Babel. Pocałunek śmierci - Monika Raspen - ebook + książka

Babel. Pocałunek śmierci ebook

Raspen Monika

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1968. W angielskim szpitalu leży ciężko chora pacjentka o tajemniczej przeszłości, którą odsłania w swoich wspomnieniach…

Jest rok 1925. Międzywojenna Warszawa, miasto o dwóch obliczach: europejskiej metropolii i miasta przestępców. W klubie gangstera i psychopaty, Maxa Korna, kwitnie handel młodymi kobietami, wysyłanymi stąd do domów publicznych w Ameryce Południowej.

Do walki z handlarzami żywym towarem zostaje powołana specjalna jednostka Polskiej Policji Kobiecej, zwana „złotą piątka”, pod dowództwem Stanisławy Paleolog.

Pięć kobiet, pięć charakterów i pięć różnych życiorysów: Nina – dziewczyna z biednej rodziny mająca dar jasnowidzenia, Ada – chemiczka, studentka Marii Skłodowskiej-Curie, Magda – ścisły umysł, szyfrantka i pilotka samolotów, Róża – córka zubożałego arystokraty i żydowskiej dziedziczki fortuny, Tatiana – rosyjska arystokratka, uciekinierka z Rosji, gdzie brutalnie wymordowano jej rodzinę. Wspierają je dwaj przystojni mężczyźni: młody patomorfolog i były ułan, którego życiorys pełen jest mrocznych sekretów.

W tle wielkie namiętności, pewien dom publiczny, młoda milionerka prowadząca podwójne życie, bezwzględny sowiecki szpieg, jasnowidz Ossowiecki, a także tajemnicza hodowczyni pająków.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 458

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki i elementów graficznych: Urszula Gireń

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Beata Kozieł-Kulesza, Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)

© for the text by Monika Raspen

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025

ISBN 978-83-287-3431-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Piotrowi

Być może, wsiadając do pociągu w Buenos Aires, zamierzała zatrudnić się jako szwaczka w gwałtownie rosnącej społeczności żydowskiej. Z krajanami mogłaby się przynajmniej porozumiewać w jidisz i stopniowo uczyć się hiszpańskiego. Nie wiadomo, czy Rachela była świadoma niebezpieczeństw grożących w połowie lat 20. XX wieku samotnym kobietom w Buenos Aires – liczącym niemal dwa miliony mieszkańców – zupełnie jak „tysiąckrotna wieża Babel”.

Isabel Vincent, Ciała i dusze

OSOBY

Rodzina Askenazych

Henryk Askenazy – finansista i filantrop, ojciec Alicji

Alicja Askenazy – historyczka sztuki, wykładowczyni, znana także jako Estera Milionerka

Róża Czerniawska vel „Rula” – cioteczna siostra Alicji, policjantka

Rodzina Klimczuków

Nina Klimczuk – gimnazjalistka, potem policjantka

Agnieszka Klimczuk – matka Niny, gospodyni domowa

Szymon Klimczuk – majster w walcowni, weteran Wielkiej Wojny cierpiący na syndrom tchórza, nie jest biologicznym ojcem Niny

Tomuś Klimczuk – młodszy brat Niny, jedyne wspólne dziecko Klimczuków, rozpuszczony, faworyzowany, złodziejaszek i cwaniaczek

Rodzina Korczyńskich

Ada Korczyńska – córka nieżyjącego profesora, policjantka

Salomea Korczyńska – matka Ady, wdowa, która wyszła za mąż za karierowicza Tadeusza Bolca-Bolczyńskiego

Tadeusz Bolec-Bolczyński – drugi mąż Salomei, ojczym Ady, poseł na sejm

Rodzina Łubieńskich

Jacek Łubieński – lekarz, patomorfolog, filantrop, policjant

Maria Łubieńska – babcia Jacka

Ludmiła Łubieńska – córka Marii, matka Jacka (nosi to samo nazwisko, co matka, gdyż wyszła za mąż za swojego dalekiego kuzyna)

Rodzina Polkowskich

Piotr Polkowski – policjant, agent wywiadu „Dwójki”

Ania Polkowska – młodsza siostra Piotra, przeżywa załamanie nerwowe po śmierci rodziców

Andrzej Polkowski – brat Piotra i Anny zaginiony podczas wojny polsko-bolszewickiej

Rodzina Bołkońskich (przed ucieczką z Rosji: Bobrińskich)

Tatiana „Tasia” Bołkońska – wnuczka, policjantka

Ksenia Bołkońska – stara księżna, babcia

Ponadto

Max Korn – handlarz żywym towarem, właściciel klubu Kana Galilejska

Magdalena Górska – policjantka, pilotka

Stanisława Paleolog – komendantka policji kobiecej

Katarzyna Karska – jasnowidząca

Łucja „Lula” – absolwentka studiów medycznych, specjalizacji ginekologicznej, pracuje z ofiarami gwałtów

Zlata Szyc – kochanka Maxa Korna

Mamełe – burdelmama, przyjaciółka Alicji vel Estery

3 GRUDNIA, 1968

Wielka Brytania, Walia, Penley, Polski Szpital nr 3

Nadal nie mogła w to uwierzyć, ale już trzynasty rok leżała sparaliżowana i przykuta do łóżka. Gdyby od razu po udarze ktoś zajął się nią umiejętnie, miałaby szansę odzyskania przynajmniej częściowej sprawności dotkniętej nim strony. Tymczasem położona do łóżka, pozbawiona rehabilitacji słabła z roku na rok, a zdrowsza połowa jej ciała upodabniała się do sparaliżowanej, aż w końcu pacjentka stała się osobą zupełnie bezwolną. Na początku potraktowała to jak senny koszmar. Miała nadzieję, że za chwilę się obudzi, siądzie i przemówi swoim cichym, zdecydowanym głosem, który zawsze tak magnetyzował słuchaczy i podwładnych.

A jednak nie był to sen, lecz ze wszech miar realny horror. Od kiedy dostała udaru, mijały dni, miesiące, lata, a ona nadal tkwiła w bezruchu. Nie zmieniało się nic. Ani na jotę. Ciągle ta sama beznadzieja, bez najmniejszych chociażby oznak poprawy. Nie mogła mówić, wytrzeć śliny, która bez przerwy sączyła się z ust, odpędzić natarczywego owada, zaprotestować. Nic. Zupełnie nic. Bezruch. Tylko tabuny galopujących myśli w unieruchomionej głowie.

W momencie, gdy dotarło do niej, że umysł działa nadal na najwyższych obrotach, za to ciało jest bezwładną skorupą, którą steruje tylko fizjologia, i stanowi ono dożywotnie więzienie, załamała się. Przez kilka dni bez przerwy z jej oczu leciały łzy. Rozpaczliwie próbowała mówić, ale z jej ust wyrywały się tylko ciche nieartykułowane dźwięki.

Przypomniała sobie wówczas rozmowę, którą odbyła bardzo dawno temu z jednym ze zwierzchników. Zadeklarowała, że gdyby kiedykolwiek miała być niepełnosprawna i zdana na czyjąkolwiek łaskę, to bez wahania odbierze sobie życie. Nie przypuszczała jednak, że los ubezwłasnowolni ją perfidnie do tego stopnia, że samobójstwo będzie poza jej możliwością działania.

Pomyślała, co prawda, że przecież może się zagłodzić, i natychmiast zaczęła wprowadzać swój zamiar w czyn. Personel medyczny szybko jednak się zorientował, w czym rzecz, i zaczęto karmić ją sondą. Takiego upokorzenia jej dumna natura nie była w stanie znosić.

I wtedy odwołała się do czegoś, co niezawodnie ratowało ją z opresji: do wiary i modlitwy.

Przypomniała sobie babcię, która nawet w najtrudniejszych momentach, jak na przykład ten, kiedy musiała pochować własne dzieci, mówiła: „Módl się, Stasiu. Módl. A wymodlisz sobie, co tylko zapragniesz, bo dla Pana Boga wszystko możliwe. Wszystko!”.

Stanisława wierzyła matce swojego ojca jak nikomu innemu na świecie, więc już jedenasty rok, godzina po godzinie, dzień po dniu prosiła Stwórcę, żeby przywrócił jej władzę nad tak silnym niegdyś i wysportowanym ciałem. Bez skutku…

Szła na coraz większe ugody w tych negocjacjach. Najpierw marzyła o tym, żeby było jak kiedyś, potem, żeby poruszać się jakkolwiek, później, żeby chociaż siedzieć, a w końcu, żeby mieć władzę niechże tylko w rękach. Teraz błagała Boga, aby kiedykolwiek móc się jeszcze odezwać. Nic jednak nie wskazywało na to, że jej modlitwa zostanie wysłuchana.

A na domiar złego, wspaniała, wrażliwa siostra Rossie, która podobno zachorowała na grypę, została zastąpiona przez głupiutką siostrę Lissie. Ta dziewczyna ciągle przeglądała się w lusterku.

Siostra Rossie była wspaniałą osobą. Kiedy Stanisława znalazła się w polskim szpitalu w Penley, angielska pielęgniarka od dwóch lat była już żoną Edwarda Smulskiego, polskiego lotnika, który po wojnie nie wrócił do kraju. To właśnie dzięki cudownej Rossie, jej dobroci, czułości i perswazjom, Stanisława nie popadła w rozpacz i melancholię. Ale Rossie nie pojawiała się od kilku dni. Pacjentka z niecierpliwością czekała na jej powrót, modląc się, żeby grypa nie przyniosła groźnych skutków.

Tymczasem nieobecność troskliwej siostry stawała się faktycznie niebezpieczna. Trzpiotowata i gnuśna Lizzie ciąg­le biegała po korytarzach, wdzięcząc się do młodych lekarzy, i nie pomyślała nawet o tym, że jej sparaliżowanej podopiecznej zaczęły się robić bolesne odleżyny. Stanisława była zahartowana, jeśli chodzi o niewygody i spartańskie warunki, bo walczyła czynnie podczas dwóch wojen, bezruch jednak trudno było wytrzymać. Rossie zmieniała jej pozycję co dwie godziny, oklepywała bezwładne ciało, poruszała kończynami, woziła ją na wózku, co Stanisława uwielbiała, bo było dla niej jedyną namiastką kontaktu ze światem. Młoda zastępczyni nie miała zamiaru robić żadnej z tych rzeczy.

Stanisława próbowała zasygnalizować swoje potrzeby w jedyny możliwy sposób: wydając różne nieartykułowane dźwięki.

– Cicho, babciu, co znowu ci się nie podoba? – mruknęła Lizzie z niechęcią. Była pulchną dwudziestolatką w typie angielskiej róży, o nieco zbyt muskularnych nogach, na których teraz starannie poprawiała szwy pończoch. Oderwana od swojego zajęcia popatrzyła na chorą z wyrzutem.

Stanisława znowu próbowała zwrócić na siebie uwagę.

– Dostałaś przecież jeść i pić. Podałam ci basen, zmieniłam koszulę. Czego jeszcze? – warknęła ze złością pielęgniarka, bo zauważyła, że na łydce pojawiło się oczko. – No ucisz się na chwilę, głowa mi pęka! – wrzasnęła poirytowana.

– Lizzie, nie odzywaj się do pacjentki w ten sposób. – Do salki weszła kobieta, która przez chwilę przyglądała się całej scenie zza uchylonych drzwi.

Dziewczyna nie poczuła skruchy.

– Przecież ona i tak nie kontaktuje – odparła z nadąsaną miną, śliniąc palec i próbując zaczarować oczko na swojej pończosze.

– Lizzie, przestań! I popatrz na mnie!

– No już dobrze. A cóż ja takiego zrobiłam?

– Nie szanujesz pacjentów i jeśli to się nie zmieni, wyciągnę wobec ciebie konsekwencje. A ta kobieta, moja panno, była kiedyś komendantką policji. I ścigała przestępców.

– Policjantką? Przestępców? Przecież ona nie potrafi sama sobie… – Smarkula zaśmiała się nieprzyjemnie.

– Jesteś okropna. Przeproś natychmiast, przecież ona cię słyszy i jest jej przykro. Mój Boże! Lizzie, jak ty w ogóle zostałaś pielęgniarką?

– Normalnie, z najlepszymi ocenami w roczniku. I nie po to kończyłam szkołę, żeby podcierać tyłki takim jak ona.

– W takim razie po co tu jesteś, księżniczko?

– Po to samo, co pani, siostro Smulski.

– Chyba jednak nie!

– Chyba jednak tak! Doktor Hover jest taki przystojny.

– Zwariowałaś! I na zbyt wiele sobie pozwalasz! Po pierwsze: nie pracowałam tu, żeby złapać męża. Po drugie: doktor Hover ma narzeczoną.

– Narzeczona to jeszcze nie żona.

Starsza pielęgniarka westchnęła ze smutkiem.

– Lizzie, czy ty masz jakiekolwiek zasady?

– Mam, swoje własne, siostro Smulski. Moja matka zawsze mi powtarzała, że jeśli sama o siebie nie zadbam, nikt tego nie zrobi. „Kochaj bliźniego jak siebie samego, Lizzie”, mawiała. I tego się trzymam.

Przełożona znowu westchnęła ciężko.

Kolejne nieszczęsne dziecko wojny – pomyślała ze współczuciem, patrząc na śliczną dziewczynę, która najwyraźniej nie miała serca we właściwym miejscu.

– Chodź ze mną szybko, Lizzie – zdecydowała. – Coś dla ciebie mam.

– Prezent? – Młodsza się ożywiła.

– Tak.

– Nowe pończochy? – Uśmiechnęła się jak dziecko na widok łakoci.

– Inny prezent. I nie wiem, czy taki, jaki chciałabyś dostać.

Przeszły szybko do pokoju pielęgniarek, gdzie Rossie otworzyła swoją szafkę. Sięgnęła pod wyprasowane chusty i spod ich stosu wyjęła niewielką książkę.

– Proszę. Dla ciebie. Przeczytaj.

– Ale…

– Nie ma żadnego „ale”. To polecenie służbowe.

– The Women Police in Poland 1925–1939. Stanisława Paleolog – przeczytała szeptem obdarowana i pytającym wzrokiem popatrzyła na starszą pielęgniarkę.

– Byłaś przecież prymuską na roku. Chyba drukowane ci nie szkodzi, Lizzie?

Dziewczyna zarumieniła się i pokręciła głową.

– Ja zajmę się panią Stanisławą, a ty zacznij czytać. Może coś zrozumiesz.

Rossie wróciła do sali i wzięła Stanisławę za rękę. Lekko ścisnęła wychudłe palce.

– Wróciłam – szepnęła. – Już nie zostawię cię samej, Stasiu. A teraz będziemy przychodziły do ciebie we dwie. – Uniosła dłoń podopiecznej, po czym położyła ostrożnie na swoim brzuchu. – To cud, ale spodziewam się dziecka. I wiesz co? Czuję, że to będzie dziewczynka.

Lekko dotknęła policzka chorej, a w jej oczach pojawiły się łzy.

Kiedy Stanisława odejdzie, wszyscy o niej zapomną. Rossie nie miała co do tego wątpliwości.

