Bad Saint - James Monica - ebook + książka

Bad Saint ebook

James Monica

4,3

Opis

„Bad Saint”, pierwszy tom trylogii Moniki James, uzależnia i przyspiesza bicie serca.

Mroczna sieć zależności między ofiarą a porywaczem została utkana z wyjątkowym wyrafinowaniem. Dla miłośniczek bad boyów, mrocznych romansów i zaskakujących zwrotów akcji.

Nosi imię, które oznacza świętość, ale przynosi tylko piekło.

Ktoś brutalnie przerywa miesiąc miodowy Willow. Związana i zakneblowana zostaje uprowadzona w nieznanym kierunku. Jej porywacz ma jasny cel, ale też jest w nim coś fascynującego. Willow nie potrafi znaleźć sensu swoich emocji. To, co rozgrywa się między nimi, balansuje na granicy bólu i przyjemności, piekła i nieba.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 459

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (1704 oceny)
981
381
228
86
28
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sikorka612

Całkiem niezła

Doczytałam do końca tylko dlatego, że nie lubię pozostawiać lektury w połowie. Książka to trochę za duży misz masz różnych gatunków. Miejscami przekoloryzowana. Ogólnie potencjał był ale wyobraźnia poleciała za daleko.
20
Aneczkaw1986

Z braku laku…

Zapowiadała się ciekawie ale niestety im dalej tym gorzej.
10
Madziucha0

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
vechia73

Nie oderwiesz się od lektury

polecam wszystkim super
00
annjoop

Nie polecam

Słaba, nudna jak dla mnie. Początek ok, potem już męcząca
00

Popularność




Od autorki

Ostrzeżenie: Bad Saint to pierwszy tom trylogii. Kolejne książki z serii ukażą się wkrótce i będą kontynuacją tej historii, więc nie na wszystkie pytania znajdziecie odpowiedzi w pierwszym tomie.

Bad Saint to mroczny romans, pojawiają się w nim wątki, przy których niektórzy czytelnicy mogą się poczuć niekomfortowo. Mam na myśli porwanie, przetrzymywanie w niewoli, przemoc, wulgarny język, mroczne i niepokojące sceny.

Ta pokręcona opowieść nie jest przeznaczona dla strachliwych, lecz jeśli w to wchodzisz – witam na naszym szalonym pokładzie!

Rozdział 1

Nie chcę tego robić, ale czy mam wybór?

Ona wierzy, że ją uratuję…

a ja nie mam zamiaru znowu jej zawieść.

Nie mogę jej tego zrobić.

Dzień 1

– Nie upuść mnie.

– Ani mi to w głowie… żono.

– Powtórz to!

– Żono… żono… żono. – Piszcząc jak zakochana po uszy nastolatka, kopię nogami wysoko w powietrzu, podczas gdy mężczyzna, który od dwóch dni jest moim mężem, przenosi mnie przez próg.

Ten rytuał niesie ze sobą wiele znaczeń i choć dla większości osób prawdopodobnie jest absurdalny, mnie pasuje wręcz idealnie, ponieważ poślubiłam najwspanialszego mężczyznę na świecie. Nawet w najśmielszych marzeniach nigdy bym nie przypuszczała, że mała Willow Shaw wyjdzie za milionera Drew Gibbsa.

Jednak urok Drew polega właśnie na tym, że wcale się nie popisuje swoim bogactwem. Nie jeździ drogim samochodem, nie chodzi w markowych ciuchach i nie obwiesza się złotem. Jest skromny i sympatyczny. Kiedy nasze spojrzenia po raz pierwszy zetknęły się nad wybiegiem, wiedziałam, że już po mnie.

– Witaj w domu, kochanie – mówi z tym swoim chłopięcym, figlarnym wdziękiem. – Właściwie to w naszym tymczasowym domu, bo spędzimy tu jedynie kolejne dwa tygodnie.

Nadal kręci mi się w głowie na samą myśl, że właśnie zaczynam miesiąc miodowy. Z otwartymi ustami rozglądam się z zachwytem po naszej położonej na odludziu willi, znajdującej się na jednej z mniej zaludnionych greckich wysepek. Nasz ślub odbył się w ratuszu w Los Angeles i był naprawdę szybki. Określenie „szybki” wydaje się motywem przewodnim mojej znajomości z Drew.

Powiecie, że jestem szalona – nie wy pierwsi mnie tak nazwiecie – bo Drew i ja poznaliśmy się zaledwie sześć tygodni temu, kiedy brałam udział w pokazie pewnego projektanta z Los Angeles. Kiedy wyszłam na wybieg i zobaczyłam siedzącego w pierwszym rzędzie Drew, po prostu wiedziałam, że nasze drogi nie bez powodu się skrzyżowały.

Po pokazie wszystkie dziewczyny plotkowały o wysokim, ciemnowłosym, przystojnym milionerze, jednak kiedy stanęłam na jego drodze, same zauważyły, że jest zainteresowany tylko mną. Zaprosił mnie na drinka, a reszta to już nasza wspólna historia.

Spędzaliśmy razem każdą chwilę, poznając się nawzajem, i nie minęły dwa tygodnie, a ja zakochałam się do szaleństwa. Wiem, co sobie myślicie, ale z taką przeszłością jak moja człowiek uczy się, że czas jest cenny, i kiedy niebiosa obdarzają prezentem, po prostu się go bierze.

Urodziłam się i dorastałam w małym miasteczku w Teksasie. Mój ojciec był pastorem w Kościele baptystycznym, a nasza rodzina cieszyła się szacunkiem lokalnej społeczności. Rodzice spotykali się od szkoły średniej, ich miłość rozkwitała z każdym dniem. Jednak kiedy miałam dwanaście lat, los przestał nam sprzyjać i zabrał tatę, a wtedy światło mojej mamy zgasło.

Tata zmarł na atak serca. Lekarze w szpitalu nie byli w stanie mu pomóc, lecz dla mamy jego śmierć stanowiła dowód na zdradę tego ważnego faceta tam na górze. Przez całe życie pokładała wiarę w Bogu, a On w zamian odebrał jej miłość życia.

Mama się zmieniła, odwróciła się od Kościoła i przyjaciół. Alkohol stał się jej nową religią, podobnie jak ukojenie, które znajdowała w ramionach przypadkowych mężczyzn. Przyprowadzała ich do domu późno w nocy z baru, w którym akurat spędzała wieczór.

Nie miałam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać. Byłam jedynaczką, a dziadkowie mieszkali poza granicami stanu. Kobieta, której urywał się na fotelu film, a butelka whiskey wyślizgiwała się z bezwładnych palców, kiedy przez sen mamrotała imię ojca, stała się dla mnie kimś zupełnie obcym.

Czas płynął, skończyłam trzynaście lat, zaczęłam się rozwijać w sposób, którego zupełnie nie pojmowałam, to jeszcze pogorszyło sprawę. Pochodziłam z surowej, religijnej rodziny, co oznaczało, że rodzice nigdy mi nie wyjaśnili, co się dzieje, kiedy ciało zaczyna się zmieniać. Urosłam, z okrągłej dziewczynki stałam się smukłą nastolatką, a moje piersi podwoiły objętość.

Wcale mi się to nie podobało, ponieważ w ten sposób przestałam być malutką córeczką tatusia. Dziewczyny w szkole wytykały mnie palcami i nazywały dziwką, podczas gdy chłopcy nagle zaczęli okazywać mi zainteresowanie, zastanawiając się, czy przezwisko „Dziwka Szatana” ma coś wspólnego z rzeczywistością. Uogólniając, byłam głęboko nieszczęśliwa. Do tego jedyna osoba, z którą mogłam porozmawiać, wydawała się nienawidzić mojego widoku.

Byłam żywym odbiciem ojca, co kiedyś budziło zachwyt mojej matki, a teraz tylko przypominało jej wszystko, co straciła.

Trzymałam się więc na uboczu, podtrzymując nadzieję, że coś się zmieni. Gdy miałam piętnaście lat, faktycznie tak się stało. Mama zaproponowała Kenny’emu, swojemu facetowi, żeby z nami zamieszkał. Myliłam się, myśląc, że jestem nieszczęśliwa – prawdziwe znaczenie tego słowa zrozumiałam, dopiero kiedy zamieszkał z nami Kenny Smith.

