Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zaskakująca i porywająca książka Jacka Dehnela.
Brazylijscy dyplomaci przemycający tony złota, luksus bijący po oczach w peerelowskiej szarzyźnie, wielki proces i wieloletnie wyroki więzienia. Reportaż, saga rodzinna i historia niezwykłego serwisu.
W Łabędziach Jacek Dehnel rozsadza wszelkie gatunkowe ograniczenia i szufladki. Jego nowe dzieło, składające się z dwóch uzupełniających się części, można czytać jako rasowy reportaż true crime, historię rodziny, powieść sensacyjną albo esej o pamięci – prywatnej, publicznej i wreszcie sekretnej, ukrytej w aktach IPN-u.
Peerelowska prasa opisywała ich w latach 70. jako „gang złotogłowych” – zuchwałą szajkę, która przemycała złoto, dolary i dzieła sztuki. Zachodnie samochody, biżuteria, futra, noce upływające na hazardzie i skrytki pełne złotych sztabek rozpalały wyobraźnię obywateli Polski Ludowej. Do dziś tę uproszczoną i propagandową wersję można znaleźć w popularnych artykułach i książkach typu „wielkie afery PRL-u”. Tak się jednak składa, że skazany w pokazowym procesie Witold Mętlewicz był krewnym pisarza, który teraz postanowił dokładniej przyjrzeć się tej historii.
Dehnel odtwarza dzieje zamożnego warszawskiego rodu Mętlewiczów, a jednocześnie odkrywa liczne sekrety i konfrontuje się z przemilczeniami i lukami. Przed naszymi oczami przewija się cała plejada barwnych postaci, babek i dziadków, ciotek i wujków, a każdy z nich odgrywa tu istotną rolę. Tak powstaje potężna rodzinna saga, rozpisana na ponad sto lat, od czasów przedwojennych do współczesności – a także szeroka i zaskakująca nieraz panorama społeczeństwa Polski Ludowej.
Łabędzie to wreszcie opowieść o samym pisarzu, wyjątkowa w polskiej literaturze autofikcja. Dehnel w wielu miejscach odważnie odsłania samego siebie, tworzy swoisty dziennik pisania, w którym jest miejsce na prawdę i zmyślenia, na fakty i prowokację. Ale też na pasjonującą opowieść o najsłynniejszym serwisie w dziejach porcelany – miśnieńskich „Łabędziach”, stworzonych na polecenie hrabiego von Brühla.
Tomy I i II Łabędzi mieszczą się w jednym woluminie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1187
CZĘŚĆ I
RODZINA BOBOLICH
PRACA PISARZA IKIERUNEK ZWIEDZANIA
Żeby opowiedzieć długie i zawiłe historie, trzeba zaczynać z wielu miejsc i z dużym wyprzedzeniem, niekiedy całe lata, dekady, a bywa, że i setki lat wcześniej. Zanim więc dojdziemy do tego, co ekscytujące i tabloidowe, do przemytu, ton złota, czerwonoarmistów plądrujących pałac i brazylijskich dyplomatów przekraczających granice z ładunkami szmuglu, trzeba opowiedzieć historię dwóch rodzin: Bobolich i Mętlewiczów[1*], oraz pewnej kamienicy w Śródmieściu Warszawy, która je na zawsze połączyła. A jakby tego było mało, w książce pojawią się jeszcze pewien chciwy minister, dwaj Augustowie z dynastii saskiej i niezwykły serwis, który, rozproszony, jest dziś obiektem pożądania każdego kolekcjonera porcelany. Przygotujcie się na wędrówkę długą i zawiłą.
ZIMNA ZOŚKA
Na spotkaniach z czytelnikami wygląda to tak: zapytany o to, co wyniosłem z domu, mówię, że pochodzę z dwóch zupełnie różnych rodzin. Ta od strony ojca była patriarchalna, rządzili w niej mężczyźni: kapitanowie, dyrektorowie, lekarze, przedsiębiorcy, do tego mieli „żony przy mężu”, dzieciom zaś wydawano tam rozkazy; rodzina matki była natomiast matriarchalna, z silnym zacięciem artystycznym, pełna silnych kobiet i nieco przyblakłych mężczyzn, a z dziećmi negocjowano po partnersku. Potem mówię, że dzieciom z oczywistych przyczyn bardziej podoba się druga wersja, co spotyka się ze zrozumieniem. Dodaję jeszcze, że moi rodzice mieli zupełnie inne przekonania na temat tego, jak należy nas wychowywać, i ze zderzenia tych dwóch systemów, patriarchalnego z matriarchalnym, nie mogło wyjść nic dobrego. Co spotyka się ze śmiechem, bo ma się z nim spotkać, i przechodzimy do następnego pytania.
Wszystko to jest prawdą i nieprawdą zarazem. Prawdą, bo w ogólnym zarysie tak to wyglądało, ale w ludzkich układach, i to tak złożonych jak wielopokoleniowe, wielodzietne rodziny, są możliwe pewne prawidłowości, ale nie idealne symetrie.
Kluczowy jest tu pewnie jakiś podstawowy łącznik, najbliższe osoby, znajome wnętrza. W domu dziadków od strony matki, w Oliwie, przemieszkałem pierwszych sześć lat życia, a potem spędzałem każdy weekend i wakacje; nasłuchałem się w nim tylu historii babci Lali, że potem, gdy dorosłem, napisałem z nich całą powieść. W jej oliwskim mieszkaniu, z jednym pokojem słonecznym, drugim cienistym, od ogrodu, pełnym książek i różnobarwnych szklanych wazonów, w wiecznym chaosie, czułem się bardziej u siebie niż we własnym (acz dzielonym z bratem) pokoju na dziesiątym piętrze bloku z wielkiej płyty.
Babcia Zofia, kapitańska wdowa, mieszkała natomiast w Gdyni. Jeździliśmy tam parę razy do roku: na jedne i drugie święta, na jej imieniny, 15 maja. Trzech zimnych ogrodników, Pankracy, Serwacy i Bonifacy, a potem zimna Zośka. Dwa pokoje, jak w Oliwie, ale te wyglądały jak scenografie: jeśli coś gdzieś stało, to wiadomo było, że za pół roku będzie stało dokładnie w tym samym miejscu. Przedpokój, z niego wejście do pokoju, szafa na wysoki połysk, niska komoda, na niej mosiężne pudełeczko i wazon z plakietką, który dziadek dostał chyba na koniec służby w marynarce, na szafie waza Rosenthala, stół, krzesła o miodowym połysku, wejście do kuchenki. Stary dywan modlitewny, „od rodziny z Wiednia”. Na końcu przedpokoju pokój drugi i większy (po drodze mijało się małą łazienkę z kaflami w nieregularnie rzucone kwiatki): po lewej stronie biblioteczka; na wprost niski bufet, na którym stała lampa z japońskiej wazy (siedzący rzędami samurajowie o bardzo srogich minach); obok kolekcja sreber; nad nimi marynistyczny pejzaż; pod oknem łóżko z kapą z kremowego aksamitu; wyżej wielki sztych z matką bawiącą się z dzieckiem, przywieziony przez dziadka z któregoś rejsu do Anglii; stół; telewizor; wąska meblościanka; kanapa. Na stole zawsze ta sama szarlotka, posypana obficie cukrem pudrem, jak zaorane i ośnieżone pole. Smaczna. Mam wrażenie, że przez całe życie nigdy nie jadłem u babci nic innego, nawet kromki chleba z masłem – zawsze ta sama sprawdzona szarlotka na tych samych talerzykach. I my, odbici w wypolerowanych srebrach. One były w ogóle strasznie ważne, to było widać (czasem babcia mówiła ojcu, żeby „dziś akurat jej nie odwiedzał, bo przychodzi pani do czyszczenia sreber”). Przed laty kupowali je z dziadkiem jako lokatę kapitału, a chyba i wyznacznik prestiżu z zupełnie innej epoki, gdzieś z wybudowanej za carskich czasów warszawskiej kamienicy przy Wilczej 8, gdzie spędziła dzieciństwo. A poza wszystkim doświadczenie tego pokolenia, że dobrze mieć coś, co spakuje się szybko, kiedy lecą bomby: złote świnki, biżuterię i srebra. Więc stały tam, kupione w trójmiejskich desach, z puncami niemieckich złotników, z monogramami i herbami niemieckich rodzin, które jednak nie zdążyły ich szybko spakować, kiedy leciały bomby.
Koścista i kostyczna. Z ostrym profilem Indianina. Wysoka, niemal do śmierci nawet po domu chodząca w butach na obcasach, wyższa o napuszoną fryzurę: gęste szpakowate loki. Kiedy teraz, tyle lat po napisaniu Lali, zdarza mi się mówić o babci Zofii, zawsze dodaję: „Ale nie ta z Lali, sympatyczna, tylko ta druga, niesympatyczna”.
Podobno to atawistyczna prawidłowość, że babcie zwykle bardziej kochają dzieci córek niż dzieci synów, bo te pierwsze są na pewno krwią z krwi, kością z kości, w przypadku tych drugich nie ma takiej gwarancji. Nie wiem, może, tak czy owak babcia Zofia miała „swoje wnuki” i nie byliśmy nimi my, tylko te od strony córki. Nie pamiętam u niej żadnej serdeczności, żadnego czułego gestu czy słowa, tylko same ogólnikowe frazy, jakby recytowała scenariusz, co w sumie ma jakiś sens: recytacja scenariusza w niezmiennych scenografiach. Z dziećmi zresztą tam zanadto nie rozmawiano, raczej wysyłano je do drugiego pokoju, dawano im szarlotkę i tolerowano ich obecność.
Zofia i Jacek Dehnelowie, lata 70.
Nawet kiedy pojawiała się u nas, na Morenie, przywieziona i odwieziona przez ojca, raz od wielkiego dzwonu, na Wigilię albo z okazji pierwszej komunii, zawsze była lekko urażona, jakby miała wokół siebie bufor oddzielający ją od wszystkich ludzi siedzących wokół stołu. Nie lubiła mojej matki, z wzajemnością, nie lubiła się z moimi drugimi dziadkami, było to oczywiste nawet dla nas, kilkuletnich, choć wszyscy zachowywali właściwe formy – cóż, raz do roku, więc nie wymagało to szczególnego wysiłku. Potem przestała przyjeżdżać nawet na Wigilię, „spędzała ją ze swoimi”. Czyli zmarłymi.
Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że była jak indyjska wdowa, która odchodzi razem z mężem. Weszła do świata umarłych, jej dom był grobowcem, w którym czekała na swoją śmierć.
MIGDAŁ NA PLACKU
Dziadek był niski, łysy, lubiany przez wszystkich. Z uwagi na różnicę w rozmiarach mawiano o nich: „migdał na placku”, a także „jak Dehnel idzie chodnikiem, a Dehnelowa rynsztokiem, to są prawie równi”. Zmarł, kiedy miałem niecałe cztery lata, więc prawie go nie pamiętam, ale nie spotkałem nikogo, kto miałby o nim złe zdanie. Mój ojciec do dziś wspomina, że kiedy szło się z nim ulicami Gdyni, pan kapitan nieustannie się komuś odkłaniał, znało go całe miasto. Matka za to wspomina, że kiedy spotkała go po raz pierwszy, opowiadał jej o filmie pornograficznym, który widział w jakimś portowym mieście na Zachodzie: o Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach.
Nie znam miasta mojego ojca. Nie znam, bo nigdy go nie lubiłem, pewnie trochę przez zimną Zośkę, a trochę przez perspektywę dziecka: molo w Sopocie, park w Oliwie, gotyckie kościoły Gdańska w tym wieku zachwycają bardziej niż architektura modernizmu, domy stylizowane na transatlantyki z oknami jak bulaje. Moja przyjaciółka z Krakowa ogromnie chciała zobaczyć Gdynię przy okazji jednej ze swoich wizyt, ojciec kazał mi zaprowadzić ją na Świętojańską. „To gdzie jest ta najpiękniejsza ulica?” – zapytała. „No tu. Tutaj”. Popatrzyła, mrugnęła i odparła ostrożnie: „Aha”. Ciasno zrośnięte z morzem, ze stocznią, z marynarką, miasto wyglądało szczególnie i odbijało różnorodne hierarchie morskie: w jego sklepach widać było więcej niż gdzie indziej reklam Baltony z maszerującym dziarsko marynarzem, peweksy były tam chyba też gęściej rozsiane, a ci, którzy zarabiali w dewizach na dalekich rejsach, oraz ich penelopy żyli na poziomie nieosiągalnym dla peerelowskiej średniawki.
Babcia Zosia, niegdysiejsza zdecydowanie lądowa panienka z Warszawy, była zatem panią kapitanową i starała się być bardziej papieska od papieża: spotykała się z innymi paniami kapitanowymi i panami kapitanami, grywali w brydża do rana, aż powietrze było gęste od dymu (paliła carmeny, nie wiem, co palili pozostali). A potem, jak przyszło co do czego, nawet leżeli koło siebie na oksywskim cmentarzu, założonym wysoko i schodzącym w dół lastrykowymi tarasami, z luksusowym widokiem na morze – tu kapitan taki, tam inny (wdowa Dehnelowa siadywała na sąsiedniej płycie, już zawczasu naszykowanej, a kiedy ktoś patrzył na nią z oburzeniem, mówiła uspokajająco: „Znajomy pustostan”).
Kiedy kilkanaście lat temu kupowaliśmy z Piotrem nasze warszawskie mieszkanie, obejrzeliśmy w internecie tych mieszkań kilkaset, na żywo – kilkanaście, może dwadzieścia. I od razu wiedziałem, że to właśnie to. Od pierwszego kliknięcia, od przestąpienia progu. Miało oczywiście wiele zalet, ale i inne miały przecież swoje zalety; tu chodziło o coś więcej. I po dwóch czy trzech latach okazało się, o co. Nasza osiemdziesięcioletnia sąsiadka zapytała mnie znienacka: „Pan to ma takie rzadkie nazwisko... i odkąd pana poznałam, cały czas mam wrażenie, że skądś je znam. Czy u pana w rodzinie nikt nie pływał?”. Pływał, dziadek. „No proszę, bo wie pan, ja w latach siedemdziesiątych dużo podróżowałam na frachtowcach, można było wykupić takie niedrogie kabiny i tak kawał świata zjeździłam. W czasie jednego z tych rejsów poznałam właśnie kapitana Dehnela. I zgadałam się z nim, że mieszkał w tej samej kamienicy co my”.
Nikt o tym nie wiedział. Ani ja, ani nikt z rodziny. Wiedzieliśmy, owszem, że mój pradziadek, który wcześnie owdowiał i wziął ponownie ślub, nie miał głowy do opieki nad synami z pierwszego małżeństwa: właśnie skończyła się pierwsza wojna światowa, Polska odzyskała niepodległość, a on zakładał kolejne szpitale, był ich dyrektorem, potem posłem... synów wysyłał zatem na stancje. Nasza kamienica była kamienicą nauczycielską, mieszkania były – zanim je po wojnie podzielono – obszerne, miały pod sto czterdzieści metrów kwadratowych i na stancje nadawały się w sam raz. Toteż mały Jacek tam właśnie spędził czas jakiś – dopóki go z tej szkoły nie wyrzucono, o czym rodzinna opowieść akurat przetrwała. Ot, postawiono go za coś do kąta, nudził się, więc zaczął łopotać wielką mapą świata; na pytanie: „Dehnel, co ty robisz?”, odpowiedział: „Trzęsienie ziemi”, za co wyleciał z sali. A że w jej drzwiach był klucz, postanowił nie ustawać w psotach i nie bacząc na konsekwencje, klasę zamknął, a klucz wyrzucił do toalety.
Minęliśmy się z nim w czasie, ale nie w miejscu. Wchodząc do tej kamienicy po raz pierwszy, nie wiedziałem, że mieszkał tu przez lat kilka mój bliski (i psotny niegdyś) zmarły. Można od rodziny uciekać, a ona i tak dopadnie nas zza węgła w najmniej spodziewanym momencie.
VIRTUTI ZNACZY „MĘSTWU”
Oprócz tego, że był psotnikiem, był i bohaterem. Obaj moi dziadkowie i obie babcie byli w tym czy w innym sensie bohaterami, takie czasy, ale on miał to potwierdzone urzędowo, Orderem Virtuti Militari. Właściwie dwoma, bo jeden dostał od rządu londyńskiego, a drugi już w Polsce, kiedy peerelowskie władze postanowiły go jednak odznaczyć – mimo że wcześniej wyrzuciły go z marynarki z wilczym biletem, a kilku jego najbliższych kolegów zamordowały w więzieniach.
To, że był bohaterem, czasem się przydawało – jak wtedy, kiedy w oflagu II C Woldenberg poproszono admirała Unruga, dowódcę Floty, żeby ukrócił żarty swojego podwładnego, porucznika Jacka Dehnela. Poszło o to, że dziadek z kolegami zmontował kineograf, czyli namiastkę kina, z napisem „TYLKO DLA DOROSŁYCH” – zupełnie jakby w obozie siedziały dzieci – a chętnym, którzy wnieśli stosowną opłatę w lagermarkach, ukazywały się kolejno napisy: „Dałeś się nabrać”, następnie „Nie wygadaj się przed innymi”, wreszcie „Cały dochód dla wdów i sierot wojennych”. Oficerowie nie przyznawali się, że z nich zażartowano, i tak przed wizjerami maszynki przeszedł prawie cały oflag. Ktoś musiał jednak poczuć się urażony, stąd skarga, którą admirał skwitował słowami: „Bohaterowi wszakżeż zwracać uwagi nie będę”.
Virtuti dostał za brawurową obronę Wybrzeża w 1939 roku (kiedy przypominam sobie jego szkolne wyczyny, myślę sobie, że nasze powody zarówno do chwały, jak i niesławy mają zawsze wspólny korzeń), potem zresztą ponad pięć lat życia odsiedział w obozie i niewiele mógł zwojować. Najpierw jako zastępca dowódcy kierował obroną przeciwlotniczą na „Mazurze”, co brzmi rzeczowo i sucho, ale polegało mniej więcej na tym, że tkwił w morzu na przycumowanym do mola kawale stali, w który prały bomby i pociski. Gdy zobaczył, że jeden z karabinów się zaciął, odepchnął obsługującego broń marynarza, odblokował mechanizm i strzelał dopóty, dopóki było komu podawać taśmy; potem, ciśnięty na rufę wybuchem bomby, przerzucił się na działo i walczył do końca, zmywany falami z tonącego okrętu. Wydostał się na brzeg wpław, przeniesiono go na Hel, tam był zastępcą dowódcy baterii przeciwlotniczej. Też brzmi sucho. Ale wtedy oznaczało to, że zestrzelił cztery samoloty; jeden, sztukas, trafiony w bombę, rozerwał się w powietrzu, inny spadł na łachę, prawie nietknięty. Poszli na zwiad, znaleźli zabitych lotników. Pod siedzeniem pilota leżała tabliczka czekolady i koniak. „Czekoladę oddałem marynarzom – mówił – a koniak wypiliśmy sami”.
Myślę o tym chłopaku w mundurze. Małym, korpulentnym facecie, urodzonym kawalarzu, który z łatwością zjednywał sobie ludzi, który lubił się bawić i pić, i był jak cała oficerska II Rzeczpospolita, z jej wadami i zaletami. Dwa razy zesłano go karnie do Flotylli Pińskiej[1] – raz za to, że jak przyznał się własnemu synowi, uderzył policjanta na służbie, a za co po raz drugi, to nawet synowi nie chciał się przyznać. Kiedy po kapitulacji ktoś z rodziny – czy nie jego narzeczona i przyszła żona Zosia? – pojechał zabrać rzeczy z jego gdyńskiej garsoniery, portier powiedział z uśmiechem: „Eee, proszę pani, tutaj już tyle panienków było, wszystkie mówiły, że z rodziny, tam już nic nie zostało”. Ostatniego dnia pokoju nie zdążył na ślub kolegi, dotarł dopiero na wesele. „Złożyłem życzenia nowożeńcom – czytam w jego wspomnieniach – alkoholu już w Gdyni nie podawano, udało mi się jednak przekonać znajomego kelnera i przyniósł nam w maszynce do kawy jedną butelkę”. I myślę o tej butelce parę tygodni później wyciągniętej spod fotela zabitego lotnika, nietkniętej.
Ale przede wszystkim myślę o tym innym bohaterstwie, tym, za które medalu nie dostał i którym się nie chwalił, bo nie pasowało do wzorców. I nadal nie pasuje. Dwudziestego piątego września Hel nadal się bronił, co znaczy, że broniło się wojsko, a cywile siedzieli w domach bombardowanych przez niemieckie samoloty; w końcu grupa mieszkańców Chałup wywiesiła na zabudowaniach białe flagi. Kiedy we wsi pojawił się porucznik Dehnel i zażądał ich zdjęcia, miejscowi go rozbroili i odmówili wykonania rozkazu.
Ten epizod pojawił się we wspomnieniach jakiegoś oficera opublikowanych w latach siedemdziesiątych; dziadek dobijał wieku emerytalnego, a mój tata był młodym chłopakiem, który całe życie wyrastał w kulcie wojskowej sławy swojego ojca. I poczuł się zdradzony – że oto ten wielki bohater, oficer Marynarki Wojennej RP, dał się rozbroić grupie kaszubskich cywilów. Honor munduru, honor oficera, sąd wojenny, rozstrzelanie na miejscu, pacyfikacja wsi, te sprawy. „Jak to możliwe, że się poddałeś? Przecież miałeś broń, mogłeś strzelać!” Na co dziadek odpowiedział: „No może bym i strzelał, ale to były głównie kobiety. Wycofałem się do baterii, wysłałem do wsi żandarmów i flagi zdjęto”.
Nie chodzi o to, że jak w dowcipie o Leninie „mógł dźgnąć”. Chodzi o to, z czym się w tej chwili mierzył. Był synem wojskowego lekarza, legionisty; miał niespełna dwadzieścia osiem lat, z których połowę spędził w mundurze: ukończył korpus kadetów, potem szkołę podchorążych i pozostał już w marynarce. Przez te wszystkie lata kładziono mu do głowy, że oficerowi w takiej sytuacji wolno cywila zastrzelić. W tym krótkim momencie, kiedy wszedł do jakiegoś domu i obstąpiła go grupa Kaszubów, czy raczej Kaszubek, naprawdę nic mu nie groziło ani ze strony prawa, ani przyjętego w armii systemu etycznego. I wybrał inaczej.
Flagi i tak zaraz zdjęto – zresztą nie zmieniło to losów kampanii. Przez całe moje dzieciństwo jeździliśmy latem nad Hel, mijając pewnie ludzi, którzy urodzili się, bo ten mały, korpulentny chłopak nie postąpił w zgodzie z przepisami, tylko w zgodzie z sumieniem i ze zwykłą ludzką przyzwoitością.
SZCZEGÓŁ
Dziadek Jacek jako mały chłopiec szedł gdzieś z ojcem na spacer, niosąc w dłoni szklaną butelkę. Upadł tak niefortunnie, że się stłukła i rozcięła mu ścięgno przywodzące palec wskazujący prawej ręki. Ojciec, lekarz, rękę mu załatał, ale palec na zawsze pozostał ruchomy tylko w jedną stronę: przywodzić trzeba go było, dociskając palcem środkowym.
Dla dziecka to szczegół bez większego znaczenia. Ale nie dla młodego chłopaka, który chce robić karierę w marynarce wojennej i idzie na egzaminy wstępne. Tym palcem naciska się spust.
– To jak strzelałeś na tych egzaminach? – pytał go potem mój ojciec.
A on pokazywał z uśmiechem, dociskając wskazujący środkowym:
– A tak, a tak.
Egzaminatorzy tego nie zauważyli. Albo strzelał na tyle celnie, że machnęli na ten szczegół ręką.
Wszystkie cztery samoloty zestrzelił potem nieregulaminowym palcem.
NAWET DWA JAJKA
Poznali się jeszcze przed wojną, kiedy przyjechała z przyjaciółką i jej matką do Orłowa na wakacje nad polskim morzem. On zdążył już odbębnić swoje lata na jakichś rejsach szkoleniowych. Młode chłopaki, głodne po całym dniu harówki, a podawano im tylko kaszę z jakimiś robakami – więc pokazowo wyjmował jednego robaka, zjadał, od czego paru kolegom robiło się niedobrze i biegli wymiotować, a on wtedy zagarniał ich kaszę. Ale to miał za sobą, był młodym oficerem, łysym, bo łysieć zaczął już jako dwudziestolatek. Miał srebrną papierośnicę (na której zgodnie z ówczesnymi zwyczajami umieszczono podpisy, monogramy i herby kolegów), a także mundur galowy z pirogiem, bardzo dziewiętnastowieczny, wręcz operetkowy, który założył tylko raz, na pogrzeb własnego ojca w 1935 roku. Wynajmował w Gdyni garsonierę i prowadził rozrywkowe życie – z tych właśnie rozrywek brały się karne zesłania do Flotylli Pińskiej i te panienki, co zaklinały się, że są z rodziny, a potem dokumentnie wyczyściły ze wszystkiego wspomnianą garsonierę.
Papierośnica poszła na dno z „Mazurem”, kiedy strzelał z działa do samolotów; jakie były losy munduru – nie wiem. Może jedna z „panienków” zabrała. W czasie wojny wszystko się może przydać, nawet piróg i złote galony.
Potem jest pięć lat oflagu: dziura, o której prawie nic nie wiem. Prócz tego rzecz jasna, że zmontował kineograf z napisem „TYLKO DLA DOROSŁYCH”, a admirał Unrug nie chciał mu zwracać uwagi. Nie no, są jeszcze jakieś strzępki, bardzo mało jak na pięć lat życia (w ogóle ten bezmiar czasu zmarnowanego przez lata wojny: ludzie w oflagach, w obozach, ukryci za szafą po aryjskiej stronie, odłączeni od życia). Że cały czas podawano im brukiew, i ślubował, że do końca życia nie weźmie brukwi do ust. Że Rudzkiego, po wojnie słynnego aktora, koledzy chronili, żeby niemiecka załoga nie dowiedziała się o jego żydowskim pochodzeniu. Że z nudów organizowali kursy dokształcające i profesor Kazimierz Michałowski uczył ich hieroglifów, a kiedy pokazał pewien nieodczytany hieroglif – czy może, myślę sobie, po prostu niezrozumiałą scenę z jakiegoś reliefu, która dopiero w opowieści w hieroglif się zmieniła – przedstawiający mężczyznę, który trzyma rękę przy zadzie maciory, jeden z dwóch braci Popielów, ziemian i wielkich znawców zwierząt, powiedział mu: „Ależ to złodziej świń! Kiedy złodziej chce podejść świnię, wtyka jej palce w – no właśnie, jakiego dokładnie mógł użyć słowa w tym męskim towarzystwie? – i ona myśli, że to knur, więc daje się spokojnie prowadzić”. Tym samym rozwiązał jedną z zagadek egiptologii. Lub, jeśli to zmyślenie, stworzył anegdotę, która miała trwać jeszcze wiele dekad po śmierci jego, Michałowskiego, i mojego dziadka, puszczającego ją dalej w obieg.
Nadciągał front i jeńców popędzono na zachód; spali jak popadło, gdzie się dało, jednej nocy w stodole wielkiego majątku, do którego, jak się okazało, zwieziono na roboty między innymi marynarza, który kiedyś pływał z oficerem Dehnelem. Przyniósł do stodoły jakiś kosz, dziadek z tym samym koszem – zasłaniając nim, tak to sobie wyobrażam, twarz – ze stodoły wyszedł, a tamten potem jak gdyby nigdy nic powiedział, że przecież on jest robotnikiem, nie jeńcem. Noc, zaciemnienie, bo naloty, tysiącletnia Rzesza zwija się w ogniu jak kawałek podpalonego papieru. A dziadek wyszedł i idzie dalej, już bez kosza.
Gdzieś po drodze, minąwszy linię frontu – kiedy tak szedł, wszystko na jego oczach robiło się poniemieckie – trafił do opuszczonej gorzelni. W jednym z budynków był basen wypełniony wódką, w której pływały ciała czerwonoarmistów: widać pochylali się na brzegu, pili, pili, jak z jakiejś fontanny życia w rajskim ogrodzie, a potem wpadali pijani i w wódce się topili, by pływać w niej potem twarzą do dołu, z onucami, butami, z dwoma zegarkami na nadgarstku i zdjęciem krasawicy przy sercu. Kiedy indziej spędził miły wieczór w towarzystwie jakiegoś radzieckiego generała i bardzo sobie przypadli do gustu. W opuszczonym bunkrze znalazł całe rulony wydrukowanych znaczków poczty U-Bootów; rzucił na nie okiem, po czym cisnął je na posadzkę. Po latach się dowiedział, że były warte majątek, ale wtedy nawet mu to przez głowę nie przeszło, więc zbutwiały na betonowej podłodze bunkra, jednego z niezliczonych bunkrów tamtej wojny. Doszedł do Polski – najpierw do Gdyni czy do Warszawy? Kiedy spotkał się z Zosią, po powstaniu wywiezioną z siostrami na roboty do Hirschbergu, gdzie pracowała jako pokojówka w hotelu? Wiem jedno: że ślub wzięli w ruinach jej parafialnego Świętego Aleksandra, w dolnym kościele pod zdruzgotaną łupiną wysokiej kopuły. Znali się wówczas głównie z korespondencji – z przysługującego im miesięcznie jednego listu na złożonej kartce.
Na razie Dehnela potrzebowano; najpierw był jednym z pierwszych polskich obywateli Elbląga i kierował osiedleniami, potem wezwano go do Gdyni. Mieszkanie? „Macie tu pistolet i wywalcie jakichś niemców”. Bo Niemcy koniecznie małą literą, tak wtedy pisano, tak wtedy mówiono. Wielu tak robiło, zajmowali ogromne, zasobne salony, ale nie on, poczekał na coś z przydziału. Został komandorem, dowódcą flotylli trałowców i rozminowywał Bałtyk. A jak rozminował, to go z marynarki wywalono.
Jego koledzy, którzy przetrwali wojnę, po prostu nie wracali. Jeden wyszedł z pieskiem i został po nim tylko piesek. Drugiego wezwano do Warszawy, żeby oddał broń służbową, spodziewał się najgorszego, ale wypuścili go i pozwolili wracać. Już w Tczewie z sąsiedniego przedziału przyszedł smutny pan, kazał mu wysiąść, zabrał go z powrotem do stolicy i słuch po nim zaginął. Czemu akurat komandor Dehnel nie został rozwalony w celi, a tylko wywalony z wilczym biletem? Tego nie wiedział. Może chronił go ten napotkany w drodze z obozu radziecki generał, któremu szczególnie przypadł do gustu? To, że jedni zostawali w sicie, a drudzy przez nie przelatywali, było częścią systemu: nikt nie był niczego pewien, nikt niczego nie wiedział. Ci, którzy wpadli, mogli się teraz bać, że ten, który nie wpadł, był wtyką władzy; ci, którzy nie wpadli, bali się, że wpadną zaraz, że w środku nocy na drewnianych schodach zatupią buty ubeków, a zaraz potem po klatce poniesie się łupanie do drzwi i w innych mieszkaniach odetchną, że tym razem to nie do nich.
Przeniesiono ich do mniejszego lokalu. Dwójka małych dzieci, dochody żadne, tyle ile Zofia zarobiła jako przedszkolanka, brakowało do pierwszego, kupowali na kredyt. Sprzedawczyni w sklepiku mówiła: „Pani kapitanowa taka uczciwa, że pani kapitanowej tobym na borg nawet dwa jajka dała”.
ŹRÓDŁA ILUSTRACJI
s. 15 – archiwum rodziny Mętlewiczów.
PRZYPISY