Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zakupy robię w pobliskim sklepie. Obok pomnik postawiony przez mieszkańców z okazji odzyskania niepodległości, a pod pomnikiem – na żwirowej podsypce – zeszłoroczne kwiaty. Ogrodzenie wokół sklepu pamięta jeszcze czasy, gdy gminna spółdzielnia był jedynym dostarczycielem towarów pierwszej potrzeby w mojej wiosce. Wokół ogrodzenia koślawe lipy podcinane tak, żeby nie zasłaniały wystawowego okna i pozwalały się przecisnąć licznym kupującym przez furtkę spawaną ze zbrojeniowych prętów.
Przed sklepem grupa facetów, ciągle tych samych.
Są, od kiedy sięgnę pamięcią. Ich twarze? Myślę, że nie mieli twarzy. Byli homogeniczną masą bez podziału na jednostki. Byli zjawiskiem tak naturalnym, jak majowy deszcz lub lipcowa burza. Pora dnia lub roku nie zmieniała nawet ich odzieży czy obuwia. Zresztą trudno było dopatrzyć się, gdzie kończy się ich liche okrycie, a zaczyna gołe ciało. Stanowili strukturę, w której zachodziły procesy dla zwykłego śmiertelnika trudne do zauważenia i zrozumienia.
Gdyby zniknęli, ten placyk ocieniony lipami straciłby coś cennego. Zaludniali go rozmowami, raptownym wybuchem śmiechu lub drzemką na parkowej ławce. Czasami można było zobaczyć, jak liczą drobne monety, i po chwili jeden z nich wchodzi do sklepu, by wyjść z flaszką wina.
Ten sklepik musiał mieć w sobie rodzaj magii, która utrzymywała tę złożoną strukturę przy życiu. Liczebność grupy stojącej pod sklepem była wielkością stałą. Jedni ginęli gdzieś na ścieżce czasu, ale pojawiali się nowi. Zbiór miał wartość ponadczasową. Istniał czystym istnieniem. Był dowodem na prawdziwość absolutu. Ich związek ze sklepikiem był tajemniczy i trudny do wytłumaczenia. Wyjaśnienie, że zaspokajali jakieś przyziemne potrzeby, jest zbyt trywialne, żeby mogło być prawdą.
Byli wybrańcami bogów. Mogli trwać tylko za sprawą dziwnego zbiegu okoliczności, który nie mógł być dziełem przypadku. Ziemskie sprawy, którymi obarczony jest zwykły śmiertelnik, ich nie dotyczyły. To były dwa światy dokładnie od siebie oddzielone. Wiedzieliśmy o sobie nawzajem, ale w ten sam sposób, jak wie się o istnieniu tysiąca galaktyk, gdzieś na rubieży wszechświata, i ta wiedza nie ma żadnego wpływu na relacje. W pewnym sensie byliśmy odseparowani od siebie horyzontem zdarzeń.
Sklepik w cieniu przyciętych lip byłby bez ich obecności czymś dziwnym i nienaturalnym. Jeżeli tak, to byli formą prawa natury. Grupa, którą tworzyli, dawała im przestrzeń życiową i definiowała stosunki pomiędzy jej elementami.
Nie znali innego środowiska. Wyprawa poza tę ich przestrzeń byłaby dla nich takim samym wyzwaniem, jak dla ryb pokonanie pustyni. Gdyby przypadkiem ktoś próbował dostać się tam z zewnątrz, musiałby przekroczyć niewidzialną granicę, niedostrzegalną dla zwykłego śmiertelnika.
Żyli krótko. Czasami na płocie ktoś powiesił nekrolog i przez krótką chwilę element grupy uzyskiwał tożsamość. Zwykli zjadacze chleba ze zdziwieniem dowiadywali się, że ktoś, kto nie miał twarzy, miał imię i nazwisko, urodził się i umarł. Nie miało to wpływu na liczebność zbioru. Ktoś, kto powołał go do istnienia, niezwłocznie wypełniał lukę.
Byli kwintesencją prawa naturalnego. Czekali na odkrywcę, który dokona formalizacji i rozwiąże układ równań. Być może staną się jego rozwiązaniem, a ich istnienie zostanie usankcjonowane i okaże się niezbędne dla istnienia wszechświata, jak równania pola grawitacji staruszka Alberta.
Mijałem ich wielokrotnie, zmierzając na zakupy. Ich obecność oznaczała, że słońce wzeszło normalnie i sprawy toczą się swoją trybem. Ktoś nad nimi czuwał. Zapewne stwórca przydzielił im anioła stróża. Musiała istnieć pomiędzy ich światem a tym w niebiosach jakaś zażyłość, bo przecież bez jego ingerencji nie byliby w stanie przetrwać.
Funkcjonowali tylko w grupie. Nigdy nie spotkałem żadnego z nich poza przestrzenią koślawych lip. Byli przejawem fluktuacji w naszej rzeczywistości. Byli, ale w sposób zbyt nieokreślony, żeby przypisać im istnienie realne. Tylko nekrolog któregoś z nich stawał się narzędziem pomiaru, który na krótką chwilę umiejscawiał ich w naszym świecie, niszcząc ich ostatecznie.
Któregoś dnia, gdy wychodziłem z zakupami, jeden z nich stał oparty o płot. Stanąłem za nim. Poszedłbym zapewne dalej, ale jego sylwetka rysowała się na tle rosnącej w głębi akacji. Na tle krzywo podciętych lip była zjawiskiem nie z tego świata. Wielokrotnie przechodziłem obok, a dostrzegłem ją dopiero teraz. Stałem dłużej niż powinienem. To zakłóciło niepisaną umowę pomiędzy ich światem a moim.
Odwrócił się do mnie i zobaczyłem jego twarz. Ze zdziwieniem dostrzegłem, że jest do mnie podobny. Mógł mieć dwadzieścia lub trzydzieści lat. Przez moment widziałem oblicze bezradnego chłopca. Mieszkał nieopodal, w rozwalającej się chałupie. Siostra donosiła mu jeść i co jakiś czas robiła porządek. Patrzył na mnie jak dziecko na bożonarodzeniową choinkę, którą widzi po raz pierwszy. Byłem zafascynowany swoim odkryciem w głębi sklepikowej polany akacji oraz obrazem tego prawie jeszcze chłopca.
Pomyślałem, że mógłbym być jego ojcem. Opowiedziałem mu historię pomnika postawionego z okazji odzyskania niepodległości. Słuchał uważnie, z jakimś wewnętrznym zdziwieniem. Nie mogła go przecież zainteresować historia jakiegoś monumentu. To było zdziwienie innego rodzaju. Ktoś ze świata, który skazał go na wygnanie, poświęcał mu swój czas. Mówiłem o podcinanych lipach i akacji, która ocaliła swoje konary, bo stała dalej od ogrodzenia.
On odwzajemnił się opowieścią z życia swojej babci. Gdy chodziła do szkoły, sadziła drzewa morwowe wzdłuż drogi biegnącej przez moją wieś. Powiedziałem, że ostatnia z tych morw rośnie na mojej posesji. Streściłem mu walkę, jaką stoczyłem z zarządem dróg o jej życie.
Odkryłem, że pomiędzy nami nie ma różnicy. Nie mrużył znacząco powiek i nie krył się za cwaniackim uśmiechem. Przestał się ukrywać. Ze zdziwieniem pojąłem, że ja również nosiłem na twarzy rodzaj maski.
Moje serce było zniewolone ciągłymi podszeptami umysłu, że mój świat jest lepszy, a ja – wyjątkowy w sposób szczególny. Spotkam go jeszcze nie raz. Chłopak, który zbyt szybko został dorosłym. W przydługich spodniach, niezasznurowanych butach, w kurtce szytej dla kogoś innego. Pewnego dnia zniknie, jak wielu przed nim. Ktoś wydrukuje nekrolog. Ktoś inny powie, że zapił się na śmierć, a przecież był taki jak ja.
Istota, która nie rozpozna własnego przeznaczenia, jest źródłem cierpienia dla siebie i wszystkich, które spotka na swojej drodze.
Maksyma ta, wyryta przed wiekami, trwa nad doczesnymi szczątkami jakiegoś nierozpoznanego mędrca. Oto historia, która potwierdza prawdę zawartą w tym nagrobnym przekazie.
Zdarzyło się to bardzo dawno temu. Były to czasy, gdy ludzie posługiwali się jeszcze robotami. Pewien zdolny wynalazca, o którym wiadomo, że nie stronił od trunków, zbudował pierwszego robota, a ponieważ – poza skłonnością wspomnianą wcześniej – był piekielnie zdolny, udało mu się stworzyć dzieło doskonałe.
Jego pracownię odwiedzały tłumy. Była urządzona w starej kuźni, a on, jak głosiła legenda, był ostatnim prawdziwym kowalem. Taki to potrafi zrobić wszystko. Poza paleniskiem, młotami do kucia, kowadłami, kolekcją podków z całego świata i niezliczoną ilością wymyślnych narzędzi, o których zastosowaniu wiedział tylko właściciel warsztatu, był tam największy we wszechświecie zbiór otwieraczy do butelek.
Robot, którego stworzył, spełniał wszystkie życzenia twórcy, a każdą zleconą rzecz robił w sposób perfekcyjny. Spełniane życzeń to jednak rzecz trywialna. Robot potrafił znacznie więcej. Potrafił spełniać życzenia nawet niewypowiedziane, ukryte w zakamarkach duszy i ciała.
Po piekielnie zdolnym wynalazcy ślad zaginął, a robot cieszył lub wprawiał w zakłopotanie kolejne rzesze właścicieli. Wprawiał w zakłopotanie to określenie zbyt delikatne. Każdy kolejny jego posiadacz miał dwa wyjścia: rozstać się z nim dobrowolnie lub skończyć marnie.
Aleja samobójców na tutejszym cmentarzu sięgała już horyzontu, a chętnych na chwilowy wakat po kolejnym kamikadze nie brakowało. Trudno było się dziwić, bo robot spełniał gorliwie wszystkie pragnienia i zachcianki. Z najgłupszego potrafił zrobić erudytę i wynalazcę zarazem. Odrażający i stary mógł liczyć na najczystszą miłość dziewicy. Nie oceniał prośby, tylko realizował ją dokładnie tak, jak sobie życzył kolejny i kolejny jego posiadacz. Robiłby to pewnie w nieskończoność, gdyby ta wpisana była w strukturę ludzi. Ci jednak umierali z nadmiaru rozkoszy albo ze zmartwienia, że nic nowego nie mogą już wymyślić.
Trwałoby to pewnie do końca świata, gdyby nowym właścicielem nie został Kulik z koloni Dobra Wiocha.
Jak zwykle w poniedziałek, w wymytych gumofilcach, ale trochę wczorajszy, wybrał się na targ. Wzrok jego przykuł sprzęt nakryty starym workiem na zboże. Obok stała zapłakana żona poprzedniego posiadacza niezwykłej machiny. Kulik potrzebował czegoś takiego, a to nakryte workiem urządzenie, wielkości parnika na kartofle, z wystającą, lekko okopconą rurą, stwarzało cały horyzont możliwości. Kupił więc robota z solennym zamiarem przerobienia go na sprzęt do produkcji tego, czego pragnęło jego gardło.
*
Szkapa, puszczona samopas, przemierzała kręte uliczki małego miasteczka z respektem dla znaków drogowych. Znała, jak każdy przyzwoity koń, sekrety gorliwego głosiciela wiary i miejsca tajemnych schadzek samego burmistrza, ale zachowywała je dla siebie, czym zaskarbiła sobie powszechny szacunek i sympatię.
Pomiędzy jej stajnią a miasteczkiem, w zagajniku lipowym, stał sobie sklepik gminnej spółdzielni. Parkowała tam w cieniu lekko przyciętych drzew. Lekkim szarpnięciem lejcy wyrywała pasażera furmanki z przedpołudniowej drzemki. Kulik wchodził do sklepu, gdzie czekała na niego kratówka z butelkami chłodzonego piwa. Płacił i – zanim zainkasował resztę – uderzeniem w krawędź lady sklepowej pozbywał się kapsla z butelki wyjętej uprzednio ze skrzynki. Wlewał w siebie złocisty napój, wkładając jednocześnie do kieszeni spodni drobne. Nie łykał. Jego przełyk pod wpływem tego napoju bogów zamienił się w otwartą rurę. Gdy ostatnia kropla opuściła butelkę, wycierał usta z bliżej nieokreślonym westchnieniem.
Kratówkę z piwem kładł z tyłu za kozłem, ale tak, żeby mieć ją w zasięgu ręki. Lejce owijał sobie wokół gumofilca – na ten znak szkapa ruszała w drogę. Dochodziła do skrzyżowania, przepuszczała jadące samochody i człapała dalej przez kolejne wioski i zagajniki, aż do stałego miejsca pobytu.
Kulik, mając ręce wolne, opierał kapsel kolejnej butelki o krawędź kłonicy i wytrenowanym ruchem uderzał prawą ręką z góry, łapiąc jednocześnie blaszaną zatyczkę. Z otwartej butelki unosił się rodzaj mgławej poświaty, przesyconej pękającymi bąbelkami pełnymi aromatu piwa marki „Uciecha”. Owa poświata przybierała kształt złotego pierścienia i mile łechtała nozdrza woźnicy. Nasycała powietrze oparami nienazwanych pragnień i wiary w szczęśliwy świat. Kulik rozkoszował się tą ulotną chwilą.
Przedłużał ten swój stan duszy do granic, a nawet poza granice, jakie ustanowił dobry Bóg. Piwo było chłodne chłodem, który w zetknięciu butelki z południowym powietrzem rosił ją kropelkami tak, jak to bywa wcześnie rano przy wypędzie krów na pastwisko. W końcu przykładał butelkę do gardła i ciągnął lepiej niż miesięczne ciele dójki krowiego wymienia.
Świat wydawał mu się piękny i dziwił się, jak to Pan Bóg wszystko wspaniale urządził. Doznawał wzniosłego uczucia, gdy złoty płyn łaskotał mu gardło i łagodnie masował je pękającymi bąbelkami, a goryczka dojrzewającego w słońcu chmielu zostawiała w ustach niebiański posmak.
Kołysząc się na koźle z lejcami owiniętymi na gumofilcu, wjeżdżał w kojący cień lipy podwórkowej. Szkapa robiła jeszcze krok i zamierała w bezruchu z opuszczoną głową.
Słodka drzemka naszego bohatera trwała aż do do późnego popołudnia.
Kratówka świeciła już pustkami i tylko w rogu umościła sobie gniazdko ostatnia porcja rozkoszy. Daremnie wyciągał rękę i przebierał palcami. Musiałby się odwrócić, przegiąć przez oparcie – jednym słowem wykonać jakieś następujące po sobie działania, które zniszczyłyby ten ulotny stan, w jakim się znajdował. Do pełnego szczęścia potrzebował tej dawki, która jedyna mogła ugasić jego pragnienie. W sercu wzbierała mu łza Wielkiego Żalu, a gdy przeistoczyła się w Wodospad Szczerego Pragnienia, zawołał zrozpaczony:
– Na miłość Boga Wszechmogącego, dajcie mi pić!
Z tyłu za kozłem usłyszał lekki szmer. Wyczulonym uchem rozpoznał dźwięk, jaki wydaje butelka wyjmowana z kratówki, a po nim hałas oddzielenia kapsla spleciony z pogłosem wzmocnionym przez szyjkę butelki. To było zniewalające.
Po chwili poczuł aromat, a chłód butelki dotknął go, sprawiając Kulikowi niewypowiedzianą rozkosz. Jego wdzięczność do Stwórcy osiągnęła wyżyny nieosiągalne dla zwykłego zjadacza chleba.
Rzeczy rzadkie zdarzają się rzadko, ale się zdarzają.
Tak oto Robot Doskonały odnalazł swoje przeznaczenie, a Kulik – swój raj.
Na dalekim krańcu wszechświata, tam gdzie dwie mgławice splecione w warkocz, Ten Który Jest zatrzymał się na chwilę.
– Co za piękne miejsce – pomyślał. Stworzył wszystko, a w tym akcie stworzenia mieściło się i zdziwienie, którego właśnie doznawał. – Zróbmy coś dobrego – postanowił.
Bóg z definicji jest dobry i cokolwiek zrobi, jest dobre.
Z blasku pobliskich galaktyk, które dopiero rozwijały warkocze, komet i pomniejszego kosmicznego drobiazgu ulepił planetę. Zachwycił się ponownie i dodał jej księżyc biały.
Noc i dzień stawały się nad nią, a wody niebieskie chłodziły jej twarz w dzień upalny. I tak mijał dzień za dniem, aż obudziła się ze snu głębokiego. Wkrótce wody zaroiły się od ryb, a lądy pokryły się dywanem zielonym. Zwierzęta rozbiegły się po lasach. Ich serduszka biły jasno i gorąco, a iskra świadomości budziła się dopiero do życia.
I zrozumiał Bóg, że to co stworzył, było dobre.
– Dam im pasterza doskonałego – postanowił Jedyny. – Ciało ulepimy z mułu rzeki, żeby w przyszłości zrozumiał swój związek z resztą stworzenia, a duszę z tego, co piękne i mądre. Dam mu oczy do patrzenia, uszy do słuchania i miłość do wszelkiego stworzenia.
Stworzył więc kobietę i mężczyznę i połączył ich miłością, która jak wylewy rzeki odżywiała resztę stworzenia. Obdarzył ich płodnością, by zaludnili ziemię.
I stało się. Obudzili się pewnego dnia w świetle słońca pod koroną drzew. Pierwszy świt napełnił ich muzyką, a kolory jutrzenki – lekkością. Zieleń drzew wypełniła ich dusze spokojem, a ich silne konary – wiarą. Zwierzęta garnęły się do nich i zrozumieli, że są z woli stworzyciela pasterzami. Pojęli również, że są obdarzeni ponad wszelką miarę, a to kazało im ważyć każdy swój uczynek. Byli prawie doskonali, a to dawało im wiarę, że musi istnieć ktoś doskonalszy, który to wszystko stworzył. Napełniło to ich dusze skromnością i rozwagą. Co dzień odkrywali coś nowego, a to karmiło ich umysły zdziwieniem.
Jedyny wraz z nimi odkrywał swoje dzieło i także dziwił mu się, bo poznał, co to jest zdziwienie przez zdziwienie istot, które stworzył. Zdziwieni zdziwieniem, które było jak pękający owoc, doświadczali rzeczy przez nikogo jeszcze niedoświadczonych.
Wędrowali przez góry i lasy, a Jedyny układał im myśli. Pokazywał im delikatny ornament liści i objaśniał zamiary lotników podniebnych.
Owoc zdziwienia wielokrotnie pękał nad ich głowami, bo wszystko, co napotkali, było darem.
Powoli budziła się w nich chęć mowy i miłość do rzeczy wielkich i małych. Jedyny czuwał i gdy nadszedł czas, dał im słowo. Powtarzali to pierwsze słowo w rytm bicia własnych serc i chmur kolorowo zawieszonych. W słowie tym było zawarte wszystko, co jest mądre i piękne. Bóg jest istotą wszechwiedzącą, więc chyba wiedział, że dając im słowo, oddawał im los w ich własne ręce.
Obdarzeni wolną wolą byli posłuszni nakazom nieba. Podziwiali chłodne poranki i cień lasów, bieg antylop i powolność słoni.
I tak mijał czas, zapisywany nutkami rosy na pajęczych niciach. Drzewa dawały cień miły, chmury – deszcz chłodny, a słońce nie grzało ponad miarę. Ziemia rodziła plon obfity, by każdy miał zadowolenie.
I przyszedł czas, że Jedyny, z wiadomych tylko sobie przyczyn, postanowił ruszyć dalej poprzez czas i przestrzeń. Był Bogiem niespodziewanych podarków, więc stworzył lustro polerowane z dwóch stron. Zabronił im jednak spoglądać w drugą stronę, zakrytą srebrną kotarą.
– Niech będzie im mieczem i tarczą. Niech wspomaga to, co dobre, i broni przed tym, co tylko wygląda jak dobre. Gdy dojrzeją, przybędę ponownie i nauczę ich, jak obchodzić się z jego rewersem. – Zesłał na nich sen i znikł na tle błękitu.
Obudził ich dzień miły. Wszędzie widzieli znaki Jedynego, ale nikt nie odpowiadał na ich wołanie. Wtedy pojęli sen, jaki im się przyśnił, i w grocie chłodnej znaleźli lustro zapieczętowane z jednej strony. Każdy, kto w nie spojrzał sercem czystym, doznawał ukojenia w swoich zamiarach.
Wszystko, co zamierzyli, służyło całemu stworzeniu. Lustro było sitem doskonałym i skutecznie oddzielało plewy od ziarna. Pisklęta były bezpieczne w gniazdach, drzewa w pradawnych dolinach, a matka ziemia błogosławiła im.
Ale byli tacy, którym to nie wystarczało. Chcieli, aby zieleń była bardziej zielona, a woda bardziej chłodna. Przekonywali, że należy spojrzeć w drugą stronę lustra, aby lepiej poznać myśli Jedynego. Tłumaczyli przewrotnie, że stwarzając ich, Jedyny chciał z nich zrobić istoty sobie podobne, więc złamanie zakazu byłoby zgodne z jego wolą. Udało im się przekonać pozostałych i pewnego dnia zerwali pieczęć. Jakie było ich zdziwienie, gdy zobaczyli to samo. Rewers niczym się nie różnił, ale oni, łamiąc zakaz Jedynego, dokonali wyboru. Odtąd zaglądając do lustra widzieli to, co chcieli zobaczyć.
Gdy zbiory stawały się mniej obfite, budowali tamy, żeby się zabezpieczyć. Gdy zabrakło wzgórz pod winne grona, wycinali lasy. Zamiast pielęgnować iskrę świadomości, którą Jedyny posiał w zwierzętach, zmienili je w niewolników. Gdy zabrakło drzew, zaczęli wznosić miasta z kamienia, a matkę ziemię rozkopali w poszukiwaniu bogactw. Lustro podpowiadało im coraz to nowe rozrywki i tak stali się niewolnikami własnych dążeń, a wtedy z tafli lustra strzelił promień i poraził ich.
I stało się, że Jedyny dostrzegł z oddali dwie mgławice splecione w warkocz i przypomniał sobie o niebieskiej planecie. Planeta była znów zielona i pełna zwierząt.
– Dam im pasterza – postanowił Jedyny.
I oto nastał poranek dnia ósmego.
Mój podopieczny umarł jakiś czas temu. Jego losy nie zależą już ode mnie, ale mój los zależy od wyroków niebios. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Postępowałem zgodnie z algorytmem opracowanym dla aniołów stróżów.
Mój podopieczny miał syna. Losy syna i ojca są splecione od początku wszechświata. Każde zło, które ma początek w ojcu, ciąży na synu, i odwrotnie. Rozpleść może to tylko stwórca, ale niezbadane są wyroki jego.
Mój podopieczny przed śmiercią próbował pogodzić się z synem, ale jego serce było przepojone goryczą i każda próba pojednania spływała po nim jak kropla deszczu po zatłuszczonej szybie.
Mój podopieczny urodził się w rodzinie włościańskiej. Chowała go matka, bo jej mąż pełnił ważne funkcje państwowe. Po jego śmierci chłopak uciekł do miasta i dzięki wrodzonej inteligencji osiągnął tam sukces. Ożenił się i wyglądało na to, że moja rola ograniczy się do drobnych korekt. Dusza człowieka jest jednak pełna nieodgadnionych ścieżek, a jej związek z ciałem czyni ją zrozumiałą tylko dla Stwórcy.
Mój podopieczny brak ojcowskiej miłości ze strony swojego rodziciela przeniósł na swego potomka. Patrzyłem z przerażeniem, jak z premedytacją i konsekwencją unicestwia pierworodnego. Ośmieszał go wśród jego rówieśników. Przy stole pełnym gości zwracał mu poniżające uwagi. Obiecywał, by pod byle pozorem nie dotrzymać słowa. Chłopiec znalazł oparcie w matce, więc zaatakował i matkę, swoją żonę.
Syn znienawidził ojca całym sercem. Dorósł i znalazł sobie dziewczynę. Mój podopieczny wyśmiał i to. W końcu stało się to, co nie powinno się stać. Doszło do sprzeczki i syn pobił swojego ojca. Byłem tuż, tuż. Widziałem przerażenie ich dusz. Ich przerażenie było moim przerażeniem. Mój klient z jakimś nieludzkim skowytem zbiegł po schodach i zamknął się w swoim pokoju.
Syn stał dłuższą chwilę i patrzył na swoją dłoń, jakby chciał ją obarczyć winą za całe zdarzenie. Ja i anioł stróż, który opiekował się chłopakiem, patrzyliśmy bezradni.
Syn był blisko, bardzo blisko pobiegnięcia do ojca i przeproszenia go za to, co zrobił. Gdyby się na to zdobył, pękłyby bramy piekieł, a w niebie strzeliłyby korki butelek z ambrozją. Wahał się. Jego dusza jaśniała, by za chwilę pokryć się szarością.
Nie mógł tego zrobić również mój podopieczny. Ten przywilej został mu zabrany przez samego stwórcę. Był bezradny, jak nowonarodzone dziecię. Zrozumiał to i czekał na wyrok.
Syn nie zdobył się na zbawienie swojego ojca.
My, aniołowie, nie przeżywamy emocji, ale czasami doświadczamy ich z woli Boga samego. Tym razem to była najczarniejsza rozpacz. Gdyby syn przeprosił ojca, otwarłyby się podwoje nieba, a ogień piekielny straciłby swoją moc. Byłoby to jak ożywczy deszcz i każda rzecz stałaby się bardziej zrozumiała dla samej siebie. Dotarłoby to do każdego, nawet najbardziej zatwardziałego, grzesznika i praca moich współbraci byłaby lżejsza.
Syn wyjechał do odległego miasta. Założył rodzinę. Kontaktowali się rzadko. Ojciec pisał listy. Pisał coraz częściej, w miarę jak stawał się niedołężny. Syn nie czytał. Wyrzucał je do kubła na śmieci. Przed śmiercią mój podopieczny przyjechał niespodziewanie. Przywiózł go jego najmłodszy potomek. Z trudem wysiadł z samochodu. Wszedł po stromych schodach, odpoczywając co kilka stopni. Usiadł na krześle, oparty o laskę. Przytulił dwie dziewczynki, dla których był dziadkiem. Przywiózł dla nich jakieś drobiazgi. Zapytał, co słychać. Synowa nalała mu herbaty. Pił. Syn zaczerpnął powietrza, jakby chciał coś powiedzieć.
Zostało tylko pół szklanki. Z klepsydry wysypało się ostatnie ziarnko piasku.
Ojciec, opierając się na lasce, zszedł do samochodu. Syn stał na ganku. Mógł jeszcze podbiec. Powiedzieć to, na co czekaliśmy my i chóry anielskie. Wkrótce mężczyzna umarł.
Minęło kilka lat. Syn robił porządki w dokumentach. Ze sterty papierów, które miały wylądować w koszu na śmieci, wypadł list. To był list od ojca, który jakimś zbiegiem okoliczności ocalał od zagłady. Widziałem, jak mu serce zabiło. Ucałował go, zanim otworzył.
W kopercie tkwiła kartka wyrwana z zeszytu, zapisana drżącym pismem. To było błaganie o przebaczenie. W treści nie było o tym ani słowa, tylko te niewyraźne litery pochylone w różne strony i kilka sformułowań „mój synu”. Nigdy przecież tak się do niego nie zwracał. Dalej grał rolę ojca, a przecież było to rozpaczliwe wołanie o pomoc.
Syn płakał i czytał. Czytał i płakał. Przepraszał ojca za wszystkie rzeczy, jakie od niego otrzymał. Odkupił grzechy ojca, a Bóg złożył swój boski podpis. Ja jestem tylko szeregowym aniołem stróżem…
To nie zdarzyło się dawno temu. To dopiero się zdarzy. Kiedy? Nie wiadomo. Ale zdarzy się niezawodnie. To będzie tak odległa przyszłość, że normalne liczenie czasu na nic się nie zda.
Ziemia opustoszeje. Zostanie tylko skorupka – jak wydmuszka, pozbawiona tego wszystkiego, co ważne. Pan Bóg zabierze wszystko, co cenne, i ruszy w podróż.
Będzie to piękna podróż. „Podróż” to tylko słowo i nie oddaje tego, co nastąpi. Będzie to rodzaj przeżywania rzeczy i stanów jeszcze nieodkrytych ale upragnionych. Będzie szczęśliwym zakończeniem każdej historii, która zdarzyła się lub się zdarzy. Nic, czego do tej pory doświadczyliście lub doświadczycie, nie może się z tym równać. Nie będę próbował tego opisać, bo to niemożliwe. Będą to czasy, gdy miłość zwycięży ostatecznie i na zawsze, ale zanim to nastąpi, Pan Bóg musi się zmierzyć z jeszcze jedną przeszkodą.
Na opustoszałej ziemi został ostatni grzesznik. Bardzo uparty grzesznik. Na nic namowy aniołów i archaniołów.
– Nie nawrócę się – odpowiada.
– Dlaczego? – pyta po raz kolejny jego anioł stróż.
– Bo nie.
Cały boski plan, tak misternie pomyślany, może lec w gruzach. Wszystko spakowane. Niebieskie rumaki krzeszą iskry na pustym już nieboskłonie pozbawionym gwiazd i gwiazdozbiorów, ale Bóg nie daje znaku. Z nieba spływa delegacja za delegacją. Obiecują miejsce na rydwanie obok Boga samego, a to tylko wzmaga upór Ostatniego Grzesznika.
Nie przyjmuje żadnych argumentów. Taki zawzięty. Trudny problem dla wszystkich świętych. Nie można ingerować siłą żadną miarą. Akt nawrócenia musi być spontaniczny i dobrowolny. Grzesznik musi wpaść we własne sidła. Można próbować na wiele sposobów, ale trzeba grzesznikowi dokładnie wyjaśnić, co go może czekać, gdy nieopatrznie napije się wody święconej z kubka z inskrypcją samego nieba. Każde inne nawrócenie będzie nieważne z mocy prawa.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Nakładem Wydawnictwa Novae Res ukazały się również:
Bajki Aniołów
ISBN: 978-83-8313-679-0
© Rafał Ziętek i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Maria Bickmann-Dębińska
KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska
OKŁADKA: Wiola Pierzgalska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk