Aythya - Gampo Paola - ebook + książka
NOWOŚĆ

Aythya ebook

Gampo Paola

3,5

24 osoby interesują się tą książką

Opis

„Każdy ma w sobie energię, potrzebuje ją tylko odnaleźć.”

Aythya to opowieść o rudowłosej wojowniczce, która skrywa kilka tajemnic. Spotykamy ją samotnie przemierzającą pradawny las, jedynie w towarzystwie wiernego konia i łuku, którego potrafi użyć z zabójczą precyzją. Ale co tak naprawdę tu robi?

Kiedy banda rozbójników zastawia na nią pułapkę, szybko okazuje się, że dziewczyna nie jest bezbronną ofiarą. Aythya walczy z dziką determinacją, wykorzystując nie tylko biegłość w pojedynkach, ale i energię, której źródło stanowi coś znacznie potężniejszego niż czysta siła. Lecz nawet ona nie jest niezniszczalna. Stając w obronie chłopca, zostaje ugodzona strzałą blisko serca i wpada w ręce wrogów, nieświadoma, że to dopiero początek jej podróży – pełnej niebezpieczeństwa, magii, namiętności i pokus, którym trudno się oprzeć.

Los rzuci ją w wir burzliwych wydarzeń, gdzie granica między sojusznikiem a wrogiem bywa niebezpiecznie cienka, a pocałunki mogą palić równie mocno jak miecze. Tajemniczy, potężni mężczyźni otoczą ją swoim pragnieniem, każdy z nich inny, każdy kuszący na swój sposób. Czy znajdzie wśród nich tego jedynego, czy raczej zatraci się w zmysłowej grze, w której stawką może być nie tylko jej serce, ale i dusza?

W tej historii walka nie kończy się na polu bitwy, a magia i namiętność splatają się w niebezpieczny taniec. Jeśli kochasz silne bohaterki, mroczne sekrety, namiętne spojrzenia i sceny, od których przyspiesza oddech, ta książka jest dla Ciebie.

 

Książka jest przeznaczona dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jezobel

Całkiem niezła

Fabuła mogła być dobra, a została typową w tych czasach opowiastką.
00
AlicjaAmi

Dobrze spędzony czas

Aż żal,że to jednotomowa historia.Gdyby tak rozbudować ją bardziej,pogłębić bardziej poszczególne miłosne relacje,byłaby pełnia satysfakcji.Tak jest dobrze i mimo,że poszczególne relacje są pospiesznie poprowadzone ,nie są płytkie.Sam motyw "reverse harem " subtelny,nie sprowadza historii tylko do jednego i tylko szkoda,że bohaterowie nie mieli więcej czasu na zapoznanie się.Do tego motyw drogi,silna wojownicza bohaterka,rozbójnicy,piraci, arabskie klimaty oraz magia żywiołów.Ładnie wydana książka,ciekawa i nieźle napisana.Tylko historii brakowało miejsca i czasu.
00



Aythya to przygodowa powieść z gatunku romantasy, której fabuła została w pełni stworzona na potrzeby tej książki. Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób są przypadkowe.

Książka zawiera fragmenty przedstawiające przemoc, wojnę, brutalność oraz opisy scen o zabarwieniu erotycznym. Jest przeznaczona dla dorosłych czytelników. Osoby wrażliwe na tego rodzaju treści prosimy o zadbanie o swój komfort, zanim wyruszą w tajemniczą podróż z rudowłosą bohaterką.

Aythya

Las był piękny. Stary, zarośnięty, omszały, magiczny. Pogoda, choć był to początek jesieni, była nadal letnia, ale poranki niosły już mleczną mgłę tuż nad niższymi partiami drzew wzdłuż wydeptanej, szerokiej leśnej ścieżki. Falco, rosły kary ogier, wydawał się nie zwracać na białą chmurę uwagi, o ile nic w niej nie szeleściło. W przeciwnym razie kierował swoje ogromne, ciepłe chrapy w kierunku dźwięku i węszył niebezpieczeństwo. Zwykle okazywało się, że to szukający schronienia jeż, szum strumyka lub coś innego, niezbyt ciekawego. Tym razem jednak koń zatrzymał się i poruszył swoim wielkim łbem w górę i w dół, sygnalizując, że wyczuł coś nowego tuż przed sobą.