– Jeśli urodzi się córeczka, a ja wiem, że tak będzie, dostanie na imię Stasia – szepnęła.

Teraz mogę spokojnie umrzeć – pomyślała Stanisława Paleolog i pierwszy raz od wielu lat poczuła spokój i błogość. Ja odejdę, mała Staszka przyjdzie na moje miejsce. Zmiana warty. Życie za życie. Tak jak być powinno. Ciekawe, czy rzeczywiście, kiedy człowiek umiera, to przed jego oczami pojawiają się obrazy i wspomnienia najważniejszych scen w życiu. Przekonam się…

Poczuła, że kąciki jej ust drgnęły ledwo zauważalnie, i pierwszy raz od jedenastu lat leciutko się uśmiechnęła. Kochana Rossie po wielu godzinach zmieniła wreszcie jej pozycję, więc Stanisława z ulgą przymknęła oczy i wróciła w myślach do najszczęśliwszego okresu w swoim życiu. Do II Rzeczpospolitej po Wielkiej Wojnie, kiedy to od podstaw stworzyła policję kobiecą.

ROK 1924

Warszawa, Aleje Ujazdowskie 36, kamienica Pod Gigantami

W pomieszczeniu zacienionym aksamitnymi portierami unosił się zapach olibanum i cibory. Pierwsze skojarzenie, które przywodził na myśl, to stara biblioteka: zakurzone księgi, a może nawet papirusowe zwoje. Kolejne, co przychodziło do głowy, to tajemnica i misterium.

Jakby na potwierdzenie tych ostatnich supozycji, ładny, szkolony, acz lekko niepewny kobiecy głos czytał słowa wybrzmiewające w świątyniach od tysiącleci i mające stanowić drogowskaz:

Mieszkańcy całej ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa[1].

A gdy wędrowali ze wschodu, napotkali równinę w kraju Szinear i tam zamieszkali.

I mówili jeden do drugiego: „Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu”. A gdy już mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej, rzekli: „Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób uczynimy sobie znak, abyśmy się nie rozproszyli po całej ziemi”.

A Pan zstąpił z nieba, by zobaczyć to miasto i wieżę, które budowali ludzie, i rzekł: „Są oni jednym ludem i wszyscy mają jedną mowę, i to jest przyczyną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić.

Zejdźmy więc i pomieszajmy tam ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego!”.

W ten sposób Pan rozproszył ich stamtąd po całej powierzchni ziemi i tak nie dokończyli budowy tego miasta.

Dlatego to nazwano je Babel, tam bowiem Pan pomieszał mowę mieszkańców całej ziemi. […]

– Wystarczy, Saro – przerwał drugi głos, który również należał do młodej kobiety. Ten znamionował silne poczucie własnej wartości w otoczce dobrego wychowania, z ledwo uchwytną nutą ciepła i życzliwości.

Dziewczyna z Biblią, wyglądająca jak absolwentka dobrej klasztornej szkoły, uśmiechnęła się delikatnie.

– Do widzenia, panienko. – Ukłoniła się z wdziękiem i bezszelestnie opuściła salon.

Młoda kobieta siedząca przy bezcennym włoskim sekretarzyku zawalonym starymi książkami westchnęła głęboko i przymknęła oczy. Założyła dłonie na piersiach i tkwiła w takim bezruchu kilka minut. Zbierała siły. Następnie zacisnęła palce na poręczy krzesła, a potem otworzyła jedną z licznych szuflad arcykosztownego mebla i wyjęła papierośnicę.

Nie lubiła palenia i palaczy. Woń dymu przesiąkała włosy, skórę i odzież. Powodowała, że oddech cuchnął, a na zębach powstawał wstrętny szlam, który zmieniał się w czarny osad. Działo się tak, zwłaszcza jeśli ktoś zębów nie mył lub robił to niestarannie. A to z kolei w wyższych sferach, jak też w kręgach osób nazywających siebie intelektualistami, zdarzało się nader często, wręcz nagminnie. Jak ludzie mogli ufać politykom, którzy nie potrafili zatroszczyć się nawet o własne zęby i nie byli w stanie umyć ich porządnie? Jak tacy ludzie mieli dbać o naród?

Palili jednak w towarzystwie prawie wszyscy, palić wypadało, więc warto było pokazywać się z cenną papierośnicą. Alicja po mistrzowsku potrafiła zgadywać, czego ludzie potrzebują.

Popatrzyła przez chwilę do wnętrza szuflady i wyjęła jedną ze swoich papierośnic, bo te – w odróżnieniu od papierosów – uwielbiała. Każda z nich stanowiła małe dzieło sztuki i opowiadała własną historię. Przede wszystkim jednak robiła piorunujące wrażenie na ludziach, którzy zawsze z wielkim szacunkiem traktowali bogactwo. Nikomu nawet nie przyszłoby na myśl, że posiadaczka takiego cudeńka nie znosi papierosów. Każdy jednak dostawał sygnał, że Alicja to zamożna osoba, dobra partia i warto się z nią liczyć.

Dziś padło na pierwowzór jednej z najsłynniejszych papierośnic wszech czasów.

Kobieta trzymała teraz w dłoni pierwszą wersję tej, która w 1908 roku została sprzedana w sklepie Fabergé w Londynie. Ojciec zamówił klejnot dla jej matki, która niestety nie zdążyła odebrać podarunku. Po raz pierwszy chciał ofiarować żonie coś naprawdę wyjątkowego i kosztownego, bo to ona była dla niego motywacją do zdobycia ogromnego majątku. Papierośnicę z białego złota pokrywała zielona emalia guiloché. Oplatał ją wysadzany diamentami wąż, który trzymał w pysku własny ogon.

Właścicielką drugiej, niebieskiej, stała się lady Alicja Keppel, faworyta króla Anglii Edwarda VII. Niezależna lady Keppel kupiła papierośnicę, by dać ją w prezencie kochankowi, a okazją była dziesiąta rocznica początku ich płomiennego romansu.

– Historia stara jak świat – szepnęła. – Młoda piękna kobieta, która potrzebuje pieniędzy, i mężczyzna z problemami, któremu brakuje potwierdzenia własnej męskości. Ten przynajmniej płacił nałożnicy za młodość i urodę po królewsku.

Alicja Askenazy była tuż przed obroną rozprawy doktorskiej w dziedzinie historii sztuki. Kochała to, co robiła, i do niedawna nie miała najmniejszych wątpliwości, że chce wykładać na uniwersytecie. Teraz właśnie, zamiast nanosić w tekście nieliczne poprawki, które omówiła wczoraj z kolegą z roku, Staszkiem Lorentzem – swoją drogą chyba się w niej podkochiwał – rozmyślała o spotkaniu z przyjaciółką zmarłej matki. W głowie cały czas wybrzmiewała jej rozmowa, którą odbyły dwa tygodnie temu. Alicja jeszcze nie ochłonęła ze wstrząsu, jaki wywołały pierwsze wiadomości, a już dziś wieczorem miała zobaczyć się z jeszcze jedną kobietą, która w życiu jej matki odegrała wielką rolę. To, że ktoś taki w ogóle istnieje i chce się z nią widzieć, było dla niej wielkim zaskoczeniem, do niedawna bowiem nie wiedziała o swojej matce nic, z wyjątkiem skąpych informacji pozyskanych od ojca. Całe życie marzyła, żeby dowiedzieć się o niej więcej. Na razie dała zatem słowo, że niczego nie wyjawi ojcu, który – jako wdowiec – od maleńkości zastępował jej oboje rodziców. I ze wszystkich sił starał się zrekompensować córce brak matki. Chyba nigdy w życiu nie czekała na nic tak, jak na to dzisiejsze spotkanie z tajemniczą kobietą.

