Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dystopia o świecie, w którym rządzi Kościół
Jakie masz grzechy? Czy są to grzechy śmiertelne? Czy trafisz za nie do piekła? Czy uratowałaś kogoś, kto nie chciał żyć? I czy boisz się potężnej armii Mocarstwa Watykańskiego?
W swojej najnowszej powieści Barbara Sadurska opisuje losy dorastającej dziewczynki i dorastającego razem z nią terroru. Bajka, Bajeczka łączy przenikliwą opowieść o rodzinie ze wstrząsającym political fiction. Na tle małych, codziennych lęków, niesmacznych obiadów, brzydkich ubrań i okrutnych kolegów wybucha Wielka Historia. Losy głównej bohaterki Balbiny splatają się z losami świata podzielonego na pół, świata ogarniętego wojną. Wokół bohaterki piętrzą się tajemnice, których lepiej nigdy nie poznać. Ale Balbina nie potrafi odwracać wzroku. Nawet gdy płonie jej dom. Jako dorosła kobieta usłyszy: „Jesteś śmiercią”. A przecież przemoc nie tkwi w niej, tylko w otaczającej ją rzeczywistości.
Bajka, Bajeczka to portret dzieciństwa jako czasu, w którym uczymy się zadawania i przyjmowania bólu, na zawsze żegnamy się z przyjaciółmi, wrogami i jesteśmy bardzo, bardzo samotni. To także zaskakująca dystopia o świecie, w którym rządzi Kościół. Barbara Sadurska prezentuje jeden z najbardziej przejmujących obrazów religijnego fanatyzmu i wynikających z niego konsekwencji, jakie znajdziemy w polskiej literaturze. Nauka chrześcijańskiej biologii jest obowiązkowa, ciało kobiet poddawane jest testom i torturom, dziewczynki boją się nawet kichnąć. Opresja puka do drzwi bohaterów i nie da się przed nią ukryć. Jesteśmy w alternatywnej wersji lat osiemdziesiątych XX wieku. A może wcale nie? Może jesteśmy w przyszłości? A może to wszystko dzieje się tu i teraz?
Powieść Sadurskiej atakuje zmianami nastroju, zaciska się wokół szyi jak pętla. Przeraża i fascynuje jednocześnie. A my – jak mała Balbina – nie możemy przestać patrzeć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wie, że tam, po drugiej stronie, jest chłodna rzeka, ale tu tylko suchy trzask, liście szeleszczą pod stopami. Rozgrzane powietrze wypala myśli. Szuka ratunku, lecz nie ma wyjścia, nikt nie wskaże drogi. Nie może stać w miejscu, choć stopy wrastają w ziemię. Nie może stać. Więc idzie rozpaloną doliną po omacku, wokoło rozżarzone kamienie, spopielone kikuty drzew. Dymi ziemia. Nie ma czym oddychać. Spękanymi ustami łapie powietrze. Brnie przez zwęglony las. Była tu już? Zapach palonej żywicy, dymu, kadzidła. Czarne kikuty drzew jak kolumny w gotyckiej katedrze, wysokie osmolone mury. Za każdym rogiem wzrok. Patrzą ze ścian, z bocznych ołtarzy. Wyciągają po nią spalone ręce. Czuje. Idzie coraz szybciej. Boi się. Wie, że gdy zacznie biec, rzucą się za nią. Boi się, bo wie. Zna zapach ognia i strachu. Wspina się po schodach. Zawisa nad przepaścią. Tam w dole płomienie trawią świat. Używa dłoni i kolan, pazury wbija w kamienie. Za sobą słyszy gorący oddech, ogląda się. Stoją za kolumnami. Patrzą na nią, śledzą każdy jej ruch. Wie. Gdy zacznie uciekać, przypuszczą atak. Wie. Przerażenie nie pozwala myśleć, płoną jej stopy, krwawią palce. Rzuca się przed siebie. Biegnie ile sił. Ścięgna, mięśnie, żyły, rzemienie. Napięte, nabrzmiałe. Odwraca głowę, rzut oka w tył. Ruszyli. Czuje ich rytm, czuje ich puls, czuje ich krew, są tuż-tuż. Korytarze migają przed twarzą. Drzwi na prawo, drzwi na lewo. Raz, raz, raz. Szybciej, szybciej. Rękami rozgarnia płonące zasłony. Coraz ich więcej, coraz ciemniej. Okno. Rzuca się w bok. Wstaje, biegnie. A oni tak lekko, tak łatwo, tak lekko tak łatwo taklekkotakłatwo coraz bliżej, coraz raz raz raz. Biegnie, biegnie na oślep, biegnie rozpaczliwie, biegnie bez tchu. Czuje. Gorący oddech na karku. Czuje. Ogień na plecach. Czyli to już. Szarpnięcie. Ból. Odwraca twarz, gwałtownie, nagle. Patrzy w oczy, łapie powietrze pociemniałymi od bólu ustami. Smak ognia. Błysk.
— Bilety do kontroli.
Mruga żarówka pod sufitem. W przedziale jedna osoba. Dziewczyna najpierw odwraca wzrok od światła, potem sięga do tylnej kieszeni dżinsów i w milczeniu wręcza konduktorowi zmięty bilet. Takim samym gestem podaje mu legitymację, a on ogląda ją dokładnie.
— Balbina Sokołowska? — pyta.
— To ja — odpowiada dziewczyna.
— Data urodzenia?
— Urodziłam się trzynastego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku. W Polsce. Lepiej się, kurwa, nie dało — mówi zdławionym głosem. Oddycha szybko jak po długim biegu.
Konduktor przygląda się jej twarzy. Najpierw na zdjęciu, potem w realu. Krótkie czarne włosy, blizna na czole, ciemne spojrzenie, wąskie usta.
„Brzydka” — myśli i oddaje dokumenty.
— Dziękuję — rzuca od niechcenia, a potem zaciąga za sobą migdałową zasłonkę z napisem PKP.
***
Górą już jaśniej, dołem jeszcze mrok. Z niego wyłaniają się długie dachy kamienic. Pociąg zbliża się do stacji. Pusto. Gołębie śpią na głowie Mickiewicza.
Pociąg zwalnia z przeciągłym tarciem hamulców o mokre żelazo i zatrzymuje się z nagłym, choć przecież spodziewanym szarpnięciem. Zamglony napis informuje, że to Kraków Główny.
Dziewczyna na pustym peronie. Żadnego bagażu. Nic. Konduktor wychyla się, bezmyślnie patrzy, jak znika na schodach. Wciąż słyszy jej ciężkie kroki w ciszy uśpionego dworca, gdy daje znak do odjazdu. Jeszcze chwilę stoi w otwartych drzwiach, potem wzrusza ramionami i chowa się w wagonie. Kraków Główny z początku w powolnym rytmie kół, potem coraz szybciej odchodzi w przeszłość.
Dziewczyna z przeszłości wyszła w jesienny świt. Krakowska wilgoć i chłód. Zapach palonej gumy, powietrze nasycone dymem. Z Floriańskiej skręciła w Rynek. Ominęła teren przykościelny. Szarówka.
Zaspane kwiaciarki rozkładały swoje stragany. Niepełnosprawni sprzedawcy obwarzanków toczyli dwukołowe wózki. Zakonnica w mundurze ledwie rzuciła okiem na ich dokumenty. Wiatr szarpał jej welonem. Odezwał się dzwon w odległym kościele.
Balbina spojrzała w niebo. Płowe gołębie poderwały się z Sukiennic do lotu, rozprostowując skrzydła po nocy. Zatoczyły jedno koło, drugie. Spadło na nią wspomnienie potężnych organów, zapach muzyki w pustym kościele, akordy następowały po sobie i zataczały się, zataczały.
„Wszystko krąży” — pomyślała i zakręciło jej się w głowie. Sukiennice, oświetlone wieże Mariackiego, z których jedna jest wyższa i dlatego brat brata, kołujące ptaki, chmury, wieszczy świt.
Byłaby upadła, gdyby kwiaciarka nie złapała jej za ramię.
— Siadaj tu, dziecko — powiedziała, sadzając ją na krzesełku między chryzantemami. — Jadłaś coś?
Dziewczyna pokręciła przecząco głową. Od dawna nic nie jadła. Zapach chryzantem, dym, świadomość, że ze wszystkich stron otacza ją cmentarz.
— Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka.
Gorzka ślina napłynęła jej do ust. Chciało jej się rzygać. Kwiaciarka w pomarańczowym turbanie na głowie, okutana szalikami, w czerwonych rękawiczkach bez palców, kucnęła przed nią i zajrzała jej głęboko w oczy.
— Trzeźwa i nienaćpana — postawiła diagnozę.
„Nie byłabym tego taka pewna” — odpowiedziała w myślach dziewczyna, ale przyjęła łyk gorącej herbaty z czerwonego termosu i połowę kanapki z kiełbasą, której nie ugryzła.
Kraków. Słodka herbata i kanapka z kiełbasą.
***
W grudniu kino Mikro przed każdym filmem obowiązkowo puszczało „Kronikę Filmową”. Taki projekt, stare w nowej odsłonie. Dziewczyna w czarnych glanach i dżinsowej kurtce kupiła bilet na Lyncha, ale tak naprawdę interesowała ją „Kronika”. Usiadła w ostatnim rzędzie, podciągnęła jedno kolano pod brodę. Pięć osób w kinie. Dwie pary i ona. Po chwili kobieta z obsługi zasłoniła okna ciemnymi kotarami, rozległ się charakterystyczny terkot projektora i świat na zewnątrz przestał istnieć.
Grudzień tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego. Znajomy głos. Spiker zza kadru komentuje kolejne zajścia w Gdańsku i Radomiu. „Osiemnastego grudnia wieczorem siły socjalistyczne zapobiegły przeprowadzeniu zamachów na robotniczą ludność miast i wsi. Rada Państwa na wniosek Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego wprowadziła na terenie całej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej stan wojenny”. To stan wojenny, brzmi propagandowy przekaz. Śmieszne małe ludziki biegają nieporadnie po ekranie. Jeden z uciekających odwraca się, drży jego rozmazana szara twarz, rzuca czymś i wygraża pięścią w stronę kamery. „To jest wojna!” — Balbina czyta z ruchu ust. Ci, którzy uciekają, wyglądają jak źle animowane postaci. Tych, którzy gonią, nie widać. Pod ścianami bloków leżą hałdy brudnego śniegu. W kadrze rachityczne osiedlowe drzewko. Szarość grudnia.
Opuściła kino, zanim zaczął się film. W pośpiechu ocierała się o czerwone pluszowe fotele, które tu, w filmowych dekoracjach, przesiąknęły tysiącem ludzkich zapachów. Starała się nie oddychać, ale i tak je czuła. Zanim zaczął się właściwy seans, wsunęła się za aksamitną zasłonę od strony ulicy Chopina, otworzyła jedną kwaterę okna, potem drugą, usiadła na parapecie, nogi przerzuciła na zewnątrz i zeskoczyła w ciemność. To też było jakieś wyjście.
Przejrzała się w szybie wystawowej. Odgarnęła z czoła czarną grzywkę. Odsłoniła biały, niesymetryczny ślad po szyciu, bardziej z prawej, nad brwią aż do skroni.
„No i chuj. Jeżeli ktoś chce mieć symetryczną bliznę, niech sobie zrobi tatuaż”.
***
Na ulicy Chopina owionął ją duszny zapach miasta. Kraków śmierdział ropą i paloną gumą. Przypominało jej to czołówkę z Polskich dróg, które oglądała z ojcem w aptece. Spaliny z rury wydechowej były na ekranie tak sugestywne, że robiło jej się niedobrze. Matka mówiła:
— Ignacy, dzieci powinny już spać, co ty im pokazujesz? — I wtedy Ignacy odkładał papierosa do popielniczki.
— Idź spać, Bajeczko.
Prawie usłyszała głos ojca.
Żal rzucił jej się do gardła i przegryzł tchawicę.
Bajeczko.
Zatem Balbina stała tak przed kinem Mikro z przegryzioną tchawicą, ledwie łapała oddech i zastanawiała się, czy iść do Koziego, czy do Rentgena, czy do Free. Było coraz później. Wiatr w parku Krakowskim poderwał śmieci, przeszył ją do kości. Musiała wkładać dużo wysiłku, by powstrzymać drżenie. Postawiła kołnierz dżinsowej kurtki i ruszyła szybkim krokiem. Odwróciła się dwa razy, jakby sprawdzała, czy nikt za nią nie idzie. „Pusto”, stwierdziła i przyśpieszyła.
Omijała tereny, gdzie mogłaby zostać przyłapana bez przepustki. Wiedziała na pamięć, którędy iść. Niektóre fragmenty Karmelickiej oraz Łobzowskiej były watykańskie, także Planty na odcinku od kościoła Franciszkanów do Wawelu. Dla takich jak ona przejście tamtędy odbywało się świecką stroną Straszewskiego. Odkąd papież zjednoczył wszystkie tereny kościelne na całym świecie i wyjął je spod władzy partykularnych państw, włączając do Zjednoczonego Mocarstwa Watykańskiego, ludzie, którzy nie mieli prawa przekraczania wewnętrznych granic, musieli sobie jakoś radzić. W Krakowie powstały dziwne przejścia między kamienicami, od tyłu, przez podwórza i pasaże. Przez galerie łączące sąsiadujące budynki, ciągi podziemnych knajp i piwnic. W związku z tym w mieście pojawiły się niemożliwe skrzyżowania, na przykład Grodzkiej z Bracką albo Bożego Ciała z Krakowską. Co prawda w drodze negocjacji międzypaństwowych otworzono przejście graniczne z Poselskiej na Straszewskiego i z Karmelickiej na Szewską, a ponieważ pacta sunt servanda, Kraków za te dwa przejścia płacił Watykanowi niebotyczny haracz, dzięki temu jednak nawet ci obywatele Polski, którzy nie mieli zameldowania w Zjednoczonym Mocarstwie, mogli się w miarę swobodnie przemieszczać.
Balbina skierowała się na Szewską. Potrzebowała się spotkać z Kozim. Chciało jej się alkoholu i czegoś jeszcze.
***
W bramie kamienicy mrok, chłód wilgotnych murów i kwaśny zapach moczu. Po lewej przeszklone gabloty z kolorowymi rajstopami, po prawej dewocjonalia. Niebieskie Matki Boskie z Lourdes, różańce z drzewa sandałowego, szopka z figurkami. Sianko. Opłatki. Niedługo Wigilia.
Kamienne schody w dół, do piwnic. Ciężkie metalowe drzwi. Wewnątrz przyjemne ciepło i dym. Balbina z ulgą wyjęła papierosa. Rozejrzała się w poszukiwaniu znajomych. Za barem stał Kozi. Uśmiechnął się na jej widok. W knajpie o tej porze pusto.
Cudownie.
— Cześć, Lady, był Grabiec, pytał o ciebie — powiedział Kozi.
— Grabiec?
Grabiec przychodzi do knajpy, zamawia piwo, uśmiecha się, pyta o znajomych i nie wie, że na Targowej między śmietnikiem a obszczanym murem stoją stare dziecięce sanki, na których spędzi siedem zimowych nocy. W tym czasie nikt go nie będzie szukał. Pół roku jeszcze poleży w kostnicy. W piątek po Bożym Ciele zidentyfikuje go współlokator, który zdąży zapomnieć, że w ogóle mieszkał z kimś takim. „Tak, to on”, stwierdzi.
Ale to dopiero za kilka lat.
— Grabiec? Czego chciał?
— Wiadomo. — Szeroki uśmiech Koziego mógł znaczyć wszystko.
Lady sięgnęła po zapalniczkę, Kozi okazał się szybszy. Dotyk jego dłoni był lodowaty. Wraz z dymem Lady wciągnęła głęboko do płuc zapach jego skóry. Pachniał gorzko przypalonym karmelem.
— Brown sugar?
— Yhm.
Kozi. W sieci piwnic, podziemnych klubów, nielegalnych knajp — nikt nigdy nie odnajdzie jego ciała. Jedni będą mówili, że trafił na oddział zamknięty, inni, że wyjechał. Nikt go nawet nie będzie szukał.
— Kiedy przyjechałaś? — spytał, mrużąc oczy.
— Dziś rano. Mam urodziny.
— Urodziny — powtórzył. — Aha.
Nalał bez słowa. Zapalili w milczeniu.
Cudownie.
***
Późny zimowy zmierzch. Połowa grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego. Białe reflektory słabo przecinają czarną noc. Przez zaśnieżone wzgórza jedzie podmiejski autobus, raz z górki, ostrożnie, raz pod górkę, jeszcze wolniej. Zakręty. Na poboczach zaspy. Podjeżdża na pusty przystanek w Trzęsawiskach. Harmonijkowe drzwi otwierają się z trudem, bo trochę przymarzły. Trzeba szarpnąć. Wewnątrz ciemny tłum, robotnicy wracają z drugiej zmiany. Szare twarze, parujące oddechy. Z gorących wnętrzności autobusu wysiada mężczyzna, Ignacy Sokołowski, wszyscy go tu znają. Urodził się na Pogorzałym zaraz po wojnie, wyjechał potem do miasta do szkół, matka mu mówiła, żeby nie wracał, ale on wrócił. Wystarał się o przydział i zamieszkał w aptece. Kto by w Trzęsawiskach nie znał aptekarza? Czapka, kożuch, rękawice. Wraca z żoną ze szpitala. Dziecko mu się urodziło, wesołe będzie miał święta. Chłopy kiwają poważnie głowami. Każdy wie, jak to jest. Mało który się uśmiecha.
Ignacy wysiada, wpada w śnieg po kolana, ledwie się wygrzebuje, a już żona wpycha na niego wózek. Głęboki, brązowy, na skórzanych paskach, z budą. Porządny. Jego Kryśka po porodzie wygląda, jakby szła na bal. Torebkę taszczy pod lewą pachą, dostała ją od rodziców z Ameryki. Wyjechali już dawno, wysyłali jej dolary i prezenty, ale ona wszystko przetraciła, aż wreszcie wyszła za dużo od siebie starszego aptekarza i chyba tylko dzięki temu ma gdzie mieszkać. Teraz jeszcze mu dziecko urodziła, a wcale tego po niej nie widać. Robotnicy w autobusie patrzą na nią sennie i ciężko. Ignacemu robi się niedobrze od ich spojrzeń. Pośpiesza Kryśkę, żeby wysiadała szybciej, wyrywa jej wózek z dzieckiem.
Sokołowscy wysiedli, cofnęli się do rowu, żeby autobus mógł odjechać. Zaśmierdziało ropą, Ignacy zakaszlał. Zostali sami na poboczu. Nad nimi otwarło się granatowe rozgwieżdżone niebo, przed nimi biała wiejska droga: kościół, plebania, szkoła, sklep, przychodnia lekarska i apteka. Przedwojenny budynek malowany na szaro, dach przykryty grubą czapą śniegu, szerokie oblodzone schody, przeszklone drzwi i niebieskawe światło nad nimi. Apteka.
Ignacy ciągnął wózek przez zaspy, Kryśka pchała prawą ręką. Cholernie ciężko im było tak iść. Umęczyli się, zanim doszli.
Sięgnął do kieszeni kożucha po klucz i otworzył drzwi. Z worka za progiem podsypał piasku na schody. Kryśka już weszła do środka z dzieckiem na rękach, ale on został jeszcze na zewnątrz. Wyjął zapałki i sporty. Chwilę pomiętosił miękkie opakowanie, wyciągnął jednego, poobracał go między kciukiem a wskazującym. Wytrzepał trochę śmieci, roztarł na dłoni okruchy tytoniowego suszu. Zapalił. Oparty o poręcz schodów, popatrzył w niebo. Mróz skrzypiał w powietrzu.
Mars. Saturn. Wolarz. Orion. Ignacy stał z zadartą głową, aż go rozbolał kark.
Powoli zaciągnął się brunatnym dymem, rozkoszując się chwilą samotności: wdech — głęboki, ostry Miecz Oriona, wydech — długi, ciężki jego Pas. A więc wojna. Wsunął dłoń do kieszeni. Upewnił się, że jest tam list od dawnego kolegi z seminarium. Pisał, że szykuje się Wielka Wojna i żeby on, Ignacy, miał się na baczności. „Nie wierz nikomu — ostrzegał. — Gazety i telewizja kłamią. Oto nadchodzi czas Apokalipsy, w której zetrą się trzy wielkie mocarstwa, to, które włada Wschodem, to, które włada Zachodem, ale zwycięży to, które objęło całą Ziemię i wszystkie kraje uczyniło sobie poddanymi. Nadchodzi czas Królestwa Niebieskiego na Ziemi” — pisał ksiądz. Ignacy szukał w liście innych słów, innych znaków, szczegółów, po których poznałby, że przyjaciel wie, co mówi, ale niczego takiego nie znalazł. Pismo kumpla z każdą linijką stawało się bardziej rozstrzelone, zdania nierówne, cały list jakby napisany na kolanie. Może chodziło o to, że ksiądz bał się cenzury diecezjalnej. Pisał wszak z Tarnowa, na kopercie widniał stempel biskupa. Nie do pomyślenia było jednak, żeby jakakolwiek cenzura, czy religijna, czy komunistyczna, puściła tak wywrotowy tekst. Ignacy po przeczytaniu, jeszcze w Urzędzie Pocztowym, złożył list i wsunął do kieszeni kożucha. Potem odebrał żonę ze szpitala, wypis trwał sześć godzin. Kiedy wyszli, było dobrze po południu. Zanim dojechali do Trzęsawisk, zrobiła się noc. Ogromna, czarna, kosmiczna noc. Ignacy jeszcze raz spojrzał w północne niebo. Wszystko było już przesądzone. Potem wypstryknął niedopałek w śnieg, otrzepał buty, wniósł wózek po schodach i wprowadził go do jasnego, ciepłego wnętrza, w którym już pachniało niemowlęciem, chociaż ono było tam dopiero od kwadransa.
Zajrzał do pokoju. Na wersalce leżało zawiniątko z dziewczynką, która darła się, krztusząc własnym oddechem. Przed nią klęczała Krystyna, jeszcze w butach, ale już w samym staniku. Stanął w otwartych drzwiach. Oparł się bokiem o futrynę pomalowaną białą olejną farbą i patrzył, jak jego żona rozwija metodycznie tę małą, a ona, czerwona na twarzy, wrzeszczy wniebogłosy. Zresztą Kryśka też była cała czerwona, spocona i wściekła. Patrzył, jak nerwowo odwiązuje supełki becika, rozwija kocyk, rozpina kombinezon. Jedna czapka zawiązywana pod brodą, druga, cieńsza, przykleiła się do ciemiączka. Widział, jak Kryśce na karku perli się pot, kropla spływa w dół po kręgosłupie, wsiąka w pasek stanika. Przeniósł wzrok na jej ręce, które teraz rozpinały sweterek, cztery guziki w kształcie różyczek. Bluzeczka, śpioszki. Zatrzaski na ramionach. Rajstopki. Kaftanik. Dwa długie troczki dookoła brzucha. Trzeba ją odwrócić. Ignacy nadal stał oparty o futrynę i patrzył, jak Kryśka klęczy i sapie, gdy mała zanosi się od krzyku. Body zapinane w kroku. Pieluszka. Suche pieluchomajtki bawełniane z ceratką. Osrane. Jedne na całą okolicę, z darów od księdza. Kryśce ze zdenerwowania drżały ręce. Przed nią na wersalce leżała dziewczynka z wielkimi, spuchniętymi wargami sromowymi i różowymi bezzębnymi dziąsłami w szeroko otwartej buzi. Miała zamknięte oczy i kurczowo zaciśnięte pięści. Wrzeszczała tak, że aż zsiniała z wysiłku.
„Brzydka — pomyślał Ignacy. — Aż trudno uwierzyć, że taka brzydka”.
— Może zasłoń ją czym? Nie zimno jej tak? — odezwał się do żony.
Kryśka popatrzyła na niego wielkimi, zdziwionymi oczami.
— Zimno? — Zatrzepotała długimi rzęsami, jakby nie rozumiała, co do niej mówi ten mężczyzna stojący w drzwiach.
Ignacy wycofał się do drugiego pokoju, tego z telewizorem. Usiadł w fotelu, przysunął sobie popielniczkę.
Tego dnia po południu doszło do pacyfikacji kolejnego ogniska strajku przez Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej. A on w tym czasie pojechał do szpitala odebrać Kryśkę. Było już po dzienniku, wyłączył odbiornik.
Siedział przed telewizorem i patrzył w czarny ekran, a rolki czasu odwijały się dalej i dalej i żaden bluźnierca ani prorok nie był w stanie cofnąć przeznaczenia.
Nadchodzi, co ma nadejść, wypełniają się słowa, które mają się wypełnić. Za ścianą płakało dziecko. Czy Bóg musiał ocalić Izaaka? Czy może uratować innych? Kto niesie ogień, który odnawia oblicze ziemi?
Co może ten, który wie, że nieodwracalne jest nieodwracalne.
Na ławie obok popielniczki stała szklanka po herbacie z rana. Ostatni ohydny łyk. Papieros. Błysk ognia.
I już po wszystkim.
***
Minęło dokładnie osiem tygodni. Tyle kazała położna, żeby Kryśka z Balbiną nie wychodziła z domu, bo umrozi dziecko, przeziębi piersi i jej utną. Osiem tygodni. Przez tyle czasu Kryśka chodziła po domu w szlafroku, piła herbatę z mlekiem i przystawiała małą do cycka. „Osiem razy siedem równa się sześćdziesiąt”, szybko policzyła Kryśka. Przez dwa miesiące Ignacy codziennie stał w aptece za ladą, nawet w niedziele. Dogadał się z panią Ewą ze sklepu, żeby robiła im zakupy i kobieta przynosiła po pracy chleb i jajka. Po Nowym Roku przyniosła kawę. Od pani Baćkowej mieli obiady szkolne: zupę w słoiku, ziemniaki w misce, kotlety pod ścierką, a raz nawet kiełbasę ze świniobicia przed Bożym Narodzeniem. Kucharka zawsze pytała, jak mała się chowa, i życzyła zdrowia małżonce. Ignacy za wszystko płacił i serdecznie dziękował.
Przez ten czas Kryśka nie zapaliła ani jednego papierosa, chociaż miała czerwone carmeny schowane w szufladzie pod stołem w kuchni, tam, gdzie Ignacy trzymał młotki, śrubokręty, klucz francuski, kłódki bez kluczyka i zardzewiałe gwoździe. W tej właśnie szufladzie, do której nikt nigdy nie zaglądał, miała schowane carmeny, ale nie zapaliła ani jednego przez osiem tygodni. Osiem tygodni.
Po ośmiu tygodniach porządnie ubrała małą, włożyła ją do wózka, zakryła budą i otworzyła lufcik w kuchni. To było wietrzenie, etap przejściowy, przygotowanie do wyjścia na dwór, hartowanie, wzmacnianie odporności dziecka. Po dziesięciu minutach Kryśka zamknęła lufcik, odsłoniła dziecko i odetchnęła z ulgą. Przeżyło. Było całe spocone i czerwone na twarzy, ale przeżyło. Wtedy przełożyła carmeny z szuflady pod stołem do kieszeni kożuszka. Kiedyś przecież wyjdzie do ludzi.
***
Aż wreszcie pod koniec lutego nastąpił dzień słoneczny, chociaż mroźny, kiedy Kryśka uczesała czarne włosy, upięła koczek, ubrała małą, zawinęła ją w koc i położyła na sankach. Sama włożyła kozaki i kożuszek i wyszła na spacer do sklepu.
Z okna organisty widać było białą drogę między apteką a sklepem spożywczym. Na poboczach zaspy. Oślepiające refleksy w jasnych promieniach słońca. Lśniący pod nogami śnieg. Żona aptekarza z łatwością ciągnęła sanki w kierunku sklepu po wyślizganej jezdni. Sanki podskakiwały trochę na koleinach i mała za każdym razem coraz bardziej przechylała się w prawo i wysuwała z kocyka. W pewnym momencie szorowała nogami po śniegu, ale chyba podobała jej się taka jazda, bo nie płakała.
Maciek Grabowski odkleił się od szyby, na której został ślad jego ciepłego policzka. Pociągnął matkę za rękaw.
— Mamusiu, coś przywieźli do spożywczego, bo się ludzie schodzą — powiedział, a ona wyjrzała przez okno.
Kryśka właśnie podeszła pod sklep. Anka Grabowska ubrała synka szybciej, niż by trwało jedno westchnienie do anioła stróża, i już byli na drodze przed domem. Anka szła przodem, on się trochę ociągał.
Sanki zostały przed schodami. Nie było ich jak wprowadzić do środka, bo wewnątrz gorąco i w dodatku ciasno. Poza tym rozbabrana kałuża pośniegowa tylko by stępiła płozy. Kryśka weszła więc do sklepu sama, a tam pani Ewa sklepowa rozmawiała z Baćkową, kucharką ze szkoły, i z Irenką z kiosku z gazetami. O wojnie. Irenka była najlepiej poinformowana i mówiła, że siły antysocjalistyczne próbują wszystkim wmówić, że to jest tylko stan wojenny, ale nie ma co wierzyć Amerykanom i Japończykom, bo przecież gdyby to był tylko stan wojenny, to nie musiałyby wkraczać wojska amerykańskie, które już przecież stacjonują w Szczecinie i we Wrocławiu. Na to weszła Anka Grabowska, żona organisty, i dodała, że jej matka wie od księdza proboszcza, że to z całą pewnością jest najprawdziwsza wojna i że Watykan do niej przystąpi na wiosnę. Już szykują księży do walki.
— Po której stronie? — chciała wiedzieć Ewa sklepowa, ale Anka tylko wydęła wargi.
— Po żadnej! Watykan stanie w obronie prawdziwych wartości. Będzie trzecią siłą i ona zwycięży.
— Kto by to przypuszczał? — westchnęła Ewa.
— Kto wątpi w zwycięstwo Kościoła, ten ma grzech — powiedziała Anka.
— Nikt nie wątpi — Irenka kioskarka wzięła w obronę sklepową. — Chyba by kto musiał niechrzczony być.
Kobiety pokiwały w milczeniu głowami. To brzmiało rozsądnie.
— Kiedy chrzest i jak tam się chowa maleńka? — zmieniła temat Baćkowa i Kryśka na to się ożywiła.
— Nie chce ssać.
Pani Baćkowa wiedziała, jak się odżywiać po porodzie i skąd wziąć niebieskie mleko w proszku, bo jej kilkuletni Januszek może i trochę wolniej się rozwijał, ale butlę ciągnął od drugiego miesiąca. Obiecała porozmawiać z nauczycielką, której brat pracował w Czechosłowacji, bo on z łatwością mógłby przywieźć większą ilość takiego mleka — tyle, że starczyłoby małej Balbince nawet do Wielkiej Nocy. A Ewa ze sklepu powiedziała, że za tydzień może załatwić smoczek, prawdziwy, gumowy. Takie smoczki są na pewno w przetwórni owocowo-warzywnej w mieście. Mają je tam z rozdzielni, nie wiadomo po co, ale mają. Krystyna podziękowała, kupiła kawę i ketchup i ustaliła, że za tydzień Ewa załatwi smoczek, brat nauczycielki przywiezie w sobotę niebieskie mleko i będzie można przestawić Balbinę na butlę.
— Najlepsze butelki są po żytniówce — powiedziała pani Ewa i wyciągnęła jedną spod lady. Pełną. — Można zobaczyć nowego obywatela? — zapytała tonem oficjalnym, ale jednak dość poufale, bo przecież już trochę się zżyły, ona i mama Balbiny, i przez te dostarczane zakupy, i przez to dzielenie się kobiecymi doświadczeniami.
Kryśka schowała butelkę i chętnie wyszła przed sklep. I to był ten moment, w którym zauważyła, że kocyk na sankach jest pusty. Baćkowa wzięła go i strzepnęła, tak na wszelki wypadek. Krystyna popatrzyła w oczy Ewie ze sklepu i dopiero wtedy to do niej dotarło.
— Dziecko mi ukradli. Sprzed sklepu. Spod oka. Porwali mi dziecko!
Prywaciarz od królików, mąż bibliotekarki, tej, która zanim za niego wyszła, pisała wiersze, o czym wszyscy wiedzieli i trochę się z niej śmiali, wyskoczył właśnie z domu w gumofilcach, żeby się napić piwa pod sklepem. Popatrzył na kobiety, na puste sanki i rzekł:
— To już po dzieciaku — po czym poprosił panią Ewę o jedno niepasteryzowane na miejscu i jedno na wynos, a ona weszła z powrotem do sklepu, żeby sprzedać mu piwo.
Drogą po drugiej stronie szedł stary pan Brzózka, emerytowany nauczyciel, trochę przygłuchy. Uchylił kapelusza, zawsze nosił go, żeby móc się efektownie witać, ukłonił się i poszedł dalej. Kiedy zniknął za zakrętem, Krystyna podniosła ręce do twarzy i zaczęła płakać łzami, które zamarzały jej na policzkach.
— I co ja teraz powiem Ignacowi? Jak ja wrócę do domu? Jaką ja jestem matką, że już na pierwszym spacerze zgubiłam dziecko? Balbinka moja malutka, Balbinka moja kochana, jak ja się ludziom na oczy pokażę.
Pani Ewa i królikarz też już wyszli przed sklep. Mąż bibliotekarki pociągnął solidny łyk, bo naprawdę się wzruszył. Anka kręciła tylko głową w zadumie.
— Na co komu cudzy dzieciak? Może dla okupu porwali?
— Albo czarna wołga — dorzucił prywaciarz. — Ponoć porywają dzieci na organy dla Breżniewa.
— Głupoty pan gada, panie Andrzeju — upomniała go Irenka kioskarka i uśmiechnęła się jakoś tak zalotnie, aż się chłop zakrztusił.
— Nic tędy nie jechało przez cały czas, jak byłam w sklepie — powiedziała Ewa. — Żadnej czarnej wołgi.
— Na milicję trzeba zgłosić. Niech pani idzie na pocztę zadzwonić — poradziła Baćkowa.
Mąż bibliotekarki toczył wzrokiem po zalesionych wzgórzach. Pociągnął kolejny łyk z butelki. Nie było nic do dodania.
— O, tam! Co to? — Wskazał spracowaną ręką w kierunku zaspy, z której Maciek machał do swojej mamy i do reszty przed sklepem.
Złażąc do rowu, zapadał się w śnieg po kolana, ale było warto, bo tam naprawdę leżała Balbina. Widział przez okno, jak się zsuwała z sanek, i chciał się przekonać, czy żyje. Trochę miał nadzieję, że się zabiła, ale niestety okazała się żywa. Miała otwarte oczy i czerwone policzki. Takie miękkie, grube czerwone policzki. Chłopak najpierw je szturchnął palcem, potem pochylił się i chuchnął, a ona zamrugała. I wtedy jej matka pod sklepem podniosła lament.
Więc kiedy mąż bibliotekarki pokazał w tamtą stronę ręką, Maciek odmachał, żeby dać im znać, że mała leży w rowie i żyje.
Kryśka puściła się biegiem, ciągnąc za sobą lekkie sanki, mimo że droga była oblodzona i sprint w amerykańskich kozakach nie należał do łatwych. Porwała małą w ramiona, tuliła i całowała. Ewa ze sklepu, Irenka i Baćkowa — kucharka ze szkoły, nawet Andrzej, mąż bibliotekarki, wszyscy też podeszli i naprawdę bardzo się cieszyli, że ta mała od aptekarza tak się szczęśliwie znalazła. Anka Grabowska wzięła synka za rękę i pomogła mu wyleźć z zaspy, a Kryśka położyła Balbinę na sankach, otuliła ją kocykiem, wyciągnęła carmena i sobie zapaliła. Słońce iskrzyło się w białym śniegu, błękitnego nieba nie zasłaniał żaden obłok, igiełki mrozu drgały w powietrzu i kłuły przy każdym wdechu. Wiejską drogą nic nie jechało, bo co by miało jechać, do pekaesu jeszcze dwie godziny. Kryśka stała, paliła, uśmiechała się szczęśliwa, choć ręce jej się trzęsły ze zdenerwowania. Wszyscy, którzy tam byli, patrzyli na to ze zrozumieniem, no bo w takiej sytuacji komu by się nie trzęsły. Królikarz, Anka Grabowska i Ewa ze sklepu też się poczęstowali jej carmenami. Tylko Baćkowa i Irenka nie zapaliły, bo były przeciwniczkami palenia. Nikt nie wspomniał, że to mały Grabiec jest bohaterem, że to on ją uratował. Jakby tego nie widzieli.
Był jednak ktoś, kto to widział.
***
Na przeciwległym wzgórzu, w cieniu drzew pod lasem, opierała się o płot stara kobieta otulona ciemną chustą. Pokręciła głową, odwróciła się i weszła do domu. Za nią jak cień podążył pies.
Z tego domu na Pogorzałym był dobry widok na całe Trzęsawiska, na całą długą wieś położoną w dolinie, drogę, rzekę Bajkę i przerzucone przez nią dwie ławy. Bystra woda zimą zamarzała cienką warstwą przy brzegach i w zakolach. Wiosną i jesienią wzdymała się i zalewała wszystko na lewym brzegu, całe Trzęsawiska. I wtedy już nie zważała, kto sprawiedliwy, kto w bojaźni bożej, kto przeciw niej. Ktokolwiek stanął jej na drodze, ktokolwiek był tak nieostrożny, że zbliżył się do miękkich, zdradliwych brzegów, ktokolwiek zgrzeszył pychą lub ciekawością, by spojrzeć w jej głębię, bezpowrotnie schodził na dno. Starzy opowiadali o dziewczynach, które szły ratować krowy i nie wracały już nigdy. O chłopcach, którzy chcieli skrócić drogę do domu i nikt ich potem nie odnalazł. Mówili, że Bajka potrzebuje ofiar. Rodzice przestrzegali dzieci: „Nie chodźcie w roztopy nad rzekę, łatwo o nieszczęście. Nie chodźcie, dzieci, nad rzekę”. Ludzie uciekali od Bajki, a łąki dookoła nazwali trzęsawiskiem, bo nawet ziemia się tam trzęsła ze strachu przed nią. A przecież nie zawsze tak było.
Dawniej, dawno, dawno temu, ludzie mieszkali na drugim brzegu Bajki, tym wyższym, pod lasem, który wiecznie trawił ogień. W końcu przenieśli się na Trzęsawiska, bo woda była łaskawa, a ogień nie. Woda zalewała pola i piwnice, ale wracała do brzegów. Ogień pochłaniał wszystko, z domostw zostawiał kominy, a z grobów kamienie. Od Bajki można się było uratować, ogień trawił do szczętu.
Na Pogorzałym, za rzeką pod lasem, zostały więc tylko stary cmentarz i jeden dom. Kiedyś po tej stronie znajdowało się centrum wsi: drewniany kościół z dzwonnicą, baniasta cerkiew, a na rozdrożu żydowska karczma. Ale dwieście lat temu przyszedł wielki pożar i wszystko spalił. Mówili, że iskra poszła z kuźni. Może. Jedni uciekli, drudzy zostali w ogniu. Ci, którzy przeżyli, wrócili do wsi, odbudowali, co się dało, i dalej mieszkali nad Bajką. Aż przyszła Wielka Wojna i cesarscy z Ruskimi wybrali sobie to miejsce na bitwę. Żołnierze pozabijali się do imentu, żaden nie przeżył, i ludzie z Pogorzałego z księdzem i popem wszystkich pogrzebali w jednej mogile. Lecz jeszcze ziemia na grobie nie obeschła, kiedy przyjechali inni żołnierze. Grabarza, księdza i popa rozstrzelali, spalili wieś i odjechali. Ogień dogorywał kilka dni. I znowu ci, którzy przeżyli, odbudowali, co się dało. Dzwonnicę przykryli blachą, metalowy krzyż umieścili na szczycie. Cmentarz otoczyli kamiennym murkiem, a koło bramy postawili kranik i kubek. Kto chciał, mógł się napić cudownej wody, kto chciał, mógł nią podlewać kwiatki na grobach. Lato było suche, wieczorami po niebie chodziły burze. W krzyż na wieży trafił piorun. Ogień poszedł od góry, wiatr był silny z południa, wszystko się spaliło. Zboże, stodoły, zwierzęta. Kamień na kamieniu. Z tych kamieni odbudowali ludzie Pogorzałe, ale przyszła jesień, zima i nie było co jeść. Kamieniami się dzieci nie wykarmi, więc żeby przeżyć, chodzili ludzie do miasta, do pracy i na żebry. Na przednówku w miasteczku ktoś rzucił hasło, że na Pogorzałym mieszkają nie ludzie, tylko wampiry, które potrzebują chrześcijańskiej krwi do swoich obrzędów. Krwiopijcy, wszy, złodzieje. W nocy przyszli ci zza lasu, wyrżnęli wszystkich, domy spalili. Jeszcze żyją tacy, którzy widzieli te łuny, słyszeli ten wrzask. Mówili potem, że to kara boża, że klątwa, że ta strona rzeki jest dla umarłych. Od tamtej pory ludzie nie chcieli się tam budować, woleli drugi brzeg, narażony na podtopienia, ale to przecież lepsze, niż mieszkać po stronie upiorów. Drewniany kościół spłonął. Został tylko cmentarz. Nikt tam nie chciał mieszkać. Nikt.
Kiedy więc po wojnie jedna dziewczyna wróciła do wsi z wielkim brzuchem, było dla niej miejsce tylko na Pogorzałym, pod lasem, przy cmentarzu. Ludzie się dziwili, po co wracała, do czego. Cała rodzina nie żyła; byli tacy, którzy widzieli ich ciała, niektórzy nawet kopali grób w lesie za cmentarzem i dawali temu świadectwo, pokazywali, gdzie leżą.
Strach ich było grzebać. Ci mieli złą krew. Starzy gadali, że to byli potomkowie proroków, że gniew boży przez nich mówił, że przez nich wszystkie nieszczęścia we wsi. Ludzie się ich bali. Baby zaś chodziły się ich radzić, szeptały, że ostrzegają przed złym i znają się na miłości. Że rozumieją świat. Mieszkali między nimi od zawsze, lecz ksiądz nadal niechętnie grzebał ich w poświęconej ziemi. Strach było kopać im grób. Potem sąsiedzi jednak podzielili się gospodarką, bo ziemia przecież nie może leżeć i czekać, aż wróci córka marnotrawna z brzuchem. Młoda jeszcze była, mogła znaleźć życie gdzie indziej. A ta wróciła i zapytała, gdzie jej dom. Nikt się nie odezwał, to i ona zamilkła. Po co wracała? Z brzuchem? Myślała, że ktoś ją przygarnie? Zamieszkała w pustej chałupie na Pogorzałym. Stamtąd miała dobry widok na cmentarz i na całe Trzęsawiska.
Wiadomo było, że ci, którzy uciekali w czasie wojny, musieli gdzieś zostawić dobytek, bo zabrać go nie zabrali, a zmarli mają to do siebie, że nie zdradzają tajemnic. Znaleźli się więc i tacy odważni, którzy nocą chodzili na cmentarz, łomem odsuwali płyty, zaglądali do trumien. Co w tym złego? Trup ze skarbem co zrobi? Nic. Komu to szkodziło, że ludzie byli ciekawi, gdzie te skrzynie i co w nich?
Ona jednak wszystko widziała i doniosła księdzu, a ten z ambony musiał oficjalnie zakazać chodzenia po nocy na cmentarz. W czasie Wielkiego Postu proboszcz zapowiedział nawet, że jak kto odda Kościołowi, co stamtąd wziął, to mu grzechy zostaną odpuszczone, w przeciwnym razie będzie cierpiał w piekle wiekuiste męki. I byli tacy, którzy przynosili co mniej użyteczne rzeczy: obrazy, książki. Jeden obrazek wyniesiony z grobu idealnie zasłonił wybite okienko przy schodach na chór. Ksiądz je potem kazał zamurować, ale obraz pozostał. Złota i srebra nikt nie chciał oddawać, więc w końcu ksiądz kazał zamknąć bramę cmentarną na łańcuch.
Od lasu murek był niski, ludzie nie musieli korzystać z bramy, i ta z Pogorzałego znowu doniosła, tym razem do Wojewódzkiej Rady Narodowej, do samego I sekretarza KCPZPR. Przyjechali jego ludzie czarnym autem i pytali po wsi, kto tam chodził i co znalazł, ale nikt pary z gęby nie puścił. Tylko ona patrzyła złym okiem, z dzieciakiem przy cycku, bo akurat jej okna wychodziły na cmentarz.
Z tego domu na wzgórzu był dobry widok na całą wieś i las. Las i rzekę. A w rzece przy brzegu raki, w głębi małe srebrzyste rybki bez nazwy. Tak jakby nikt nigdy się w tej rzece nie utopił. I nikt nigdy w tej rzece nikogo nie topił. Tak jakby nie było trupów na dnie.
I las był, jakby tu nikt nigdy do nikogo nie strzelał. Jakby to powietrze nie rozbrzmiewało hukiem przez wiele dni, jakby nigdy nie było żadnych ciał wrzucanych do żadnych dołów. Jakby ciszę przerywał jedynie trzask pni pękających od nadmiaru soków, jakby tylko drzewa umierały tu z nadmiaru miłości.
I cmentarz, maleńki, za mały dla ludzi z Trzęsawisk.
Tylko jeden był taki dom. Tylko jeden taki widok.
***
Dzieciak rósł i w marcu pięćdziesiątego trzeciego o świcie, kiedy miał siedem lat, stara zrobiła mu postrzyżyny nad Bajką, włosy puściła do morza, a potem chłopaka zaprowadziła do szkoły. Tego samego dnia gruchnęła wiadomość, że umarł Stalin. I wtedy jej całkiem odbiło.
Już wcześniej mówiła, że to dziecko będzie papieżem, bo spłodziło je czterdziestu czterech żołnierzy, przedstawicieli trzech narodów, i że ma czterdzieści cztery imiona, a jego domem są trzy stolice i że będzie pierwszym papieżem Polakiem. Ludzie stukali się palcami w głowę, ale kto za wariatką nadąży. Kiedy więc dokładnie piątego marca zrobiła mu o świcie postrzyżyny, a zaraz potem się okazało, że od tego umarł Stalin, już nie potrzebowała żadnych więcej dowodów. Mówiła, że duch wielkiego wodza był zaklęty we włosach jej syna i teraz on ma jego moc i zjednoczy cały świat pod swym panowaniem. Że połączy katolicyzm z socjalizmem i obiema Amerykami. Inne matki trochę jej zazdrościły, bo one też by chciały, żeby ich dzieci rządziły obiema Amerykami i całym światem, ale żadna nie odważyła się tego powiedzieć na głos, bo nie była wariatką.
A chłopaczek rósł mizerny i chuderlawy. Matka karmiła go tym, co sama wyhodowała albo nazbierała w lesie, niczego od ludzi nie przyjmowała. Mówiła, że przed wojną jej matka miała dość ziemi, żeby wyżywić siebie i pół wsi, i dopóki obcy ludzie jedzą jej chleb, ona od nich niczego nie przyjmie. I nie przyjmowała ani pomocy, ani gości. Kto by tam zresztą chodził na Pogorzałe! Jedynie proboszcz raz w roku musiał iść do niej po kolędzie. Tak się z nim wtedy umówiła, że kiedy jej syn podroś-nie, pójdzie na plebanię, żeby służyć do mszy i uczyć się na księdza. Chłopak od początku wiedział, że czeka go seminarium w mieście, że potem ma zostać biskupem i wyjechać do Rzymu. To było jasne jak słońce i nawet z czasem ludzie się do tego przyzwyczaili i przestali dziwić, że w największe upały matka ubiera go na czarno. Czerń mu pasowała, bo był poważny, nawet można powiedzieć — dość smutny. Proboszcz jednak go lubił, nauczycielka chwaliła. Rósł, aż wreszcie poszedł najpierw do miasta, do liceum, a potem razem z przyjacielem z biol-chemu do seminarium.
Stara została na Pogorzałym i czekała na swojego papieża. Chłopak wszakże przyjeżdżał do domu coraz rzadziej, coraz niechętniej opowiadał, czego się tam uczy, i w końcu zaczęły docierać do Trzęsawisk obrzydliwe plotki, którym kres położył dopiero proboszcz, mówiąc z ambony, że to niemożliwe, żeby kleryk został przyłapany na grzesznym współżyciu z innym klerykiem, że to propaganda komunistyczna. A jeśli już ktoś został wydalony z seminarium, to tylko dlatego, że nie każdy może być zastępcą Jezusa Chrystusa na ziemi. Nie każdy jest do tego powołany, nie każdy może dostąpić takich zaszczytów. Żadna inna przyczyna za tym nie stoi. Stać nie może.
Stara z początku nie wierzyła plotkom. Kiedy jednak otwarcie wyznał, że zamiast święceń kapłańskich robi dyplom technika laboranta, bo nie może zostać księdzem po tym, czego się dowiedział o historii Kościoła i co zobaczył na własne oczy, wtedy powiedziała, żeby nie wracał. Żeby wyjechał najdalej jak to możliwe i żeby nigdy nie zaglądał nad Bajkę. „Nikt nie jest prorokiem we własnym domu”, rzekła.
— Odejdź i nie wracaj — wyrzuciła go z domu. Bez słowa obrócił się na pięcie i poszedł.
Z rozpaczy trzy dni leżała krzyżem na mogile w lesie. W niedzielę ksiądz grzmiał z ambony, że to musi być zły człowiek, skoro tak swą matkę zasmucił, ale matki, które grzeszą pychą i wyobrażają sobie, że każdy może być zastępcą Jezusa na ziemi, dostają za swoje. To ją trochę otrzeźwiło.
Stara z Pogorzałego tylko w niedzielę schodziła do Trzęsawisk i zaraz po mszy wracała do siebie. Niekiedy ludzie widzieli ją w lesie albo jak na cmentarzu zbierała wypalone znicze, zlewała wosk, wsadzała nowe knoty i robiła z nich świece. Jeździła z nimi potem do miasta we wtorki i sprzedawała je na targu. Aż pewnego razu, dwa tygodnie przed Wszystkimi Świętymi, przyjechała z miasta autobusem i od razu poszła na plebanię. Ksiądz kazał kościelnemu bić w dzwony, aż się ludzie zbiegli, myśląc, że znowu pożar na Pogorzałym. Ale nie.
Proboszcz z ambony powiedział, że habemus papam, bo — jak stara dowiedziała się w mieście — ktoś inny, nie jej syn, został papieżem w Watykanie. I został nim tylko dlatego, że jej syn zrezygnował z seminarium. A tym papieżem był jakiś inny Polak. Przy okazji ksiądz powiedział, że od pierwszego listopada Trzęsawiska będą miały zakonnicę z włoskiego zakonu, siostrę Bernadettę, i nowego wikarego z Tarnowa.
Mówiąc to, ksiądz proboszcz posmutniał, a jego gospodyni aż zasłoniła usta, żeby nie krzyknąć z przerażenia, że teraz ksiądz ją wywali. Samotnie wychowywała Aneczkę, nie mogła sobie wyobrazić lepszego miejsca niż plebania, a tu pojawi się nowa zakonnica. Złe wieści przywiozła ta stara z miasta. Ta stara zawsze roznosiła złe wieści.
Tego dnia wieczorem proboszcz dostał na kolację kaszę z masłem i zsiadłe mleko, a matka Anki, tęga, niewysoka kobieta, przysiadła koło niego przy stole i powiedziała, że to i owo trzeba by jednak schować przed przybyciem obcej zakonnicy.
— Gdzie, z powrotem na cmentarzu? — zapytał proboszcz.
Ale wiadomo było, że stara pilnuje cmentarza i się nie da. Gospodyni wzruszyła ramionami.
***
W nocy pies wył i nie dawał spać. Stara zarzuciła chustkę i wyszła z nim przed dom. Na cmentarzu był spokój, zeszła na drogę, drogą nad rzekę, na kładkę przy kościele. Pies był niespokojny. W kościele kręcili się ludzie z latarkami. Przez witraże mrugały światła. Stara stała długo i patrzyła, aż wreszcie z zakrystii wyszedł proboszcz. Rozejrzał się, zgasił latarkę i przy świetle księżyca poszedł na plebanię. Stara chciała wracać do domu, ale pies ani drgnął. Minął może kwadrans, kiedy z plebanii wyszła niska postać z ciężką walizką. Za nią szedł ksiądz proboszcz. Stara patrzyła, co robią. Wzrok miała sokoli, przenikliwy. Pies warował przy nodze.
W październiku Polak został papieżem, w listopadzie do Trzęsawisk przyjechała nowa zakonnica, a przed Bożym Narodzeniem wikary. Z końcem stycznia we wsi pojawił się aptekarz. Najpierw poszedł na plebanię pokłonić się proboszczowi i poznać z wikarym, potem do przychodni przywitać się z doktor Lewandowską. Nawet nie zajrzał na Pogorzałe, ulokował się w mieszkaniu służbowym w aptece. Dwa lata później ożenił się z Kryśką Amerykanką. Ludzie kręcili głowami, co to się porobiło.
***
Z wiosną śnieg zszedł i spłynął do rzeki. Odsłonił czarne płachty ziemi jeszcze nieobrosłej trawą. Nagie gałęzie drzew, którym daleko było do pąków. Błotniste podwórka, wilgotne ściany domów, dachy kryte papą i eternitem. Syn organisty patrzył przez okno, przytulał zasmarkany nos do szyby i myślał, że świat jest ciemny i ponury jak obrazy w kościele, zwłaszcza ten, który wisi we wnęce okiennej nad schodami na chór. Na nim, za Świętą Rodziną uciekającą do Egiptu, rozciągało się podobne do Pogorzałego ciemne wzgórze z lasem i skałą, a dalej zamek i na dziedzińcu tego zamku rycerze rzucali dzieci na stos, a święty Józef wiódł konia, żeby uratować Jezusa. Maciek pomyślał, że on też by Jezusa uratował, tak jak niedawno uratował córkę aptekarza, chociaż nikt tego nie pamiętał. Często podczas mszy siedział na ostatnim schodku pod chórem i patrzył na ten obraz, na zalesione wzgórza i skały w oddali, na porozrywane ciała żydowskich chłopców. Nie mógł się doczekać, aż znów będzie mógł pójść do kościoła, żeby sobie na nie popatrzeć, ale najpierw musiał wyzdrowieć. Pociągał nosem i rozmazywał smarki na szybie i policzku.
Za ścianą ojciec grał na pianinie żałosną pieśń wielkopostną. „Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił” — pytał umęczony Chrystus, aż Maciek z tego żalu się rozpłakał. Czuł przy tym niewysłowioną nienawiść do tego ludu, do tych Żydów, których Jezus wybawił z mocy faraona, a oni przyrządzili krzyż na jego ramiona, którym dał berło Judzie powierzone, a oni wtłoczyli mu na głowę cierniową koronę. Maciek nie mógł zrozumieć, dlaczego ci Żydzi, którzy przeszli suchą stopą przez Morze Czerwone, bo im Pan Jezus je otworzył, byli tacy dla niego niedobrzy. Po prostu nie mieściło mu się to w głowie.
Ostatni promień słońca przebił się przez kordon chmur, zadrżał i zgasł za wzgórzem, pogrążając dolinę w ciemności.
— Idź spać — kazała Anka i ułożyła synka na łóżku. — Nie rycz, tylko śpij.
***
Po drugiej stronie Bajki stara kobieta okutana chustą wyniosła psu miskę z jedzeniem. Postawiła na kamieniu. Wyprostowała się, podparła dłońmi zesztywniałe plecy i spojrzała z góry na wieś, na rzekę i dalej, za linię drzew, za drogę na przystanek, szkołę, kościół, plebanię, organistówkę i aptekę. Budynki poszarzałe, kontury zamazane, kształty niewyraźne.
W zapadającym mroku wszystko powoli niebieściało, granatowiało, aż wreszcie sczerniało w noc, a ona stała na Pogorzałym i patrzyła. Już dawno zapaliły się światła w oknach domów w Trzęsawiskach, tu i ówdzie ktoś zamykał jeszcze drzwi. Organista ćwiczył pieśni na gorzkie żale, jego syn płakał w łóżku nad umęczonym Chrystusem, a ona stała ze wzrokiem utkwionym w aptece, jakby chciała przejrzeć na wskroś szare, grube, przedwojenne ściany. Pies trącił ją zimnym nosem, stara położyła mu pomarszczoną dłoń na łbie i ani drgnęła. W ekranach rozświetlonych okien wszyscy byli podobni do rysunkowych postaci z bajek. Dźwięki ich rozmów docierały jak przez czarną aksamitną zasłonę wieczoru. Stara słyszała szloch Grabca i oddech psa. Stała wpatrzona w okno apteki, w którym leciał film z życia Balbiny.
Kryśka gotuje mleko w garnuszku, miesza łyżką. Kapie sobie na nadgarstek, czy nie za gorące, ale nie, jeszcze nawet nie dość ciepłe. Ignacy siedzi przed telewizorem, ogląda dziennik, pali papierosa, popiół strzepuje do ciężkiej popielniczki, która stoi na wąskiej ławie obok jego fotela. Na wersalce leży Balbina. Położyła się na brzuchu i skubie koc. Wyjmuje jakieś kłaczki i wkłada je sobie do ust. Kryśka wnosi szklaną butelkę z mlekiem. Duży gumowy smoczek sterczy tryumfalnie.
Odstawia butelkę na brzeg ławy, dzięki czemu ma wolne ręce. Bierze małą i wygrzebuje kłaczki z jej buzi. Balbina się krzywi, wyrywa i zaczyna płakać. Wtedy Kryśka pewnym ruchem sięga po butelkę z mlekiem, przechyla córkę i wkłada jej smoczek do ust. Zanim mała zassie, tryska odrobina gęstego mleka. Biały grysik w czarnych włosach dziewczynki. Ignacy gasi papierosa i wychodzi do sali aptecznej. Wróci za godzinę lub dwie.
A stara stała na wzgórzu, trzymała dłoń na łbie czarnego psa i patrzyła, chociaż zrobiło się już całkiem ciemno i zimno, zapadła noc, na niebie pojawiły się gwiazdy. I dopiero kiedy Kryśka i Ignacy zgasili światło, kiedy dziecko odłożone do łóżeczka z metalowymi, malowanymi na biało prętami zaczęło równo i spokojnie oddychać przez sen, dopiero wtedy stara powiedziała: „Chodź do domu, Gnat. Na razie nic tu po nas” i zniknęła w czarnym wnętrzu drewnianej chałupy.
***
Tymczasem prawda o wojnie docierała do Trzęsawisk. We wsi były trzy telewizory, jeden u księdza, drugi u aptekarza, trzeci u wójta. Przy drodze stał też kiosk „Prasa Książka Ruch”, choć w nim były tylko dwie gazety, znakomicie zastępujące papier toaletowy, poza tym papierosy, bilety na PKS i żyletki. Ale gazety i telewizja kłamały, że Jaruzelski wprowadził stan wojenny, gdy tymczasem ludzie znali prawdę, bo mieli swoje wtyki tu i tam. Brat pani Basi krawcowej wiedział, bo przecież pracował w Pałacu Biskupim, i mówił, że jeśli Amerykanie staną naprzeciwko komunistów, episkopat może włączy się do walki. Irenka kioskarka też wiedziała, bo jej donosił listonosz, że zanim Jaruzelski ogłosił ten cały niby-stan-wojenny, wszystko najpierw ustalił nie z Breżniewem, tylko z prymasem Glempem. Ludzie swoje wiedzieli. Na przykład już w lany poniedziałek pani Basia przepowiadała, że niedługo papież zrobi pospolite ruszenie, bo jednak ktoś musi walczyć przeciwko Stanom i Ruskim.
— Watykan ma swoją armię, szwajcarską, ale ich jest garstka i nie mają przeszkolenia. Tymczasem przecież Kościół to wielka armia mężczyzn gotowych umrzeć za wiarę w Chrystusa. Oni staną do walki — mówiła pani Basia, listonosz mrugał znacząco okiem i pokazywał na niebo, a ksiądz modlił się o powołania.
I rzeczywiście w czerwcu papież Polak wezwał do Watykanu kardynałów z całego świata. Obradowali trzy dni za zamkniętymi drzwiami i w oktawę Bożego Ciała ogłosili powszechną mobilizację. Na początek na ochotnika, ale brat pani Basi ostrzegał, że zaraz pójdą obowiązkowo wszyscy ochrzczeni nieżonaci, więc ci, którzy mogli, szybko dali na zapowiedzi. Nawet Tadzik Sierota raz-raz oświadczył się dziewczynie z sąsiedniej wioski. Ledwie skończyła podstawówkę, ale rodzina się zgodziła, bo ona była troszkę nierozgarnięta, a taką lepiej puścić za byle kogo, póki młoda, niż trzymać w chałupie do staropanieństwa. Taki ślub był jednak grubymi nićmi szyty i ksiądz proboszcz wygłosił płomienne kazanie w obronie powołań: kapłańskich i wojskowych, a tych, którzy uciekają się do małżeństwa tylko po to, żeby uniknąć prawdziwego powołania do obrony chrześcijańskich wartości, nazwał tchórzami. Tymczasem powszechna mobilizacja stała się faktem i w ciągu ośmiu czerwcowych dni, w oktawę Bożego Ciała, niektórzy księża stawili się do walki. Nawet ten nowy wikary. Parafie żegnały ich kwiatami, małe dziewczynki w strojach krakowskich sypały im płatki pod nogi, a chłopcy w białych komeżkach trzepali przed nimi dzwonkami. Drugi program telewizji puścił z tego trzysekundowy materiał, niechcący. Wójt potem mówił, że widział Irenkę kioskarkę w telewizji. To znaczy tylko jej mankiet, ale rozpoznał po kwiatach, które dawała wikaremu. Szczęściem proboszcz w Trzęsawiskach był stary i jego powołanie ominęło.
Watykan wypuścił swoje zastępy w sutannach, uzbrojone w słowa Pisma i krzyże przeciwko kałachom i czołgom, ale brat pani Basi przebąkiwał, że kroi się coś grubszego, bo Watykan taki głupi nie jest. Że to tylko dla zmylenia przeciwnika. Pani Basia wspominała coś kioskarce, niewyraźnie i półgębkiem, bo akurat trzymała w ustach cztery szpilki, żeby dobrze upiąć żakiet na plecach pani Irenki, że przecież wystarczy pokojarzyć fakty i już jest jasne, że Watykan ma dostęp do broni jądrowej. Listonosz, który akurat stanął w drzwiach z listem poleconym do pani Basi, tylko kiwał głową ze zrozumieniem.
— I to poumieszczaną w różnych miejscach na świecie. Najbardziej strategicznych miejscach na świecie. I najlepiej strzeżonych — szeptał, podając adresatce długopis. — Kościół ma swoje jednostki w takich lokalizacjach, że Breżniew i Reagan chcieliby takie mieć!
Nadzieja wlała się w serca ludzi. Wojna to nie jest nic dobrego, ale ta mogła przynieść ostateczne zwycięstwo Królestwa Niebieskiego na Ziemi. Tak mówił ksiądz z ambony.
— Jakby komuchy znowu zrobiły parcelację, to już by się człowiek nigdy nie dźwignął — mówił prywaciarz od królików pod sklepem.
— No, już by człowiek z kolan nie powstał — odpowiadał mu pan Jarmuła, ściskając wąską butelkę za szyję. — Może wygra Ameryka?
— Lepsze zwycięstwo wartości chrześcijańskich, niż żeby nami rządzili prywaciarze — dodała pani Kazimiera, nauczycielka historii i geografii, która akurat wstąpiła do sklepu i napatoczyła się na tę rozmowę.
Ksiądz proboszcz w każdą niedzielę głosił to samo, co mówili ludzie we wsi. Powszechna mobilizacja jednoczyła naród. W rezultacie Tadeusz Sierota, zamiast brać ślub, sam się zgłosił na ochotnika na wojnę po stronie Watykanu. W sierpniu się zaciągnął, zostawił w Trzęsawiskach narzeczoną i wuja.
Ignacy zaś ponownie dostał list od przyjaciela z czasów seminaryjnych. Odpisał mu od razu, a we wrześniu wysłał paczkę. Ksiądz pisał, że mają ciężko, że się boją, że potrzebują leków. Ignacy od tej pory do każdego zamówienia z centrali dodawał czopki i lizaki z morfiną oraz hydrochlorek kokainy. Dostawał zawsze mniej, niż zamawiał, ale i tak więcej niż inni. Robił zapasy dla księży idących na front.
***
Czas mijał, stara rzadko schodziła do wsi. Dzieci się jej bały, co było na rękę matkom i babkom, bo miały kim straszyć, gdyby któremuś przyszło do głowy łazić nad rzekę albo na cmentarz. Poza tym ludzie w Trzęsawiskach niechętnie o niej gadali.
Tylko Maciek się chwalił, że się nie boi chodzić sam na Pogorzałe. Ale to na niewiele mu się zdało. Wszyscy wiedzieli, że musi pomagać ojcu na cmentarzu i dlatego łazi na drugą stronę Bajki. Poza tym ten kazał mu pić wodę cmentarną, od której Grabiec miał sraczkę. Na wuefie kiedyś się zesrał w portki i od tej pory miał przechlapane. Chłopaki mówiły, że śmierdzi trupem. Nikt się z nim nie chciał bawić. Tylko ksiądz go chwalił, bo Maciek ładnie śpiewał psalmy, umiał na katafalku tak ułożyć wieko trumny, żeby zmarłemu widać było głowę i ręce owinięte różańcem, poza tym znał wszystkie modlitwy i mały katechizm na pamięć. Siostra Bernadetta głaskała go po głowie i stawiała za wzór innym dzieciom. Po szkole Grabiec miał naplute do butów.