Aythya zauważyła intruzów nawet wcześniej. Posiadała umiejętność wykorzystywania Wzroku, wielce przydatną w walce z kilkoma napastnikami naraz, w ciemności lub w trudnym terenie. Ustawili się na kilkunastu różnych pozycjach, w miejscu, gdzie las zdawał się gęściejszy, a korony drzew przesłaniały światło nawet nad ścieżką.

Aythya zastanowiła się chwilę. Wiedziała, że przeprawianie się przez te rejony grozi kontaktem z bandami leśnych rzezimieszków, którzy żyli z tego, co złupili z przejeżdżających wędrowców. Sami podróżni uchodzili czasem z życiem, ale tracili swe dobra bezpowrotnie. To pewnie jedna z takich grup. Dziewczyna miała nadzieję, że ich nie spotka, istniała taka możliwość, rozbójnicy czy nie, nie mogą przez cały czas grabić, mają też swoje zbójeckie sprawy poza szlakami podróżujących. Ale świat nie był tak skonstruowany. Zauważyła już dawno, że coś, co miało małe szanse się wydarzyć, pojawiało się niezwykle często.

Było cicho i pięknie. Pachniało mchem.

— Jest was dwunastu: trzech z lewej, łucznik na drzewie, jeden z przodu, pięciu po prawej, dwóch na ziemi, z czego jeden próbuje odciąć mi drogę z tyłu, a nad nami wisi sieć, pułapka — rzuciła w kierunku lasu Aythya donośnym głosem. — Teraz odejdziecie, pozwolicie mi przejść i nic się nikomu nie stanie — zakończyła.

Nie była to jej najlepsza przemowa, nie zabrzmiała przekonująco, ale to i tak nie miało znaczenia. Zamaskowani zbyt wiele już zainwestowali, aby przepuścić samotnego podróżnika — do tego kobietę, na dostojnym, karym koniu objuczonym torbami, które mogły zawierać nie wiadomo jak cenne skarby. Dojdzie do starcia.

Aythya odczekała chwilę, w lesie nadal panowała cisza, ale jedna z postaci, będąca w jej oczach tylko jasnozielonym, przezroczystym cieniem, przesunęła się w kierunku innej i pochyliła nad nią, najwidoczniej coś ustalając w niemy, sobie tylko znany sposób. Dziewczyna westchnęła i wysunęła stopy ze strzemion, zsunęła się z konia i stanęła na leśnym dukcie.

Czekała.

Najwidoczniej przeciwnik nie mógł się jednak szybko zdecydować i coś w postawie podróżniczki wzbudziło jego czujność. Nagle okrągły przedmiot wyrzucony z najbliższych krzaków potoczył się z sykiem po ścieżce, niosąc opary cuchnącego dymu, na co Falco zareagował paniką i stanął dęba, rżąc dziko. Cofnął się, ale nie uciekł: lata ćwiczeń nauczyły go, że koń nie opuszcza swojej pani w niebezpieczeństwie.

To jednak zmąciło ciszę i przyspieszyło bieg wydarzeń — Aythya nie czekała dłużej, zwłaszcza że pierwszych dwóch napastników, tych najbliżej, po prawej, ruszyło do ataku. Dziewczyna nie wyjęła broni, nie potrzebowała jej. Bandyci zresztą w większości uzbrojeni byli w krótkie noże lub kije, lub jedno i drugie. Tylko dwóch, tych siedzących na drzewach, miało łuki, a dwóch z przodu miecze, ale oni nie zdążyli się nawet jeszcze pokazać. Zamiast skonfrontować się ze zbliżającymi się rozbójnikami, Aythya uskoczyła w las, gdzie w półmroku gęstych zarośli wciąż mogła śledzić zielone cienie postaci, które teraz z okrzykiem zbierały się do ataku. Okrzyk w walce zapewne miał przestraszyć rywala, ale Aythya się nie bała.