Mama i ja prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy, przez większość czasu była zbyt naprana, żeby choćby zauważyć moją obecność. Jednak gdy dołączył do nas Kenny, zaczęła się zachowywać, jakby znowu chciała mieć idealną rodzinę. Nie wiedziała tylko, że zaprosiła do domu drapieżnika, czającego się w mroku potwora.

Na początku wydawał się miły i troskliwy, okazywał mi prawdziwe zainteresowanie. Matka miała w zwyczaju wcześnie się kłaść, do czego przyczyniała się zabójcza mieszanka tabletek nasennych i alkoholu, którą się szprycowała, a to szybko pozwoliło Kenny’emu pokazać swoje prawdziwe oblicze. Zaczęło się od niewinnego dotykania – przypadkowe zderzenie się z moim biustem czy otarcie się o mnie, gdy mijaliśmy się w ciasnym korytarzu – ale kiedy pewnej nocy przyszedł do mojego pokoju i usiadł w nogach łóżka, zrozumiałam, że tamte przypadki wcale nie były przypadkami. Przygotowywał mnie na to, co miało teraz nastąpić.

Zapytał, czy całowałam się już z chłopakiem, a ja odparłam, że nie. Następnie chciał się dowiedzieć, czy pocałowałabym jego. Kenny miał czterdzieści dwa lata. Ja piętnaście i pół. Nie bardzo do mnie docierało, o co mu chodzi, więc pochyliłam się i pocałowałam go w policzek. Odwrócił głowę, a ja poczułam jego grube, mięsiste usta na moich, szybko pojęłam, że na tym nie koniec.

Błagałam go, żeby wyszedł, ostrzegałam, że powiem mamie, ale on się tylko roześmiał. Nigdy nie zapomnę tego złowieszczego śmiechu.

– Matka nigdy nie uwierzy takiej małej dziwce jak ty! – W głębi duszy musiałam mu przyznać rację. Nic nie powiedziałam. Siedziałam cicho jak myszka.

Po tej nocy, kiedy Kenny mnie pocałował, postanowiłam iść do pracy. Zatrudniłam się na nocnej zmianie w lokalnej knajpce. Dobrze płacili, a przede wszystkim nie musiałam się martwić, że Kenny znowu mnie odwiedzi w środku nocy.

Praca u Lei to jedno z najlepszych wspomnień z mojego dzieciństwa. Nie licząc, oczywiście, tych związanych z ojcem, lecz i one szybko zasnuły się nieprzeniknioną mgłą, kiedy patrzyłam na upadek matki.

Życie było dobre, hmmm, przynajmniej na tyle, na ile może być dla takiego odmieńca jak ja z tamtych lat. Mama wydawała się zadowolona, bo zniknęłam jej z oczu i w związku z tym miała Kenny’ego tylko dla siebie, a jednak pewnej nocy wszystko zmieniło się na zawsze.

Minęła druga nad ranem, tej nocy skończyłam pracę trochę wcześniej. Lea, którą znałam z kościoła, zwykle pozwalała mi się zdrzemnąć kilka godzin u siebie w domu – znajdował się zaraz za knajpką – zanim poszłam do szkoły, ale tej nocy musiała jeszcze zostać w pracy, więc wskoczyłam na rower i pojechałam do domu.

Pamiętam to uczucie, jakby to było wczoraj. Na paluszkach, wstrzymując oddech, próbowałam się wślizgnąć przez drzwi od podwórza, ale wszystko na nic – w fotelu taty siedział Kenny. Okrągły brzuch wylewał się spod białego podkoszulka, tu i ówdzie poplamionego, bo whiskey nie zawsze trafiła do ust.

Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, natychmiast zrozumiałam, co się święci. Wiedziałam, czego chce. Tego, czego próbowałam uniknąć od nocy, kiedy wtargnął do mojego pokoju. Chciałam uciec, ale on okazał się szybszy, unieruchomił mnie pod sobą, przyciskając do podłogi w salonie. Przesiąkniętym smrodem whiskey szeptem obiecał, że będzie mi naprawdę dobrze.

Nie byłam w stanie się ruszyć, umierałam ze strachu. Leżałam na brzuchu, miażdżona ciężarem jego ciała, nie mogłam oddychać. A kiedy czułam jego obrzydliwą erekcję wbijającą mi się w plecy, myślałam o tym, że przezwisko, jakie mi nadano, wkrótce nabierze nowego znaczenia.

Jedną ręką macał moje spodnie, próbując dobrać się do mnie z przodu, drugą zakrywał mi usta, żebym nie krzyczała. Ugryzł mnie w szyję, tak jak to robią drapieżniki ze swoją ofiarą. Przycisnął mi policzek do dywanu, szorstkie włókna obtarły mnie do krwi. Zacisnęłam oczy.

Pomyślałam o tacie. O tym, jak mi mówił, żeby się modlić, kiedy jestem przestraszona… więc zaczęłam to robić.

Modliłam się, żeby to się okazało snem. Żeby Kenny tak naprawdę nie rozpinał mi właśnie spodni i nie mówił, żebym zachowywała się jak grzeczna dziewczynka. Modliłam się, żeby mama znowu stała się kochającą matką, tak jak kiedyś. Modliłam się o cud, modliłam się, żeby ten nikczemny człowiek nie zgwałcił mnie za kilka sekund, ale kiedy usłyszałam zduszony krzyk i słowa matki, że jestem brudną wywłoką, która próbuje uwieść swojego ojczyma, postanowiłam już nigdy więcej się nie modlić.

Matka wyrzuciła mnie z domu – nazwała dziwką, kurwą – a że nie miałam gdzie się podziać, poszłam do Lei. Jedynej bliskiej mi osoby. Nigdy nie wyszła za mąż i nie miała dzieci, więc traktowała mnie jak własną córkę. Kiedy jej powiedziałam, co się właśnie stało, nalegała, żebyśmy się zgłosiły na policję, ale ja nie chciałam. Pragnęłam stamtąd uciec. W dniu, kiedy umarł mój ojciec, to miejsce również umarło.

Lea pożyczyła mi pieniądze, a ja złapałam pierwszy samolot do Los Angeles, gdzie mieszkali dziadkowie. Strasznie tęsknili za moim ojcem i próbowali się ze mną skontaktować, ale moja matka im to uniemożliwiała. A ja sądziłam, że wcale im na mnie nie zależy.

Skończyłam szkołę i zostałam kelnerką w lokalnej restauracji. To właśnie tam poznałam Raffaellę Mercino, właścicielkę Models Inc., najgorętszej agencji modelek w całym Los Angeles. Kiedy zapytała, czy pracowałam już jako modelka, parsknęłam śmiechem.

Mama mówiła, że mój wygląd zaprowadzi mnie do samego diabła, ale Raffaella pokazała mi, że może mnie zaprowadzić również w ciekawsze miejsca.

Mnie samej nie wydaje się, abym była wyjątkowa, ale Raffaella aż do dzisiaj powtarza mi, że jestem jedną z najpiękniejszych dziewczyn, jakie dla niej pracowały. Jej zdaniem to z powodu pewnej niewinności w moim wyglądzie, a wszyscy mężczyźni pragną sprowadzić dobrą dziewczynę na złą drogę. To spostrzeżenie jest obrzydliwe i seksistowskie, ale, hej!, najwyraźniej prawdziwe, bo wystarczyło zaledwie sześć krótkich miesięcy, żebym stała się jedną z najbardziej rozchwytywanych modelek.

Teraz mam dwadzieścia pięć lat, jednak chyba prawie się nie zmieniłam. Moje długie, brązowo-złote włosy falują w naturalny sposób. Kalifornijskie słońce wydobyło z nich jasne pasemka, które pięknie podkreślają kolor moich szafirowych oczu w kształcie migdałów. Zadarty nos sprawia, że robię wrażenie nieco bezczelnej, a usta mam pełne i jakby nadąsane. Wiele moich koleżanek z branży uważa, że odbyłam chirurgiczną randkę z doktorem Hollywood, ale są w błędzie.

Mam zbyt duże cycki jak na typową modelkę, moje krągłości też są zbyt wydatne. Do tego tyłek i muskularne uda, z których jestem dumna. Dzięki jodze, którą praktykuję z wręcz religijnym oddaniem, oraz codziennej ośmiokilometrowej przebieżce mój brzuch jest płaski. Ze wzrostem sto sześćdziesiąt osiem centymetrów jestem niska jak na modelkę, ale na wybiegu nadrabiam osobowością. Myślę, że nie jestem typową modelką. Jem wszystko, na co przyjdzie mi ochota, i nie mam oporów, żeby otwarcie wyrażać swoje zdanie. Możecie mi nie wierzyć, ale jestem za to bojkotowana przez koleżanki z branży. To one uznają mnie za dziwną tylko dlatego, że bez żadnych oporów zajadam węglowodany.

Już w dzieciństwie nauczyłam się, że można być ofiarą albo wojownikiem. A po tym, co mi zrobił Kenny, nigdy więcej nie zgodziłam się na bycie ofiarą. Ciężko pracowałam, żeby wyrobić sobie nazwisko, i skupiałam się wyłącznie na karierze. Dlatego możecie sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy spotkałam Drew. Nagle nie byłam już sama.

Z powodu wydarzeń z dzieciństwa nadal jestem dziewicą, choć zdarzało mi się całować i umawiać z chłopakami. Nie jestem już religijna, ale postanowiłam trzymać się tej jednej zasady i nie uprawiać seksu przed ślubem. To zasada, którą głęboko popierał mój ojciec, więc zdecydowałam, że i ja pozostanę jej wierna.

Jednak dzisiejszej nocy wszystko się zmieni, ponieważ teraz jestem już mężatką.

Drew całuje mnie w czubek nosa, niosąc mnie przez całą willę. Kiedy staje w progu wielkiej sypialni, pytająco unosi złotą brew.

– Podoba ci się…? – szepcze, a ja z entuzjazmem kiwam głową.

– Bardzoo mi się podoba – poprawiam go, błądząc wzrokiem po ogromnym łóżku zasłanym świeżą, śnieżnobiałą pościelą.

Drew wie, że jestem dziewicą, ale jest dżentelmenem i nigdy mnie nie ponaglał. Szanuje moją decyzję, żeby czekać do ślubu. Powiedziałabym nawet, że ją pochwala. Niemniej nie jestem głupia i wiem, że sam nie jest święty. Ze swoimi niewinnymi, błękitnymi oczami i złotymi włosami nie może narzekać na brak zainteresowania ze strony kobiet.

Jest bogaty i przystojny, mógłby mieć każdą, a jednak wybrał mnie. To wspaniałe, że zaczynam ten nowy rozdział życia z mężczyzną, który mnie wybrał pomimo mojej przeszłości i wad. Jestem postrzegana jako piękna, odnosząca sukcesy, pewna siebie kobieta, ale tak naprawdę szukam swojego miejsca na ziemi. I właśnie dlatego bez wahania przyjęłam oświadczyny Drew – bo wreszcie znalazłam to miejsce.

Przyjaciółki uznały, że chyba oszalałam, w końcu prawie nic o nim nie wiem. Jednak ja ufam swojemu sercu. A poza życie jest krótkie, nie mam zamiaru stracić ani sekundy.

– Możesz mnie postawić. – Chichoczę, bo nie jestem pewna, dlaczego ciągle trzyma mnie na rękach.

Zaraz po ślubie opuściliśmy Los Angeles i polecieliśmy do Grecji. Drew nie chciał nic powiedzieć o miejscu, do którego zmierzaliśmy, teraz go dobrze rozumiem. Tego po prostu nie da się opisać słowami!

Willa leży w odosobnieniu, ukryta przed ciekawskimi spojrzeniami. Kiedy tu płynęliśmy, przez długi czas nie widziałam wokół żywej duszy. Plaża przed domem jest prywatna, nikt oprócz nas nie może z niej korzystać. Nikt też nie będzie słyszeć moich krzyków.

Drew uśmiecha się szelmowsko i natychmiast staje się jasne, że właśnie o to mu chodziło.

– No dobrze… – Z udanym westchnieniem stawia mnie na ziemi, gołymi stopami zatapiam się w pluszowy dywan. – Ale tylko dlatego, że idę wziąć prysznic. Przynieść ci coś?

Potrząsam przecząco głową, nadal nie mogę uwierzyć, że moje życie naprawdę tak teraz wygląda.

– Dobrze, skarbie. Kocham cię! Nie zajmie mi to długo. Może zejdziesz na dół i poczekasz na mnie na tarasie? Widok jest niesamowity.

– Już się nie mogę doczekać. Kocham cię… mężu.

Drew triumfalnie wciąga powietrze do płuc.

– Ja też cię kocham, żono. – Nigdy mi się nie znudzi to określenie!

Czule się całujemy, to zapowiedź tego, co ma nastąpić.

Drew zabiera kilka rzeczy i udaje się w stronę łazienki. Kiedy zamyka za sobą drzwi, wreszcie robię długi wydech, to wszystko dzieje się naprawdę. Nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem, że to mój miesiąc miodowy, który spędzam z wymarzonym mężczyzną.

Postanawiam postąpić zgodnie z sugestią Drew i idę na dół, gdzie zachwycam się wysokimi oknami, zapewniającymi zapierający dech w piersiach panoramiczny widok na falujące morze oświetlone światłem księżyca w pełni. Miałam szczęście zobaczyć Paryż i Mediolan, gdzie brałam udział w pokazach mody, ale to jest coś zupełnie innego.

Panuje absolutna cisza.

Cudownie miękki dywan pieści moje bose stopy, przed wyjściem na taras przystaję na chwilę, żeby się przyjrzeć swojemu odbiciu w podwójnych przeszklonych drzwiach. Włosy mam rozpuszczone, potargał je wiatr, bawił się nimi w czasie morskiej podróży na wyspę. Policzki mam zarumienione, ale to wcale nie zasługa kosmetyków, prawie ich nie używam.

Jestem szczęśliwa.

Oczy mi błyszczą, a z ust nie schodzi uśmiech. Wyglądam na oszołomioną własnym szczęściem i tak właśnie jest. Mam na sobie prostą letnią sukienkę z białej bawełny, która może nie jest specjalnie szykowna, ale świetnie się w niej czuję. Kiedy nie jestem na wybiegu, zwykle wybieram dżinsy albo codzienną sukienkę. Moja twarz i ciało mogą zdobić billboardy i okładki magazynów, ale w głębi duszy nadal jestem niewinną dziewczyną z Teksasu, która lubi nosić kowbojki i woli wieś niż miasto.

Mój piękny diament mógłby przyćmić blask niejednej gwiaździstej nocy. Kiedy wyciągam przed siebie dłoń i poruszam palcem, jasno lśni w srebrnych promieniach księżyca. To symbol mojego związku, nie zamierzam nigdy go zdejmować.

Wychodzę na taras, biorę głęboki wdech i wzdycham. Odchylam głowę i wpatruję się w usiane gwiazdami niebo. Lubię myśleć, że mój ojciec przygląda mi się z góry i jest dumny ze wszystkiego, co osiągnęłam. Odruchowo sięgam do małego, srebrnego krzyżyka na szyi. Wiele lat temu dostałam go od ojca, od tamtej pory noszę go nieustannie.

Nie mam pojęcia, co się dzieje z moją matką oraz z Kennym. Odkąd wyjechałam, zupełnie straciłam z nimi kontakt.

Drew zna moją historię. Pierwsza rzecz, którą chciałam, by o mnie widział, to moja pokręcona przeszłość. Wziął mnie w ramiona i powiedział, że teraz on jest moją rodziną. Wieść o moim gównianym dzieciństwie zdawała się tylko przyspieszyć jego decyzję o małżeństwie. Wie, że teraz jest moją jedyną rodziną, bo dziadkowie już dawno nie żyją.

Chyba można mnie nazwać samotniczką. Tak naprawdę nie mam bliskich przyjaciół, jedynie znajomych. Jeśli miałabym nagle zniknąć… jedyną osobą, której naprawdę by mnie brakowało, jest Drew – mój mąż i mężczyzna, któremu zawierzyłam swoje życie.

Nagle rozlega się metaliczny trzask. Nie zwracam na to większej uwagi, dopóki nie czuję na plecach dotyku jakiegoś przedmiotu, a wtedy, w większości przypadków, jest już za późno.

– Nie ruszaj się, to nic ci się nie stanie.

Te słowa zupełnie nie pasują do tego raju, do otaczającej nas błogiej sielanki, jednak kiedy czuję przyciśnięty do dołu moich pleców zimny, twardy przedmiot, idylla pryska.

– Co…?

– Powiedziałem: nie ruszaj się – powtarza ktoś z ciężkim, okrutnym rosyjskim akcentem. Zaciskam palce na barierce, ponieważ boję się, że jeśli się czegoś nie przytrzymam, nogi odmówią mi posłuszeństwa.

Tymczasem słyszę za plecami kolejne głosy. Nie rozumiem, co mówią, ale jestem pewna, że to język rosyjski.

Chyba się kłócą.

Błyskawicznie zerkam na lewo i na prawo, natychmiast przełączając się na tryb „walcz lub uciekaj”. Mogę zeskoczyć z tarasu, wyląduję na piasku. Nie jest bardzo wysoko. W najgorszym razie skręcę kostkę, ale lepsze to niż śmierć.

Nie mam odwagi się obejrzeć, wystarczy mi to, co słyszę. Kimkolwiek są ludzie za moimi plecami, nadal się kłócą, co daje mi możliwość skoczenia z tarasu i wołania o pomoc. W żyłach buzuje mi adrenalina, w gardle czuję jej smak. Właśnie podnoszę stopę, żeby wykonać skok ku wolności, kiedy na moim bicepsie ląduje czyjaś ciepła dłoń i gwałtownie odciąga mnie do tyłu.

– A ty gdzie się wybierasz? – Ktoś sapie mi w kark zachrypniętym, fałszywie słodkim głosem, a ja wiem, że jest naprawdę blisko. Napiera na moje plecy klatką piersiową, a mnie uderza kombinacja zapachów – pikantny, słodki i kwiatowy.

– Puść mnie, proszę – wyduszam z siebie cichutkim głosem niewiniątka. Mam nadzieję, że się na to nabierze, a ja będę mogła z całą stanowczością zawalczyć o siebie.

Nie z nim te numery.

– Idziesz z nami. Ruszaj się. – To Amerykanin.

– Mój mą… mąż jest na górze – mówię błagalnym tonem. Strząsam jego rękę, ale uparcie wlepiam wzrok przed siebie, bo wiem, że dopóki go nie zobaczę, nie będzie musiał mnie zabić.

– Miło z jego strony. – Pozwala sobie na żarcik, podczas gdy ja czuję, że wokół mnie zaciskają się ściany. – A teraz ruszaj się. – Ciągnie mnie za prawe ramię, bardziej ponaglająco niż z użyciem prawdziwej siły, tymczasem jakaś inna ręka brutalnie szarpie mnie za lewe ramię, prawie wyrywając je ze stawu.

Boli, do oczu napływają mi łzy, mam wrażenie, że jestem rozrywana żywcem przez wściekłego psa.

– Załóż to! – wrzeszczy Rosjanin numer jeden. – Powiedziałem załóż to, dziwko!

Nagle chęć do walki całkowicie mnie opuszcza, teraz jestem po prostu wystraszona.

– Nie, proszę, nie… – błagam, ale kiedy mnie odwracają, zmuszając tym samym, żebym stanęła z nimi twarzą w twarz, dociera do mnie, że nie ma takiej opcji.

Mój umysł ma problem z przetworzeniem tego, co się dzieje, ponieważ przede mną w tym raju na ziemi stoi trzech mężczyzn w maskach narciarskich. Wydają się tutaj całkowicie nie na miejscu i najwyraźniej pozostają obojętni na urok tego miejsca. Jeden z nich robi krok naprzód i wymierza mi policzek tak mocny, że w ustach czuję krew. To nie może się dziać naprawdę.

– Nie będę powtarzał – warczy, próbując mi wetknąć knebel do ust, a ja dostrzegam w jego ręce czarną poszewkę na poduszkę i wiem, co będzie dalej.

Wspomnienia Kenny’ego, który rzuca mnie na podłogę, a jego wielkie łapsko wydusza ze mnie całe powietrze, wracają z niespodziewaną siłą. Chwieję się i instynktownie zaciskam palce na pierwszym solidnym podparciu, jakie mi wpada w rękę, a tak się składa, że jest to wielki biceps jednego z moich porywaczy.

Okryte długim rękawem koszulki ciało wręcz parzy. Powoli podnoszę wzrok i nasze spojrzenia się krzyżują, widzę oczy w niespotykanym odcieniu zieleni, upstrzone drobinkami w kolorze ciepłego bursztynu. Ta kolorystyka przypomina mi zielony likier Chartreuse. W głębokiej ciemności, jaka nas otacza, jego oczy lśnią… jakby należały do jakiegoś drapieżnika.

Ta myśl sprawia, że natychmiast odwracam wzrok. Tymczasem Rosjanie tracą cierpliwość i kiedy nadal nie stosuję się do ich poleceń, po raz kolejny próbują wetknąć mi do ust białą szmatę.

– Nie kneblujcie mnie, proszę – mówię. Podnoszę ręce do góry w geście poddania się, mając nadzieję, że w ten sposób przemówię im do rozsądku, jednak tak się nie dzieje.

Kiedy Rosjanin numer dwa bierze zamach, żeby mnie uderzyć pistoletem, ramię Amerykanina wystrzela do przodu z prędkością błyskawicy i ostrzegawczo chwyta go za nadgarstek. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie mnie ocalił, ale w tym momencie nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, bo nagle pojawia się Drew.

– Co tu się, kurwa, dzieje? – przeklina, gorączkowo próbując się zorientować w sytuacji. – Kim jesteście?

– Drew, uciekaj! – krzyczę, rzucając się do przodu, ale jest to ostatni ruch, jaki dane mi jest wykonać, bo znowu dostaję w twarz. Zataczam się do tyłu, z trudem łapiąc powietrze i chwytając się za policzek, lecz i tak udaje mi się wydusić z siebie: – Uciekaj…!

Drew rzuca się w stronę napastników, choć nie ma żadnych szans, naprzód wysuwa się Amerykanin i z całej siły uderza go pięścią w szczękę. Drew, chwiejąc się, robi krok do tyłu, oszołomiony i zdezorientowany. Amerykanin nie ma dla niego litości, przewraca go na ziemię i zaczyna okładać pięściami.

Klęka na kolano i jedną ręką unieruchamia Drew na podłodze, podczas gdy druga bez przerwy to się unosi, to opada na ofiarę. Krzyczę, błagam o litość dla męża, bezskutecznie. Amerykanin góruje nad Drew i choć od stóp do głów ubrany jest w czarne ciuchy, gołym okiem widać, że jest w świetnej formie.

Drew pozostaje bez szans.

Przez łzy widzę wszystko jak za mgłą, ale i tak podejmuję wysiłek, żeby ocalić męża. Rosjanin numer dwa ma już dość mojego nieposłuszeństwa. Podnosi swoją broń i tym razem uderza mnie pistoletem. Świat zaczyna mi wirować przed oczami i po chwili leżę nieprzytomna na ziemi.

Na przemian to tracę, to odzyskuję przytomność, jednak jestem pewna, że usta Drew się poruszają. Tylko że nie mam pojęcia, co mówi. Amerykanin częstuje go ostatnim ciosem, po czym na niego spluwa. Wygląda to na jakieś osobiste porachunki. Kiedy się nad tym zastanawiam, nagle tracę przytomność.

Jeszcze parę szybkich mrugnięć powiekami i oczy same mi się zamykają, lecz zbieram tę odrobinę siły, która mi została, i wyciągam dłoń w stronę Drew. Jest kilka metrów ode mnie, z trudem łapie oddech.

– Dreeeew… – mamroczę niewyraźnie, zależy mi, żeby wiedział, że tu jestem.

Jednak jest już za późno.

Choć całkowicie opuściły mnie siły i jestem bezwładna jak szmaciana lalka, jeden z Rosjan podnosi mnie gwałtownym szarpnięciem, po czym wciska mi do ust biały gałgan. Kiedy próbuje założyć mi na głowę poszewkę, zaczynam kopać na oślep, wydobywając z siebie stłumione okrzyki, lecz moje ciało jest tak słabe, że nie ma siły się bronić.

Będziesz grzeczną dziewczynką, prawda, Willow? Pozwolisz mi wypieprzyć tę twoją ciasną, dziewiczą cipeczkę. Dojdziesz dla tatusia.

Z oczu płyną mi łzy, mieszając się z krwią tryskającą mi ze skroni, podczas gdy wspomnienie, które przez lata wypierałam z pamięci, powraca do mnie z taką siłą, że nie mogę złapać tchu. Próbuję wciągnąć powietrze, ale im bardziej się staram, z tym większym trudem mi to przychodzi, wkrótce mój oddech staje się płytki i urywany.

Przygotowuję się na kolejny cios, który jednak nie pada. Zamiast tego Amerykanin odsuwa mi z policzka sklejone krwią, zmierzwione włosy. Próbuję się bronić, jednak moje wyczerpane ciało odmawia posłuszeństwa.

– Zaufaj mi. Po prostu to załóż.

Zaufać mu? Czy on mówi serio? Prosi mnie, żebym mu zaufała chwilę po tym, jak na moich oczach pobił prawie na śmierć mojego męża?

Jaki mam jednak wybór? Co ma się stać, i tak się stanie, niezależnie od tego, czy będę współpracować, czy też nie, dlatego postanawiam się poddać. Tak jak to zrobiłam lata temu z Kennym, przestaję się bronić i pozwalam mu wygrać.

– Dobrze.

Nie mam pojęcia, jak mnie właśnie nazwał, ale nie brzmiało to obraźliwie. Raczej prawie jakby… był mi wdzięczny.

Kiwa głową na znak, że zaraz nałoży mi poszewkę, a ja nie mam innego wyjścia, jak się na to zgodzić, niemniej kiedy Drew jęczy, kręcąc się i wiercąc, nadal bardzo żywotny, zauważam coś w kieszeni jego białego szlafroka. To nie może być prawda, na pewno mam halucynacje…

Nie mam czasu, żeby się nad tym zastanowić, bo robi mi się ciemno przed oczami i pochłania mnie moje własne, osobiste piekło. Czarna poszewka oraz gałgan w ustach bez wątpienia wkrótce mnie zabiją, a nawet jeśli nie, i tak moje bijące jak szalone serce nie wytrzyma już długo. Ktoś chwyta mnie od tyłu za ramiona i pomaga mi wstać. To musi być ten Amerykanin. Poznaję jego zapach. Nogi się pode mną uginają, ale wolę iść o własnych siłach, potykając się co krok, niż pozwolić im się nieść.

Drew jęczy, jednak te bolesne dźwięki powoli się oddalają, a ja zmierzam w nieznanym mi kierunku, do miejsca, gdzie planują przetrzymywać mnie porywacze.

– Dziesięć schodów – informuje mnie szeptem idący za mną Amerykanin. Wzdrygam się na dźwięk jego przytłumionych przez poszewkę słów. Staje tuż za mną, żebym nie upadła. Mogłabym pomyśleć, że robi to z troski, ale ja wiem, że tam, gdzie planują mnie zabrać, potrzebują mnie żywej. Gdyby tak nie było, od razu by mnie zabili.

To nie jest napad rabunkowy. To porwanie.

Mimo drżenia nóg pokonuję dziesięć stopni, po czym natrafiam stopami na piasek. W innych okolicznościach cieszyłabym się przesypującą się między palcami miękkością, ale teraz, kiedy jestem szturchana i popychana, ponieważ Amerykanina najwyraźniej nie ma już w pobliżu, mogę się jedynie cieszyć, że mnie nie zabili. Hmmm, przynajmniej jeszcze nie.

Przez poszewkę słyszę delikatne pluskanie fal morza o wybrzeże, ale nadal nie mam pojęcia, w jaki sposób trzech kryminalistów wykorzysta ten fakt, żeby na zawsze zmienić moje życie. Kiedy moje stopy dotykają wody, gwałtownie się wzdrygam, bo nagle ogarnia mnie strach. Czyżby zamierzali mnie utopić? Nie, to nie miałoby sensu.

Jeśli mam wyjść z tego obronną ręką, muszę zachować jasny umysł.

– Łódź. Do środka – mówi ktoś, może Rosjanin numer dwa albo numer jeden. Dla mnie obaj brzmią tak samo.

Gwałtownie podnoszą mnie do góry – jedna osoba chwyta mnie za zwiotczałe ramiona, druga za nogi – a ja czuję się jak gumowa zabawka rozrywana na dwie części. Wciągają mnie na pokład, po czym pchnięciem w plecy kierują mnie w żądaną stronę, wrzeszcząc na mnie w języku, którego nie rozumiem.

Spychają mnie po schodach w dół, tracę równowagę i upadam płasko na brzuch. Wydaję z siebie jęk, po czym natychmiast zaczynam macać na oślep dokoła w nadziei, że zorientuję się, gdzie jestem. Pod pokładem, wiem tylko tyle.

– Zostań – ktoś wydaje mi rozkaz, upewniając się, że będę posłusznym psem, za jakiego najwyraźniej mnie uważają.

Pieprzyć ich.

Powoli się podnoszę i używając rąk zamiast oczu, próbuję się rozeznać w obcej przestrzeni. Muszę znaleźć jakąś broń. Na tyle małą, żebym mogła ją schować. Oczy zalewa mi krew sącząca się z rany na skroni, więc je zamykam, i tak nic nie widzę przez gruby materiał poszewki.

Natrafiam palcami na coś, co wydaje się małą latarką. Nie taką broń miałam na myśli, ale dobre i to…

Moje rozważania przerywa mlaśnięcie wyrażające niezadowolenie, po czym ktoś chwyta moje długie, sięgające pasa włosy i rzuca mnie brutalnie na coś, co wydaje się wyściełaną ławką. Ból w głowie jeszcze się wzmaga.

– Ramiona do tyłu. Ręce razem.

Drżąc na całym ciele, robię, co mi każe, a szmata w ustach tłumi mój szloch.

Mężczyzna sięga za mnie, a kiedy czuję zaciskający się na nadgarstku niewątpliwie metalowy przedmiot, natychmiast pojmuję, że moja wolność właśnie się skończyła. Tymczasem on szarpie za kajdanki, żeby się upewnić, czy są wystarczająco ciasne. Są.

Ze strachu nie mogę złapać tchu, a kiedy czuję z tyłu łydek zachłanny dotyk, zastygam w bezruchu. Dwie ręce przesuwają się po moich nogach do góry i w dół, a ich właściciel wydaje z siebie pełne zadowolenia pomruki. Klęczy przede mną.

O Boże…

– Jesteś piękna – mówi łamaną angielszczyzną, ale przesłanie jego słów jest dla mnie oczywiste. Wiem, czego chce.

Ten wygląd zaprowadzi cię do samego diabła…

Słowa mamy odbijają się echem w mojej głowie. Może jednak miała rację.

– Zabawimy się, to będzie nasz mały sekret. – Czuję, jak jego mokry język wędruje w górę po mojej łydce. Smród potu i papierosów sprawia, że wywraca mi się żołądek.

Pod wpływem buzującej w żyłach adrenaliny próbuję go kopnąć, ale on jest zbyt szybki, chichocząc, przesuwa język w stronę moich kostek. Potem unieruchamia je szorstkim sznurem.

– Niegrzeczna dziewczynka. Spodobasz się Bossowi…

Kim jest Boss i do czego mu jestem potrzebna?

Porządnie zaciska węzły, po czym słyszę, że wstaje. Gwałtownie wierzgam nogami, żeby się uwolnić, jednak stopy mam przywiązane do jakiegoś twardego, znajdującego się za mną przedmiotu. Mam nieuruchomione zarówno ręce, jak i nogi. Jestem też zakneblowana. Raczej nigdzie się teraz nie wybiorę.

– Jest związana? – Prawie wydaję z siebie westchnienie ulgi, kiedy słyszę głos Amerykanina. Tylko on okazał mi odrobinę litości. Pozostała dwójka mnie przeraża, ale ten Amerykanin nie.

– Tak, jak prezent. Chcesz ją rozpakować…?

Nagle czuję się uprzedmiotowiona i zbrukana, mam ochotę się otrząsnąć, tyle że nie mogę się ruszać. Serce bije mi jak szalone, oddech się rwie, łzy już dawno wyschły. Czekam na ich kolejny ruch.

– Zamknij się, kurwa, i spadajmy stąd.

Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam. Rosjanin parska śmiechem.

– Spokojnie, неудачник.

– Pieprz się. Na pokład, natychmiast. – Amerykanin zwraca się do niego nieznoszącym sprzeciwu tonem, najwyraźniej to on tu rządzi. Ciekawe, kim jest…?

W aktualnej sytuacji mogę się zorientować jedynie dzięki temu, co uda mi się podsłuchać. Zanim właz się zamyka, dociera do mnie wskazówka numer jeden.

– Wkrótce będziemy w Turcji. Mam nadzieję, że nie masz choroby morskiej, Saint.

Po tych słowach następuje trzaśnięcie włazu, od tej pory słyszę jedynie przytłumione słowa nade mną.

Turcja? Dlaczego akurat tam zmierzamy? Jednak ważniejsze jest to, że właśnie się dowiedziałam, jak się nazywa mój amerykański porywacz. Saint…

Cóż za ironia, że człowiek o niebiańskim przydomku tak naprawdę jest diabłem z piekła rodem…!

Bon voyage.

Budzę się z tak ohydnego koszmaru sennego, że aż ciężko mi uwierzyć, by mój umysł był w stanie wyprodukować takie obrazy.

Krew, przemoc, uprowadzenie. Naprawdę powinnam odstawić kofeinę…

Kiedy próbuję się odwrócić na drugi bok i przytulić do ciepłego ciała świeżo poślubionego męża, ogarnia mnie przerażenie, ponieważ nie jestem w stanie się poruszyć.

Nie.

Gwałtownie otwieram oczy, ale rozpościera się przed nimi tylko nieprzenikniona ciemność. Usiłuję krzyknąć, ale wydaję z siebie tylko zduszony dźwięk, zdaję sobie sprawę, że jestem zakneblowana. Ogarnia mnie panika, próbuję się poruszyć, lecz jestem związana.

Nie.

Nagle wszystko sobie przypominam i bezradnie potrząsam głową. Byłam tak wstrząśnięta i zmęczona, że – dzięki Bogu! – na chwilę zemdlałam, ale teraz jestem już w pełni świadoma i nie pozostaje mi nic innego, jak stawić czoła rzeczywistości.

Trzech mężczyzn porwało mnie w trakcie mojego miesiąca miodowego. Dwaj z nich to Rosjanie. Trzeci to Amerykanin, którego nazywają Saint. Uśmiecham się gorzko na wspomnienie tego nazwiska. Jesteśmy na łodzi zmierzającej do Turcji, gdzie mamy spotkać mężczyznę, na którego mówią Boss. Fuj, na samą myśl o tym bolesne pulsowanie w głowie przybiera na sile.

Wracam w pamięci do momentu porwania, mam nadzieję, że dzięki temu coś z tego wszystkiego zrozumiem. Wzdrygam się na wspomnienie tego, jak Saint dotkliwie pobił Drew, lecz jednocześnie coś mi się przypomina. Mogłabym przysiąc, że w kieszeni jego białego szlafroka… odsuwam od siebie tę myśl. To niemożliwe, żeby przedmiotem, który tkwił głęboko w jego kieszeni, okazał się telefon komórkowy, ponieważ gdyby tak było, przecież zadzwoniłby po policję…?

Owszem, porządnie oberwał, ale kiedy mnie stamtąd zabierali, poruszał się i jęczał. Mógł wezwać pomoc, więc dlaczego tego nie zrobił?

Besztam sama siebie, że taka zdradziecka myśl w ogóle mi zaświtała, i postanawiam zamiast tego skupić się na opracowaniu planu, jak mam się stąd, do cholery jasnej, wydostać. Nie ma mowy, żeby udało mi się uciec, kiedy jestem związana, więc muszę w jakiś sposób pozbyć się tych więzów. Saint jako jedyny okazał mi odrobinę litości, to on jest kluczem do wydostania się z tej łodzi.

Ten wygląd zaprowadzi cię do samego diabła…

Czas posłuchać mamy.

Zdaję sobie sprawę, że to, co zamierzam, jest ryzykowne, ale nie mogę tak po prostu czekać, aż znowu stanę się obiektem ataku. Biorę głęboki wdech i zaczynam krzyczeć. Wydobywa się ze mnie jedynie jęk, stłumione zawodzenie i mogę tylko mieć nadzieję, że uda mi się przyciągnąć uwagę osoby, o którą mi chodzi. Nie przestaję krzyczeć, a z oczu ciekną mi łzy, gdy tak się miotam, licząc na jakąś odpowiedź.

Wreszcie się udaje.

Właz się otwiera, a w moje nozdrza uderza świeży zapach morskiej bryzy oraz ostra woń. Ten męski, wyrafinowany zapach wydaje się jego znakiem rozpoznawczym. Słucham, jak powoli schodzi po schodach. Klatka piersiowa szybko unosi mi się i opada, serce mam w gardle.

– Coś nie tak? – ma czelność zapytać.

Jestem związana i zakneblowana, ty dupku. To jest nie tak, odpowiadam mu w myślach, ale wydaję z siebie zaledwie żałosne skamlenie. Oby zrozumiał, o co mi chodzi.

Słyszę zbliżające się kroki, które następnie milkną, kiedy staje kilka metrów przede mną. Nie mam pojęcia, jak wyglądam, ale staram się zrobić wrażenie uległej.

– Proszę… – mamroczę przez tłumiący moje słowa gałgan, jednocześnie potrząsam głową, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że chcę, żeby zdjął mi z głowy poszewkę.

Milczy, ale wyczuwam, że intensywnie się zastanawia.

– Wyjmę ci z ust ten knebel, ale musisz mi obiecać, że nie będziesz krzyczeć. – Jego głos jest surowy, nawet szorstki.

Szybko kiwam głową, wstrzymując oddech.

Mój oprawca ciężko wzdycha, najwyraźniej ma nadzieję, że nie kłamię. Kiedy jego ciężkie kroki zdradzają, że ruszył w moją stronę, cieszę się, bo nawet zakneblowana i związana potrafię przekonująco kłamać. Słyszę szelest, jakby coś na siebie wkładał. Wstrzymuję oddech i w myślach trzymam kciuki, żeby się nie rozmyślił. Nie rozmyślił się!

Wszędzie rozpoznałabym jego zapach. Gdy podchodzi jeszcze bliżej, znowu otula mnie pikantna i słodka woń obietnicy. Nie chce mnie przestraszyć, delikatnie ściąga mi poszewkę z głowy. Cudownie jest poczuć chłodne powietrze na rozgrzanych policzkach, głęboko wzdycham. Nadal zaciskam oczy, potrzebuję chwili, żeby oswoić się z nową sytuacją.

Biorę dwa głębokie wdechy i powoli unoszę powieki, po czym mrugam gwałtownie, żeby się zorientować, gdzie jestem. Oczy mam sklejone zaschniętymi łzami i krwią, wszystko widzę jak za mgłą. W miarę możliwości rozglądam się dokoła i odkrywam, że znajduję się w niewielkim pomieszczeniu pod pokładem. Panuje tu półmrok, ale dostrzegam stolik z krzesłem do kompletu, zlew, a nad nim spiętrzone puszki z jedzeniem, przede mną stoi mała ławka obita białą skórą. Pasuje do tej, do której jestem przywiązana. Wnętrze wykończono drewnem, przy odrobinie dobrej woli można je nazwać nowoczesnym. Zgaduję, że znajdujemy się na jachcie.

W odległym kącie widzę drzwi. Mogę mieć tylko nadzieję, że mój plan się powiedzie.

Ciężko oddycham, gałgan w ustach nie pomaga. Muszę się go pozbyć. Teraz. Powoli podnoszę wzrok i widzę go – Sainta. Stoi nieugięty kilka kroków ode mnie, nadal z poszewką w rękach.

Jego oczy płoną, bacznie mi się przygląda. Na twarzy ma kominiarkę, co mnie specjalnie nie dziwi, bo już się zorientowałam, że nie chce, żebym zobaczyła jego twarz. Przedtem nie zdawałam sobie sprawy, jaki jest wysoki. Jednak teraz, kiedy przede mną stoi, muszę wyciągać szyję, żeby objąć wzrokiem całą jego postać.

Ramiona ma szerokie, pod obcisłą koszulką dumnie prężą się muskuły. Nosi czarne bojówki i czarne buty, a ja nadal nie mam pojęcia, kim jest. Otaczająca go aura tajemniczości nie ma nic wspólnego z maską, którą zakrywa twarz. Tak naprawdę widzę tylko jego oczy, ale przecież mówi się, że to właśnie one są zwierciadłem duszy.

Nagle zauważa krzyżyk na mojej szyi, w jego oczach pojawia się skrucha, a ja się zastanawiam, dlaczego on to właściwie robi.

– Proszę… – mamrotam błagalnie, mając nadzieję, że wyjmie mi z ust tę szmatę.