Teraz siedziała przy unikatowym włoskim sekretarzyku – otrzymała go w prezencie od papy na ostatnie imieniny. Ojciec od zawsze starał się o to, żeby wszystko, co otacza jego jedynaczkę, było niepowtarzalne i najwspanialsze. A mógł sobie na to pozwolić.

Henryk Askenazy należał do elity europejskiej finansjery. Wszyscy wiedzieli, że czegokolwiek dotknie, z pewnością zamieni to w złoto, więc powszechnie go szanowano i był osobą wielce pożądaną w towarzystwie. W związku z tym również nikomu nie przeszkadzał fakt, iż Henryk, a więc także jego córka, byli Żydami.

Oni sami niezmiennie uważali się za Polaków. Nie chodzili na nabożeństwa do synagogi, nie obchodzili żydowskich świąt, zaś młode podopieczne Alicji ćwiczyły sztukę czytania, posługując się Biblią, nie Torą. A z racji bardzo wysokiej pozycji Henryka Askenazego w świecie finansów nikt nie śmiał wypowiedzieć w ich obecności najmniejszego złego słowa na temat Żydów. A jednak żadne z nich nie miało złudzeń i wiedzieli, co czai się poza ich plecami. Na własne życzenie trzymali się więc na uboczu. O Askenazych nie pisały dzienniki, nie byli bohaterami kronik towarzyskich, nikt nie robił im zdjęć. Tak naprawdę nawet mało kto się orientował, jak wyglądają. Powszechnie jednak wiedziano, że są niewiarygodnie bogaci.

Zamieszkiwali we dwoje ekskluzywny apartament w kamienicy Pod Gigantami. Adres ten w owym czasie uchodził za jeden z najlepszych w Warszawie.

Po prawej stronie od wejścia mieszkał przyjaciel Askenazego – budowniczy domu, Antoni Jan Strzałecki. Po drugiej zaś od niespełna roku mieszkał Henryk z córką. Mimo iż posiadał wcześniej apartament na pierwszym piętrze, wykupił dodatkowo od jednego z ministrów, opuszczającego Warszawę, mieszkanie znajdujące się dokładnie pod ich dotychczasowym lokum.

Obecne mieszkanie, po połączeniu dwóch poziomów, było więc ogromne, ze wszech miar luksusowe i robiło niesamowite wrażenie. Goście przybywający w odwiedziny czuli się jak w pałacu, a nie w apartamencie w kamienicy. Cały budynek na podstawie rysunków Strzałeckiego zaprojektował Władysław Marconi, a o niepowtarzalność wnętrz zadbał sam gospodarz, wybitny dekorator zabytkowych obiektów. W przeszłości Strzałecki stworzył polichromie na Zamku Królewskim, w Belwederze, w pałacu Na Wodzie i pałacu w Wilanowie, tutaj zaś mógł wreszcie dać popis swoich fantazyjnych wizji, umiejętności i zapobiegliwości. Kolekcjonował on bowiem nie tylko dzieła sztuki i militaria, ale zbierał również – oraz pieczołowicie składował od lat – różne piękne fragmenty z budynków przeznaczonych do wyburzenia czy rozbiórki. Strzałecki robił to z myślą, że kiedyś wybuduje sobie wymarzony dom i wtedy wszystkie elementy tej kolekcji znajdą wreszcie swoje miejsce. Tak też trafiły do kamienicy Pod Gigantami: XVIII-wieczny parkiet z kilku gatunków drewna i drzwi z efektownymi supraportami. Przeniesiono je tutaj z pałacu Tarnowskich, rozebranego pod koniec XIX wieku pod budowę hotelu Bristol.

Nie mogło być chyba wdzięczniejszych adresatów takich dekoratorskich zabiegów niż Henryk Askenazy wraz z córką. Znawcy sztuki i jej kolekcjonerzy.

Ściany ich wysokiego na pięć metrów mieszkania prawie w całości pokrywały unikatowe obrazy, najcenniejsze dzieła sztuki światowego malarstwa. Doktor Askenazy był krezusem i uwielbiał inwestować w malarstwo. Sprawował również mecenat względem wielu polskich artystów, nigdy się jednak z tym nie obnosił.

Na ścianach wisiały prace: Żmurki, Chełmońskiego, Fałata, Ślewińskiego, Wyczółkowskiego i braci Gierymskich. Nie było w jego kolekcji żadnego Kossaka. Uważał bowiem, że Kossak to wyrobnik schlebiający pospolitym gustom. Co ciekawe, inne obrazy tych samych autorów goście mogli podziwiać w kolekcji sąsiada. Jednak to zbiory Henryka Askenazego zapierały dech w piersiach, bo to on mógł wybrać sobie jako pierwszy wymarzone płótna z artystycznych zasobów swego przyjaciela oryginała Ignacego Korwin-Piotrowskiego.

Henryk twierdził zawsze, że sztuka jest dla niego najlepszą ucieczką od smutnej rzeczywistości. Uciekali w ten świat obydwoje: ojciec i córka. Rozmawiali o sztuce całymi dniami.

Dla odmiany: o matce Alicji w ich domu nie mówiło się nigdy.

Podobno bardzo kochała Henryka i dziecko. Podobno umarła, gdy dziewczynka była niemowlęciem. Ta wiedza musiała pannie Askenazy wystarczyć. Dziewczyna ufała ojcu bezgranicznie. Skoro postanowił nie otwierać szerzej drzwi wspólnej historii, to widać ból nie pozwalał mu na wspominanie zmarłej żony. Alicja szanowała tę decyzję, bo ojciec był najlepszym człowiekiem, jakiego znała. Szanowała ją naprawdę. Do zeszłego tygodnia…

Rozmyślania kobiety przerwał zgrzyt klucza w zamku. Ojciec otwierał drzwi sam, co w większości bogatych domów było nie do pomyślenia. Oni jednak nie trzymali służby na stałe. Doszli bowiem do wniosku, że chcą zachować jak największą prywatność i wolą mieszkać tylko we dwoje. Dla starej guwernantki Alicji i kilku osób, które były nieodzowne do pomocy w domu, wynajęli mieszkania w kamienicy obok. Lubili własne towarzystwo i niezobowiązującą atmosferę. A przy służbie trzeba by się przecież pilnować.

Kiedy drzwi się uchyliły, Alicja uśmiechnęła się szeroko, jak zawsze, gdy papa wracał do domu.

Dziś nie przyszedł z pustymi rękami. Trzymał w dłoniach spory pakunek. Na szarym papierze zauważyła pieczątkę znajomego antykwariusza z Mazowieckiej. Jej serce zabiło szybciej.

– Alicjo, moja droga, mam dla ciebie niespodziankę – obwieścił Henryk, całując córkę.

– Tato, oby to nie była kolejna próba przekupstwa, żeby przekonać mnie do bywania. Wiesz, że moim światem są książki, a nie „towarzystwo”. Mam też nadzieję, że odpuściłeś sobie chęć nakłonienia mnie do udziału w tym snobistycznym balu na rzecz samotnych matek i porzuconych dzieci? – Uśmiechnęła się lekko.

– Nie, skarbie. Nie zamierzam przekonywać cię do tego, w co sam nie wierzę. Krew człowieka zalewa na myśl, ile dobra można by zrobić, ile krzywd złagodzić, gdyby zebrać do kupy wszystkie pieniądze przeznaczone na wymyślne toalety pań i wyszukane potrawy z jednego takiego balu. Przyznaję, do niedawna byłem przeświadczony, że powinniśmy dostosować się do większości i brać udział w tych maskaradach. Ale nie. Nie musimy.

– Dziękuję, papo. Ty zawsze mnie rozumiesz. – Alicja pocałowała ojca w policzek. – A teraz pokaż, proszę, co dobrego przyniosłeś.

– Postanowiłem spełnić jedno z marzeń mojej ukochanej córeczki – zaśmiał się Henryk i odłożył pakunek na sekretarzyk. Rozplątał konopny sznurek, po czym z nabożeństwem odwinął kilka warstw papieru, odsłaniając średniowieczny wizerunek Świętej Afry z Augsburga.

Alicja zaniemówiła na chwilę. Wielkimi oczami wpatrywała się w obraz. Jego barwy były czyste, głębokie, a szczegóły urzekające.

– Święta Afra! Tato, to niemożliwe! Przecież kilka dni temu rozmawialiśmy, że jej wizerunek pędzla Cranacha jest nie do zdobycia! – powiedziała z niedowierzaniem.

– Abe Gutnajer ma swoje sposoby, kochanie. A ty zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Jak minął dzień? – zapytał Henryk takim tonem, jakby podarował córce bukiecik kwiatów kupiony na ulicy.

– Och, muszę ochłonąć – szepnęła jak zahipnotyzowana, nie odrywając wzroku od wizerunku świętej.

– Tak naprawdę to młody Gutnajer bardzo przekonywał ojca do sprzedania mi tego obrazu. Wiesz chyba, z jaką intencją?

– Tatinku, błagam! Tylko bez żadnego swatania. Lubię Ludwika bardzo, ale zanudziłabym się z nim na śmierć. – Westchnęła, wciąż zauroczona prezentem.

Lekko, wręcz z czułością przesunęła palcami po krawędzi cedrowej deski, na której znajdował się malunek, tak jakby próbowała poczuć jego historię.

Afra. Patronka upadłych i tych, które podźwignęły się z upadku.

Przez ostatnie kilka dni Alicja prosiła o znak. Właśnie go otrzymała. Nie mógł być bardziej precyzyjny.

– Tatku, czy myślisz, że ludzie z przeszłości czuli tę samą, co my dzisiaj, potrzebę zostawienia czegoś po sobie? – zapytała z zadumą.

– Każdy człowiek chce, by jego ślad przetrwał. Chyba że… – Henryk usiadł obok córki i się zamyślił.

– Chyba że co, papo?

– Że ktoś woli zatrzeć po sobie ślad i się ukryć…

– Albo zniknąć, ale zostawić wskazówki, gdyby ktoś inny jednak bardzo pragnął go odnaleźć – szepnęła. Znowu dotknęła obrazu.

Poczuła pod palcami delikatne mrowienie i kiedy za­mknęła oczy, zupełnie jak w kinie pojawiła się scena.

W niewielkiej celi z wysoko umieszczonym oknem ujrzała młodą kobietę w stroju mniszki. Pod oknem ustawiono prosty dębowy stół, na którym znajdowały się malarskie akcesoria. Obraz przybliżył się i Alicja rozpoznała cenny minerał lapis lazuli, który sprowadzano z Kaukazu; używano go do tworzenia niebieskiego barwnika. O ścianę oparta była deska, na niej zakonnica malowała ten obraz. Po chwili wolno obróciła się w stronę Alicji i wyciągnęła do niej rękę.

– Pomóż mi – szepnęła.

Alicja poczuła wzruszenie, a pod powiekami ciepło łez.

– O czym myślisz, córeczko? – Głos Henryka przerwał jej wizję.

– O tym, jak głęboką formą komunikacji może być sztuka. Ile kryje w sobie przesłań niewidocznych na pierwszy rzut oka. Czasami zdaje mi się, że ci średniowieczni artyści mieli więcej do powiedzenia niż niejeden współczesny pisarz czy filozof – powiedziała Alicja i znów popadła w zadumę. – Dziękuję ci, papo. Ten obraz będzie przypominał mi o tym, co naprawdę się liczy. I o tym, że trzeba szanować przeszłość, która tworzy naszą teraźniejszość. Bo jeśli jej nie poznamy i nie zrozumiemy… – Urwała i westchnęła cicho.

Zmieszany Henryk objął ją ramieniem, a w salonie zapanowała cisza, przerywana jedynie stłumionym tykaniem zegara. Dziewczyna przytuliła się do ojca. Siedzieli w milczeniu, otoczeni bezcennymi dziełami sztuki.

– Popatrz, Alicjo, jakie to dziwne: odchodzą ludzie, wymierają wielkie rody, zmieniają się granice państw, przez świat galopują wojny, a subtelne dzieła sztuki przetrzymują to wszystko. Tylko niestety nie mogą nam opowiedzieć, czego były świadkami.

Alicja uśmiechnęła się i przymknęła oczy. Miała najcudowniejszego ojca na świecie. Utwierdzała się w tym przekonaniu po raz kolejny, bo właśnie w tej chwili miała podobne przemyślenia. Bardzo źle czuła się z tym, że po raz pierwszy ma przed nim tajemnicę.

– I wtedy mógłbym rzec: trwaj, chwilo, o chwilo, jesteś piękną![2] – W głosie Henryka zadrgał śmiech. – Ale wówczas ojciec i córka musieliby umrzeć z głodu, a świat chyba tego nie chce, prawda?

Alicja poderwała się z kanapy. Potrafiła świetnie gotować, choć nikt nigdy jej tego nie uczył. Bardzo lubiła to robić. Wtedy, kiedy nie musiała. A dziś właśnie był taki dzień.

Henryk zawsze rozpieszczał swoją jedynaczkę, lecz wiedział, że ta trzymana w puchu dziewczyna zawsze sobie poradzi, i był z tego niezwykle dumny. O, chociażby gotowanie! Ile panien z dobrego domu nie miało w ogóle pojęcia, gdzie co leży w ich własnej kuchni, i przypalały nawet wodę. Tak, czuł dumę, że wychowana w luksusie córka nie straciła kontaktu z rzeczywistością, że wyrasta na bardzo silną i dobrą kobietę, co stanowiło rzadką i szczególnie korzystną mieszankę cech. Była bowiem wrażliwa na ludzką krzywdę i przejawy niesprawiedliwości, a dzięki swojej sile i stanowczej naturze zawsze potrafiła słabszym pomóc. Robiła to bardzo umiejętnie, z wyczuciem i świetnymi pomysłami, które nawet Henrykowi nigdy nie przyszłyby na myśl. W ich rodzinie od zawsze zajmowano się filantropią. Sam Henryk – jeszcze przed niedawną przeprowadzką ze Lwowa do Warszawy – działał w Towarzystwie Humanitarnym B’nei B’rith „Leopolis”.

Ostatnio Alicja, nie wiedzieć czemu, uparła się nieść pomoc upadłym kobietom i z tego akurat nie był do końca zadowolony. Bał się o nią. To, co robiła, ciągle przywracało w jego pamięci bolesną tajemnicę, jątrzyło niezagojoną ranę z przeszłości i przypominało, że musi rozmówić się z córką o sprawach, które od wielu lat leżały mu na sercu. Nie był entuzjastą tego, co teraz robiła Alicja, uległ jednak impulsowi i kupił jej wizerunek Świętej Afry, patronki pokutnic i nawróconych prostytutek. Wiedział, że od pewnych rzeczy się nie ucieknie, a przeszłość zawsze człowieka dogoni.

Szybko zjedli kolację. Alicja przygotowała ulubione danie ojca: pieczonego łososia z ziołami i ziemniakami. Do tego sałatkę z młodej kapusty.

Ile jej rówieśnic dotknęłoby surowej ryby? Ilu rozkapryszonym pannicom kapusta śmierdzi? – pomyślał, patrząc z czułością na swoją ukochaną jedynaczkę, która wróciła właśnie z kieliszkiem wina dla niego.

Przekomarzali się chwilę, pił doskonałego węgrzyna, który zdaniem snobów z „towarzystwa” w żadnym wypadku nie pasował do ryby, i nagle poczuł się zmęczony. Pożegnał się więc z córką, wziął tusz i poszedł spać. Przed snem uznał w duchu, że musi koniecznie jak najszybciej, nawet jutro, odbyć z nią tę najtrudniejszą w życiu rozmowę. Poczuł lęk, że jeśli nadal będzie zwlekał, ktoś go uprzedzi. A to mogłoby doprowadzić do nieszczęścia. Tego zaś z całego serca nie chciał.

Alicja posprzątała stół, na chwilę usiadła przy oknie i zapatrzyła się w mrok. Potrzebowała tego, żeby uporządkować myśli. Wreszcie zgasiła górne światło i udała się do swojego pokoju, wciąż myśląc o wizerunku Świętej Afry i zaskakujących doznaniach, które towarzyszyły pierwszemu kontaktowi z arcydziełem.

Na palcach podeszła do sypialni Henryka i upewniwszy się, że ojciec śpi, westchnęła z ulgą. Miała wyrzuty sumienia, że dodała mu do wina nasenny proszek, ale pocieszała się w duchu, że ciągle przepracowanemu mężczyźnie prawdziwie głęboki sen dobrze zrobi. Miała do wykonania zadanie, które wymagało jej pełnej uwagi. Nie mogła dekoncentrować się obawą, że zostanie przyłapana.

Wbiegła lekko na piętro apartamentu i weszła do swojej sypialni. Otworzyła garderobę i sięgnęła po aksamitną suknię flapper w kolorze burgunda, którą kilka dni temu kupiła po kryjomu specjalnie na tę okazję. Takich strojów zwykle nie nosiła, lecz tego wieczoru kreacja miała jej służyć jako pewnego rodzaju przebranie. Płynnymi ruchami wyjęła z włosów wsuwki. Dopiero teraz widać było, jakie piękne ma włosy – kasztanowe, z niespotykanym połyskiem, naturalnie układające się w miękkie fale.

Otworzyła szufladę pełną kosmetyków Maxa Factora, których zapas przywiozła sobie z Ameryki, gdzie najzamożniejsze panie z towarzystwa chciały wyglądać na co dzień jak filmowe gwiazdy, więc w 1920 roku słynny charakteryzator zaczął sprzedawać prywatnym klientkom dotychczas niedostępne specyfiki „wydobywające naturalne piękno”. Śmieszyło ją to. Pomyślała, że kiedyś nadejdzie moment, kiedy na ulicy nie spotka się kobiety bez pudru i szminki na twarzy… Pewnie za kilka lat ekskluzywne dziś kosmetyki dla wybranych będą dostępne dla każdej kobiety. Wprawnie zrobiła makijaż, który zmienił ją nie do poznania. Gdy skończyła, w lustrze zamiast znanej jej, trochę niepozornej Alicji, zobaczyła elegancką, pewną siebie kobietę, emanującą stanowczością i siłą.

Otworzyła drugą szufladę – z niej wyjęła jedwabne francuskie pończochy. Były w najbardziej pożądanym piaskowym kolorze. Alicja wiedziała, że dałoby się za nie kupić aż pięćdziesiąt kilogramów cukru. Po raz kolejny dotarło do niej, jakie to niesprawiedliwe, że ona może sobie na takie rzeczy pozwolić, podczas gdy wielu kobiet nie stać nawet na nowe buty raz na kilka lat. Odegnała jednak od siebie te pesymistyczne refleksje.

Wzięła do ręki piękne buty od Hiszpańskiego, idealnie dobrane kolorem do barwy sukienki i szminki na ustach. Ostatni raz rzuciła okiem w stronę tremo. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Była pewna, że nawet gdyby ktoś widywał ją wcześniej, to dziś nie pozna jej w miejscu, do którego właśnie się udaje. Zastanawiała się tylko, dlaczego zawsze skromnie ubrana i unikająca makijażu przyjaciółka jej matki z dawnych lat poprosiła, żeby ubrała się tak, jak na tańce. Nie miała pojęcia, dokąd chce ją zabrać, ale ufała tej kobiecie bezgranicznie.

– Biedny papa – westchnęła. – Sądzi, że uda mu się uchronić mnie przed całym złem tego świata.

Na palcach przemknęła obok drzwi sypialni ojca, starając się nie wydać żadnego dźwięku. Kiedy na dole przechodziła przez salon i zerknęła na obraz, zdawało się, że Święta Afra uśmiechająca się zagadkowo z cedrowej deski odprowadza ją wzrokiem.

Wreszcie wyślizgnąwszy się z apartamentu, zamknęła za sobą cicho drzwi. Wzięła głęboki oddech.

Znowu serce zaczęło jej bić szybciej, gdy zbiegła na dół i wyszła na ulicę. O tej porze w Alejach Ujazdowskich było spokojnie. Nocne życie Warszawy koncentrowało się przy placu Teatralnym, placu Napoleona, Marszałkowskiej, Chłodnej, zwanej drugą Marszałkowską, Złotej. Tu panowała cisza. Ciche były również jej kroki, kiedy szła po dębowej kostce, którą była wyłożona ulica.

I wtedy ją zobaczyła…

Warszawa, Poznańska 12

Rodzina Klimczuków mieszkała w jedynym drewnianym budynku w Śródmieściu Warszawy, który zachował się przy ulicy Poznańskiej. Od frontu stał dom mieszkalny, a za nim znajdowały się obory, w których nadal trzymano krowy. I choć to prawie centrum stolicy, wyprowadzano je stąd na pastwisko, pędząc Poznańską, Lwowską, w poprzek Nowowiejskiej, aż na Pola Mokotowskie, nieopodal lotniska. Klimczukowie także hodowali cztery sztuki, a opieka nad nimi była obowiązkiem córki, Niny, mimo że dziewczyna uczęszczała do gimnazjum. Tak naprawdę w kryzysowych momentach ich krowy stawały się żywicielkami rodziny. A kryzysy w tej rodzinie od zawsze zdarzały się często. Tak naprawdę historia Klimczuków była ich długim pasmem.

Rodzice Klimczukowie tworzyli bardzo niedobraną parę. Ojciec z dobrej rodziny, ale z bujną przeszłością, niechęcią do nauki, chociaż miał możliwości, ze skłonnością do bitki i wypitki ocknął się jako prawie czterdziestoletni mężczyzna z problemami. Najpoważniejszym wydawał się ten, że Szymon Klimczuk był z jednej strony bohaterem odznaczonym po Bitwie Warszawskiej, z drugiej – w wyniku wojennych przeżyć – cierpiał na syndrom tchórza. Ta przypadłość dotykała wielu mężczyzn, którzy wrócili z frontu.

W walcowni, gdzie pracował coraz częściej, dochodziło do niezwykle przykrych dla niego incydentów: pewne dźwięki przypominały mu to, co działo się w okopach. Tracił wówczas nad sobą panowanie, uciekał i ukrywał się gdziekolwiek, zatykając uszy jak dziecko. Wyzywano go więc od tchórzy i wyśmiewano. Zapijał to, potem przynosił swoją agresję i frustrację do domu. A tu nie czekała na niego kochająca żona, tylko zrzędliwa i roszczeniowa kobieta, której ambicje nie miały nigdy szansy się spełnić.

Sprytny dziadek Niny, Włodzimierz, zaaranżował małżeństwo Szymona i swojej córki, bo wiedział, że ta jest w ciąży z innym. Ojciec bękarta, kawaler z „towarzystwa”, nie wrócił do domu z wojny. Tak brzmiała oficjalna wersja, bo w rzeczywistości wrócił. Ranny, leczył się w wiejskim domu pod Otwockiem, jego matka zaś nie chciała tego związku, przekazała więc ciężarnej dziewczynie fałszywe informacje. Prawdę mówiąc, matka Niny nie byłaby dla niego dobrą partią, bo poza oszałamiającą wówczas urodą, która zawróciła mężczyźnie w głowie, a po której nie pozostał nawet ślad, miała też bardzo trudny charakter. Teraz całe dnie przesiadywała w kuchni nad szklanką kawy, częstokroć w towarzystwie swojej równie jak ona roszczeniowej matki i pasjansa. Szymon figurował jako ojciec Niny, natomiast dziewczyna nie miała o prawdzie dotyczącej własnego pochodzenia zielonego pojęcia. Obrywała za to od obydwojga rodziców, którzy jakimś cudem po wielu latach dochowali się jeszcze jednego dziecka – Tomusia. I o dziwo jego kochali obydwoje wielką, zaborczą miłością, pozwalając synkowi na wszelkie fanaberie.

W dużym, ale zaniedbanym mieszkaniu Klimczuków, w którym przestronność dawno przestała maskować oznaki postępującej biedy, tego lata panowało szczególne przygnębienie.

Tapeta, niegdyś elegancka, miejscami schodziła z podrapanych ścian. Zużyte sprzęty kuchenne i podniszczone meble świadczyły o minionym dostatku, teraz zniweczonym serią smutnych wydarzeń. W oczy rzucała się jednak niezwykła czystość tego miejsca. Garnki były wypolerowane, kuchenne makatki nieskazitelne, podłoga z desek wyszorowana do białości aż lśniła, podobnie piękna dawniej posadzka w korytarzu. Nadal miejsce to nosiło ślad oryginalnej urody. A to wszystko dzięki jednej osobie.

Nina – szczuplutka dziewczyna o bystrych oczach i przepięknych włosach, splecionych w spektakularnie gruby warkocz – stała naprzeciwko Szymona, swojego ojca. Mężczyzna ten o ciężkiej posturze, z bardzo posępną twarzą, na której malowała się nieukrywana wrogość skierowana pod adresem dziewczyny, siedział przy kuchennym stole. Niestety nie sam, lecz w towarzystwie dwóch kompanów, z którymi raczył się samogonem.

– Dość nauki, rozumiesz?! Nie będziesz łaziła do tej szkoły. W domu masz dość roboty, a ja nie zamierzam cię utrzymywać do trzydziestego roku życia! – krzyknął Szymon i rąbnął pięścią w stół, aż stary lichtarz lekko podskoczył. – Matura jej we łbie! Do roboty się brać, a nie jakieś wielkopańskie mrzonki! Uczona się znalazła! Szlachcianka jedna!

– Szlachcianka – zarechotał Stachu, pijaczysko, cioteczny brat matki, który przesiadywał u nich całe dnie.

– Szlachcianka – parsknął jak echo sąsiad Leon, który tłukł swoją żonę, a nikt nigdy nie powiedział mu złego słowa, bo Masztalski pracował w rzeźni, skąd kradł mięso i sprzedawał je na lewo.

Udawała, że nie słyszy zaczepek i grubiańskiego śmiechu trzech obiboków. Dobrze, że jutro niedziela, więc dziś nie musiała odrabiać zadań domowych. I tak zazwyczaj robiła to wtedy, kiedy towarzystwo się rozchodziło spać. Za to ciąg­le miała awantury, że do późna pali światło i czasami, kiedy jest zimno, dołoży do pieca.

Pieniądze na czesne i trudne warunki do nauki były dwoma największymi problemami Niny. Najmocniej na świecie zaś pragnęła mieć własne biurko i święty spokój.

Niekiedy czuła, że jest krok od tego, by znienawidzić rodziców. Wypominali jej wszystko, każdą kromkę chleba i parę butów, na które zresztą sama zarabiała. Czasami zdawało się, że żałują jej nawet powietrza, którym oddycha.

Kilka razy usłyszała od matki: „Że też nie zdechłaś, jak się ulęgłaś”. To powodowało, że Nina czuła się tak, jakby ciągle nosiła na swoich barkach ogromny ciężar. I często płakała z najmniejszego powodu.

Dziś znowu Szymon najwyraźniej chciał ją sprowokować.

– Skończysz tę swoją szkołę, przełożę cię przez kolano, wypłacę na dupę i nasze drogi się rozejdą, córeczko!

– Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie się stąd wyniosę!

Sama nie wiedziała, co ją podkusiło, ale spojrzała na niego wyzywająco.

Szymon zerwał się na równe nogi, przewracając krzesło. Twarz poczerwieniała mu z wściekłości.

– Dosyć na dziś! Do roboty byś poszła, a nie tylko te książki! Zgłupiejesz od tego czytania!

Matka wychyliła się znad stolika z pasjansem, którego namiętnie układała. Chorobliwie otyła kobieta z zapadniętymi oczami otoczonymi brązową skórą podniosła się i oparła na dłoniach.

– Nie pyskuj ojcu, gówniaro! – wyrzuciła z siebie z gniewem.

– Mamo, przestań! – wybuchnęła Nina z rozpaczą. – Nie chcę tak skończyć, chcę zdać maturę!

– „Tak skończyć”?! Arystokratka pierdolona! Dla nikogo nie masz szacunku! Ja cię nauczę! – Szymon doskoczył do niej, chwycił Ninę za ramię i pociągnął w stronę drzwi.

– Wynoś się! Won mi z chałupy! Tak jak stoisz!

Nina była zszokowana, choć przecież wyrzucał ją z domu nie pierwszy raz. Robił tak już dziesiątki razy, jak nie setki, więc znała wszystko na pamięć. Błyskawicznym ruchem chwyciła buty, kiedy wlókł ją przez sień. Pięść wielkiego mężczyzny uderzyła w dół jej brzucha, potem poczuła kopniak i przez otwarte drzwi wyleciała prosto na podwórko pełne błota, bo od kilku dni bez przerwy lało. Drzwi za nią za­mknęły się z hukiem, została sama. Owinęła się ciasno ramionami, próbując ochronić się przed zacinającym deszczem i zimnem, które przenikało cienkie ubranie. Wróciła cicho do korytarza i drżąc, zapukała do drzwi sąsiadki. Pani Zofia nieraz pozwoliła jej u siebie przeczekać trudne chwile.

Dziś jednak uchyliła drzwi tylko na tyle, by móc spojrzeć na Ninę.

– Przykro mi, Ninko, Adzio malec ma ospę. Nie mogę cię wpuścić.

Dziewczyna skinęła głową, łzy zaczęły napływać jej do oczu.

– Masz chociaż chustkę, żebyś nie zmarzła. – Sąsiadka podała jej pospolite kraciaste okrycie; takie samo nosiły służki i kobiety zajmujące się nierządem na ulicy. Dlatego nazywano je „chustkowymi”.

Otuliła się ciepłą chustą. Tkanina miała na sobie zapach kuchni i smażonej cebuli. Poczuła, jak bardzo jest głodna. Wyszła przed dom, siadła na schodach i ukryła twarz w dłoniach. Miejsce osłaniał tylko rachityczny ganek, więc nie mogła tutaj przeczekać burzy, która właśnie nadciągała. I wtedy dotarły do niej dwa głosy. To szła Kaśka, jej koleżanka z klasy, ze swoją matką plotkarą. Prostaczki w ładnych ubraniach, które zawsze miały bardzo wysokie aspiracje. Nina chodziła z Kaśką do szkoły powszechnej, a teraz do gimnazjum. Wszyscy doskonale wiedzieli, że jest od niej o niebo inteligentniejsza, co bardzo nie podobało się ambitnym parweniuszkom. Cała rodzina Kotów były to indywidua z piekła rodem i Nina nieraz padła ofiarą ich nieprzyjemnych komentarzy. Mili byli tylko wtedy, kiedy Kaśka musiała podciągać oceny i potrzebowała pomocy Klimczukówny. Na szczęście wkrótce mieli wyprowadzić się do domu pod Warszawą, który budował Franciszek – dziadek Katarzyny. Szeptano, że Franek przywiózł z Rosji po rewolucji mnóstwo złota, pozyskanego w nieuczciwy sposób.

– O, Nina. – Matka koleżanki z zaskoczenia prawie upuściła parasol. – Co tutaj robisz? – zapytała, wietrząc sensację.

– Siedzę – odparła dziewczyna tak obojętnym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.

Usłyszała prychnięcie; nie patrząc na koleżankę, wyobraziła sobie minę złośliwej Kaśki. W poniedziałek całe gimnazjum się dowie, że u Klimczuków była awantura, a ojciec wyrzucił Ninę na deszcz.

– No to dobranoc, moje dziecko. – Sąsiadka zerknęła na nią z poczuciem wyższości, pociągnęła córkę i poszły do swojego ciepłego, suchego mieszkania, pełnego kiczowatych mebli.

Nina przez chwilę miała nadzieję, że zaproszą ją do siebie, ale błyskawicznie pozbyła się tej myśli.

Jak zwykle w takich momentach czuła się bezsilna i porzucona. Dlaczego własny ojciec i rodzona matka robili jej takie rzeczy? Znowu poczuła, że nie chce się jej żyć. Marzyła tylko o tym, żeby się położyć i zasnąć. Coraz częściej jej się to przytrafiało, ale wiedziała, że nie może się poddać.

– Jeszcze pół roku nauki, potem przygotowanie do matury. Wytrzymam! – szepnęła i z jej oczu popłynęły łzy. – A potem zostawię to wszystko w cholerę. – Zacisnęła pięść.

Podniosła się z trudem, bo teraz, kiedy emocje opadły, czuła silny ból od uderzenia w brzuch, podobnie jak w biodrze po kopniaku. Nie było innego wyjścia: skierowała się do obórki, gdzie było ciepło. Gdzie mieszkały krowy, stworzenia spokojne, dobre i ufne.

Otworzyła drzwi, dziwiąc się, że nie są zamknięte na skobel.

Sięgnęła za odstającą deskę i wyjęła zapałki. Zapaliła jedną z nich i to, co zobaczyła, sprawiło, że serce w niej zamarło.

Szanowany sąsiad, wuj Kaśki, stał na zydlu do dojenia, w jednej ręce trzymał podniesiony ogon jej krowy Marynki, a w drugiej… Nawet jej nie zauważył!

Nie wytrzymała. Chwyciła drąg, który zawsze był na podorędziu, bo podpierała nim drzwi obory, i z całej siły zdzieliła draba w łeb.

Usłyszała dziwny odgłos i zobaczyła, jak elegancki Jędrzej z opuszczonymi spodniami osunął się zamroczony w krowie łajno. Po ciemku dotknęła jego głowy – mocno rozcięta broczyła krwią. Czaszka wydawała się jednak cała.

Nina szła w kierunku Pragi. Ulewny deszcz zmywał z jej rąk krew sąsiada. Gdyby była zupełnie sama, nie zniosłaby tego, co zobaczyła przed chwilą. Na szczęście miała kogoś bliskiego, kto towarzyszył jej we wszystkich trudnych momentach. W Wytwórni Wódek – jako majster od obsługi maszyn do destylacji – pracował jej starszy brat Kazimierz.

Był przyrodnim bratem, synem ojca z pozamałżeńskiego związku. Zamieszkał z nimi po śmierci swojej matki. Bywał jednak w domu przy Poznańskiej rzadkim gościem i starał się jak najszybciej usamodzielnić, odciąć od ojca i macochy. Z Niną od początku rozumieli się bez słów.

Miał wiele zdolności i cieszył się szacunkiem zwierzchników, liczyli więc na to, że wspólnymi siłami uda im się wyrwać z piekła rodzinnego domu. Na terenie wytwórni wybudowano niedawno mieszkania dla części pracowników. Teraz powstawały następne i Kazimierzowi obiecano jedno z nich. Planowali zamieszkać tam razem. Marzyli, że Ninka przygotuje się do matury, a potem może nawet zostanie nauczycielką. Brat obiecał również, że po podwyżce i premii, którą dostanie w przyszłym miesiącu, zabierze siostrę do dobrego dentysty, a ten wyleczy jej zęby i wstawi dwa brakujące. Nigdy nie wystarczało pieniędzy na ten cel. Kilka razy Kazimierz odłożył co prawda potrzebną kwotę, ale oszczędności bez pytania zabrała matka. Niby „na życie”.

Dziewczyna szczelniej zakryła się chustą i przyspieszyła kroku. Szła szybko, z opuszczoną głową i w pewnym momencie wpadła na elegancką pannę z parasolką. Ona również dokądś gnała, bo prawie biegła.

– Przepraszam. – Nieznajoma uśmiechnęła się nerwowo. – Nic ci się nie stało?

– To ja panią przepraszam – speszyła się Nina. – Wszystko w porządku.

– Dobrze. Muszę pędzić. Dobranoc.

Nina z podziwem popatrzyła na elegantkę. Pociągnęła nosem z rozmarzeniem.

Prawdziwe perfumy. I wyglądała jak z żurnala. Elegancki płaszczyk, kapelusik, buciki, torebka, rękawiczki. I piękne białe ząbki. Ta nie musiała wstydzić się swojego uśmiechu.

Nina poczuła zazdrość. Znowu przypomniała sobie, jak dzieciaki w szkole powszechnej dokuczały jej, kiedy zniszczone próchnicą zęby jeszcze nie wypadły, a obok rosły już drugie.

– Uwaga, dzik nadchodzi! – wołała Kaśka.

Dziś nadal Nina miała bardzo słabe i brzydkie zęby i po prostu nauczyła się nie uśmiechać. Pocieszała się, że piękną cesarzową Sissi też dręczył ten problem. A jednak Sissi – mimo kąśliwych uwag teściowej – oczarowała świat swoją urodą. I przepięknymi włosami. Nina ze swoich była również bardzo dumna, choć ojciec nie szczędził jej złośliwości na ich temat. Nosiła imponujący warkocz. Chroniła włosy i dbała o nie, bo wiedziała, że to jedyny element jej urody, który przykuwa uwagę i który ludzie komplementują.

Znowu ze smutkiem spuściła głowę. I wtedy zauważyła na chodniku ładną damską portmonetkę. Należała chyba do nieznajomej, z którą Nina się zderzyła. Rozejrzała się dookoła. Elegantka jednak już dawno zniknęła.

Nina otworzyła zapięcie, żeby sprawdzić, czy w środku nie ma czegoś, co naprowadziłoby ją na adres nieznajomej, bo chciała zwrócić zgubę. To, co zobaczyła, wprawiło ją w osłupienie. Taka ilość pieniędzy starczyłaby jej na opłacenie czesnego w gimnazjum do końca nauki. I na wymarzoną wizytę u dentysty.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Stary Testament, Rdz 11, 1–9 [w:] Biblia Tysiąclecia, Pallottinum.

[2] J.W. Goethe, Faust.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz