Thy Kingdom Come. Deliver Us from Evil. Tom 1 - Monica James - ebook

Thy Kingdom Come. Deliver Us from Evil. Tom 1 ebook

James Monica

4,4

Opis

Czasami maski ukazują więcej niż skrywają

Maska, którą nakładał Punky, była naprawdę potworna. A to dlatego, że była prawdziwa. Każda kreska i każda plama namalowana na jego twarzy przypominała mu o koszmarze przeżytym, kiedy był dzieckiem, i o swoim celu – chce odnaleźć trzy potwory, które pozbawiły go duszy, i odpłacić im z całą wypełniającą jego serce nienawiścią. Punky nie wybrał takiego życia. Należy jednak do rodziny Kellych i samo to wystarczyło, aby jego mama została zabita przez Doyle’ów – ich największych wrogów. Klan Kellych rządzi Belfastem, Doyle’owie – Dublinem. Wojna między dwoma rodami już wkrótce pogrąży w chaosie całą Irlandię.

Nawet potwory mają jednak serca… Punky wie, że Laleczka skrywa wiele sekretów. To oszustka i złodziejka. Nigdy nie mógłby jej zaufać. Mimo to nie potrafi trzymać się od niej z daleka. Oboje kochają ciemność, ponieważ to właśnie w niej najlepiej bawią się ich demony…

Poznaj mroczną serię bestsellerowej Moniki James!

Ostrzeżenie: książka zawiera sceny przemocy mogące budzić niepokój. Powieść 18+.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (98 ocen)
58
23
15
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
emciaczyta

Dobrze spędzony czas

Lubicie wątek mafii w książkach? Ja mam z tym motywem problem. W 90% książkach, jakie przeczytałam, mafia to byli tylko nieziemsko przystojni, bogaci i niebezpieczni mężczyźni. Jednak w realiach wyglądało to całkiem inaczej, brakuje mi takiego dobrego napisania spojrzenia na ten półświatek przestępczy. Gdy wydawnictwo ogłosiło, że wydaje książkę, która ma mocny i dobry motyw mafii, musiałam to sprawdzić. Współpraca recenzencka z wydawnictwem niegrzeczne książki Można powiedzieć, że książka zaczyna się z bardzo "grubej rury". Prolog spowodował, że rozpłakałam się na dobre. Punky jest bohaterem tak złożonym psychologicznie, że ja nadal jestem zdziwiona, jak autorka to zrobiła. Od zawsze musiał się ukrywać za maską i to nawet nie jest do końca metafora. Jest potworem, który krzywdzi inne potwory, jednak czy aby na pewno? Mamy tutaj też walkę między rodami (trochę jak w Romeo i Julii) pogrąża w chaosie Irlandię a między tymi wydarzeniami, jest Laleczka i Punky- trochę poetycko się zro...
10
miszczkoks

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna fabuła, czytajcie 🙂
10
malachowskala

Całkiem niezła

chyba za dużo oczekiwałam od tej książki i się bardzo zawiodłam. czegoś mi tu brakowało, chyba za dużo tej intrygi, na końcu to już się robiło nudne. no nic, poczekam na kolejną część i zobaczymy jak wypadnie cała seria.
10
anan20

Dobrze spędzony czas

g
00
milenabet1989

Nie oderwiesz się od lektury

mroczna, trzymającą w napięciu. polecam
00

Popularność




Karta tytułowa

Dla Dakki.

Każde słowo napisałam z tobą u boku.

Tak mi ciebie brakuje…

SŁOWO OD AUTORKI

Thy Kingdom Come jest pierwszą częścią cyklu Chroń nas ode złego, co znaczy, że nie znajdziecie tu odpowiedzi na wszystkie dręczące was pytania. Jeśli nie lubicie cliffhangerów, przerwijcie lekturę już teraz.

Zauważcie też, że jest to czysta fikcja, choć konsultowałam się podczas pisania tej książki z wieloma mieszkańcami Belfastu. Wszystkie opisane miejsca, wydarzenia oraz incydenty są zatem wytworem mojej wyobraźni albo zostały przez nią odpowiednio przetworzone.

Thy Kingdom Come to książka z gatunku dark romance, zawiera więc treści przeznaczone dla osób pełnoletnich, mogące sprawić, że niektórzy czytelnicy poczują się niekomfortowo.

Mimo wszystko zapraszam do lektury…

PROLOG

– Boże… znaleźli mnie.

Punky odrywa wzrok od książeczki do kolorowania, nie rozumiejąc, dlaczego jego mama ma tak zatroskaną minę, ponieważ nigdy wcześniej nie okazywała przy nim strachu. Cara Kelly jest zazwyczaj bardzo stanowcza i dumna. Kobieta w jej sytuacji musi wiedzieć, jak trzymać fason.

Punky jest całym jej światem. Zrobi zatem wszystko, by chronić syna, ale w tym akurat momencie czuje obawę, że popełniła ogromny błąd, w wyniku którego jedyne dziecko zapłaci za przypisywane jej zbrodnie.

Nie przypuszczała, że ktoś może znaleźć ją w tym ustronnym miejscu. Sądziła, że będą tutaj całkowicie bezpieczni.

– Punky! – woła, chwytając go za maleńką rączkę i zmuszając do wstania, by spojrzeć mu prosto w oczy. – Słuchaj, co mamusia mówi. Chodź, musisz się schować.

– Ale dlaczego? Co się dzieje? – pyta chłopczyk ze ściśniętym gardłem, bo bardzo nie lubi, gdy mama się złości.

Ta kwestia pozostaje jednak bez odpowiedzi, ponieważ rozlega się kolejny głośny huk.

Cara rozgląda się po sypialni, rozpaczliwie szukając kryjówki dla syna, ale czasu jest mało, więc jej wybór pada na szafę, choć zdaje sobie sprawę, że to nie najlepszy wybór.

Prowadzi chłopczyka w kierunku pomalowanego na biało mebla, otwiera desperackim szarpnięciem szerokie drzwi.

– Musisz być cichusieńki. Cichszy nawet od myszki. Rozumiesz, synku? Obiecaj mi.

Punky kręci z uporem główką, wyrywając mikrą dłoń z jej uścisku.

– Nie. Powinienem zostać tutaj, z tobą. Ja cię obronię.

Schyla się, podnosi z białej wykładziny zabawkowy nożyk i tak uzbrojony osłania ją własnym ciałkiem.

Do błękitnych oczu Cary, takich samych, jakie ma jej syn, napływają łzy, gdy z korytarza dobiega łomot ciężkich kroków. Ona już wie, że tym razem nie zdołają uciec.

Punky jest uparty, zawsze taki był. Matka ma nadzieję, że taki pozostanie jeszcze przez długie lata, aż do późnej starości. Jej nie będzie niestety dane zobaczyć, jak wyrasta na silnego, wpływowego mężczyznę, bo taka właśnie rola jest mu pisana.

Przyszłość chłopaka nazwiskiem Kelly została bowiem przypieczętowana. Choć Punky ma dopiero pięć lat, jego los był ustalony już w dniu narodzin. Nie pozostawiono mu najmniejszego wyboru, dlatego Cara musi wpakować go teraz do szafy – tylko dzięki temu posunięciu jej poświęcenie nie pójdzie na marne.

– Mamo! – wrzeszczy syn, próbując z nią walczyć.

Cara sięga po leżące na najwyższej półce farbki.

– Trzymaj – mówi, zerkając przez ramię na zaryglowane drzwi sypialni. Wie, że kończy się jej czas. – Masz stać się kimś innym. Chcę, byś udawał, że jesteś gdzie indziej. Chcę, by wszystko, co zaraz zobaczysz albo usłyszysz, wydało ci się ułudą, ponieważ tak naprawdę nie ma cię tutaj.

Oczy Punky’ego robią się okrągłe, bo tata, mężczyzna nazwiskiem Connor Kelly, sprawia mu lanie za każdym razem, gdy zobaczy farbę na jego twarzy. Wrzeszczy przy tym, że jego syn nie będzie nosił makijażu, jakby był jakimś tam dziwadłem. Punky nienawidzi ojca. Nie rozumie, jak jego mama może kochać takiego potwora.

Po policzku Cary spływa łza, gdy kolejne silne uderzenie w drzwi odbija się głośnym echem od ścian. Zawiodła syna. Pragnęła oszczędzić mu takiego życia, ale jedyne, co osiągnęła, to ściągnięcie tragedii na głowy ich obojga.

Gdy matka przykuca przed nim, Punky wyciąga rączkę i ściera maleńkim kciukiem łzę.

– Nie płacz. Zaraz się schowam. Obiecuję. I będę cichusieńko.

Cara powstrzymuje łkanie, potakuje skwapliwie.

– Dobry chłopczyk. Mamusia cię kocha. Bardzo, bardzo. Nigdy o tym nie zapomnij.

Całuje syna w czoło, rozkoszując się jego zapachem, aby zapamiętać jedyne dobro, jakie wyniknęło z poślubienia Connora Kelly’ego.

Podaje Punky’emu farbki do twarzy i wpycha go w najodleglejszy kąt szafy. Przyciska palec do ust, nakazując zachować ciszę bez względu na wszystko. On potakuje, gdy matka spogląda na niego po raz ostatni.

Zamknąwszy szafę, Cara opiera się o nią ciężko, potem ociera łzy i zamyka jej drzwi na klucz. Stanie przed intruzami z podniesionym czołem, skoro nie może się ukryć ani uciec.

Drzwi zostają wykopane z hukiem. Do sypialni wpada trzech zamaskowanych mężczyzn. Wszyscy ubrani na czarno. Nie sposób ich rozpoznać, ale Cara dobrze wie, kim są, dlatego jest pewna, że nie zobaczy kolejnego wschodu słońca.

Przeciwnicy są wielcy i silni, ona jednak kroczy dumnie na środek pokoju, nie okazując strachu.

– Wynocha! – warczy, składając ręce na piersi. – Jak śmiecie włamywać się do mojego domu? Wiecie, kim jestem?

Trzej napastnicy wchodzą kolejno do sypialni, strzelając na boki oczami. Wiedząc, co zaraz się wydarzy.

– Wiemy, kim jesteś, dziwko – mówi jeden z wyraźnym irlandzkim akcentem. – Dlatego po ciebie przychodzimy.

Punky skrada się na czworakach. Pamięta obietnicę daną matce, ale chce też wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Szczeliny w drzwiach szafy pozwalają mu dostrzec trzech mężczyzn stojących przed mamą. Ich twarze zasłaniają kominiarki. Noszą też długie spodnie i koszule z rękawami aż po nadgarstki.

Gdy jeden z nich uderza matkę w twarz, Punky musi zakryć rączkami usta, by zdławić rodzący się w nich krzyk. Obiecał przecież, że będzie cicho, ciszej nawet od myszki.

– Co powiesz na taniec, Caro? – pyta jeden z mężczyzn, włączając radioodbiornik. – Podejdź tutaj!

Chwyta ją, zmusza do pląsów, ale ona walczy, opiera się z całych sił. Jej drobne piąstki odbijają się od potężnej klatki piersiowej. Dwaj pozostali rżą głośno, kpiąc z oporu stawianego przez ofiarę, ponieważ wiedzą doskonale, jaki spotka ją koniec.

Wybrała sobie taki los, przybierając nazwisko Kelly. W tej wojnie możesz być albo Kellym, albo Doyle’em, a ona na własne nieszczęście opowiedziała się po niewłaściwej stronie. Jej śmierć ma być czytelnym ostrzeżeniem dla wszystkich przyszłych kandydatów do tego rodu.

Cara nie rezygnuje: nie podda się bez walki. Partnerowi od tańca nie podoba się ta krnąbrność, zostaje więc przywołana do porządku kolejnym ciosem w twarz. Posoka cieknie strumieniem ze złamanego nosa, barwiąc szkarłatem sterylną biel wykładziny pod ich stopami.

Ten widok rozbudza żądzę krwi w pozostałych.

– Moja kolej! – krzyczy drugi z mężczyzn, biorąc zapłakaną Carę w ramiona.

Punky pamięta złożoną obietnicę, ale nie może patrzeć obojętnie na to, jak okropnie traktowana jest jego mama. Sięga do gałki, lecz nie może jej przekręcić, bo drzwi są zamknięte na klucz.

– Mamusiu! – krzyczy, uderzając w listwy z taką siłą, że piąstki zaczynają go boleć. Jego wrzaski nikną jednak w dźwiękach piosenki Franka Sinatry lecącej z pogłośnionego na cały regulator radia. – Otwórz drzwi, mamusiu!

Cara przechodzi z rąk do rąk. Jej ciało wiotczeje, staje się bezwładna jak szmaciana lalka, gdy uchodzi z niej dusza.

Punky nie widzi wszystkiego wyraźnie, ponieważ do oczu napływają mu łzy. Gdy z radia zaczynają dobiegać pierwsze tony It’s Now or Never Elvisa Presleya, robi w końcu to, o co prosiła go matka. Staje się kimś innym. Udaje, że nie ma go tutaj.

Sięga drżącymi rączkami po białą farbkę i odkręca tubkę. Słuchając przeraźliwych wrzasków matki, zanurza palce w lepkiej mazi, po czym rozsmarowuje ją po policzkach i czole, wybielając skórę twarzy.

Gdy jeden z mężczyzn sięga po nóż myśliwski, zamierzając uciszyć Carę raz na zawsze, jej syn zamienia biel na czerń. Kiedy ostrze poszerza jej usta od ucha do ucha, Punky powtarza ten ruch pojemniczkiem czarnego barwnika, który ma kształt grubej kredki.

Przesuwa ostrym szpicem od nasady policzka do ust, obwodzi nim zarysy warg, desperacko pragnie przy tym uciszyć własny krzyk, po czym robi jeszcze raz to samo, zaczynając od drugiego policzka. Teraz ma równie szeroki uśmiech jak mama. Precyzyjnymi pociągnięciami kreśli pionowe linie przecinające namalowane wcześniej kreski, aby podkreślić złowrogość i groteskowość tej miny.

Kiedy jeden z napastników wgryza się w nos i ucho Cary, Punky maluje duże czarne kropki w tych samych miejscach swojej twarzy, używając farby wyciśniętej wcześniej na dłoń. Palcami rozmazuje plamę na uchu, by biegła w dół, przypominając krew ściekającą na kołnierz matki.

Gdy mężczyźni w końcu ją puszczają, Cara upada bezwładnie na brzuch, ale to jeszcze nie koniec jej męki. Zadzierają jej sukienkę i ściągają figi.

„Chcę, by wszystko, co zaraz zobaczysz albo usłyszysz, wydało ci się ułudą, ponieważ tak naprawdę nie ma cię tutaj”.

Słowa matki rozbrzmiewają w głowie Punky’ego, kiedy tamci kolejno jej dosiadają, ujeżdżają jak ten bezdomny kundel należącą do rodziny suczkę collie, zanim ojciec to zobaczył i zastrzelił go.

Gdy prześladowcy się wyżywają, na przemian bijąc i pieszcząc tracącą przytomność Carę, jej syn maluje skórę wokół oczu na czarno, nie chcąc patrzeć, jak jego matka jest raz po raz poniżana. Zanim skończą się nad nią pastwić, pół twarzy Punky’ego pokrywa gruba warstwa czerni.

Ale nadal widzi.

Jeden z napastników chwyta matkę za włosy i zaczyna uderzać jej głową o podłogę. Po lewej stronie czoła pojawia się długie nierówne rozcięcie. Chłopak natychmiast rysuje kolejną kreskę przedstawiającą tę ranę.

Zadowoleni z efektu swoich działań mężczyźni śmieją się, przybijają piątki, a on ma nadzieję, że na tym się skończy.

Myli się niestety.

Ktoś z tych ludzi staje okrakiem nad zmasakrowanym ciałem Cary, jakby chciał ocenić krwawą łaźnię, której jest sprawcą.

– Nie chciałem, żeby przydarzyło ci się coś takiego, Caro, ale ty nie słuchałaś.

Punky nie wie, o co mu chodzi, lecz dociera jednak do niego, że mama musiała zrobić coś złego.

Mężczyzna się pochyla, podnosi jej głowę za włosy i odsłania kark. Cara jęczy cicho, jej twarz trudno rozpoznać. Nabiegłe krwią oczy spoglądają prosto na szafę, z której jak wie, obserwuje to wszystko jej syn. Wyciąga drżącą dłoń, jakby chciała go pogłaskać, zapewnić, że wszystko będzie dobrze.

Wiele by dała, by nie widział, co się stało z jego winy.

W blasku światła błyska ostrze, którym mężczyzna podrzyna jej gardło. Krew tryska z rany przy każdej próbie zaczerpnięcia tchu.

