec kolejnego najazdu.
Desperackie próby zjednoczenia wszystkich kolonii wobec przeważających sił wroga wydają się skazane na porażkę. Jest to jednak jedyna, nawet jeśli nikła, szansa na przetrwanie. Suwerenne systemy mogą zjednoczyć się w nowy Sojusz i stanąć do walki. Mogą też zachować swoją niepodległość i upaść. Trzeciej drogi nie ma.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 430
Robertowi R. „Bobowi” Chase’owi, dżentelmenowi bezgranicznie życzliwemu, pisarzowi o nieograniczonej wyobraźni.
ej nocy miasto Ani, martwe, zanim oficjalnie powołano je do życia, zalane z wolna przesuwającym się poblaskiem pierwszego księżyca Kosatki, wyglądało jeszcze bardziej upiornie niż zazwyczaj. Carmen Ochoa przemykała się między zabudowaniami. Domy i biurowce postawiono dla osadników, ale wcześniej teren zajęli najeźdźcy, określający się mianem buntowników.
Carmen przystanęła przed strefą zniszczoną przez wojnę. Szeroką ulicę blokowały gruzy ostrzelanego ogniem artyleryjskim wielkiego gmachu. Zawalisko stanowiło doskonałą osłonę do zasadzenia się i jednocześnie wymuszało obejście przeszkody przez otwarty teren. Carmen uklękła w cieniu jednego z nienaruszonych budynków i przez lunetę karabinu zlustrowała drogę przed sobą. Czujniki wielospektralne potrafiły wychwycić prawie każde zagrożenie.
Wyludnione, ciche miasto, gdzie w ciemności czaiło się niewidoczne zagrożenie, przywiodło Carmen na myśl książkę opowiadającą o świecie zwanym Barsoom, na którym istniało wiele opuszczonych starożytnych miast. Carmen była zszokowana, kiedy uświadomiła sobie, że Barsoom to Mars, jej rodzinna planeta. Pełne romantycznej chwały zaginione miasta Barsoom w niczym nie przypominały nędznych, szkaradnych slumsów, pośród których Ochoa się wychowała. Oba te miejsca łączyła nieustająca groźba dla życia i wolności mieszkańców, i może jeszcze to, że w obu już dawno umarły marzenia o świetlanej przyszłości.
Jednak i ten nowy świat ktoś próbował zmienić w takie właśnie miejsce. A Carmen nie zamierzała na to pozwolić.
Najeźdźcy zostali wypchnięci z dwóch pozostałych miast Kosatki, choć zwycięstwo to i Lodz, i Drava okupiły sporymi zniszczeniami. Straty w ludziach również były dotkliwe. Ale dopóki siły wroga stacjonowały na planecie i w Ani, ryzyko kolejnego ataku lądowego było wysokie i pozostawała realna groźba, że światy, które dokonały inwazji, powrócą z nową flotą kosmiczną.
Im większa wiedza o zasobach militarnych systemów Scathy, Apulu i Turana, im mniejszy obszar kontrolowany przez wroga i szczuplejsze szeregi najeźdźców, tym większe szanse dla Kosatki.
Właśnie dlatego Carmen myszkowała po opuszczonym mieście, zamiast spędzać czas w Lodz w towarzystwie świeżo poślubionego męża, Dominica.
Upewniwszy się, że droga jest bezpieczna, ruszyła ostrożnie naprzód. Oddziały inwazyjne straciły dużo sprzętu, w tym czujniki, które mogły ostrzec o zbliżaniu się szpiega, oraz miny i automatyczne systemy obronne, ale Carmen i tak posuwała się bardzo powoli. Poruszała się jak duch, przechodząc przez puste budynki, których parterowe drzwi i okna zostały wysadzone podczas niedawnych walk. Przecięła obszerne lobby nowego apartamentowca, mijając lokal, który mógł stać się narożnym biurem albo sklepikiem. Bezszelestnie omijała kupki pyłu i ziemi na posadzkach, w których chwasty próbowały już zapuścić korzenie. Przechodziła obok pozbawionych drzwi otworów wejściowych i niewykończonych szybów wentylacyjnych, których paszcze ziały głęboką czernią, sprawiając wrażenie, że ktoś się w nich czai. Jednak jej czujniki milczały, więc się nie zatrzymywała.
W końcu dotarła do granicy strefy zajmowanej przez wroga. W odczytach pojawiło się ostrzeżenie o bliskości sygnatur cieplnych i energetycznych. Zniszczone pancerze wartowników nie zapewniały już należytej ochrony, podczas gdy dzięki swojemu ekwipunkowi Carmen nadal pozostawała dla strażników niewidoczna.
Przystanęła i obserwowała otoczenie. Dostrzegła przez lunetę wartowników. Kamuflaż na mundurach pozwalał im stapiać się z tłem, które stanowiły zniszczone budynki, ale w tak statycznym otoczeniu zdradzał ich ruch.
W końcu Carmen ruszyła dalej i po przejściu przez dwa kolejne budynki znalazła się w niewielkim parku. Zasadzone cztery lata wcześniej drzewa stanowiły teraz splątaną masę niewysokich zarośli. Zgodnie z przewidywaniami Carmen wróg liczył, że ktokolwiek będzie usiłował tamtędy przejść, zrobi wystarczająco dużo hałasu, żeby dać się zauważyć. Carmen jednak potrafiła przebyć tego rodzaju przeszkodę, nie narażając się na wykrycie. Dzięki lunecie oraz uważności dostrzegła w porę rozpięty wśród gałęzi drut i ominęła go.
Wreszcie dotarła do miejsca, skąd leżąc pod drzewem, mogła swobodnie obserwować wybrany budynek. W pozbawionych szyb oknach widać było postaci, ale mimo wyostrzenia obrazu jej sprzęt nie zdołał uchwycić twarzy na tyle wyraźnie, żeby dało się odczytać, co mówią ludzie. W pobliżu kręciło się zbyt wielu żołnierzy, żeby dało się podejść, a odczyt w lunecie wskazywał, że najeźdźcy nie korzystają z komunikacji bezprzewodowej, posługując się tylko połączeniami światłowodowymi, co uniemożliwiało podsłuchiwanie. Ale Carmen oznaczyła już miejsce zajmowane przez nieprzyjaciela. Jeszcze jedno zadanie i mogła dać sygnał do uderzenia. Obserwowała cierpliwie zachowanie ludzi w budynku, aż upewniła się, kto dowodzi.
Wreszcie uniosła karabin, celując ku satelitom orbitującym wokół planety, kontrolowanym przez rząd Kosatki, i za pomocą transmitera lunety wysłała sygnał lokalizujący wroga oraz żądany czas uderzenia.
Potem czekała w nocnej ciszy, nadal obserwując grupkę rozmawiających w budynku żołnierzy, podczas gdy licznik lunety odliczał czas. Kiedy pozostała mniej niż minuta, Carmen wycelowała w przywódcę i nacisnęła spust. Wystrzał poniósł się echem.
Jej cel drgnął i upadł, trafiony wzmocnionym pociskiem, a jego towarzysze rozpierzchli się w poszukiwaniu osłony.
Carmen nie czekała, lecz uciekała jak najszybciej. Za nią rozlegały się alarmy, wokół pociski wdzierały się w zarośla. Zgodnie z planem żołnierze kryli się, obserwując pobliskie budynki.
Wtedy nadeszło uderzenie.
Pociski zostały wystrzelone z „Rekina”, ostatniego niszczyciela należącego do Kosatki.
Ciężkie metalowe pociski, wystrzelone z niskiej orbity, leciały po precyzyjnie wyznaczonych trajektoriach, przez setki kilometrów nabierając energii. Carmen odwróciła się i ujrzała, jak cienie nagle ożywają, rysując na nocnym niebie świetliste linie. Widok piękny, jeśli patrzeć z bezpiecznej odległości, i przerażający dla obserwatorów znajdujących się w punkcie ich celu. Najeźdźcy, zdając sobie poniewczasie sprawę z nadchodzącej katastrofy, mogli teraz zrywać się do ucieczki lub leżeć bezradnie, usiłując się osłonić, ale teraz nie miało to już znaczenia, było za późno.
Carmen pobiegła dalej, czując, jak wargi rozciągają jej się w uśmiechu wyczekiwania, a szybki oddech świszcze przez zęby.
Ziemia pod jej stopami zadrżała, gdy pociski uderzyły w powierzchnię planety, uwalniając energię, rozrywając wszystko, w co trafiły, dziurawiąc ziemię, rozsadzając budynki. W jednym momencie rozszalałej furii część martwego miasta przestała istnieć.
Carmen padła, a wokół niej świsnęły odłamki. Wielki kawał gruzu grzmotnął parę metrów dalej. Gapiła się na niego, czując, że serce wali jej w reakcji na myśl, jak blisko tym razem otarła się o śmierć. Ryk zniszczenia pochłonął inne dźwięki, chwilowo ogłuszając kobietę, która zerwała się znów do biegu.
Kiedy huki ucichły, usłyszała grzmoty walących się budynków, a fala pyłu uderzyła ją w plecy.
Część Ani została zniszczona, a wraz z nią oddziały wroga, które kryły się w mieście. Kolejny fragment Kosatki został uwolniony.
Carmen biegła przez kilka kilometrów ciemnymi, znów ucichłymi ulicami miasta, zanim zaryzykowała zatrzymanie się i wysłanie pełnego raportu z danymi oraz nagraniem obrazu zapisanym przez lunetę.
W końcu dotarła do miejsca, gdzie czekał na nią oddział. Z zewnątrz budynek wydawał się tak samo opuszczony i wymarły jak reszta miasta, ale w pomieszczeniach przy wejściu Carmen powitali strażnicy z bronią w gotowości. W dużej sali pośrodku, osłoniętej ze wszystkich stron, znajdowało się dwadzieścia osób oraz sprzęt. Większość miała na sobie tylko koszulki i spodnie, a mundury i pancerze, jeśli je posiadali, leżały przy nich na podłodze. Oficjalnie ta dwudziestka wraz z pięciorgiem strażników stanowili trzecią kompanię Drugiego Regimentu Pierwszej Brygady Oddziałów Zbrojnych Kosatki. Przed inwazją jednostka liczyła sto osób i składała się głównie z osadników, którzy mieli zacząć nowe życie na Kosatce, pracując w różnych zawodach, jednak sytuacja zmusiła ich do obrony nowych domów. Część z nich została odwołana do wypełniania niezbędnych obowiązków zawodowych, część musiała zająć się pilnie rodzinami, jeszcze inni leczyli rany. Reszta poległa. Ci, którzy zostali, mieli znużone, pesymistyczne miny ludzi wykonujących porządnie swoją robotę, choć niewierzących, że ujrzą jej efekty w dniu zwycięstwa. O ile taki dzień nadejdzie.
Carmen poczuła dreszczyk przyjemności, kiedy kiwali na jej widok głowami. Czuła, że do nich należy, że ją akceptują. Wcześniej przez bardzo długi czas czuła się wyobcowana. Teraz mogła się rozluźnić, zdjąć mundur, pogawędzić z towarzyszami broni. Z wdzięcznością przyjęła kubek kawy.
– Na Kosatce może brakuje wielu rzeczy, ale kawa jest zawsze – powiedział kapitan Devish, siadając przy niej. – Marna, ale jest.
– W Dravie i Lodz jej nie ma – odrzekła Carmen. – Resztę zapasów wysyłają tutaj, dla tych, którzy walczą o Ani.
– Mam nadzieję, że nowe dostawy przybędą, zanim się całkiem skończy. Dobra robota, Carmen.
– Dzięki. Ocena sytuacji?
– Żadnych śladów życia. Uderzenie zmiotło z powierzchni dużą bazę wroga. – Kapitan Devish, należący do nielicznych zawodowych wojskowych w jednostce, przybył na Kosatkę z Brahmy, jednej ze Starych Kolonii. Pytany o powód emigracji twierdził, że skłoniła go do tego nuda. Teraz z pewnością się nie nudził.
– Świetnie. – Carmen łyknęła gorącej, gorzkiej kawy, dopiero teraz czując zmęczenie. – Mój raport dotarł?
– Tak. Czysty przesył. – Devish przyjrzał jej się bacznie. – Słyszałem, że dawniej pracowałaś dla ziemskiego rządu?
– Uhm. Po tym jak opuściłam Mars. – Już nie starała się ukryć pochodzenia. Przestała się przejmować, czy ktoś ją odrzuci, czy nie. – Pracowałam w Albuquerque.
– W Albuquerque? I jak było?
– Lepiej niż na Marsie.
Devish skwitował to uśmiechem.
– Co robiłaś?
– Pracowałam w Biurze Rozwiązywania Konfliktów. Starałam się znaleźć legalne, pokojowe rozwiązania konfliktów i sporów na Ziemi i innych zasiedlonych światach.
– Żartujesz? – Devish pokręcił głową. – I przynosiło to jakieś skutki?
– Było skuteczne, dopóki pracowało się z ludźmi, którzy w to wierzyli. Kiedy przestawali, ponosiliśmy porażki. Przyleciałam tutaj, żeby znów napełnić ludzi wiarą w efektywność takich rozwiązań. Bo to, co dzieje się na Kosatce, już nigdy nigdzie nie powinno się zdarzyć. – Carmen dotknęła karabinu. – Dlatego teraz używam tego. Ale pewnego dnia znów będę mogła polegać na prawie w kwestii zapewnienia nam bezpieczeństwa.
– Byłoby miło – skwitował Devish, nie ukrywając sceptycyzmu. – Na razie odpocznij. Mamy rozkaz nie wychylać się za dnia, więc do zmroku nie będzie żadnych akcji.
Dopiwszy kawę, Carmen udała się do bocznej salki, gdzie połączyła się z naziemną siecią Kosatki tak, by nikt nie zdołał jej namierzyć. Kable światłowodowe biegnące na dachy innych budynków zostały podłączone do anten przesyłających sygnały do satelitów.
Pomieszczenie, jak większość w Ani, było pozbawione wyposażenia, więc usiadła na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Odłożyła komunikator, przeczesała palcami włosy i otarła twarz, żeby nie sprawiać wrażenia osoby, która przez całą noc czołgała się po opuszczonym mieście. Przywoławszy uśmiech na usta, stuknęła w link.
Po chwili na wyświetlaczu pojawił się wizerunek Dominica Desjaniego. Jego oblicze nadal nosiło znamiona bólu związanego z urazami, które przykuły go do łóżka.
– Cześć, Czerwinko. – Uśmiechnął się. Dominik jakimś cudem przekuł pogardliwe przezwisko mieszkańców Marsa na czułe słówko, którym się do niej zwracał i które kochała słyszeć w jego ustach. – Jak się masz?
– Pracowałam do późna, przepraszam, że dopiero teraz się odzywam.
– Nie sądziłem, że praca wywiadowcza jest tak stresująca.
– Hm, cóż, miałam zadanie w terenie. Wiesz, jak jest. – Carmen nie chciała okłamywać męża, ale nie chciała też przyznać, jak bardzo ryzykuje. – Co z nogą?
– Tą, której nie ma? Nadal nieobecna. – Dominic wykonał nieokreślony gest ręką. – Powiedzieli, że na protezę poczekam jeszcze z miesiąc. Mają spore opóźnienia, dużo potrzebujących, a ja jestem daleko na liście.
– A regeneracja? Nie mieli ci jej wyhodować? – zapytała Carmen.
– Nie porzucili tego zamiaru – uśmiechnął się Dominic. – Zaczekam. Są tacy, którzy potrzebują wyhodowania ważniejszych rzeczy.
– Jeśli ci to nie przeszkadza...
– A dokładniej, co tam robiłaś, Czerwinko?
– Zbierałam informacje – odparła.
– To może oznaczać wiele rzeczy. Wyglądasz na wykończoną.
– Robię to, co muszę, Domi.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, zatroskany.
– Za parę dni wracam do Lodz – dodała Carmen, zmieniając temat. – Zrobimy coś razem? Na co masz ochotę?
Dominic pokręcił głową, nadal ponury.
– Może jeszcze trochę miesiąca miodowego?
– Byłoby super, Domi. Przepraszam, wiesz, z czym wiąże się moja praca. Wiedziałeś, zanim poprosiłeś mnie o rękę. Jestem Czerwońcem.
– Pochodzisz z Marsa. Ale nie należysz do tych gangsterów walczących dla wroga. – Dominic odwrócił wzrok. – Ale jesteś waleczną kobietą. I o tym wiedziałem, owszem. Może kiedyś opowiesz mi o wszystkim, co robiłaś na Marsie. Co musiałaś zrobić, żeby wyrwać się z tego piekła.
– Nie chciałbyś tego wiedzieć – stwierdziła Carmen z wymuszonym uśmiechem. – Liczy się tylko to, że znalazłam się tutaj i spotkałam ciebie. Hej, oceniamy, że siły wroga to tylko dwa tysiące ludzi w Ani i okolicach. Brakuje im wszystkiego, a dzisiaj stracili kolejnego dowódcę. Przewidujemy, że złamią się lada chwila.
Skinął głową, rozchmurzył się nieco.
– A skąd wiesz, że stracili dowódcę?
Co za głupota. Po co było o tym mówić?
– Yyyy...
– Tak myślałem. Czerwinko...
– Przestań. Inaczej wywlokę to, że porzuciłeś pracę w policji na rzecz wojska.
Dominic łypnął na nią, wreszcie się uśmiechnął.
– Jesteśmy siebie warci, co? Zmotywowani. Niezbyt bystrzy.
– Może jednak nazbyt bystrzy, a to nic dobrego w tym wypadku.
– Cóż, ktoś musi to robić. Jakieś przewidywania, kiedy mogą pojawić się posiłki wroga?
– Nie. Nie wiemy, jakie zasoby pozostały Scacie, Apulu i Turanowi.
– Wiemy, co zostało nam. – Dominic wskazał w niebo. – Jeden okręt. I milicja, której brakuje ludzi, zapasów i wyposażenia.
– Lochan ruszył po pomoc – przypomniała Carmen. – No i tworzymy już oficjalny sojusz z Glenlyonem. Nie jesteśmy już sami.
– Ja tam czuję się osamotniony – rzekł Dominic i zaśmiał się gorzko. – Powiedziano mi, że jeśli w systemie pojawi się wroga flota, przeskoczę na szczyt listy do inteligentnej protezy, żebym mógł walczyć. Miło z ich strony, nieprawdaż?
– Niezwykle. – Tym razem Carmen uciekła wzrokiem, wracając do chwili, gdy zobaczyła rannego Dominica, z kikutem nogi, czekającego na ewakuację. Na moment salka, w której siedziała, przeistoczyła się w ciemne podziemia, gdzie odnalazła Dominica podczas walk o Lodz. Prawie poczuła odór krwi, a oczyma wyobraźni ujrzała umęczonych medyków, uwijających się przy rannych, odurzonego lekami Dominica i aż nazbyt wyraźnie przypomniała sobie ściskający wnętrzności strach, że ukochany z tego nie wyjdzie. Z ogromnym wysiłkiem wyrwała się z tych wspomnień i otrząsnęła na tyle, by się uśmiechnąć. – Zobaczymy się za parę dni.
Po zakończonej rozmowie siedziała nadal na podłodze, patrząc w pustkę i zastanawiając się, jaka czeka ich przyszłość i ile jeszcze wspólnych chwil przed nimi. Nie zawiedź nas, Lochanie.
Lochan Nakamura po uniknięciu kilku prób zamachu zorganizowanych przez tych, którzy nie chcieli dopuścić, by dotarł do systemu Eire, starał się nie wyglądać na zdenerwowanego, gdy jego grupa zbliżała się do punktu odprawy na stacji orbitalnej. Pochłonięty obserwowaniem tłumu wokół, aż się wzdrygnął na dźwięk bramki, przez którą przechodziła Freja Morgan.
– Stać. – Ochroniarz przejawiał wzmożoną czujność, która stała się ostatnio normą. W związku z wieloma zagrożeniami na granicach stref zasiedlonych przez ludzkość do przeszłości należały czasy, kiedy funkcjonariusze odgrywali teatrzyk kontroli jedynie pro forma. Jeden z celników uważnie wpatrywał się w ekran, a dwóch stało za nim, co prawda ze schowaną bronią, ale w każdej chwili gotowi do akcji. – Freja Morgan?
– Tak – potwierdziła.
– Podróżuje pani sama?
– Ze mną – odezwał się Lochan bez namysłu. – Jesteśmy tu w interesach.
– Podobnie jak ja – przyłączyła się Leigh Camagan.
Funkcjonariusz przyjrzał im się bacznie, zerknął znów na monitor i na powrót skupił się na nich.
– Lochan Nakamura. Z Kosatki. I Alice Mary Norton z Glenlyona.
Leigh pokręciła głową, stukając w wyświetlacz swojego pada.
– To fałszywa tożsamość, którą musiałam przybrać, żeby tu dotrzeć. To są moje prawdziwe dokumenty. Nazywam się Leigh Camagan i jestem ministrem w rządzie Glenlyona.
– Ach tak – skwitował celnik tonem sugerującym wielki żal, że przybyli akurat podczas jego zmiany. – Muszę prosić, żeby odeszli państwo na bok – dodał głosem, w którym teraz spod uprzejmości przebijały stalowe nuty.
Pojawili się jeszcze dwaj funkcjonariusze, odeskortowali ich do bocznego pomieszczenia i zamknęli samych w środku.
– Naprawdę uważają, że będziemy rozmawiać swobodnie tylko dlatego, że wyszli? – sarknęła Leigh Camagan.
Drobna, bystra, energiczna, według fałszywych dokumentów podróżowała jako bibliotekarka, a jej celem była Ziemia. Rzeczywiście była w drodze na Ziemię, ale na miejscu miała kupować nie książki, lecz okręty wojenne z demobilu.
– Zdziwiłabyś się, jak głupi potrafią być ludzie – odparła Freja.
Robiła wrażenie odprężonej i spokojnej, co z kolei bardzo uspokajało Lochana. Freja Morgan, rzekoma przedstawicielka handlowa z układu Catalan, z pozoru wyglądała jak beztroska turystka. Tylko uważny obserwator dostrzegłby, jak badawczo lustrowała otoczenie, jak chodziła, zachowując równowagę i gotowość do reakcji. Lochan nie znał pełni jej możliwości, ale z pewnością wiedziała dużo więcej o improwizowanych ładunkach wybuchowych i włamywaniu się do systemów niż przeciętny przedstawiciel handlowy.
Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu. Na ścianie umieszczono dwa ekrany, prawdopodobnie by zachęcić oczekujących do niefrasobliwej konwersacji. Jeden pokazywał widok na zewnątrz stacji orbitalnej, pudełkowaty kształt frachtowca „Bruce Monroe”, którym tu przybyli, a nieco dalej opływową sylwetkę niszczyciela „Caladbolg”. „Caladbolg” należał niegdyś do ziemskiej floty, podobnie jak reszta okrętów w Nowych Koloniach, i nosił wtedy nazwę „Cesarz Menelik”. Jednak Ziemia, znużona wojnami i pilnowaniem swoich niesfornych dzieci osiadłych na planetach krążących wokół innych gwiazd, rozbrajała swoją sławetną flotę i wyprzedawała jednostki.
Również tego typu okręty brały udział w niedawnym ataku na Kosatkę.
– Ziemia powinna przykładać większą wagę do tego, komu sprzedaje broń – mruknął Lochan.
– A niby skąd mają wiedzieć, kto jest kim? – odparowała Leigh. – Z odległości kilkuset lat świetlnych, wymagających kilkumiesięcznych podróży, wszyscy wyglądamy tak samo.
– Władze ziemskie patrzą tylko na to, żeby kupiec miał pieniądze albo dobre zabezpieczenie – przytaknęła Freja.
Lochan pokręcił głową, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, po czym spojrzał na drugi ekran, przedstawiający mapę gwiezdną regionu. Ludzkość po wynalezieniu napędu skokowego, skracającego podróże międzygwiezdne do tygodni, zaczęła kolonizować galaktykę. W ciągu kilku dekad ludzie zasiedlili układ Eire, a nawet dalsze, jak Kosatka, Glenlyon czy Catalan. Systemy takie jak Tantal czy Jatayu, w których brakowało planet nadających się do życia, stały się punktami pośrednimi w podróżach. Wzrok mężczyzny padł na skupisko innych gwiazd. Scatha, Turan i Apulu. Większość osadników szukała w Nowych Koloniach swobody w tym czy innym sensie. Jednak ci, którzy panowali w tamtych systemach, pragnęli nieograniczonej możliwości narzucania swojej woli innym. W sytuacji, kiedy Ziemia była tak odległa i tak obojętna na to, co dzieje się na rubieżach ludzkich światów, oznaczało to wojny i inne agresywne działania.
Ostatnie, co widział Lochan, odlatując z Kosatki, to wroga flota zbliżająca się do świata, który nie miał możliwości obrony. W głowie brzmiało mu echo ostatniej wiadomości od Carmen: „Uciekaj z Kosatki. Leć gdzieś, gdzie zdobędziesz dla nas pomoc. Będziemy się bronić, dopóki nie wrócisz”.
– Sprowadzimy pomoc – powiedziała Freja cicho, jakby czytając mu w myślach.
– Dotychczas moje życie nie było raczej pasmem sukcesów – stwierdził, starając się, by zabrzmiało to bardziej cynicznie niż smętnie. – Zawodziłem w każdej istotnej sprawie.
– Ale odkąd tu przybyłeś, uległo to zmianie, jeśli choć część z tego, co o tobie słyszałam, jest prawdą – pocieszyła go Freja.
Leigh Camagan pokręciła głową.
– Oddaliliśmy się setki lat świetlnych od Ziemi czy Starych Kolonii, ale nasza mentalność tkwi nadal właśnie tam. Wciąż pielęgnujemy urazy i lęki zrodzone na światach naszych przodków i przez to nie widzimy wyraźnie, jak jest tutaj. Jeśli mamy przekonać inne systemy do udzielenia nam pomocy, musimy zdobyć ich serca i umysły tu i teraz, a nie rozpamiętywać przeszłość.
Lochan uśmiechnął się mimowolnie, zaskoczony, jak bardzo jej słowa trafiły mu do przekonania.
– Ukradnę ci ten tekst do swoich przemówień.
– Powinieneś to nazywać „poszerzaniem zasobów”, nie kradzieżą. Potraktuj to jak dar – odparła Leigh, również się uśmiechając.
Drzwi otworzyły się i w progu stanął kolejny funkcjonariusz, tym razem o wyglądzie zupełnie nieszkodliwej, czułej babuni.
Zanim jednak babunia zdążyła ululać ich w samozadowoleniu i skłonić do szczerych wyznań, odezwała się Freja:
– No, nareszcie. Wezwij pułkownika Ryana, powiedz, że przyleciałam.
Babunia zamrugała zdumiona.
– Pułkownika Ryana?
– Tak, twojego szefa, Patricka Ryana. Przekaż mu ode mnie, że jest gelejzą i bluborkiem.
Dopiero dziesięć minut później na jednym z ekranów pojawił się mężczyzna w mundurze jednostek ochrony Eire, o poirytowanej, nieufnej minie.
– To ty, Freja – rzekł na powitanie tonem dalekim od radosnego.
Lochan był zaskoczony, widząc, że Freja odpowiedziała uśmiechem.
– Nawet największa kryminalistka, taka jak ja, nie jest w stanie oszukać kogoś takiego jak ty, co, Pat?
Funkcjonariusz nie odwzajemnił uprzejmości.
– Z jakiego powodu usiłujesz wkraść się do tego systemu?
– Mnie również miło cię widzieć – odparła Freja. – Wkradać się, naprawdę? Przecież podróżuję na prawdziwych papierach. A to dlatego, że jestem tu jako oficjalny wysłannik Catalana. Moi towarzysze również przybyli z oficjalnymi misjami swoich rządów.
Pułkownik otaksował Lochana i Leigh.
– Dwójka uchodźców z systemów, które są w stanie wojny.
– Dyplomaci – sprostowała Leigh Camagan. – Dwoje reprezentantów systemów gwiezdnych szukających sojuszników w walce z nieuzasadnioną agresją napastników. Jeśli się ich nie powstrzyma, zaatakują również wasz świat.
– Dwoje dyplomatów z systemów objętych działaniami wojennymi – poprawił się Ryan. – W tym jeden podróżujący pod fałszywym nazwiskiem.
– Wiesz, że nieprzyjacielskie siły zastosowały blokadę wobec Glenlyona – rzekła Freja. – Jak inaczej członek ich rządu miałby się przez nią przedostać?
Ryan zmarszczył brwi, ale ostatecznie skinął potakująco głową.
– Niech będzie. Co jednak Catalan ma wspólnego z Kosatką i Glenlyonem?
– Catalan jest również zagrożony – wyjaśniła Freja. – Jeszcze nie podjęto wobec nas działań militarnych, ale otoczyli nas barierą gospodarczą.
Ryan spojrzał na nią bystro.
– Każdy, kto spróbuje przydusić ekonomię Eire, gorzko tego pożałuje.
– Że niby zdziałasz coś swoimi dwoma okręcikami? Kosatka i Glenlyon też miały po dwa.
Lekceważący komentarz Frei na temat floty Eire na moment zawisł w powietrzu. Pułkownik wpatrywał się w nią przez chwilę, ale w końcu postanowił nie podejmować rękawicy.
– Jesteś na cenzurowanym, Freja.
Wzruszyła ramionami, nie przejmując się najwyraźniej jego oświadczeniem.
– Misja oficjalna. Wiadomość od rządu dla rządu. Myślisz, że nie znam tutejszych zasad?
– Jeśli przybyłaś w misji oficjalnej, nie mogę cię zawrócić – skrzywił się Ryan. – Ale otrzymaliśmy ostrzeżenie przed Nakamurą.
– Anonimowe, jak mniemam?
– Uhm. Znasz mnie, Freja. Nie lubię, gdy ktoś próbuje na mnie naciskać.
– Postawmy sprawę otwarcie, Pat. To kwestia, którą należy rozważyć na najwyższych szczeblach. Czasem trzeba się opowiedzieć po jednej ze stron i ten czas właśnie nadszedł.
– Nie zatrzymam żadnego z was – rzekł Ryan. – Za chwilę przyślę dwóch funkcjonariuszy, którzy odprowadzą was na dół.
– Tylko daj nam ludzi zaprawionych w bojach, Pat. Mamy za sobą parę prób powstrzymania nas przed dotarciem tutaj i skontaktowaniem się z waszym rządem. Gdyby nie Lochan, jedna z tych prób by się powiodła.
Lochan starał się nie kurczyć pod świdrującym wzrokiem pułkownika.
– A więc to on jest tu niebezpiecznym osobnikiem?
– Tylko dla wrogów Kosatki, gwarantuję – zapewniła Freja.
– No dobrze. Zapewnię wam bezpieczną podróż na planetę i niech rząd się zastanawia, co dalej z wami robić. To oznacza, że twój ojciec się dowie, Freja.
– Cóż zrobić. Dziękuję, Pat.
Pułkownik zakończył połączenie, pozostawiając Lochana w stanie najwyższego zakłopotania, że został wzięty za „niebezpiecznego osobnika”.
– O co chodziło z twoim ojcem?
– Jest członkiem rządu – rzuciła Freja nonszalancko, wzruszając ramionami.
Leigh spojrzała na nią uważnie.
– Członkiem rządu? I nazywa się Morgan?
Lochan gapił się na Freję w bezbrzeżnym zdumieniu.
– Twój ojciec to premier Eire?
Freja znów wzruszyła ramionami.
– W zasadzie to taoiseach, tak tu brzmi nazwa tego stanowiska. Ale nie myślcie sobie, że dzięki temu mam wejścia w Eire. Wyrzekł się mnie nawet wcześniej niż brata. I żeby nie było, brat sobie zasłużył.
Kobiety, które pojawiły się, by zabrać ich na planetę, były uprzedzająco uprzejme, ale Lochan uważał, że zachowują się bardziej jak straż więźniów niż eskorta gości, kiedy prowadziły ich do strefy załadunkowej wahadłowców. Hala była na tyle duża i szeroka, by pomieścić i pasażerów, i ładunki, mimo że znajdowało się w niej kilka stanowisk ze śluzami powietrznymi prowadzącymi do wahadłowców. Na wejście na pokład promów czekało już około czterdziestu osób, pojedynczo lub w grupkach. W poczekalni, podobnie jak w każdej, znajdowało się niewiele wyposażenia. Dominowały ekrany wyświetlające widok na zewnątrz stacji oraz tablice informacyjne rozkładu lotów.
Strażnicy tak sprawnie zapędzali ich na miejsce, przeprowadzając przez tłumek, że Lochan zastanawiał się, czy nie szkolili się, obserwując owczarki corgi w akcji.
Znajdowali się już w pobliżu swojej śluzy, gdy jedna ze strażniczek drgnęła i przewróciła się na niego. Lochan machinalnie podtrzymał bezwładne ciało, lekko się przy tym pochylając. I to ocaliło mu życie, bo kolejny, wymierzony w niego pocisk trafił w ranną kobietę, która stała się dla niego tarczą.
Sekundę później runął na posadzkę wraz z Freją, która podcięła mu nogi, rzucając się na ziemię, a wraz z nimi upadła Leigh, którą Freja pociągnęła mocno w dół. W ten sposób cała trójka zeszła z linii ognia. Lochan nie puścił przy tym wszystkim rannej strażniczki. Zamarł pod wpływem szoku, nie myślał i nic nie czuł, nawet strach jeszcze się nie pojawił. Gdyby nie Freja, nadal by stał, całkiem sparaliżowany.
No rzeczywiście, „niebezpieczny osobnik”.
Strzałów nie było słychać. Reszta pasażerów albo niczego nie zauważyła, albo gapiła się ze zdumieniem na grupkę leżących osób. Lochan patrzył na tych, którzy byli do nich zwróceni twarzami, starając się wyłuskać z tłumku strzelca. Na brzuchu strażniczki powiększała się krwawa plama, więc Lochan przycisnął w tym miejscu rękę.
– Broń! – krzyknęła druga strażniczka. Jej głos wybił się ostro ponad gwar rozmów. – Kryć się! – Zapadła cisza, wszyscy gapili się na nią oniemiali. – Na ziemię! – wrzasnęła, aż w poczekalni poniosło się echo.
Wyrwani z osłupienia ludzie zaczęli rzucać się na podłogę.
– To pewnie rail pistol, bezgłośny – warknęła Freja do ocalałej strażniczki, która osłaniała ich grupkę własnym ciałem, jednocześnie wzywając wsparcie. Trzymaną w drugiej ręce bronią wodziła na boki, bezskutecznie wypatrując celu. – Gdzie ten strzelec?
– Nie widzę – odparła strażniczka. – Nie mam żadnych odczytów. Monitoring przestał działać. Prawdopodobnie robak w systemie. Nadchodzą posiłki!
Do pomieszczenia wbiegło sześciu ochroniarzy. Zabezpieczywszy wejścia, zaczęli przeszukiwać pasażerów. Przybyli również ratownicy, którzy przypadli od razu do rannej, zwalniając Lochana z uciskania rany. Lochan wstał i bezmyślnie zagapił się na swoje zakrwawione ręce. Jeden z pomocników medycznych wytarł krew i zdezynfekował mu dłonie.
– Pan też jest ranny? – zapytał Lochana, który potrzebował chwili, by skojarzyć krew na rękach z pytaniem.
– Nie.
Pomocnik przesunął wzdłuż jego ciała skanerem w poszukiwaniu płynów ustrojowych na skórze czy ubraniu, po czym ukląkł, żeby wyczyścić plamy z posadzki.
– Sprawca prawdopodobnie ulotnił się natychmiast po oddaniu strzałów – powiedziała Freja do dowódcy oddziału ochrony. – Jeśli wasze czujniki mogą zidentyfikować tych, którzy opuścili halę, będzie wśród nich nasz niedoszły zabójca.
– Cała sekcja przestała działać – mruknął wściekły dowódca, omiatając wzrokiem pomieszczenie. – To robota z wewnątrz. Zamachowiec musi być pracownikiem stacji. – Jego twarde spojrzenie zatrzymało się na Lochanie. – To pan był celem. Przyleciał pan z Kosatki?
– Tak – potwierdził Nakamura, starając się zachować pozory spokoju, choć właśnie dotarło do niego, że przed chwilą miał ręce unurzane we krwi. Wspomnienie stało się żywe, nadal czuł na skórze lepką, ciepłą ciecz. Czyjeś życie wylało się na niego. – Co z nią?
– Waszą strażniczką? Medycy twierdzą, że się wygrzebie. Kule były przeznaczone dla pana, więc nie ugodziły jej śmiertelnie.
– Przykro mi – wymamrotał, myśląc o Carmen i Mele, które w odległych systemach właśnie w tej chwili mogły odnosić podobne rany. I które liczyły, że dzięki niemu ich poświęcenie nie pójdzie na marne.
– To jej praca – rzekł dowódca. – Niech się pan nie da przytłoczyć poczuciem winy. Zagrożenie minęło.
– Tu nie chodzi o moje życie – zaprotestował Lochan, poruszony myślą, że jest chroniony, podczas gdy jego przyjaciele stawiają czoła śmierci. – Mam zadanie do wykonania.
– Ostrzegałam pułkownika Ryana, że istnieją ludzie, którzy nie chcą dopuścić do naszego spotkania z rządem Eire – wtrąciła Freja. – Ci sami, którzy zaatakowali Kosatkę i Glenlyona i odcięli Catalana, przygotowują sobie grunt i robią wszystko, żeby nikt nam nie pomógł.
– Nie obchodzą mnie ich powody – powiedział dowódca. – Obchodzi mnie wykonywanie moich obowiązków. Który wahadłowiec zabiera ich na dół? – zwrócił się do ocalałej strażniczki.
– Prom jedenaście zero sześć. Odbija za godzinę.
– Ci, którzy odcięli naszą sieć, znają numer rejsu i niewykluczone, że mają plan awaryjny polegający na zniszczeniu ich wahadłowca. Dlatego ci pasażerowie odlecą natychmiast, najbliższym kursem. A jedenaście zero sześć ma przejść pełną kontrolę techniczną, wizualną i na obecność każdego odcisku palca, jaki tam się znajduje. Chcę mieć pewność, że nikt nie podłożył ładunku wybuchowego i nie grzebał w systemach.
– Ładunki? Tak jest, sir!
Strażniczka odbiegła, a Freja spojrzała na dowódcę z aprobatą.
– Widzę, że znasz się na rzeczy.
Wzruszył ramionami.
– Robiłem na stacji Rhiannon, pilnowaliśmy, żeby nie przepuścić żadnego świra z Marsa. Myślałem, że zostawiłem już tamto za sobą.
– Niczego nie zostawiamy za sobą – stwierdził Lochan, przypominając sobie słowa Leigh. – Przywozimy tu wszystko.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Pozostaję niezmiennie wdzięczny mojemu agentowi Joshui Bilmesowi za nieustająco inspirujące sugestie i za wsparcie oraz redaktorce Anne Sowards za pomoc i poprawki.
Dziękuję również Robertowi Chase’owi, Kelly Dwyer, Carolyn Ives Gilman, J.G. (Huckowi) Huckenpohlerowi, Simsze Kuritzkiemu, Michaelowi LaViolette’owi, Aly Parsons, Budowi Sparhawkowi i Constance A. Warner za ich rady, komentarze i rekomendacje.
Copyright © 2019 by John G. Hemry Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2022
Tytuł oryginału: Triumphant
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-744-6
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
Tłumaczenie Dominika Schimscheiner
Ilustracja na okładce Jaime Jones
Projekt okładki Szymon Wójciak
Redakcja Rafał Dębski
KorektaMagdalena Byrska
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/