Kołysze się na piętach, rozważając moją prośbę, a ja na razie mogę się z nim komunikować tylko za pomocą oczu, co jest na swój sposób ironiczne, ponieważ on pozostaje w tej samej sytuacji. Błagam go o pomoc, staram się jak najwięcej wyrazić spojrzeniem. On jest moją ostatnią deską ratunku.

Po policzku spływa mi łza, po czym wsiąka w knebel. To wszystko nie ma sensu. Jakbym próbowała wziąć na litość samego diabła. Jednak kiedy mężczyzna głośno wypuszcza powietrze z płuc i pochyla się w moją stronę, pojawia się nieśmiały promyk nadziei.

– Wyjmę ci to z ust, dobrze? Tylko żebym tego nie żałował… – W jego głosie wybrzmiewa ostrzeżenie. Jeśli go nie posłucham, zapłacę za to.

Nie śmiem nawet oddychać.

W uszach szumi mi krew, a serce pędzi w rytmie ogłuszającego staccato, kiedy wyciąga mi gałgan z ust. Nie traci czujności, jest gotowy w każdej chwili z powrotem mnie zakneblować, jeśli nie dotrzymam słowa. Ale ja go nie zdradzę… przynajmniej na razie.

Kiedy tylko moje usta zostają uwolnione, zachłannie połykam kilka haustów powietrza, żeby odżywić wyczerpane płuca. Natychmiast zaczyna mi się kręcić w głowie, to dla mnie zbyt dużo i zbyt szybko. Wyrównuję oddech i staram się wyciszyć wewnętrznie.

Kiedy udaje mi się złapać oddech, podnoszę wzrok na Sainta.

– Dzię… dziękuję.

W ustach mi zaschło, głos mam zachrypnięty, więc dopiero za trzecim razem wypowiadam płynnie to słowo. Krótko kiwa głową i stoi tak bez ruchu ze skrzyżowanymi ramionami, najwyraźniej nie zamierzając wykonać żadnego gestu ani nawiązać konwersacji.

Przed oczami ciągle mam chwilę, kiedy klęka na jedno kolano i bezlitośnie okłada Drew pięściami, ale postanawiam postawić wszystko na jedną kartę.

– Muszę skorzystać z łazienki.

To najstarsza sztuczka na świecie, jednak jestem przekonana, że te drzwi prowadzą do toalety, a jeśli szczęście mi dopisze, będzie tam okno. Muszę uczciwie przyznać sama przed sobą, że mój plan jest wyjątkowo słaby i prawdopodobnie podczas realizowania go zginę, ale wolę tę opcję niż bezczynne oczekiwanie, aż dopełni się mój smutny los.

Pierś Sainta unosi się, a następnie opada, gdy głośno wypuszcza powietrze.

– Proszę, wiem, że nie jesteś taki jak tamci… – mówię, znowu nie mogąc złapać tchu. – Wcześniej próbowałeś mi pomóc.

– Nic nie wiesz – mruczy gniewnie, stanowczo potrząsając głową.

Wzdrygam się i pospiesznie próbuję się wycofać.

– Nazywam się Willow, Willow Shaw.

Mam nadzieję, że kiedy pozna moje imię, zobaczy we mnie osobę, nie przedmiot.

– Przestań gadać. – Gwałtownie rusza naprzód z zamiarem ponownego zakneblowania mnie, jednak śluzy już puściły i z moich oczu tryskają łzy.

– Proszę, nie kne… knebluj m… mnie. – Dolna warga mi drży, na samą myśl o zatkaniu ust wywraca mi się żołądek.

– Za dużo gadasz – odparowuje, jak gdyby kneblowanie mnie było w tej sytuacji jak najbardziej akceptowalnym rozwiązaniem.

– Wiem. Prze… przepraszam. Tak się boję…! Co zamierzacie ze mną zrobić? – pytam szeptem. Boję się tego, co mi odpowie, ale muszę to usłyszeć.

Na szczęście on się zatrzymuje i na razie porzuca zamiar zakneblowania mnie.

Tak wiele kryje się za tymi żywymi oczami. Znowu walczy sam ze sobą.

– Rozwiążę cię, żebyś mogła skorzystać z łazienki, ale zostawisz otwarte drzwi.

Energicznie kiwam głową.

Z westchnieniem wyszarpuje zza koszuli cienki, srebrny łańcuszek, a ja dostrzegam dyndający na nim klucz. Kiedy rusza w moim kierunku, mam ochotę się cofnąć, ponieważ jego bliskość wydaje się zbyt przytłaczająca, ale pozostaję w całkowitym bezruchu, kiedy się nade mną pochyla i sięga za mnie.

Ciężko oddycham, gdy jest tak blisko mnie, jego zapach staje się jeszcze intensywniejszy. Dotyk jego palców sprawia, że skóra pokrywa mi się gęsią skórką. Zręcznie wsuwa kluczyk w odpowiednie miejsce i otwiera kajdanki.

Natychmiast opuszczam ręce i zaczynam wykonywać ramionami koliste ruchy, żeby przywrócić czucie w przedramionach. Zaciskam i rozluźniam pięści, aż krew zaczyna z powrotem swobodnie krążyć.

Tymczasem on powoli się podnosi, zatrzymuje się, kiedy nasze twarze znajdują się zaledwie kilka centymetrów od siebie. Powietrze grzęźnie mi w gardle, a jednak podnoszę wzrok, jakby rzucając mu wyzwanie, żeby zrobił to, co należy.

W pomieszczeniu słychać jedynie nasze ciężkie oddechy, kiedy uważnie mierzymy się nawzajem wzrokiem. Moja bliskość najwyraźniej na niego działa, źrenice mu się rozszerzają, a ja nie mogę złapać tchu. Jego oczy błyskawicznie kierują się na moją ciężko unoszącą się i opadającą pierś, po czym równie szybko podnosi się, żeby spotkać spojrzenie moich przerażonych oczu.

Niespiesznie sięga za siebie, a kiedy wpadający przez okno blask księżyca w pełni odbija się od srebra ostrza, które trzyma, wydaję z siebie cichutki jęk, jednak ani drgnę. To test, a ja zdaję go śpiewająco, kiedy ani na moment nie spuszczając ze mnie wzroku, klęka przede mną, po czym przecina więzy, którymi spętane są moje kostki.

Jest brutalny i to on tu rządzi, lecz nie czuję się zastraszona. Bóg mi świadkiem, że powinnam, a jednak tak nie jest, bo wiem, że używając wyglądu, żeby omamić diabła, kupiłam sobie trochę czasu. Podobam mu się, może dlatego delikatnie muska palcem srebrną bransoletkę na mojej kostce, zanim wstaje i wkłada do kieszeni nóż sprężynowy. Gdybym nie zwracała na to szczególnej uwagi, być może ten drobny gest by mi umknął albo uznałabym, że to tylko przypadkowe dotknięcie. Jednak ja wiem, że nie ma przypadków.

Jestem wolna, lecz nagle dociera do mnie, że jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak zniewolona.

On czeka, aż wykonam następny ruch. To kolejny test.

Ostrożnie się podnoszę, zaraz zakręci mi się w głowie. Krew buzuje mi w żyłach, ale udaje mi się złapać równowagę i stanąć prosto. Szeroko rozstawiam ramiona i próbuję utrzymać balans, robiąc powolne wdechy i wydechy.

Podłoga wydaje się chłodna pod bosymi stopami, a jednak wolnym, niepewnym krokiem ruszam w stronę łazienki. Idę powoli, bo czuję, jakby z każdym krokiem w nogi wbijały mi się tysiące igiełek. Staram się nie dotknąć Sainta, kiedy chwiejnie koło niego przechodzę. On wciąga powietrze nosem.

Docieram do łazienki i otwieram drzwi, nigdy w życiu nie czułam takiej ulgi. Jeszcze bardziej cieszy mnie widok niewielkiego okienka nad toaletą. Robię, jak mi kazał, i nie zamykam za sobą drzwi, kiedy niezdarnie wsuwam się do ciasnego pomieszczenia. Mieści się tu jedynie muszla klozetowa, niewielki prysznic i umywalka, ale tyle wystarczy.

Spoglądam na niego, wymownie unosząc brwi, żeby dać mu do zrozumienia, że potrzebuję teraz odrobiny prywatności. Z rękami skrzyżowanymi na piersi odwraca się powoli, stając tyłem do mnie. Nie chcę, żeby się domyślił, co planuję, więc nieśmiało sięgam pod sukienkę, zsuwam majtki i szybko siadam na toalecie. Muszę się wysiusiać, ale jego obecność sprawia, że mój pęcherz odmawia współpracy.

– Dlaczego to tyle trwa? – pyta, kiedy cisza się przedłuża.

Czerwienię się jak burak.

– Nie mogę… siusiać, kiedy tak tu stoisz.

– Albo to zrobisz w mojej obecności, albo nie zrobisz tego wcale. Twój wybór.

Mrużąc oczy, fantazjuję o tym, jak się na nim zemszczę za to, że jest takim dupkiem, po czym zaczynam nucić pod nosem, by oddać mocz pod osłoną muzyki. Udaje się. Nawet nie wiem, jaką melodię nucę, ale to nieważne, gdy tylko skończę, mam zamiar zatrzasnąć drzwi i spadać z tej łodzi gdzie pieprz rośnie.

Wyciągam szyję i zauważam, że okno zamyka się na haczyk. W tym momencie jest uchylone. Okno jest małe, ale zdołam się przecisnąć. Kończę i sięgam po papier toaletowy, a mój wzrok błądzi pomiędzy Saintem a oknem.

Spuszczam wodę i postanawiam umyć ręce, mam nadzieję, że to uśpi jego czujność. Zerkam do kwadratowego lustra nad zlewem i wydaję z siebie zduszony okrzyk, bo moje odbicie przypomina kadr z horroru.

Zaschnięta krew przywarła do zmierzwionych włosów zwisających w strąkach wokół twarzy. Policzki mam poplamione krwią i poprzecinane śladami zaschłych łez, które ciągną się aż do podbródka. Obrzmiałe usta, napuchnięte oczy. To by było na tyle, jeśli chodzi o wykorzystywanie wyglądu, bo w tym momencie wyglądam jak gówno.

Nagły przypływ adrenaliny popycha mnie do działania. Teraz albo nigdy. Upewniam się, że nadal jest odwrócony do mnie tyłem, po czym biorę głęboki wdech. A potem kolejny.

Woda ciągle się leje, a ja rzucam się w stronę drzwi i zamykam je na klucz, w ten sposób ponownie przejmując kontrolę nad moim życiem.

Sekundy dzielą mnie od chwili, kiedy wyłamie liche drzwi. Serce mam w gardle, kiedy wspinam się na muszlę klozetową i drżącymi palcami otwieram okno. Gdy mi się to udaje, nie mam już nawet czasu, żeby się tym cieszyć, bo rozpaczliwie podciągam się do góry i próbuję przecisnąć przez wąski otwór. Już czuję smak wolności, bo prawie jestem na zewnątrz, lecz ta radosna chwila nie trwa długo. Słyszę ogłuszający łomot i zostaję brutalnie wciągnięta z powrotem do wewnątrz.

– Nie! – krzyczę, miotając się jak szalona i wierzgając nogami. Na próżno. – Puść mnie!

Saint gwałtownym szarpnięciem ściąga mnie do łazienki, obejmując mnie rękami w pasie, podczas gdy ja kurczowo trzymam się parapetu, jakby od tego zależało moje życie. Jest tak silny, że w końcu muszę się poddać, bo inaczej chyba rozerwałby mnie na dwie części.

– Nie…! – szlocham, kiedy przerzuca mnie sobie przez ramię, jakbym nic nie ważyła. Walę go pięściami po plecach, rozpaczliwie próbując się uwolnić, ale on tylko mocniej mnie chwyta.

Kiedy się skręca, a ja jestem w stanie dosięgnąć jego boku, pod wpływem impulsu z całej siły go gryzę.

Syczy z bólu, najwyraźniej go zabolało, ale kiedy uwalnia się od moich zębów, wiem już, że właśnie znacznie pogorszyłam swoją sytuację. Jest wściekły. Jego ogromne ciało trzęsie się z gniewu, kiedy zdenerwowany przemierza łódź, po czym brutalnie stawia mnie na podłogę. Próbuję uciekać, ale chwyta mnie za gardło i szarpnięciem ciągnie do tyłu. Uderzam plecami o słup podtrzymujący konstrukcję i na moment tracę dech.

– Chcesz się zachowywać jak pies, będziesz tak traktowana.

– Proszę! – Łzy i ślina spływają mi po twarzy.

Jednak on nie słucha.

Nadal zaciskając mi palce na gardle, sięga po sznurek i siłą przekłada mi ręce za plecy. Następnie brutalnie owija mnie sznurkiem tuż pod biustem, razem z rękami, jestem teraz przywiązana do słupa.

– Nie musisz tego robić – odzywam się błagalnym tonem, ale on jest tak wściekły, że wcale mnie nie słucha.

Kiedy pada na kolana i siłą łączy mi nogi, żeby również przytwierdzić je do słupa, przestaję walczyć i zaczynam szlochać. Gdy kończy wiązać mi kostki, moim ciałem wstrząsa łkanie. Jestem przywiązana do słupa w ramionach, nogach i kostkach. Nigdzie się nie wybieram.

A jednak w tym momencie najbardziej przeraża mnie sposób, w jaki na mnie patrzy.

– Saint… – natychmiast gryzę się w język, ale jest już za późno.

Jego głowa podskakuje, facet zrywa się z podłogi i wykrzykuje mi prosto w twarz:

– Skąd znasz moje imię?

– Ja… ja… – jąkam się, szukając właściwych słów, a jego niegdyś spokojne oczy w odcieniu likieru Chartreuse przypominają teraz ciskający iskry płomień.

– Mów! – ryczy, jego oddech zwiewa mi włosy z policzków.

– Sły… słyszałam, jak jeden z tych ludzi tak cię nazwał. Prze… przepraszam. – Znowu nie mogę złapać tchu, strach bezlitośnie ściska mnie za gardło.

– Nie bierz mojej dobroci za słabość, ponieważ jestem o wiele okrutniejszy niż tamci dwaj na górze – wydaje z siebie gniewny pomruk, jeszcze raz chwytając mnie za gardło. Z trudem przełykając ślinę, odchylam głowę do tyłu, jakbym próbowała uciec, choć przecież jestem unieruchomiona. – Mam do stracenia o wiele więcej niż oni, więc nie zmuszaj mnie, żebym cię skrzywdził.

Puszcza mnie, a ja z łkaniem opadam do przodu. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak pokonana.

Kiedy sięga po taśmę klejącą, zaczynam kwilić.

– Proszę, nie kne… knebluj mnie. Ja… ja tego nie zniosę. Pro… proszę.

Jednak on puszcza moje prośby mimo uszu, rozwija taśmę i ma zamiar zakleić mi nią usta. To moja ostatnia szansa.

– Proszę cię, Saint, nie… – Już nawet mnie nie obchodzi, co mi zrobi za użycie jego nazwiska. I tak już jestem martwa.

Przygotowuję się na śmierć przez uderzenie, zaciskam oczy, ale… nic się nie dzieje.

– Kurwa! – krzyczy, po czym słyszę trzaśnięcie.

On mnie zabije, jestem tego pewna. Jednak kiedy do mych uszu dobiega odgłos jego ciężkich kroków, najpierw oddalających się po kajucie, a potem wchodzących po schodach, a wreszcie trzask zamykanego włazu, już zupełnie niczego nie jestem pewna.

Podnoszę ciężkie powieki i ostrożnie się rozglądam. Nie ma go. Jestem przywiązana do słupa, ale jego nie ma. Hałas, jaki słyszałam, to była taśma klejąca, którą rzucił o ścianę, przy okazji rozbijając lustro.

Nie mam pojęcia, dlaczego mnie nie zakneblował. Przecież już samo to, że użyłam jego imienia, było wystarczającym powodem. Jednak tego nie zrobił, a ja muszę się dowiedzieć dlaczego.

Na razie jednak padam ze zmęczenia. Ciekawe, co przyniesie dzień numer dwa.

Rozdział 2

Nie jest taka, jak się spodziewałem.

Ma silny charakter i jest uparta.

Nie mam wyboru, muszę ją złamać.

To dla jej własnego dobra.

Dzień 2

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Od autorki
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Bad Saint

(All The Pretty Things Trilogy, Volume One)

Redaktor prowadząca: Marta Budnik

Wydawca: Monika Rossiter

Redakcja: Marta Pustuła

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © NAS CREATIVES/Shutterstock.com

Copyright © 2019 by Monica James

Copyright © 2020 for the Polish edition

by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Gabriela Iwasyk, 2020

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2020

ISBN 978-83-66654-17-4

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek