Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Literacka podróż po świecie wyobrażonych książek i bibliotek
Ścisły finał Nagrody Literackiej im. Jana Michalskiego 2017
Biblioteki stworzone z ciszy, wycięte w lodzie, wyjęte z sennych koszmarów, z tomami ułożonymi według zapachów, w których za zakładkę służy oddech. Zbiory składające się z książek na wpół zjedzonych, na wpół porzuconych przez wybredne literacko mole…
Każda z ponad sześćdziesięciu opowieści zaskakuje – są wśród nich listy miłosne, łamigłówki, świadectwa nieograniczonej wyobraźni, z dużą dozą szaleństwa, groteskowych żartów i zaskoczeń. Intertekstualne wskazówki, nowe tropy, tajemnicze powiązania pełne literackich duchów. Inspiracji dostarczyli autorom przede wszystkim Italo Calvino oraz ojciec licznych intelektualnych zabaw J.L Borges i jego noty o książkach urojonych.
Znajdziemy tu zmysłowy, enigmatyczny i estetyczny świat, a autorzy tych opowieści, idąc w ślad Itala Calvina i jego Niewidzialnych miast, badają bibliofilię, zwłaszcza to, jak przejawia się ona w naszych romansach z bibliotekami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 111
Logotopia
Nie istnieją żadne plany biblioteki w Logotopii. Ostatecznie, absurdem byłoby tworzenie planu struktury, która przeczy euklidesowym prawom przestrzeni, a która zamiast tego woli tworzyć własne normy architektoniczne, wzorowane na lasach, o topografii zależnej od żarłoczności przypływów. Logotopia zresztą zrazu nie była nawet biblioteką – jej zaczątkiem był skromny dom człowieka, który zarabiał na życie czytaniem niewidomym.
Być może była to akumulacja karmicznej dobrej woli wielu wdzięcznych klientów, dla których książka istniała nie jako przedmiot, tylko jako słowa podróżujące w przestrzeni, gdzie mieszają się z innymi stworzeniami i duchami napowietrznymi. Ale w mieście, gdzie ceny nieruchomości były ważniejsze od całej reszty, na pracy lektora nie dało się zbyt wiele zarobić. Za swoje skromne oszczędności Alberto mógł sobie pozwolić na kupno jedynie niewielkiej izdebki i miał nadzieję zapełnić ją książkami ofiarowanymi mu przez tych, którym czytał na głos, a którzy nie mieli dla nich innego zastosowania.
Zakupiona izba należała właśnie do takiego słuchacza: ślepca Zampano, który zmarł, słuchając głosu Alberta. Obmierzywszy skrupulatnie długość i szerokość pokoju, by zoptymalizować niewielką posiadaną przestrzeń, Alberto z zaskoczeniem odkrył, że pomylił się w obliczeniach o cal. Następnym razem był na tyle porządny, że zapisał dokładne wymiary na kartce. Jednak kolejnego dnia znów się zmieszał, bo machnął się o całe trzy cale, a buty, które starannie przystawił do ściany, najwyraźniej utraciły oparcie. Dopiero tydzień później – skonsultowawszy się ze wszystkim znanymi sobie architektami, ekspertami od feng shui, wreszcie nawet z egzorcystą – zaczął dostrzegać w tym regułę. Rozrośnięcie się domu wszerz i wzdłuż o dwadzieścia cztery cale związane było z dwudziestoma czterema książkami, które doń wniósł. Czy to w ogóle możliwe? – zastanawiał się, nieśmiało, z obawy, że samo wypowiedzenie tych myśli głośniej niż szeptem dałoby asumpt do spekulacji na temat stanu jego umysłu.
Z najgłębszą możliwą niepewnością rozpoczął eksperymenty – najpierw żeby potwierdzić własne zdrowie psychiczne, potem z niejaką figlarnością, w końcu z całkowitą dezynwolturą. Po pierwszej setce książek dało się z łatwością udowodnić, że wzrost długości i szerokości domu był wprost proporcjonalny do liczby książek ustawionych na półkach. Ciekawsze wydało mu się przeprowadzanie eksperymentów przestrzennych z przebudową domu, opartych na doborze książek. Dziesięć kolejnych dni poezji współczesnej przerobiło łukowatą sofę na długi, kanciasty szezlong o sztywnym oparciu, który idealnie wpasował się w kąty proste lewego górnego rogu rozległego już wówczas salonu. Pięć marquezowskich dni później na suficie uformował się świetlik, przez który co noc zstępował promień księżycowego blasku, by rozjaśnić hieroglificzne wzory na dywanie. Po czterech miesiącach nieustannie rosnący dom przypominał kolisty ogród z setką rozwidlających się ścieżek. Wszystko to jednak zostało narażone na szwank przez przyniesienie pięciu Sebaldów. Owej nocy deszcz wprost spałaszował całą kolekcję i następnego dnia zostało mu raptem dwanaście sal. Od tego czasu Logotopia rośnie już leniwiej – na ogół widać, jak dom się przeciąga, z rozpostartymi wokół trawnikami i z magazynami zwiniętymi wokół regałów.
Dermestes Lardarius
W przeciwieństwie do sławniejszego imiennika, który swoim mianem oznaczył – prócz zbioru cenionych powieści – dwa rzadkie gatunki motyli, Vladimir Pelashian miał być zapamiętany przez grupkę wybrańców podzielających jego zapał do podziemnego szkodnika żyjącego i żerującego na stronicach książek.
Już u zarania życia, natknąwszy się na cztery tomy zdrowo nadgryzionego Eugeniusza Oniegina Puszkina, postanowił podreperować reputację moli książkowych – reputację, która, czuł, została nadszarpnięta przez czytelników ludzkich, wykazujących nietolerancję wobec owych współmiłośników książek, w których, w swojej małostkowości, widzieli jedynie nieznośnych niszczycieli ukochanych dzieł. Vladimir uświadomił sobie ludzką krótkowzroczność i uznał, że jest w świecie natury wiele spraw nie do pojęcia dla ograniczonego racjonalizmu, który w centrum świata czytelniczego umieszcza człowieka. Czemuż te szkodniki – które z natury skłaniają się do świeżego drewna – miałyby wybierać tak specyficzną formę pożywienia, gdyby nie to, że gorliwą konsumpcję słowa pisanego pojmowały jako zasadniczo smaczniejszy sposób na wspinanie się po stromiźnie hierarchii bytów? Mimo to pozostawały nadal niezrozumiane i klasyfikowane jak leci na równi z podłymi pożeraczami kanap, podgryzaczami koców, a nawet byle zjadaczem surowych roślin.
Nie dysponując fikuśnymi słojami, w których mógłby opisać i zmuzeifikować cielesnych konsumentów wiedzy, Pelashian uznał, że cnoty owadów da się zademonstrować jedynie w ich środowisku naturalnym – na stronicach książek, które znamy, ale których nie potrafimy poznać w drodze zupełnie innej lektury. Jego wstępne intuicje zostały potwierdzone, kiedy pierwszy egzemplarz przyjęty do jego biblioteczki – Hypnerotomachia Poliphili – trafił do jego rąk przegryziony aż do strony 87, po której kolejne stronice były idealnie nietknięte. Potwierdziło to jego wiarę w znakomity gust kolegów kartkojadów, jako że i jemu udało się dotrwać jedynie do strony 87 pomienionego dzieła. Tylko ktoś z tak subtelnie rozwiniętą, mikroskopową wprost wrażliwością jak on był w stanie dostrzec ukryte wzory, jakie wizyty larw pozostawiły na podziurkowanych stronicach. Nie, te książkowe istotki nie tylko czytają czy też przegryzają się przez książkę; naprawdę wnikliwa lektura pokazuje, że w rzeczywistości piszą książkę na nowo. Pelashian współczuł Barthes’owi jego ograniczonego, antropocentrycznego rozumienia, które nie potrafiło docenić niezwykłego wkładu, jaki wnoszą owi piszący czytelnicy.
Biblioteka służy teraz jako szacowne muzeum książek na wpół zjedzonych, na wpół porzuconych, świadczących, że może to mól książkowy śmieje się ostatni; jeśli bowiem Nabokov użyczył swojego nazwiska ledwie dwóm gatunkom, to epitet „mól książkowy” oznacza wielu przedstawicieli gatunku ludzkiego – tych, którzy lubią oblizywać ściekający z kącika ust tusz do kaligrafowania wierszy i rozumieją szczęście na sposób owadzi.