Pierwszego, ubranego w zielony płaszcz, postawnego młodego mężczyznę zatrzymała jednym uderzeniem dłoni w gardło, paraliżując mu oddech. Nieszczęśnik upadł na kolana, rozpaczliwe próbując zaczerpnąć tchu. Miał mniej więcej trzy do pięciu minut. Ktoś o silnej osobowości mógł wiedzieć, że oddech tkwi w umyśle, i przerwać bezdech, ratując się od strasznej śmierci. Ci, którzy wierzyli, że to wyłącznie mechaniczne uderzenie zatrzymało dopływ powietrza, nie mieli tej szansy. Teraz Aythyę skrywał las, a przeciwnik — jak wyczuwała — nie posiadał Wzroku, nie była więc dla niego widoczna. Jej obecność znaczyły jednak okrzyki i jęki pokonanych, ukrywających się po tej samej stronie drogi. Ostatni, z okrzykiem zaskoczenia, spadł z drzewa łucznik, który zatrzymał się, zwisając głową w dół tuż nad ziemią, zaczepiony lewą stopą o własny pasek od ciżemki. Większość napastników stanowili młodzi mężczyźni, słabo lub średnio wyszkoleni w jakiejkolwiek sztuce walki, a o ich przewadze zwykle zapewne decydowały element zaskoczenia oraz liczebność.

Aythya szybko i zwinnie wspięła się na najbliższe drzewo, wykorzystując do tego wiszącego strzelca. Nabrawszy rozpędu, przeskoczyła lekko kilkanaście metrów nad ścieżką na drugą stronę drogi, strącając przy tym drugiego łucznika, który zdążył, co prawda, wypuścić strzałę, ale chybiwszy upatrzonego celu, jednak trafił w coś, a raczej w kogoś, sądząc po okrzyku bólu. Skok na plecy napastnika, cios w przeponę, pył w oczy i zostało już tylko trzech: dwóch z mieczami i ktoś, czyj cień nie był w pełni wykształcony, czyżby chłopiec?

Na ścieżce pojawił się przeciwnik, odcinając Aythyi drogę ku dalszym atakującym. Był to rosły i dobrze zbudowany mężczyzna, młody, jasnowłosy, ubrany lepiej niż pozostali. Miał na sobie coś w rodzaju czarnej pikowanej skórzanej kurtki z kapturem, rękawiczki bez palców — najwyraźniej on również używał łuku — i poruszał się w sposób świadczący o wyszkoleniu, pewnie stawiał kroki, obserwując podróżniczkę. Aythya czekała.

— Niezbyt to chwalebna walka, dwunastu krzepkich chłopa na jedną kobietę, bezbronną, bez oręża. — Aythya spojrzała znacząco na miecz rywala, próbując tym samym wykrzesać z niego odrobinę wstydu.

Kącik ust napastnika zadrżał w półuśmiechu.

— Do tej pory, pani, nie miałaś trudności z pokonaniem moich kompanów i bez oręża.

Zaatakował. Był szybki i precyzyjny. Aythya zdążyła podciągnąć się rękoma na gałęzi i odskoczyć do tyłu, unikając ostrza. A może jej się tylko zdawało i przeciwnik celowo nie pchnął głębiej, mimo że miał ku temu okazję. A więc walczył, ale nie pragnął zabić. Z takim zawsze idzie łatwiej. Wiedziała. Bo to była i jej słaba strona. Jedyna. Aythya zerknęła pod nogi i zauważyła długi, cienki, ale mocny drąg pozostawiony zapewne przez jednego z rozbójników. Idealny. Świecie — czasami zaskakujesz! Błyskawicznie podniosła go i odparła cios, który znowu szedł jakby po skosie, niewycelowany w najczulsze miejsca.

— Walczymy czy się bawimy? — zadrwiła. — Znasz chyba jeszcze jakieś triki oprócz wymachiwania mieczykiem? — dodała, napierając drągiem jak mieczem i zmuszając napastnika do cofnięcia się, zdobyła w ten sposób przewagę.

W tej samej chwili dołączył ktoś jeszcze, ale kto? Wojownik przyszłości, bo teraz to jeszcze chłopiec. Z mieczykiem długości kilkunastu centymetrów próbował dostać się do walczącej, najprawdopodobniej chcąc pomóc swojemu starszemu kamratowi. Aythya, wciąż napierając, uskoczyła w bok i pchnęła chłopca w krzaki po przeciwnej stronie. „Może nie zdąży się pozbierać do czasu, aż skończymy tę zabawę, i nic mu się nie stanie”, pomyślała. „Co to za szajka, która zabiera na napady dziecko?”, zezłościła się. Na fali nowej energii wytrąciła niebieskookiemu broń z ręki i już zamachnęła się do ciosu, kiedy nieoczekiwanie rywal przeszedł do walki wręcz, skracając dystans i unieszkodliwiając uderzenie obliczone na większą odległość. Sprytne. Aythya dawno nie walczyła z kimś tak dobrze wyszkolonym, ale nie miała czasu zastanowić się, dlaczego ktoś taki napada na kobiety po lasach, bo za sobą usłyszała ruch i ponownie zobaczyła małego rycerzyka szarżującego ze swoim krótkim mieczem. Jednocześnie błyskawicznie i z lekkością parowała rękoma każdy wymierzony cios, aż sięgnęła po nóż ukryty u paska i przyłożyła go blondynowi do gardła.

— Szach — spuentowała i mimowolnie się uśmiechnęła.

— I mat — odparował młodzian, a pod żebrami poczuła zimne ostrze wycelowane w jej wątrobę. No coś podobnego! Zanim jednak którekolwiek zdążyło zatopić swoją broń w miękkim ciele rywala, rozległ się świst strzały. Strzały lecącej w kierunku, w którym biegł mały rycerz. „Nie zdąży”, zrozumiała Aythya, zerkając kątem oka. Najwidoczniej jasnowłosy spostrzegł to samo, bo rzucił się na pomoc, krzycząc donośnie:

— Bażant! Stóóój!

„Złapię ją”, nie wiedzieć czemu pomyślała Aythya. Była bliżej niż blondyn i wiedziała, że on na pewno nie zdąży. Zawirowała w półobrocie nisko przy ziemi, podcinając nogi małemu chłopcu, który w ostatniej chwili, upadając, uniknął strzały, która trafiła Aythyę. Złapała ją, lecz zbyt późno.

Grzywacz

— Złapać tego konia! — rozkazał Grzywacz, przywódca bandy, który próbował zebrać do kupy swoją rozbitą grupę i oszacować straty.

— Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić! — odkrzyknął ktoś w pobliżu. — Toż to czort nie koń!

Falco nie dawał łatwo za wygraną, wierzgał, kopał, opierał się i gryzł każdego, kto się do niego zbliżył. Nie oddalał się jednak, widząc swoją panią — nieprzytomną, ale wciąż żywą.

Grzywacz próbował zrozumieć, co się właściwie wydarzyło w ciągu ostatnich pięciu minut. Zastawili jak zwykle zasadzkę w nowym miejscu — nigdy nie powtarzają tego samego, na wypadek gdyby ktoś w odwecie chciał zaczaić się na nich — dobrze zacienionym, uważnie wybranym i opracowanym. Podzielili się na sprawdzone zespoły, zajęli strategiczne miejsca, mieli do pokonania tylko jednego jeźdźca i jego konia. „Konia czorta”, poprawił się w myślach. Ale tym razem dzięki jękom i okrzykom bólu wiedział, że nie wygrywają i że coś idzie nie tak. Kobieta, a właściwie dziewczyna, czerwonowłosa i do tego atrakcyjna — nie miał czasu zastanawiać się nad jej wyglądem, ale co nieco zauważył — walczyła w sposób, z jakim nigdy jeszcze się nie spotkał. Przewidywała każdy jego ruch, zanim on sam zdążył nawet o nim pomyśleć. Do tego wiedziała o zasadzce! Albo widziała przez drzewa, ale to jest przecież niemożliwe!

Jego kompani zbierali się powoli, a Grzywacz z niepokojem czekał na informacje o zabitych i rannych. To byli jego kamraci, jego przyjaciele, leśni bracia… W obozie czekały ich kobiety i dzieci, będzie musiał spojrzeć im w twarz i przekazać straszne wieści… że zawiódł ich wszystkich. Mężczyźni pomału schodzili się na ścieżkę, pomagając co bardziej poszkodowanym. Grzywacz nerwowo spoglądał w twarze przyjaciół, szukając oznak ran.

— Wyglonda na to, żeśmy som wszyscy cali — orzekł jeden z niższych, ale bardziej krępych mężczyzn, zwany Siniakiem — poturbowani, ale cali. Kraska oberwał strzałą, ale rozorała łydkę i ni ma wielkiego uszczerbku — dodał, łypiąc okiem na rannego.

— Mów za siebie! — warknął Kraska, obwiązując ranę jakimś podartym gałganem. — Czort to, nie baba. Ubijmy ją na miejscu i tela! — Kraska wstał i podniósł drąg, po czym obrócił się w stronę dziewczyny.

Wszyscy spojrzeli na leżącą wojowniczkę, ze strzałą wbitą w okolicy serca, nieprzytomną, ale wciąż oddychającą. Jej pierś w ciemnozielonej, obcisłej szacie unosiła się ciężko. Włosy rozrzucone na jasnej trawie zdawały się jeszcze bardziej czerwone.

— Nikt nie jest ranny? — dopytywał Grzywacz. — Ale jak to możliwe?

Czuł, że coś jest nie tak. Walczył z rudą i wiedział, że jego umiejętności przewyższają każdego z grupy, a jednak, gdyby chciała, już by nie żył. Gdyby chciała zabić, nie żyliby wszyscy. Nie żyłby Bażant, bo gdyby nie dziewczyna, strzała ugodziłaby chłopca, który przypadkowo znalazł się na jej torze.

— Nieeee! — Powietrze rozdarł okrzyk małego Bażanta, który rzuciwszy się naprzód, chwycił Kraskę za obie nogi, próbując go powstrzymać. — Nie zrobisz jej krzywdy, nie pozwolę ci! — krzyczał podrostek.

Na to wystąpił ogromny mężczyzna w pelerynie z niedźwiedziej skóry; łapiąc chłopaka za ucho i ciągnąc mocno w górę, zaczął go łajać.

— Ile razy żem ci powtarzał, że nie wolno ci za nami chodzić! Miałeś siedzieć na czatach pół kilometra stąd! Kto ci w ogóle pozwolił wziąć broń! Matka ci złoi skórę tak, że przez tydzień nie będziesz siedział!!!

— Ale ojcze… Ona mnie uratowała! — zajęczał błagalnie chłopiec.

— Dosyć! — zakończył waśnie Grzywacz. — Zrobić prowizoryczne nosze, zabieramy ją! — rozkazał.

— Zabieramy? Do obozu? — rozległy się pomruki niezadowolenia. — Obudzi się i poderżnie nam gardła…

— Gdyby chciała, wszyscy byśmy już nie żyli. Nie zabiła teraz, nie zabije i potem. Poza tym Bażant mówi prawdę. Uratowała go — zakończył, nie patrząc na pozostałych.

W grupie nastała cisza, a potem, dalej bez słowa, drągi zostały ustawione, siatka pułapka zdjęta i z niej utworzono lekkiej konstrukcji, ale mocne nosze, mogące utrzymać dorosłego mężczyznę, na które ojciec Bażanta wraz z chłopcem powoli przenieśli leżącą. Falco zarżał groźnie i ostrzegawczo z odległości, nadal nie udało się go obłaskawić.

— Co z nim? — zapytał Siniak, wskazując ogiera.

— Nic. Pójdzie za nami.

Grzywacz widywał już takie konie. Od małego przywiązane do jednego jeźdźca, odważne i wierne, mądre i przydatne w walce. Sam miał konia, z którym rozumiał się bez słów, ale nie był to ogier jak ten — zdający się mieć własne zdanie i wielki potencjał.

Do obozu musieli przejść spory kawałek, i to gęstym lasem. Zwykle wybierali na zasadzki odległe miejsca — w razie gdyby coś poszło nie tak, nie dałoby się łatwo wytropić pozostawionych w obozowisku. Czekają ich ze cztery godziny marszu, oby dziewczyna przetrzymała drogę… Strzała tkwiła blisko serca. Dlaczego to zrobiła? Co za niezrozumiały czyn, dać się postrzelić za swojego wroga. A może myślała, że zdąży, trzymała strzałę, jakby chciała ją schwycić rękoma, a to jest przecież niemożliwe. Co nią kierowało? Może instynkt, a może coś innego — Grzywacz nie potrafił tego zrozumieć.

Dla zabicia czasu analizował w myślach przebieg walki, odtwarzając po kolei sekwencję ruchów. Próbowała go sprowokować, żeby porzucił miecz przed starciem, ale głosy jęczących kamratów nie pozwoliły mu na to. Nie mógł ich zawieść, nie wiedział jeszcze wtedy, że nikomu nic się nie stało. Zresztą nie wiadomo, czy uszedłby z życiem, gdyby tak zrobił. Sam jednak również nie pragnął zadać ciosu. Już przy pierwszej kontrze spojrzał w zielone oczy łuczniczki — jak na to wskazywał jej strój — i na chwilę straciwszy rezon, niewystarczająco mocno wykonał pchnięcie a dziewczyna zdołała uskoczyć. Błyskawicznie podniosła z ziemi drąg, którym władała niczym mieczem, szybko zdobywając przewagę. Wszystko trwało sekundy: biegnący Bażant, ostrze na gardle, świst strzały, błysk zrozumienia, a potem łuczniczka zawirowała i podcięła małemu nogi, przyjmując strzałę, która zatopiła się w jej miękkim ciele, choć, zdaje się, nie tak głęboko — jak na tę odległość powinna przejść na przestrzał. Dziewczyna upadła, trzymając strzałę prawą ręką.

Grzywacz zastanawiał się, kim była nieznajoma i co robiła sama pośród tych pustkowi. Najbliższe wsie są prawie dwa dni drogi stąd, najbliższe miasto — prawie tydzień. Zwykle przejeżdżali tamtędy gońcy lub emisariusze, szukający poparcia u pomniejszych właścicieli ziemskich, czasami kupcy, ci jednak zwykle zabierali najemników jako eskortę i Grzywacz rzadko decydował się wówczas na konfrontację. Do tej pory się to sprawdzało i tylko raz stracili jednego ze swoich… Bolesny raz. Żyli tak już dłuższy czas, nie z wyboru. Kto wybiera życie banity i wyrzutka, jeśli nie zostaje do tego zmuszony? Tułając się po lesie, polując i łupiąc podróżnych, ale nie zabijając, jeśli nie musieli. Mimo że za ich własne głowy czekała nagroda i w każdej wsi o tym wiedziano.

Przebijali się przez niskie brzeziny i Grzywacz dał znak, aby jeden z jego kamratów wysforował się i poinformował o ich nadejściu. „Słowik będzie miał co robić. Jeszcze nigdy nie zwiozłem mu dziewczyny!”, uśmiechnął się pod nosem i dogonił grupę. Z daleka poczuł zapach dymu z ogniska. Kary koń skradał się za nimi przez gęstwiny jak wielki, czarny, leśny stwór.

Grzywacz

— Kogo ty mi tu przyniosłeś?! — Słowik wyskoczył z namiotu, z rękawami koszuli podwiniętymi do ramion, ręce miał ubroczone krwią.

Grzywacz przez chwilę wstrzymał oddech. „Nie żyje!”, pomyślał i poczuł ścisk w gardle, ale natychmiast się otrząsnął.

— Co z nią? — zwrócił się do brata, który w tej chwili wyglądał, jakby oskórował żywcem byka, Grzywacz stanął więc w bezpiecznej odległości. Jego młodszy brat nie był tak naprawdę rodzonym bratem, jego krótko ostrzyżone włosy również były jasne, ale oczy orzechowe w przeciwieństwie do niebieskich oczu Grzywacza. Obaj wychowywali się razem i odkąd Grzywacz sięgał pamięcią, zawsze trzymali się blisko i wzajemnie wspierali. W każdej chwili Słowik mógł się go wyprzeć i wieść lepsze życie, ale nigdy tego nie zrobił, a teraz obaj wylądowali w lesie.

Grzywacz kochał las. Ale nigdy nie planował mieszkać w nim na stałe. A przynajmniej nie pod namiotami z bandą wyrzutków. Namioty zresztą mieli zgrzebne, długi czas zbierali wszelkie materiały i skóry, jakie tylko udało się zdobyć, szyli je i impregnowali tłuszczem, dzięki czemu nie przemakały w czasie deszczowej pory, a w chłody dawały całkiem sporo ciepła. Jedynie latem lepiej było spać na zewnątrz, upał wydobywał z nich duszącą woń, dlatego Grzywacz częściej zadowalał się hamakiem niż ich największym, królewskim, jak go nazywali, namiotem przywódców. Dzielili go z bratem, ale zadbali o ściankę pośrodku, aby każdy z nich miał trochę prywatności, na wszelki wypadek.

Do tej pory wypadki te nie zdarzały się często. Częściej Grzywacz sam jechał do wsi na spotkanie z dziewczyną, a Słowik nie wybrał się jeszcze ani razu. W zasadzie Grzywacz nie widział go jeszcze z kobietą. Nie to, żeby przechadzały się wolne po okolicy, ale nawet za dawnych czasów wolał siedzieć z nosem w książkach i studiować wiedzę medyczną, dzięki czemu mieli teraz kogoś na kształt medyka. Studiowanie nie przeszkodziło jednak Słowikowi stać się wyborowym strzelcem, walczył równie dobrze jak Grzywacz i kiedy był wściekły, lepiej było zachować odpowiedni dystans. Słowik zresztą zmienił się, odkąd żyli w lesie. Porzucił naukę, stał się samotnikiem, a podczas treningów wyrzucał z siebie całą złość i żal za to, co im się przydarzyło.

Omijając Słowika, Grzywacz wszedł do namiotu, gdzie w należącej do niego połowie, na jego posłaniu ułożyli czerwonowłosą dziewczynę, nadal nieprzytomną. Z jej barku nie wystawała już cała strzała, ale przełamana wpół i gotowa do wyjęcia. Najwidoczniej czas miał znaczenie, bo Słowik działał błyskawicznie. Wrócił teraz z wodą i naręczem gałganków, ułożył je na pieńku, służącym za stolik przy posłaniu, i wziął mały, metalowy kozik, którym zabrał się za rozcinanie zielonej tuniki, odsłaniając białe jak śnieg ciało żgniętej. Z rany powoli sączyła się krew.

— Bardzo blisko serca… — wyszeptał, ale raczej do siebie niż do Grzywacza, obaj mężczyźni zresztą wiedzieli, co to oznacza. Jeśli grot przeciął aortę lub choć drasnął serce, po wyjęciu strzały zostaną jej sekundy na wydanie ostatniego tchu. — Ale płytko — dodał równie cicho, choć już bardziej optymistycznie.

Skończył już wycinać w tunice dziurę wokół rany, którą przelewał teraz czystą, ciepłą wodą, przyniesioną wcześniej znad ogniska, po czym spojrzał na brata.

— Przytrzymasz ją. Tylko mocno, nie może się poruszyć. Ja wyjmę strzałę, a ty natychmiast zatamujesz krwawienie. Jeśli po minucie będzie ciągle oddychać, zszywamy.

Spojrzeli na twarz nieprzytomnej. Była bardzo blada, oczy miała zamknięte, Grzywacz zauważył, że jej nos i policzki pokrywają drobne piegi. Ustawił się od strony głowy i podniósł dziewczynę. Była zaskakująco lekka i ciepła — możliwe, że pojawiła się gorączka. Przybrał najwygodniejszą pozycję, w której mógł się zaprzeć, na wypadek gdyby jednak dziewczyna się ocknęła i próbowała wyrywać, a Słowik, polawszy ranę miodem, uchwycił strzałę tuż przy nasadzie.

— Na trzy — zakomenderował i rozpoczął odliczanie.

Słowik

Siedział nad strumykiem, medytując. Wsłuchiwanie się w szum płynącej wody i wiatru pośród drzew pozwalało mu się skupić, wyłączyć myślenie i nabrać energii z otaczającego lasu. Las miał ogromną moc i mógł się nią podzielić z tymi, którzy umieli jej używać. Koił, dodawał odwagi, leczył. Ale dziś medytacja szła z oporem. Co rusz przed oczami pojawiały mu się czerwone loki i Słowik wstał z rezygnacją. Lepiej spożytkuje ten czas, jak nazbiera ziół albo zapoluje. Najlepiej na coś dużego. Zabrał ze sobą łuk, więc było to możliwe, trudność może jedynie nastąpić przy transporcie zwierzyny do obozu, ale pewnie też da radę.

Dziewczyna, której wyjął strzałę i zszył ranę, nie obudziła się od dwóch dni. Ale dziś rano nie miała już tak wysokiej gorączki, a to dobrze rokowało. Kobiety wczorajszego wieczora umyły podróżniczkę i przebrały w jakieś czyste łachy, wyprosiły go na ten czas, ale zanim wyszedł, zdążył jeszcze zobaczyć na białym alabastrowym udzie mały zielony znak. Tatuaż. Nie przyjrzał się, co przedstawiał, bo kobiety — głównie Bażantowa — zasłoniły kotarę. Poznała już historię strzały i otoczyła opieką nieprzytomną wojowniczkę.

Konia nieznajomej udało się w końcu okiełznać, bo na drugi dzień stracił bez jedzenia i wody sporo sił i przynajmniej dał sobie zdjąć ogłowie oraz można go było rozkulbaczyć, ale — o dziwo — nie przyjął posiłku. Wychłeptał tylko kilka łyków wody i to wszystko. Dziś rano nie dał rady już utrzymać się na nogach. Szkoda zwierza, taki piękny koń! Nie chciał jeść bez swojej pani i wkrótce zapewne zdechnie. A wtedy ona, jak przewidywał Grzywacz, poderżnie im wszystkim za to gardła. Optymistyczna wizja.

Słowik, jeszcze bardziej zdekoncentrowany, postanowił zrezygnować z polowania i skierował kroki w stronę obozu. Gdyby dziewczyna umiała korzystać z energii lasu, mógłby spróbować ją przekazać i może dzięki niej by się wybudziła. Przytomna mogłaby się posilić i rekonwalescencja przebiegałaby szybciej. Może powinien był jednak przyłożyć ziele dziurawca zamiast żywokostu. Wróci i spróbuje podmiany.

Powrót nie zabrał mu dużo czasu. Po obozowisku jak zwykle kręciły się kobiety, zajęte swoimi codziennymi sprawami, ale było też kilku mężczyzn. Nie wszyscy wybrali się na polowanie. Grzywacz nie chciał pozostawiać koczowiska bez ochrony, na wypadek gdyby dziewczyna się obudziła, sam zaś z trzema ludźmi polował od bladego świtu.

Bażantowa oporządziła już odzienie dziewczyny, zaszywając dziurę, którą wyciął podczas opatrywania rany i dziś rano powiesiła je przy łóżku. Kiedy Słowik wszedł do namiotu, ubrania nie było — może Bażantowa jeszcze coś poprawiała, bo dziewczyna spała przykryta derką, oczy miała nadal zamknięte i oddychała równo i miarowo.

Słowik otworzył woreczek z ziołami i przysiadł na brzegu jej posłania sięgnął do opatrunku, aby podmienić okład, ale zanim zdążył dotknąć bandaży, ręka z metalowym ostrzem wystrzeliła w kierunku jego gardła. Instynktownie i w ostatniej chwili złapał za nadgarstek z przystawionym nożem i spojrzał w najbardziej zielone oczy, jakie kiedykolwiek widział. Dziewczyna zmrużyła powieki i patrząc mu prosto w oczy, odezwała się.

— Trzy pytania. Zastanów się dobrze, zanim odpowiesz, bo mogą to być twoje ostatnie słowa — wyszeptała cichym, ale stanowczym głosem. — Gdzie ja jestem? Kto mnie przebrał? I co zrobiliście z Falconem? — wyrzuciła słowa jak z procy.

Copyright ©

Paola Gampo

www.paolagampo.pl

Działalność Wydawnicza Paola Gampo

Wydanie pierwsze, 2024

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja:

Anita Jachimowicz

Korekta:

Alicja Szalska-Radomska

Adrianna Kowalczyk

Beta-czytelnicy:

Beata Wolfigiel

Anna Zięcik

Agnieszka Kubańska | @aga_zaczytana

Okładka i szata graficzna:

Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik

Skład, przygotowanie do druku i e-booka:

D. B. Foryś

www.dbforys.pl

ISBN e-book: 978-83-972908-1-5