Oczy Punky’ego robią się znów okrągłe, ale napomina się zaraz, że to wszystko nieprawda. Nie ma go tutaj. Skupia wzrok na ulubionej różowej broszce mamy. Ona tak bardzo lubi kwiaty. Kocha przyrodę. Choć już nigdy więcej nie poczuje słonecznego ciepła muskającego jej skórę.

Chłopczyk bierze buteleczkę czarnej farby i wylewa ją sobie na szyję. Rozsmarowuje lepką maź palcami. Czuje wszystko to, co jego matka.

Mężczyzna puszcza włosy Cary. Głowa opada, ofiara leży twarzą do dołu, krew rozlała się wokół niej wielką kałużą.

Napastnik wyciera ostrze o tył jej sukienki, po czym wstaje. Punky zauważa, że jest bardzo wysoki. Dostrzega też wytatuowany krucyfiks na lewym nadgarstku innego, tego, który zaczyna właśnie grzebać w szkatułce na biżuterię.

Punky maluje sobie podobne znamię.

Człowiek, który poderżnął Carze gardło, spogląda w kierunku szafy. Chłopczyk wstrzymuje oddech. Tamten podchodzi wolnym krokiem do drzwi i opiera o nie obie ręce.

Punky sięga po zabawkowy nóż – jest uzbrojony i gotowy do walki. Barwy wojenne na jego twarzy odzwierciedlają rany zadane matce, tak przystrojony może ruszać do bitwy.

Mężczyzna jednak nie zamierza go skrzywdzić. Po prostu odblokowuje zamek w drzwiach.

– Wracamy do samochodu – rozkazuje pozostałym dwóm, którzy plądrują sypialnię, jak przystało na pospolitych rabusi.

Przyglądają się po raz ostatni swojemu dziełu, szczerząc zęby do martwej kobiety z rodu Kellych. Gdy mijają próg, wysoki obraca się raz jeszcze i mierzy uważnym spojrzeniem drzwi szafy. Przytyka zakrwawiony palec wskazujący do rozciągniętych w krzywym uśmiechu ust, nakazując Punky’emu, by nie ważył się wydać choćby jednego dźwięku.

Moment później już go nie ma.

Struchlały malec siedzi nieruchomo. Po krótkiej chwili, niepomny złożonej matce obietnicy, otwiera ostrożnie drzwi. Gdy w radiu kończy się piosenka śpiewana przez Elvisa, Punky słyszy dobrze znaną melodię i słowa, które nuciła mu mama, próbując odegnać złe sny. Teraz jednak, gdy pełznie w kierunku jej ciała, uświadamia sobie, że to dopiero początek czekających go koszmarów. Z głośników płyną rzewne tony Stand by Me Bena E. Kinga. Zbliżając się do mamy, Punky nuci razem z chórkiem słowa refrenu. Wokół jest tyle krwi, ale zapewniła go przecież, że wszystko to nie dzieje się naprawdę. W każdej chwili może otworzyć oczy. Musi to zrobić.

– Mamo – szepcze Punky, wyciągając usmarowane czarną i białą farbą rączki. Trąca ją ostrożnie w ramię. – Obudź się. Zrobiłem, o co prosiłaś. Możesz się już zbudzić.

Ale Cara nie reaguje. I nigdy już tego nie zrobi.

– Mamusiu! – błaga chłopczyk, tym razem nieco głośniej, bardziej desperacko, ponieważ nie podoba mu się ta zabawa. – Obudź się, proszę. Chcę wrócić do domu. – Spogląda na własne dłonie pokryte krwią matki. Odwraca je raz za razem, nie rozumiejąc, na co naprawdę patrzy. – Śpisz? Jesteś zmęczona, mamo? Zimno tutaj. Zaraz cię ogrzeję.

Ściąga z łóżka narzutę, po czym zwija się obok martwej matki i nakrywa ich oboje. Nagle czuje się taki zmęczony. Obejmuje ją rączką, tuląc się do boku osoby, która jedyna na tym świecie okazywała mu miłość.

Przed zaśnięciem Punky wyciąga rączkę i zanurza trzy palce w kałuży krwi znajdującej się zaledwie kilka centymetrów od jego głowy. Przesuwa nimi po swoim czole, pozostawiając trzy pionowe krwawe ślady. Jego twarz jest w tym momencie groteskowym odbiciem wszystkiego, co widział – czarno-biało-czerwonym wyobrażeniem przedstawiającym tragiczny kres wieku dziecięcego.

Ci trzej ludzie zmienili jego życie na zawsze. Bez względu na to, co się jeszcze wydarzy i jak długo potrwa, Punky odnajdzie ich i pomaluje im twarze w podobny sposób… Po czym oderwie je od straszliwie okaleczonych ciał.

Choć ma przed sobą mieszaninę dwóch tak różnych barw, już wkrótce zda sobie sprawę, że w prawdziwym życiu nic nigdy nie będzie w całości czarne albo białe.

1

PUNKY

– Jak można się tak schlać? – pyta Orla Ryan, wciągając moje zapite w trupa dupsko po schodach prowadzących na piętro domu jej rodziców. Ludzie zerkają na nas z dołu, szepcząc jeden do drugiego.

Mamroczę coś w odpowiedzi. Czuję, że zacieśnia chwyt, gdy po raz kolejny tracę równowagę i zawisam na niej jeszcze bardziej.

Orla buja się we mnie od czasu, gdy jeszcze podstawówce obciąłem jej warkoczyk. Nigdy nie pojąłem, co ją do tego skłania. I nadal tego nie rozumiem. Nie mam pojęcia, dlaczego tak wiele dziewczyn leci na mnie.

Kumple twierdzą, że to przez aurę tajemniczości i mroku, które rzekomo roztaczam. Z kolczykiem w nosie i drugim w wardze nie przypominam raczej księcia z bajki, lecz to im, jak widać, zupełnie nie przeszkadza. Miałem nadzieję, że odstraszą je tatuaże, ale i one zadziałały odwrotnie do moich zamierzeń. Lecą na mnie jeszcze bardziej – czego obecna chwila najlepszym przykładem – co wkurza mnie do białości.

Długa grzywka majta mi przed oczami, gdy broda opiera się o klatkę piersiową. Jasne włosy mam przycięte krótko tylko po bokach głowy. Zafundowałem sobie ten fryz, żeby wkurzyć starego. Zaciskam zęby na samo wspomnienie zgreda.

To przez niego tu jestem. To wszystko jego wina.

Skupiam się na Orli i na tym, gdzie mnie wlecze, potem kręcę zdecydowanie głową.

– Pokój twoich starych – bełkoczę ledwie zrozumiałe słowa.

– Strasznie się skułeś, Pucku Kelly – szepcze podekscytowana, zmienia jednak posłusznie kurs, słuchając moich rozkazów.

Cały czas wtulona we mnie otwiera jedną ręką drzwi i zapala światło, po czym prowadzi mnie w stronę łóżka. Padamy na nie oboje, dopiero wtedy pozwala sobie radośnie zachichotać. Leżę na plecach, a ona nie traci czasu, wskakuje na mnie i pochyla się tak mocno, że nasze usta w końcu się stykają.

Całuje mnie delikatnie, ująwszy dłońmi za policzki, zachęcając do odwzajemnienia pieszczoty, ale nie po to tu przyszedłem.

Nie lubię intymności. Szczerze powiedziawszy, nienawidzę jej. Totalnie nie cierpię, gdy ktoś mnie dotyka. Jedyna osoba, której dotyk ceniłem, już nie żyje, a kiedy konała, umarłem razem z nią. Ludzie widzą we mnie relatywnie „normalnego” człowieka, ale to, co skrywa moja dusza, zaskoczyłoby niejednego.

W sercu nie mam innych pragnień prócz żądzy krwi i zemsty… Krew mojej mamy barwi białą wykładzinę soczystym szkarłatem.

Daję Orli to, czego chce. Chwytam ją obiema dłońmi za kark, odwzajemniam pocałunki z brutalną pasją, tłumiąc od samego początku pragnienie zaciśnięcia palców z całych sił. Tylko to umiem robić, taki właśnie jestem. Chciałbym być miły i cieszyć się tym, co zazwyczaj robią moi rówieśnicy, dwudziestojednolatkowie, ale po prostu nie umiem.

Upaja mnie jedynie żądza zemsty, lecz będąc Kellym, muszę zadowalać się marnymi substytutami. Jak choćby teraz.

Orla wodzi palcem po mojej koszulce, okrąża twardniejący sutek, zanim zjedzie niżej, aż do guzika spranych czarnych dżinsów. Gdy go rozpina, powstrzymuję ją dłonią.

– Nie chcesz? – dyszy mi prosto w usta.

Jej gorący oddech przypomina mi ciepło krwi, którą miałem na knykciach, po tym jak w zeszłym tygodniu odwiedziłem jednego z klientów ojca, faceta, który zbyt długo zwlekał ze spłatą długu.

– Chcę – potwierdzam, błądząc palcami w jej włosach. – Ale mam prośbę… Czy mogłabyś najpierw dać mi odrobinę wody?

Zauważam w jej oczach czytelne rozczarowanie, lecz przytakuje, ponieważ została wychowana na dobrą protestantkę.

– Jasne, nie ma sprawy. – Zsuwa się ze mnie zwinnym ruchem, poprawia sukienkę, bo woli nie gorszyć imprezowiczów na dole tym, co właśnie robiliśmy. – Zaraz wracam.

Potakuję, zasłaniając dłonią oczy, jakby raziło mnie światło. Tak naprawdę blokuję nią wszystkie te okropieństwa, których bym się dopuścił.

Stukot zamykanych drzwi obwieszcza mi, że wyszła. Zamierzam zrobić to samo, ale nie tak, jak mogłaby się spodziewać.

Zrywam się na równe nogi, rzekomy stan upojenia znika w jednej chwili, ponieważ tak naprawdę nie jestem ubzdryngolony. Nigdy się nie upijam. Zamknąwszy drzwi, zabieram się do tego, po co tutaj przyszedłem.

Kącik ust unosi mi się mimowolnie, gdy zaglądam do szuflady szafki nocnej po prawej i dostrzegam na jej dnie różowe dildo pani Ryan. Ciekawe, czy jej mąż, Nolen, nie ma nic przeciw zastępnikowi na baterie, który spoczywa zawsze pod ręką szanownej pani tego domu. Nie umiem się powstrzymać przed wyjęciem go z szuflady i wsunięciem do tylnej kieszeni spodni.

Zamykam szufladę pani Ryan, obchodzę łóżko, otwieram szafkę po stronie jej męża i… przekleństwo samo ciśnie się na usta.

Stary drań miał rację.

Sięgam do plecaka, który wsunąłem wcześniej pod łóżko, by wyjąć telefon i zrobić zdjęcie dowodu, zanim wyjmę go razem z katolickim różańcem. Na koniec chowam wszystko do plecaka. Zadanie wykonane.

Przyjęcie na dole osiąga punkt kulminacyjny, ale wiem, że powrót Orli jest już tylko kwestią czasu. Podchodzę do okna, otwieram je i spoglądam w dwukondygnacyjną przepaść.

– No w końcu – mówi mój przyjaciel, Cian Davies, spoglądając w górę, po tym jak wypstryknął w krzaki na wpół wypalonego peta.

Znam go od urodzenia. Nasi ojcowie byli najlepszymi przyjaciółmi od małego, dlatego oczekiwali, że pójdziemy ich śladem. Jego stary jest zwykłym głupkiem, ale syn, dzięki Bogu, to najbardziej zajebisty chłopak, jakiego znam.

Biorą nas często za braci, tacy jesteśmy podobni zdaniem większości ludzi. Nieraz pomagało nam to we wzajemnym załatwianiu sobie alibi.

– Przestań się wydurniać. Rory czeka w furze na ulicy. Zwijajmy się stąd, zanim przyjadą pały.

Taki właśnie jest Cian – zawsze przejmuje się tym, co by było. Pod tym względem różnimy się diametralnie.

Cmokam głośno, po czym oświadczam ze spokojem:

– Przestań kłapać dziobem, bo jeszcze nas przyuważą. Mam dla ciebie prezent.

Zanim zdąży zapytać, sięgam do kieszeni i rzucam mu dildo pani Ryan. Chwyta je instynktownie – potrzebuje kilku sekund, by zrozumieć, co trzyma w dłoniach. Gdy to w końcu do niego dociera, syczy głośno i ciska gumowego penisa w krzaki.

Wdrapuję się na parapet, rechocząc jak głupi, i spoglądam w dół.

– Punky, chyba nie zamierzasz skakać, co?

Założył, co oczywiste, że zejdę po rynnie, jak zrobiłby każdy w miarę rozgarnięty człowiek, ale ja nigdy nie twierdziłem, że jestem normalny. Bo co to w ogóle znaczy? Kiedy większość ludzi kryje się po domach w czasie burzy, jak siedzę na zewnątrz i doskonale się bawię, stercząc na deszczu.

Odpycham się od ściany nogami, zanim Cian zdąży zaprotestować. Adrenalina buzuje mi w żyłach, gdy podeszwy stykają się z kobiercem miękkiej trawy. Szkoda, że nie było wyżej. Wyłącznie w chwilach zagrożenia czuję, że żyję.

– Ty fartowny draniu.

– Szczęście nie ma z tym nic wspólnego, Cian – zapewniam z szerokim uśmiechem na twarzy, gdy oddalamy się dyskretnie z trawnika przed domem Ryanów.

Rozkwitam tylko tam, gdzie dochodzi do przemocy albo źle się dzieje.

Zachowujemy ostrożność, ponieważ wszyscy uważają, że jestem napity w trupa i usnąłem gdzieś na piętrze. Jakimś cudem udaje nam się nie wpaść na żadnego z imprezowiczów i już po chwili wydostajemy się na ulicę, gdzie czeka na nas kumpel, Rory Walsh. Zapala reflektory, kiedy nas zauważa.

Prowadzone przez niego bmw rusza z kopyta, gdy tylko pakujemy się do środka, i przyspieszając, pędzi w dół ulicy. Zmywamy się niezauważeni, jak złodzieje nocą. To nie powinno być aż tak łatwe, ale jest.

Zresztą gdyby nawet ktoś nas podejrzewał, i tak nie ważyłby się zakablować Kellych, Daviesów albo Walshów, bo to nasze rodziny rządzą całą Irlandią Północną. Belfast jest naszą stałą bazą, ale wszystkie paramilitarne bojówki, które mają gdzieś tam swoje „tereny”, nadal pozostają pod naszą kontrolą. Jakiś czas temu niektóre próbowały walczyć między sobą, lecz daliśmy im do zrozumienia, że nie tolerujemy żadnych oznak buntu.

Tak jest od wielu pokoleń, a my mamy przejąć ten interes od ojców, gdy przyjdzie na to czas.

Nie wybierałem sobie takiego życia. To moje dziedzictwo, przynajmniej zdaniem ojca, choć dla mnie to najzwyklejsza w życiu klątwa. Mamę zamordowali Doyle’owie – katolickie pizdy z Dublina – tylko dlatego, że nosiła nazwisko Kelly.

Oni nie przyjeżdżają do Belfastu, a my nie jeździmy do nich. Jeśli któryś Doyle łamie tę odwieczną zasadę, szybko płaci za to życiem. Kilku próbowało, ale żadnemu się nie udało. A ja czekam tylko, aż kolejny z tych dupków pojawi się w okolicy.

Jeśli to zrobi, będę gotowy, ponieważ Doyle’owie muszą zapłacić za wszystko, co uczynili mojej matce.

Ojcu udało się poukładać życie na nowo – ożenił się po raz drugi, ma z tego związku bliźnięta. Żyje sobie spokojnie, jakby jego poprzednia żona nie została zamordowana tylko dlatego, że dał jej swoje nazwisko. Mnie się to nie udaje. Cara zapłaciła życiem za to, że została jedną z Kellych. Jej śmierć powinna rozpętać wojnę, lecz ojciec po prostu odpuścił, ponieważ jest zwykłym tchórzem.

Ja nie wiem nawet, z jakiego powodu ją zabito. Stary odmawia odpowiedzi na to pytanie, co w moich oczach czyni go jeszcze gorszym draniem, niż jest w rzeczywistości. Bez problemu zapomniał o jej istnieniu, ale ja żyję wyłącznie żądzą zemsty. Mając pięć lat, nie rozumiałem jeszcze, czym jest śmierć.

Z twarzą pomalowaną tak, by odzwierciedlała zadane jej rany, opowiadam o tym, jak kilku mężczyzn katowało ją na moich oczach. To mój sposób na poradzenie sobie z przepełniającym mnie bólem, ponieważ zostałem zamknięty w szafie i nie byłem w stanie jej pomóc. Wiem, że robiąc to, mama mnie uratowała. Wspominając te chwile, upewniam się także, że do końca życia nie zapomnę tych, którzy jej to zrobili, bo jak można zapomnieć o tak odrażającym czynie?

Pamiętam tylko urywki, oderwane obrazy, jakbym miał przed oczami film tracący co chwilę ostrość, ale nigdy nie zapomnę widoku mężczyzny, który odwrócił się w kierunku szafy i nakazał gestem, abym pozostał cicho. Wiedział doskonale, że tam się ukrywam, zachodzi więc pytanie: dlaczego nie zostałem ukarany tak samo jak matka?

Tata ma jedno jedyne zdjęcie przedstawiające mnie tamtej nocy. Trzyma je w zamkniętej na klucz szufladzie biurka, lecz trafiłem na nie, gdy miałem z dziesięć lat. Przypomniało mi, że przeżyłem wcześniej ten koszmar. Że mama naprawdę istniała. Nigdy jednak nie odpowiedział na moje pytania, więc po jakimś czasie zrozumiałem, że jeśli chcę poznać prawdę, sam muszę do niej dotrzeć.

Trzy krwawe linie biegnące z góry na dół przez środek mojego czoła były upamiętnieniem trzech mężczyzn odbierających mi jedyną istotę, która kiedykolwiek okazała mi miłość. Oto ich przyszłość zapisana na mojej skórze, ponieważ tak naprawdę już nie żyją, choć jeszcze o tym nie wiedzą.

Pocierając krucyfiks wytatuowany na lewym nadgarstku, przypominam sobie, że jeden z zabójców nosił taki sam znak na swoim ciele. Wydziargałem go sobie, żeby za każdym razem, gdy na niego spojrzę, czuć to cudowne pragnienie wyrżnięcia każdego Doyle’a, jaki chodzi po tej przeklętej ziemi.

Znienawidziłem ojca, ale teraz to uczucie wyewoluowało w coś więcej.

Nie zrobił niczego, by pomścić śmierć mamy, a ja muszę się dowiedzieć, dlatego odpuścił. Jego brat, wujek Sean, jest jedynym członkiem rodziny, który zachowuje się tak, jakby mu na niej zależało. Często żałuję, że nie on jest moim ojcem, tylko ta zakała Connor. Właśnie od niego wiem, że katolicy włamali się do bungalowu, który mama kupiła bez wiedzy ojca, i zamordowali ją, aby rozpocząć wojnę o terytoria.

Kelly handlują narkotykami, kradzioną bronią, są zamieszani w pranie brudnych pieniędzy i wiele innych nielegalnych działalności. Każdego, kto chciałby widzieć w nas miłujących prawo obywateli, spotkałby pieprzony zawód. Daleko nam do takiej wizji.

Doyle’owie są tacy sami jak my. Trzymają się swojego terytorium w Dublinie równie kurczowo jak my naszego w Belfaście, choć wygląda na to, że swego czasu mieli ochotę to zmienić i dlatego odebrali życie mojej mamie. Pieprzone bluźnierstwo, jak określa ten czyn wujek Sean, spekulując, że katolikom nie chodziło o zdobycie nowych terenów, tylko o zarabianie na protestantach poprzez opychanie im broni i dragów.

Taki obrót sprawy czyniłby z nich zdrajców w oczach pozostałych katolickich radykałów, dlatego woleli zachować tę sprawę w ścisłej tajemnicy. Doyle’owie chcieli wszystkiego. Naszego terytorium, naszych biznesów i naszych klientów. Zabijając mamę, próbowali wywrzeć presję na ojca, ale ona niczemu nie była winna. Ta wojna nie dotyczyła jej w najmniejszym stopniu, choć właśnie ona zapłaciła najwyższą cenę.

Nie rozumiem jedynie, dlaczego mama kupiła ten bungalow bez wiedzy ojca. Gdzie on był przez te trzy dni? I jak Doyle’owie nas znaleźli?

Mam więcej pytań niż odpowiedzi i właśnie dlatego godzę się odwalać brudną robotę dla mojego starego. Któregoś dnia coś mu się wymsknie i poznam całą prawdę o wydarzeniach tamtej zimnej listopadowej nocy. To jedyny powód, dla którego jeszcze tu jestem.

– Znalazłeś? – pyta Rory, przyglądając mi się w lusterku wstecznym.

Potakując, grzebię w plecaku w poszukiwaniu katolickiej Biblii i różańca.

– Nolen Ryan ma przejebane.

Rory gwiżdże tylko, gdy pokazuję mu dowody, które ojciec kazał mi znaleźć i mu przywieźć.

Nolen jest zaufanym doradcą mojego starego, ale Connor podejrzewa go o grę na dwie strony, ponieważ ktoś doniósł, że Ryana widziano na jednej z niedzielnych mszy – tych katolickich, odprawianych w okolicach Dublina. Rozumie się samo przez się, że coś takiego nie może ujść bezkarnie, dlatego Nolen posłuży za przykład. Orla zostanie wkrótce półsierotą, ponieważ mój stary nie pozwoli jej ojcu żyć. Jeśli kumasz się z katolikami, nieważne, jak się nazywasz, bo równie dobrze możesz być jednym z Doyle’ów i tak samo jako oni zostaniesz potraktowany.

– Możemy obalimy po piwku, zanim wrócimy do domu?

Uśmiecham się krzywo, w przypadku Rory’ego bowiem nigdy nie kończy się na jednym kuflu.

– Może zabrzmi to głupio, ale nie mogę. Stary się wścieknie, jeśli zaraz nie wrócę.

Obaj przytakują tym słowom, ponieważ wiedzą, że Connor Kelly nie lubi czekać.

Telefon Rory’ego dzwoni, domyślam się, kto się do nas dobija, gdy Cian nurkuje, by go podnieść, i zaczyna rechotać jak głupi.

– Chodzisz teraz z Darcy Duffer? – pyta, trzymając komórkę poza zasięgiem rąk kumpla, który próbuje pogodzić prowadzenie wozu z odzyskaniem swojej własności.

– Przestań się wydurniać, głąbie. Przyjaźnimy się i tyle.

Nie przekonuje tym Daviesa.

– Bujać to my, ale nie nas. W sumie ci się nie dziwię. Ostra z niej laska. Tylko nie wiem, dlaczego na ciebie leci.

Darcy jest najstarszą córką Patricka Duffy’ego, milionera, który sam doszedł do takiej kasy, a teraz prowadzi największą firmę budowlaną w Irlandii Północnej.

Gdyby nasze życie było amerykańskim sitcomem, Darcy grałaby w nim rolę cheerleaderki, z którą każdy koleś chce się umówić. Znam ją od dziecka, ale rzadko kiedy rozmawiamy dłużej, choć ojciec nalega, abyśmy się zaprzyjaźnili – z jemu tylko znanych i zapewne bardzo interesownych powodów. Skłamałbym jednak, gdybym zaprzeczał, że Darcy nie próbowała zmienić tego stanu rzeczy.

To ja ją olewałem.

Nie interesują mnie rozmowy, które są pozbawione głębszego sensu. Szczerze powiedziawszy, w ogóle nie lubię rozmawiać. Mam tylko jeden cel w życiu, taki, który z pewnością nie prowadzi do bajkowego zakończenia.

– Mam gdzieś, co uważasz. Jest niezła. No sam powiedz, Punky.

Wyglądam za okno, zbywając pytanie wzruszeniem ramion.

– Jasne, czemu nie?

Cian parska śmiechem, ponieważ nie zabrzmiało to przekonująco.

– Daj spokój, Rory, bo się porzygam.

Tylko przy tych dwóch palantach wypadam jak normalny człowiek. Czasami sam siebie przekonuję, że nie różnimy się niczym, choć tak nie jest. Nie interesuje mnie to, co ich kręci. Nie śmieję się z tego samego co oni. Nie znajduję przyjemności w obracaniu dziewczyn, nawalaniu się w trupa ani w innych durnych rozrywkach, bo tam, w środku, w głębi duszy, jestem już zimnym trupem.

Uśmiecham się, kiedy trzeba, i robię dobrą minę do złej gry, ale tak naprawdę wolę samotność.

Przychodzi kolejny esemes. Cian odczytuje go na głos:

– Zamierzam się ubzdryngolić. Przyjeżdżaj.

Rory kręci tylko głową, tracąc nadzieję na odzyskanie telefonu.

– „Całkiem nieźle brzmi. Za moment zjedziemy do ciebie z Cianem” – odpisuje Davies zadowolony, że zepsuł im romantyczną randkę.

Odpinam pas, ponieważ mam już tego dość.

– Zatrzymaj tutaj. Dalej pójdę z buta.

– Jeszcze sporo drogi przed nami! – wykrzykuje Rory, wbijając wzrok w ciemność za szybą. – Jesteś pewien?

– Tak – odpowiadam, pakując Biblię do plecaka.

Różaniec trafia na powrót do kieszeni. Jakkolwiek patrzeć, mój dom znajduje się w przeciwnym kierunku niż chata Darcy. Wysiadając tutaj, dam kumplom więcej czasu na zabawę z dziewczyną i jej przyjaciółmi.

Rory zjeżdża do krawężnika, bo wie, że wykłócanie się ze mną nie ma większego sensu. Zatrzymujemy się pośrodku pustki, ale obcowanie z nieprzeniknionym mrokiem jest tym, czego w tym momencie najbardziej potrzebuję. Widziałem już tego potwora, dlatego nie jest mi straszny.

Otwierając drzwiczki, żegnam się z przyjaciółmi.

– Stokrotne dzięki. Będziemy w kontakcie.

– Uważaj na wieśniaków – rzuca przez ramię Cian i znów się szczerzy.

– Lepiej niech oni uważają na niego – dodaje rozbawionym tonem Rory.

Też się uśmiecham, potem zatrzaskuję drzwiczki i przyglądam się, jak moi najlepsi kumple odjeżdżają w noc, pieprząc dalej od rzeczy jak chyba każdy normalny chłopak w moim wieku. Po dłuższej chwili ruszam w kierunku domu.

Pełnia księżyca sprawia, że jest nieco jaśniej niż zazwyczaj, ale jak już wspomniałem, nie czuję obawy przed mrokiem. Bardziej boję się chodzenia w biały dzień, choć nie zawsze tak było. Gdy mama jeszcze żyła, uwielbiałem dłubać z nią w ogródku. Kochała róże.

Wzdycham ciężko, zerkając na przedstawiający ten kwiat tatuaż, którym ozdobiłem wierzch dłoni. Wizerunek mamy zaciera się z każdym mijającym dniem, a ja zaczynam się obawiać, że niedługo zniknie bezpowrotnie. Sięgam do kieszeni, wymacuję broszkę w kształcie róży, którą noszę od dnia jej śmierci.

To jedyna pamiątka, jaką ojciec pozwolił mi zachować. Całą resztę jej rzeczy kazał wyrzucić na śmietnik. Wyglądało to tak, jakby usiłował pozbyć się każdego wspomnienia o mamie. Chciałem wierzyć, że miało to coś wspólnego z moją macochą, ongiś jej najlepszą przyjaciółką.

Niedługo później zrozumiałem, że on po prostu taki jest.

Zaskakuje mnie widok przyćmionego światełka w oddali, ponieważ znajduję się pośrodku największego zadupia w całej okolicy. Wygląda mi na ekranik czyjegoś telefonu. Mam przy sobie nóż i mosiężny kastet, ale już po chwili dociera do mnie, że nie będę ich potrzebował.

Najpierw rzucają mi się w oczy jej spięte w dwa luźne kucyki włosy – w blasku księżyca wydają się srebrzyć. Ciemna opaska kontrastuje z ich platynową barwą. Gdy podchodzę bliżej, wyłuskuję z mroku zarysy granatowej spódniczki i pasującej do niej bluzki.

Odwraca się na pięcie, usłyszawszy moje kroki, przyświeca latarką, by zobaczyć, kto idzie.

– Halo? – wydusza z siebie z szykownym akcentem.

– Aleś się wypuściła – zauważam. Przechyla głowę w bok, wyraźnie pogubiona. Jestem pewien, że nie pochodzi z tych okolic. – W czym problem? – pytam, wyrażając w ogólnie zrozumiały sposób, że nie umiem pojąć, jakim cudem ktoś taki trafił w sam środek tego zadupia, i to tak późną nocą.

– Och – odpowiada, zgarniając niesforny kosmyk włosów za ucho. – Rower mi się zepsuł. – Oświetla latarką różową damkę leżącą obok. – Wracam do domu z przyjęcia, stąd ten durny kostium – wyjaśnia, jakby musiała mi wytłumaczyć, dlaczego jeździ na rowerze w pończochach i pantoflach.

Wisi mi jej wygląd, szczerze mówiąc.

Zmierzywszy ją wzrokiem, wyszczerzam zęby w krzywym uśmiechu, ale nie przestaję być czujny.

– Laleczka? – zagajam niewymuszenie.

Wydaje się zaskoczona, że rozpoznaję w tym przebraniu ulubioną postać z komiksów.

– Tak! – odpowiada ze szczerym uśmiechem. – W końcu ktoś to tutaj zajarzył!

Komplement sprawia, że czuję się niekomfortowo.

– Pozwól rzucić okiem na rower – mówię, odchrząknąwszy głośno.

– Dzięki.

Przyklękam, by sprawdzić, co się zepsuło, i widzę, że spadł jej łańcuch.

– Prosta sprawa. Zaraz będziesz mogła pojechać dalej.

Podchodzi ostrożnie, patrzy, jak naciągam łańcuch na zębatki.

– Co ty tutaj robisz? – pyta, przyświecając mi latarką.

– A tak sobie obracam kuśtykiem.

– Co robisz?

Uśmiecham się po raz kolejny, zadziwiając sam siebie, po czym wyjaśniam:

– Spaceruję. Skąd pochodzisz?

– Och… – Znów chichocze. – Jestem z Londynu. Niedawno przeprowadziłam się tutaj z ciotką.

Nic dziwnego, że ma taki szykowny akcent.

– Aha.

– A ty jesteś stąd? Nazywam się Poppy Yates. Jestem spod znaku Ryb. Wolę burzę od słonecznej pogody. Uwielbiam kolor niebieski.

Wiem, że chce być zabawna, próbuje w tej sposób przełamać lody, ale nie odpowiadam. Skupiam się zamiast tego na naprawie roweru, żeby ta pachnąca wanilią panienka mogła dojechać w końcu do domu.

– A ty?

– Co ja? – kontruję ostro i natychmiast opieprzam się za to w myślach. Dziewczyna zachowuje się po prostu przyjaźnie.

– Takie pytanie powinno prowadzić do odpowiedzi, w której mówisz co nieco o sobie. To się fachowo nazywa nawiązywaniem rozmowy – wyjaśnia rozbawionym tonem.

– Wychodzi na to, że nie jestem zainteresowany nawiązywaniem rozmów. Gotowe – odpowiadam, unikając dalszych wyjaśnień i co ważniejsze, podania imienia.

Prostując się, nieomal wpadam na nią, ponieważ stanęła tuż za mną. Jest niska, mierzy może metr sześćdziesiąt. Ja jestem o trzydzieści centymetrów wyższy, więc większość ludzi wydaje mi się mikra.

– Dzięki – mamrocze, cofając się o krok.

Ustawiam nóżkę, by rower był gotowy do jazdy, ale ona chwyta mnie nagle za nadgarstek. Wyrywam się instynktownie.

– Odpuść se, wiesz, bo jak nie, to wiesz.

– Wybacz – przeprasza pospiesznie, policzki jej czerwienieją. Zapewne nie zrozumiała połowy tego, co powiedziałem, ale tonu nie mogła z niczym pomylić.

– Chciałam ci tylko podziękować za pomoc.

– Nie ma problemu. To narka. – Powinienem odejść, lecz stoję jak wryty.

– Zawsze jesteś taki nieuprzejmy? Czy tylko w stosunku do mnie? – pyta otwarcie, wspierając dłonie o biodra.

– Nie schlebiaj sobie, Laleczko – odpowiadam szczerze.

W dupie mam, jak się nazywa. Dla mnie jest Laleczką i tyle.

Gdy dostrzegam wykrzywione w krzywym uśmiechu usta, z trudem zwalczam chęć, by dotknąć jej warg. Tak bardzo chciałbym wiedzieć, jak to jest. Sam nie uśmiechałem się szczerze od tak dawna, że niemal zazdroszczę jej tego koślawego grymasu.

Równie mocno ciekawi mnie, jakie są te usta w dotyku, jak smakują.

– Zatem jesteś po prostu wrednym gnojkiem. Dobrze wiedzieć. – Krzywy uśmiech zmienia się w spojrzenie z byka, gdy wsiada na rower i rusza.

Odpowiadam szczerym uśmiechem. Niespodziankom nie ma końca, jak widać.

Po części chciałbym ją zatrzymać, choć tak naprawdę czekam tylko, aż stąd pojedzie. Wzbudziła moje zainteresowanie sam nie wiem dlaczego. Jest atrakcyjna, ale nie o to przecież chodzi. Dostrzegam w niej coś… jeszcze.

Przejeżdża obok mnie z dumnie uniesioną głową, przez co nie zauważa dziury w nawierzchni. Wpada w nią przednim kołem i wywraca się z dzikim wrzaskiem – jakżeby inaczej, prosto na mnie. Próbuję ją chwycić, ale oboje padamy na żwirową drogę.

Leżę na plecach z dziewczyną przyciśniętą do mojej piersi, jej twarz znajduje się centymetry od mojej.

Oddech ma urywany, od razu widać, że się zestrachała. Mój puls pozostaje równy i spokojny. W porównaniu ze mną wydaje się taka delikatna, a jej ciepło nie dusi mnie, jak to się dzieje w przypadku innych dziewczyn.

Podziwiam przez dłuższą chwilę jej niezaprzeczalną urodę. Oczy ma zielone, rzęsy gęste i długie. Pełne wargi są idealnie różowe i lśniące. Dostrzegam ciąg piegów biegnący łukiem przez jej policzki i nos.

Cóż to za uczucie rodzi się we mnie?

Oblizuje się nerwowo, a ja wodzę wzrokiem za jej językiem, jakbym nie mógł oderwać od niego oczu.

Mamrocze coś, poruszając się niezdarnie w moich ramionach. Dopiero w tym momencie uświadamiam sobie, że wciąż ściskam ją kurczowo. Nagle przestaje mi się to podobać. Nie chcę tej otwartości, którą we mnie tchnęła. Poruszamy się jednocześnie, jakby dotarło do nas, że ta chwila zażyłości zupełnie nie pasuje do dwojga obcych sobie ludzi. Za mądry jestem, by dać się nabrać na piękną buzię.

Schodzi ze mnie z gracją, upewnia się też, że nie świeci tyłkiem, gdy schyla się, by podnieść rower, i szybko na niego wsiada.

– Jeszcze raz dziękuję – woła, odjeżdżając tak szybko, jakby sam diabeł za nią pedałował.

Spoglądam po sobie i dociera do mnie, że tak właśnie jest.

Wstaję, otrzepuję się ze żwiru, nadal nie rozumiejąc, co tu w ogóle zaszło. Nie dziwi mnie zainteresowanie ze strony dziewczyn. Nie jestem skończonym głupkiem: tutaj masz to w pakiecie, jeśli nazywasz się Kelly, ale tym razem wyglądało to zupełnie inaczej.

Dlaczego?

Dlatego, że też tego chciałem.

Nie podoba mi się dziwne ssanie na dnie żołądka. Czy tak wygląda… posiadanie uczuć? Nie wiem, bo i skąd? Jedyna osoba, która je okazywała, została zamordowana na moich oczach. Później już tylko ojciec uczył mnie życia, ale w jego wykonaniu prędzej się dowiesz, jak kogoś zastrzelić albo połamać mu nogi, niż poznasz sferę doznań, która jego zdaniem do niczego nigdy się nie przyda.

„Emocje tylko cię osłabią. Możesz przez nie zginąć”.

Komórka dzwoni, szczęśliwie wybawiając mnie od myśli, które pochłaniałyby mnie tak długo, że musiałbym je utopić w butelce whisky Buckie.

To wujek Sean.

– Jak poszło?

– W porządku. Do domu wracam.

– Ojciec czeka na ciebie.

Szlag.

Powinien wrócić dopiero za godzinę albo i później.

– Jestem dopiero w połowie drogi.

– Co ty nie powiesz?… – Oczami wyobraźni widzę, jak kręci głową. – Mów, gdzie jesteś. Przyjadę po ciebie.

Rozłączam się i wysyłam wujowi wiadomość tekstową z koordynatami GPS tego miejsca. Pojawia się po dwudziestu minutach.

Wujek Sean jest podejrzanie cichy, co znaczy, że w domu coś nie gra. Wzdycham ciężko, gdy zajeżdżamy na wyżwirowany podjazd, ponieważ dociera do mnie, że dawny zamek stał się z czasem najzwyklejszym więzieniem. Moja rodzina żyje w nim od wielu pokoleń.

Piękno tego miejsca jest niezaprzeczalne, ale nie mieszkam w głównym budynku. Nie umiem się przemóc.

Każdy cal jego wnętrz został zawłaszczony przez rupiecie macochy. Zarządziła remont natychmiast po wprowadzeniu. Twierdziła, że dom wymagał liftingu, więc go zrobiła. Ja jednak wiedziałem, że najbardziej zależało jej na pozbyciu się wszelkich śladów po mojej mamie.

Mieszkam w pokoiku nad stajnią, zaraz za domem. Jest tam wszystko, czego mi trzeba, i choć nie mam daleko, to ojca oglądam tylko wtedy, kiedy muszę. A wierzcie mi, że nie są to częste chwile. Wysiadamy z samochodu, ale wuj chwyta mnie delikatnie za rękę, zanim przestąpię próg.

– Nie prowokuj go dzisiaj, młody – ostrzega.

– Gdzieżbym śmiał – odpowiadam, uśmiechając się krzywo.

– Uważaj na siebie – odburkuje, nie pochwalając mojego luzactwa. – On naprawdę nie jest w humorze.

– Dla mnie żadna nowość.

– Punky! – ostrzega mnie przez zęby.

To przez niego wszyscy mówią na mnie Punky. Naprawdę nazywam się Puck Connor Kelly, ale gdy byłem mały, ku utrapieniu ojca nie umiałem wymówić własnego imienia. Próbowałem, naprawdę tego chciałem, bo wiedziałem, że to by go strasznie ucieszyło, ale żebym nie wiem jak się starał, za każdym razem wychodził mi Punky. Z tego też powodu wuj zaczął tak na mnie wołać, ponieważ w odróżnieniu od starego miał sumienie, i tak to już do mnie przylgnęło.

– Będzie dobrze – odpowiadam, lekceważąc jego obawy.

Puszcza mnie, wzdychając ciężko, i razem wkraczamy do jaskini lwa. Wielu gości zachwyca się ogromnym holem zwieńczonym kopułowatym sufitem, ale jedynym dobrem kojarzącym się z tym miejscem są tak naprawdę bliźnięta, moje przyrodnie rodzeństwo. Nie wyprowadzam się stąd tylko dlatego, że nie pozwolono by mi ich widywać.

Wiele razy opuszczałem te progi ze szczerym postanowieniem, że już nigdy tu nie wrócę. Pomieszkiwałem kątem u Rory’ego albo u Ciana, próbując wykombinować, co dalej, lecz problem polegał na tym, że ojciec zawsze wiedział, gdzie mnie znaleźć. Aby uwolnić się od niego na dobre, musiałbym wyemigrować z Irlandii Północnej i zmienić nazwisko.

Dość szybko jednak odkryłem, że przed przynależnością do rodu Kellych nie ma ucieczki, zwłaszcza gdy jesteś pierworodnym synem najpotężniejszego człowieka w tym kraju. Potrzebuję zatem startu od zera.

Bez rodziny, mając za przyjaciół chłopaków spowinowaconych w taki czy inny sposób z moim starym, nie mam na to najmniejszych szans. Nie przeraża mnie perspektywa życia w biedzie, zaczynania wszystkiego od zera, bardziej niepokoi mnie to, że taka emancypacja pozbawia mnie możliwości pomszczenia mamy.

W oczach ojca będę martwy, tak samo jak każdy, kto spróbuje mi pomóc.

Właśnie z tego powodu zostałem. Noszenie nazwiska Kelly pozwala mi drążyć temat i robię to, ponieważ wiem, że dokopię się w końcu do prawdy, choć to musi potrwać.

Bliźnięta podbiegają do mnie natychmiast, domagają się uściskania.

Pochylam się, podnoszę je kolejno, głaszczę po głowach, całuję w policzki.

– Co się dzieje? Dlaczego jeszcze nie śpicie?

Hannah, starsza od brata o dwie minuty, ściska mnie mocno.

– Obiecałeś, że przeczytasz nam bajkę – odpowiada.

Jej błękitne oczy są tak czyste, jakby były nieświadome wszystkich okrucieństw tego świata.

Ethan, młodszy z rodzeństwa, ziewa przeciągle.

– Pomalujesz sobie znowu buzię?

Wygląda na to, że przyrodnie rodzeństwo ma zamiłowanie do sztuki. Gdy bliźnięta odkryły moje farby, zażądały natychmiast, żebym pomalował im twarze i swoją oczywiście też. Tłumaczyłem, że to farby do malowania na płótnie, że to moje hobby, które pozwala wyciszyć choć na chwilę wewnętrzne głosy.

Nalegały jednak tak strasznie, że pojechałem na miasto i kupiłem, co trzeba. Było to dla mnie słodko-gorzkie uczucie, bo malując im twarze, myślałem bez przerwy o mamie. Zawsze mnie zachęcała do rozwijania talentu. Sama była znakomitą malarką, zdolność tę odziedziczyłem właśnie po niej. Co ciekawe, wystarczyło pierwsze pociągnięcie pędzlem po skórze, bym poczuł się znów jak w domu.

Powinno mnie to przerażać, ponieważ malowanie wiąże się ze strasznymi wspomnieniami, ale ku mojemu zdziwieniu tak się nie dzieje. Czuję się komfortowo, przebywając w cieniu innej osoby, dlatego zabarwiam własne oblicze, by ukazywało przepełniające mnie demony. Uwalniam tkwiący we mnie ból każdym pociągnięciem pędzla.

– Wy psotliwe urwisy! – słyszę rozbawiony głos Amber, ich niani.

Jest Amerykanką z pochodzenia, ma już pod trzydziestkę. Pracuje u nas od półtora roku, traktując dzieciaki lepiej niż ojciec i macocha razem wzięci. Dobrze mieć kogoś takiego przy sobie. Uczy mnie wszystkiego, co amerykańskie, zauważam nawet, że coraz częściej naśladuję jej akcent, lubię bowiem udawać, że jestem kimś innym.

Wiem, że ją pociągam, ale sam nie patrzę na nią pod tym kątem. Do tej nocy na nikogo tak nie patrzyłem.

Wracam myślami do Laleczki. Jakim cudem ktoś, kogo widziałem tylko przez kilka minut, zdołał wywrzeć na mnie tak ogromny wpływ? To musi się skończyć, chcę, by się skończyło!

W tym momencie do pokoju wchodzi Connor Kelly.

Jego intensywnie niebieskie oczy zamieniają się w szparki, gdy zauważa Amber i dzieci.

– Przepraszam, panie Kelly. Tak bardzo chciały zaczekać na powrót Punk… – Niania oblizuje nerwowo wargi, po czym szybko poprawia błąd: – Na Pucka.

Tata się wkurza, gdy słyszy to przezwisko. Chyba tylko dlatego jeszcze z niego nie zrezygnowałem.

– A ja chcę polecieć na Księżyc, ale jak widać, nie możemy mieć wszystkiego, co nam się zamarzy. Jazda do łóżek. Już.

– Tatusiu! – Hannah i Ethan piszczą jednym głosem, szybko jednak milkną, gdy zauważają srogie spojrzenie ojca, które mówi wyraźnie: „Lepiej mnie nie wkurwiajcie”.

– Dobrej nocy. Widzimy się jutro rano. – Całuję je w czoło na pożegnanie i odstawiam szybko na dywan, posyłając Amber uspokajające spojrzenie.

Wolę, żeby nie kręciły się teraz w pobliżu. Sam będę sobie radził z jego kwaśnym nastrojem. Niania wyprowadza je pospiesznie z pokoju, nie oglądając się ani razu.

Tata patrzy na mnie, nie kryjąc odrazy, że jego pierworodny nie jest tym, kogo sobie wymarzył. Chciał, bym został kolejnym „jockiem”, jak powiedziałaby Amber, abym ubierał się jak on w zaprasowane na kant spodnie, nosił koszulki polo do szortów, miał znacznie bardziej zachowawczą fryzurę. Ja z kolei rzadko wkładam coś, co nie jest czarne i nie ma co najmniej paru dziur.

Stary przygryza wargę, gdy jego wzrok zjeżdża na rękaw z tatuaży zdobiących moje przedramię. Sam je sobie zaprojektowałem. To takie połączenie natury z horrorem. Ale najbardziej razi go imię mamy, którym przyozdobiłem sobie kostki.

– Idziemy.

Taki właśnie jest Connor. Rzuci słowo, a ty robisz, co każe.

Wujek Sean trąca mnie łokciem, dając kolejne nieme ostrzeżenie, bym nie stawiał się staremu.

Siadamy wszyscy zaraz po wejściu do gabinetu ojca.

– Jak poszło?

Rozsiadam się wygodniej, kiwając głową.

– Świetnie. Miałeś rację. Nolen Ryan to złamany kutas.

Podaję mu komórkę, żeby zobaczył dowody znalezione w górnej szufladzie.

Wali pięścią w blat biurka.

– Co za kłamliwy pojeb! Trzeba ukarać go dla przykładu. Żaden katolik nie będzie dla mnie pracował. Żaden!

To chyba jedyna kwestia, w której się zgadzamy.

Nienawiść do katolików mam we krwi. Jak mogłoby być inaczej po tym, co zrobili mojej mamie? Ale to nie wszystko. Aby zrozumieć moje motywy, musimy cofnąć się w czasie.

Niektóre rejony Irlandii Północnej zostały zdominowane przez protestantów, w innych większość stanowią katolicy. W wielu miejscach tereny te są oddzielone murami, tak zwanymi Liniami Pokoju. Ja, Cian i Rory wiemy od dziecka, że zapuszczanie się do dzielnic katolików jest niebezpieczne.

Granice zostały jasno wytyczone, wielkie murale pokazują wyraźnie, w jakiej części miasta jesteś, ale to nas jeszcze bardziej kusiło. Jako malcy zakradaliśmy się tam, by liznąć nieznanego. Cian o mało przez to nie zginął.

Któregoś wieczoru zapuściliśmy się za daleko, a pewnemu katolikowi nie spasowały trzy protestanckie knypki w ogrodzie. Strzelił Cianowi w plecy, od razu, bez ostrzeżenia. Mój przyjaciel na szczęście przeżył, ale o katoliku nie mogę tego samego powiedzieć.

W tamtych czasach większość ludności Irlandii Północnej stanowili protestanci, którzy nie przyjmowali lekko faktu, że jakiś katol krzywdzi „swojaka”. Choć mówiono nam, że nie istnieją żadne uprzedzenia, my wiedzieliśmy swoje – czyż nie dlatego IRA robi za coś w rodzaju katolickiej policji?

Nie myślcie jednak, że katolicy są tacy biedni, bo oni także mają swoje za uszami.

Odkąd pamiętam, jesteśmy przeganiani, opluwani, przeklinani za to, że należymy do protestantów. Cian, Rory i ja dostaliśmy nawet porządne cięgi od katolickiego gangu, choć nie zrobiliśmy nic złego. Mieliśmy wtedy po osiem lat. Właśnie po tym ataku ojciec nauczył mnie, jak się bić.

Mój stary dumny jest z posiadanego dziedzictwa. Jego przodkowie pochodzili z Anglii i Szkocji i od dawien dawna byli protestantami. Wielu mieszkańców tego kraju ma jednak tutejsze korzenie, dlatego są wyznawcami katolicyzmu.

Mamy więc dwie części społeczeństwa o odmiennych, rywalizujących ze sobą wierzeniach. Stąd właśnie taka nienawiść pomiędzy obiema stronami.

Krótko mówiąc – wpojono mi, że każdy katolik to wróg. Po tym, co zrobili mojej mamie, Cianowi i mnie, gdy byłem dziec­kiem, nie miałem podstaw, by w to nie wierzyć.

– Chcę, żebyś ty się tym zajął – rzuca ojciec, wprawiając mnie w osłupienie.

– Connor – wtrąca wuj Sean. – To przecież jeszcze szczeniak.

– Ty się nie wcinaj. – Yata broni swojego zdania. – Musimy zachować tę sprawę w sekrecie, zbyt wiele pał węszy wokół nas.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

2

PUNKY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

3

PUNKY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

4

LALECZKA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

5

PUNKY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

6

LALECZKA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

7

PUNKY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

8

LALECZKA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PUNKY

9

Rozdział dostępny w pełnej wersji

10

PUNKY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

11

LALECZKA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

12

PUNKY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

13

PUNKY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

14

LALECZKA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

15

PUNKY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

16

PUNKY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIA NIECH PRZYJMĄ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

O AUTORCE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

KONTAKT Z AUTORKĄ:

Rozdział dostępny w pełnej wersji

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Thy Kingdome Come

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska

Wydawczyni: Joanna Pawłowska

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Małgorzata Denys

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Michelle Lancaster

Wyklejka: © beemar / Stock.Adobe.com

Copyright © 2021 by Monica James

Copyright © 2023 for the Polish edition by Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Julianna Kowal, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-868-7

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

   

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik