Rękopis z ogrodu - Rafał Ziętek - ebook

Rękopis z ogrodu ebook

Ziętek Rafał

0,0

Opis

Czy pozwolisz rozkwitnąć swojemu szczęściu?

Od pierwszego oddechu na tym świecie tworzymy swój własny ogród. Tylko od nas zależy, w jaki sposób będziemy go pielęgnować i co uda nam się w nim wyhodować. Dla autora tego zbioru opowiadań ogród stał się inspiracją i motywem przewodnim. W czterech na pozór zupełnie różnych historiach opisuje losy ludzi, którzy poszukują własnego miejsca na Ziemi, własnego Edenu, jednocześnie zadając sobie pytania o to, jak w dzisiejszym świecie żyć w zgodzie ze sobą. Te słodko-gorzkie opowieści o miłości, naturze i przemijaniu są pretekstem do zatrzymania się w codziennym pędzie i zajrzenia w głąb siebie… Czy znajdziesz chwilę, by odwiedzić swój własny ogród?

Za oknem był ogród otoczony siatką. Wydawał mi się taki piękny. Drzewa o białych pniach wychodzących wprost z zielonego dywanu. Olbrzymie kwiaty z główkami jak wazony, schylonymi ku zielonej murawie. Biegałam pomiędzy grubymi łodygami, a z liści spadały na moje włosy krople rosy.
Moja opiekunka o brązowych oczach i z ramionami smukłymi jak pnie drzew tuliła mnie do snu i śpiewała kołysanki. Przytulała mnie do piersi i mówiła, że jestem jej małą dziewczynką. Zasypiałam w zapachu jej włosów i wilgotnych pocałunków. Ranek zamieniał się z nocą, a ja myślałam, że tak już będzie zawsze. Byłam panią Ogrodu. Tam, gdzie moje stopy dotknęły ziemi, wzrastała trawa. Z nasion, które każdego ranka czekały na mnie przy moim łóżeczku, kiełkowały zielone, kolorowe cuda. Ogród rósł i piękniał razem ze mną. Byłam taka szczęśliwa.


Rafał Ziętek
Urodził się w Warszawie w 1949 roku. Uzyskał dyplom inżyniera chemika na Politechnice Warszawskiej. W Instytucie Badań Jądrowych prowadził badania żywic jonowo wymiennych przy powstaniu pierwszego polskiego reaktora jądrowego w Żarnowcu. Zajmował się także badaniem światłowodów. Ostatecznie do zamieszkania wybrał wieś Krzyżanowice. W latach 1990–1998 piastował urząd burmistrza Iłży. Los obdarzył go synem i trzema córkami oraz sześciorgiem wnucząt. W 2016 roku jego zbiór opowiadań „Struktura istnienia” był nominowany do nagrody Świętokrzyskie Gustawy. Trzy lata później zdobył nagrodę specjalną w konkursie wierszy z okazji Dni Leśmianowskich w Iłży. Ceni dzieła takich pisarzy jak Korzeniowski i Lem. Jego aktualnym hobby jest życie w zgodzie z naturą i próba zrozumienia tego, co jest.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZARKA

ROZDZIAŁ 1

Tę krótką historię faceta, który ma taki sam rozmiar butów jak ja, mógłbym zacząć od dowolnego miejsca. Raz byłaby to historia zadufanego w sobie młodzieńca, którego życie nie nauczyło skromności. Innym razem pewnego siebie faceta, który innych podporządkowywał swoim potrzebom, lub dojrzałego mężczyzny o dokładnie zdefiniowanych poglądach.

Był jednak moment szczególny w jego życiu. Pewne zdarzenia spowodowały, że znalazł się na granicy największego niespełnienia, które zamieniło się w największe spełnienie. Pierwszy raz w życiu zaczął dostrzegać jego prawdziwy nurt. Stanął na skraju i ktoś podał mu rękę. Całe dotychczasowe życie było w istocie czekaniem na ten moment. A było to tak…

***

Spotkałem anioła. Często spotykam anioły i samo spotkanie jednego z nich nie było niczym nadzwyczajnym. Nie była aniołem Tajemnicy Narodzin ani aniołem Dobrych Rad. Na pewno nie była aniołem Dobrej Śmierci. Miała czarne oczy i aksamitne włosy. Znałem tyle kobiet, a nie przypominała mi żadnej. Zupełnie zwykła, a nie mogłem oderwać wzroku. Słuchała mojego monologu, który w tej sytuacji nie miał żadnego znaczenia, spuszczając co chwila oczy. Byłem urzeczony, a nie wiedziałem, co mnie w niej urzeka. Wtrącała krótkie zdania. Potem milczała i pozwalała mi mówić. Nie zdając sobie sprawy z podstępu, wystawiałem się na strzał pewny i niezawodny. Samo trafienie było bezbolesne. Strzała tkwiła w moim sercu, a ja, nieświadomy swego stanu, układałem plany.

Być tak trafionym u schyłku dnia? Byłem przerażony, bo nie wiedziałem, co się dzieje. Ranny śmiertelnie, próbowałem przeczekać w zaciszu, jakie zbudował mi świat. To, czym była nasączona strzała, dostało się już jednak do krwiobiegu. Im bardziej się broniłem, tym bardziej byłem zniewolony. Po pewnym czasie mogłem myśleć tylko o niej. Mój mózg podsuwał mi wizje naszych splecionych ciał. Geometrii brył tak różnej od tego, co pospolite. To było szarganie świętości, ale nie mogłem się przed tym obronić. Nie musiałem stawiać pytań, żeby uzyskać odpowiedź. Byłem pod wpływem uroku, który promieniował z jej postaci. Uroku, który zniewalał ofiarę słodką iluzją. Moja wiedza i doświadczenie były zupełnie bezużyteczne. Zdawałem sobie sprawę z pewnego rodzaju opętania, którego pragnęło moje serce, a umysł doznawał rozstroju i dezintegracji lub wznosił się, zostawiając normalność na dnie oceanu. W brzuchu latało mi stado motyli i próbowało wyrwać się na swobodę. Wiedziałem, co to oznacza, a byłem bezradny jak pierwszoklasista. Musiała być aniołem, i to rodzaju, z jakim do tej pory się nie spotkałem.

Tylko raz dotknąłem jej dłoni, ale to wystarczyło, żeby zastąpić mi wszystkie dotyki istniejące pod słońcem. Pod jej wpływem spadały ze mnie kolejne opakowania, w które ubrał mnie świat. Nie próbowałem zrozumieć mechanizmu tego procesu. Czułem go całym sobą. Iskra z jej spojrzenia była bardziej niebezpieczna niż płomienie moich młodzieńczych uniesień. Podpaliła mój świat, a ja nie miałem zamiaru go ratować. Stawała się w moich myślach czymś doskonałym i nieosiągalnym zarazem. To przynajmniej rozumiałem. Była przecież aniołem. Znałem drogi, jakie przemierzała w naszym świecie. Szła tak, jak to robią zwykłe kobiety. Niczym się nie wyróżniała. Zapewne miała jakieś swoje życie. Ktoś kupował jej futra i diamenty. Kochała kogoś i była kochana. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.

Mogłem być dla niej rodzajem jesiennego deszczu lub dziurą w chodniku. Moje serce było głuche na wszystkie argumenty. Może zauważyło jakiś szczegół. Coś tak mało istotnego, że było poza zakresem naukowego poznania. Mógł to być sposób poruszania się w przestrzeni lub cień, jaki słońce kładło na jej ustach. Diagnozowałem swój stan z coraz większym przerażeniem. Jej obraz wprost rozpychał się w moich myślach. Nie sposób było jej ominąć. Była na każdej ścieżce, nawet tej jeszcze niewydeptanej. Byłem zamknięty w pudełku, ale klucz był po jej stronie. Tylko w jej mocy było dać mi wolność. Wolność? Moje serce w odróżnieniu od mojego umysłu nie miało ochoty na wolność. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę całował jej ręce i włosy. To nie miało znaczenia. To, czego doznawałem, działo się bez udziału mojej woli. Byłem w dziwnym stanie na pograniczu jawy i snu. Rzeczywistość była płynna i niejednoznaczna. Czułem, że wiele rzeczy jasnych i oczywistych będę musiał zdefiniować na nowo. Nazwy, którymi dysponował mój umysł, były w tym przypadku bezużyteczne.

Musiała być aniołem. Tego byłem pewien. Aniołem, z którym los zetknął mnie po raz pierwszy. Czas płynął, a ja traciłem przyczółek za przyczółkiem. Myślałem, że to, co mną owładnęło, przejdzie samo. Stosowałem różne metody z różnych szkoleń duchowych i fizycznych. Czegokolwiek bym nie zrobił, to energia zawarta w tych próbach zasilała tylko moje serce, a ono karmiło się tym jak meduza planktonem i osiągało kolejny stopień szaleństwa. Nic z moich nadziei. Umysł stwarzał coraz to nowe przeszkody, a serce wariowało z takim zapałem, jakby nie istniały żadne granice. Przeciąganie tego stanu groziło katastrofą.

Nadszedł ten moment, gdy rozum poddaje się ostatecznie i serce dochodzi do głosu. Usłyszałem jej głos w słuchawce. Poczułem jej zapach włosów i dotyk rąk. Miała czas i zaprosiła mnie na kawę.

No i co jej powiesz? – pomyślałem.

Jeżeli powiem jej prawdę, to mi nie uwierzy. Chyba że była aniołem. Licha pociecha. Nie wiedziałem, co począć. Poczułem całą groteskowość tej sytuacji. Przecież nie można podejść do stolika, na którym poważni ludzie rozgrywają partię szachów, i jednym ruchem zrzucić je na ziemię. Wiem, że tak nie wolno, ale gotowy byłem właśnie to zrobić. Pewien rodzaj zgłupienia, braku wychowania, nieodpowiedzialności, aberracji umysłowej lub inny stan opisany za pomocą terminologii psychiatrycznej. Może wszystko naraz. Byłem jednak gotowy na wszystko. Nie oczekiwałem, że anioł obejmie mnie skrzydłami i zabierze do nieba. Była w tym i pewna nutka małej pretensji. Nie można tak lekkomyślnie pozbywać się strzał z kołczanu. Ofiara takiej lekkomyślności może być przecież istotą czującą. Wiedziałem, że nie istnieje trybunał, który na poważnie rozpatrzyłby moją skargę, tym bardziej że nie miałem zamiaru jej wnosić. Nie mogłem i już nie potrafiłem traktować jej jak ziemskiej kobiety. Przynajmniej nie w tej chwili. Dalsze kluczenie i zacieranie śladów było bezcelowe. Głos mi drżał, a serce biło zupełnie bez sensu. To, co mówiłem, też nie miało sensu. Mój anioł słuchał, a ja nie mogłem się napatrzyć. Gubiłem wzrok na łuku jej ramion i delikatnym zarysie piersi. Wszystko to widziałem po wielokroć, ale w jej wydaniu nabierało cech nieziemskich.

Doskonałość anioła zaklęta w ciele kobiety. Czego tak naprawdę się spodziewałem? Mój anioł weźmie mnie w objęcia, otrze łzy i przyrzeknie spełnić wszystkie moje życzenia? Może zostawi wszystko i pójdzie tam, gdzie ja?

Więc o co ci tak naprawdę chodzi? – pytałem sam siebie.

Język mi się plątał, nie znałem odpowiedzi na tak podstawowe pytania.

Mój anioł mieszał kawę srebrną łyżeczką. Wystukałem mu moje wołanie o pomoc kropka po kropce. Okręt tonie, a orkiestra gra do końca. Cóż innego może robić? Ciało za chwilę zniknie w otchłani. Zostaną tylko wyciągnięte ręce. Może sam gest jest więcej wart od wszystkich cielesnych uniesień? Może nieskalany przetrwa do granicy czasu i przestrzeni?

Zegar już dawno wybił południe i dzień chyli się ku zachodowi, a tobie zebrało się na żarty – to mój umysł na chwilę odzyskał rozum.

Nie mogłem przecież wymagać racjonalnego myślenia od swojego serca. Mój umysł złapany w złotą sieć dogorywał. Czułem to, co musiał czuć mój protoplasta Adam, gdy obudził się po śnie, jaki na niego zesłał sam Bóg. Otworzył oczy i zobaczył stworzenie śpiące u jego boku. Chociaż raj był piękny, to Ewa była ponad wszystko, czym obdarował go Stwórca. Musiał być onieśmielony i zagubiony tak jak ja. Opuścił dla niej raj, bo przecież raj jest tam, gdzie Ewa.

Miłość jako coś bardzo wyjątkowego. Jak światło w naparstku lub jedna kropla na kamiennej posadzce. Nie wiem, ile może mieć lat. To zupełnie nieistotne. Ciało w odcieniu brązu i różu z delikatną pajęczyną dopiero co tworzących się zmarszczek. Raz zupełnie nieopatrznie dotknąłem ustami jej włosów. Pierwszy raz nie mogę opisać swoich doznań.

Większość swoich spraw odłożyłem na półkę, reszta biegnie własnym trybem bez ingerencji z mojej strony. Zawsze mam czas. Nic mnie nie goni. W przerwach pomiędzy śniadaniem a kolacją piszę coś, co może opublikuję, ale to zależy tylko od mojego humoru i pogody. Wszystko w swoim czasie i miejscu. Może tylko coś w rodzaju tęsknoty, ale kto by się tym przejmował. Tęsknoty do czego? Raczej niedokrwienie lub pierwsze oznaki choroby wieńcowej. Nic się nie może zdarzyć.

Przypadek losu, a dla mnie zupełne postradanie tożsamości. Starszy facet, który na widok młodej samiczki traci poczucie wszystkiego, to zdarzenie pozbawione sensu biologicznego i poznawczego. Ale czy na pewno? Kobiety? Wiedziałem o nich wszystko. Wiedziałem, jak wyglądają ubrane i rozebrane. Cała kaligrafia ich ciała i duszy, piękna, ale poznana do końca. Pociągały mnie. Miałem kilka wypróbowanych przyjaciółek. Korzystałem z nich w zależności od pory roku. Korzystałem z nabytą wprawą, ale bez zbytniej rozrzutności. Miałoby to wszystko lec w gruzach? Nie wiem, po co wybrałem się w tym czasie i w to miejsce. Trudno mi dociec, po co tam poszedłem. Przede mną szła kobieta. W dżinsach i kurtce. Weszła w jakieś drzwi. Potem był korytarz. Zatrzymała się i otworzyła drzwi kluczem, który wyjęła z torebki. Musiałem się chyba zatrzymać. Powód musiał być jakiś banalny. Nic się jeszcze nie stało. Analizowałem to zdarzenie tysiące razy. Otwierając drzwi, spojrzała na mnie i weszła do środka. Były uchylone. Nie wiem, co wtedy mną kierowało. Właśnie zdejmowała wierzchnie okrycie. Spojrzała na mnie z zapytaniem w oczach.

– Pan do mnie? – zapytała.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Powiedziałem chyba, że się pomyliłem. Wyglądałem trochę nie na temat. Czułem całą śmieszność sytuacji. Moje doświadczenie, które w tylu innych zdarzeniach wyprowadzało mnie z każdej opresji, wyparowało jak kropla deszczu na rozpalonym asfalcie.

– Skoro już pan tu wszedł, to napijemy się kawy – powiedziała.

Przeszła obok z dzbankiem do gotowania wody. Patrzyłem na jej postać z tyłu. Odwróciła się bokiem i włączyła czajnik. Gapiłem się na nią jak pijak na butelkę po roku przymusowego odwyku. Nie uszło to jej uwadze. Wsypała kawę do filiżanek i nalała wody. Ręka mi drżała i te drgania przenosiły się na łyżeczkę. Miałem wrażenie, że siedzę jakoś nie tak, i co chwilę zmieniałem pozycję, co jeszcze bardziej wzmagało moje uczucie zagubienia i niepewności. Plotłem coś bez sensu. Nie mogłem się na nią napatrzyć. Robiłem to zbyt uporczywie, jak na pięć minut znajomości. Opuszczała wzrok i mieszała rozpuszczającą się kawę w filiżance. Czułem coś w okolicy serca i raczej nie była to choroba wieńcowa. Kiedyś, wiele lat temu, zdarzyła mi się taka rzecz po raz pierwszy. To rzadkie zjawisko. Jego przebieg zależy od indywidualnej odporności. Atakuje bez ostrzeżenia i bez litości. Rodzaj tsunami, przed którym nie ma ucieczki. Doświadczałem tego, siedząc na zbyt wąskim krześle, przy niskim stoliku, popijając kawę z nieznajomą.

Z nieznajomą, bo przecież nic o niej nie wiedziałem. Dawno już zapomniałem, kiedy miałem dwadzieścia lat. Była znacznie młodsza, ale mogła już mieć prawie dorosłe dzieci. Dopijałem kawę. Podziękowałem i wyszedłem. Zostałem zresetowany. Myślę, że tak by się poczuł mój używany samochód po zatankowaniu paliwa dla rakiet. Czułem chłodne powietrze na rozgrzanych policzkach i jakiś zapach, który wniknął w moje ubranie. Myśli uleciały i upadły jak kostki do gry. Zamiast szóstek miały jej twarz. Czułem, jak mi serce wariuje, a ja nic nie mogę zrobić. Miłość to rodzaj choroby, z której dotknięty nią osobnik nie chce być wyleczony. Przez kilka dni błąkałem się pomiędzy moimi znajomymi. Zamyślałem się, gdy do mnie mówili. Tłumaczyłem to chwilową niedyspozycją. Wiedziałem, że mi to nie przejdzie. Miałem jej numer telefonu. Zadzwonię i co powiem? Że mam ochotę na kawę? Człowiek doprawdy nie zna dnia ani godziny.

Po jakimś czasie nie byłem w stanie sobie jej nawet wyobrazić, ale tym bardziej chciałem zobaczyć ją ponownie. Bezwolnie mój umysł obudowywał całą tę sytuację w rodzaj wirtualnej rzeczywistości, którą moje serce brało za realnie istniejącą. Mijały kolejne dni. Moje dalsze i bliższe przyjaciółki patrzyły na mnie podejrzliwie i kochały mnie z jeszcze większą namiętnością. Być może czuły podświadomie, że potrzebuję pomocy. Patrzyły jakby uważniej, jakby przeczuwały mający nastąpić moment przemiany. Nie potrafiłem zdefiniować procesu, jakiemu podlegałem. Wiedziałem, jak się hartuje ostrza. Jakim wyrafinowanym zabiegom poddaje się stal przed ostatecznym utwardzeniem. To, co się zdarza, definiujemy na bazie wiedzy i zebranych doświadczeń. Byłem adeptem nauk technicznych i znałem się na prawach natury, więc to, co mnie spotkało, mogłem rozważać tylko w znanych kategoriach.

Nie chciałem się poddać. W nocy nie mogłem zasnąć i przewalałem się z boku na boku. Czas, jaki był potrzebny na wypicie filiżanki kawy, rozciągnął się i biegł dalej, pochłaniając moją przyszłość. Nawet nie wiem, kiedy moje przyjaciółki zaszły za horyzont. Zdawałem sobie sprawę z mojego stanu, to znaczy wiedziałem, że stało się coś niezwykłego, ale broniłem się dalej uparcie, ze zgubnym poczuciem przegrania. Zadzwoniła do mnie moja dawna miłość. Zobaczyłem ją z daleka. Zanim się zbliżyła, poczułem jej zapach, który po wielokroć mnie zniewalał.

Nie straciła nic ze swojego powabu. Zawsze lubiłem jej obfite, alabastrowe ciało i to, co potrafiła z nim zrobić. Serce zabiło mi mocniej, bo była właśnie wiosna, a ona pojawiła się w letniej sukience na tyle przezroczystej, że na tle słońca okazała mi się w swej całej doskonałości. Poczułem dawno niepoczuty zapach tajemniczego ogrodu.

Cześć. Cześć.

Pocałowałem ją w oba policzki, a ona musnęła moje usta, jakby od niechcenia. Ta sama knajpka i ten sam stolik. Usiadła obok z całym swoim zapachem. Nic się nie zmieniła. Rzucała na mnie co chwila spojrzeniem. Mówiła coś, jak zawsze. Patrzyłem na jej zmysłowe usta i wysunięte spod sukienki ramiączko kobiecej bielizny. Zauważyła mój wzrok i ruchem samego ramienia schowała ten szczegół gdzieś w zacisze swojego ciała.

– Co zamówimy? – zapytała jak zwykle, ale ze skrywanym ożywieniem.

Chciałem coś powiedzieć, ale mnie uprzedziła.

– Tym razem musisz zdać się na mnie. – Rzuciła na mnie krótkie spojrzenie z tym jej dziwnym błyskiem podszytym uśmiechem.

„Wiem o tobie wszystko. Nie musisz mnie zwodzić” – odczytałem ukryty przekaz. Podziwiałem ją za tę umiejętność stawiania przecinków i kropek tam, gdzie wydaje się to niezbędne.

– No to teraz możemy pogadać. Jeżeli ta knajpka zachowała te same zwyczaje, to trochę im zajmie przygotowanie tego posiłku dla dwojga spragnionych wędrowców – powiedziała.

Byłem dziwnie spięty. Położyłem swoją dłoń na jej. Przecież nie mogłem tak siedzieć. Pozwoliła, ale tak, jakby ten rodzaj dotyku podlegał reglamentacji.

Będzie przesłuchanie – pomyślałem. Przecież nie widziałem jej od roku. Tyle mogło się zmienić.

– To może ja zacznę. Jestem sama. Moje obawy są o wiele większe od mojej namiętności. Faceci… – zawiesiła swój wywód. – Tych, co mogliby mi zawrócić w głowie, omijam szerokim łukiem. Inni są niegroźni i dlatego się nie liczą. Przynajmniej w moim życiu – przerwała i tym razem spojrzała na mnie długo i przeciągle. Znałem ten jej sposób osaczania, ale byłem bezsilny. Mogłem coś powiedzieć lub milczeć. To nie miało znaczenia. Czułem się jak przecinek, który stawiała tam, gdzie miała ochotę.

– Z etatu na etat. Z wykładu na wykład. Uprawiam naukę, ale żyję czymś innym.

– Gratuluję – powiedziałem, ale zabrzmiało to raczej jak jęk skazańca. Jeżeli do tej pory mogłem swój stan określić jako umiarkowaną nieśmiałość, to teraz przeżywałem jej istotę. Znałem naturę jej niedopowiedzeń, ale nie mogłem się przed nimi obronić. Ten mój brak śmiałości był dla niej czymś nieoczekiwanym. Zrozumiałem, że spodziewała się spotkać mnie sprzed lat i na wszelki wypadek otoczyła się rodzajem falochronu. Nie miałem ochoty uderzyć o przeszkody, ale też nie miałem zamiaru utonąć. Patrzyła na mnie i wiedziałem, że nic nie będę w stanie ukryć.

– Jestem zakochany – prawie że wystękałem.

Jej postać zadrgała jak obraz ekranu pozbawionego chwilowo napięcia. Patrzyła na mnie nie tylko oczami. Znam się na kobietach, ale są dla mnie nieodgadnioną zagadką. Natura fizyczna spięta tym czymś, za czym tęsknię od chwili odkrycia ich bycia, nie opuszcza mnie nigdy. Tym razem to ja musiałem postawić kropkę nad „i”. Miłość to zdarzenie czysto losowe, ale gdy się pojawi, to nie pozwala na ponowny wybór.

– Nie znasz jej – powiedziałem. – Nigdy nie przestałem cię kochać. Jesteś moją miłością. Miłość nie ulega stopniowaniu, więc jesteś tą największą – mówiłem.

Patrzyłem, próbując uchwycić jej wzrok, ale on ześlizgnął się po mojej twarzy i spoczął na wytartej karcie dań. Dziewczyna w krótkiej spódniczce postawiła sałatkę rodzaju wszystko w jednym, kubek gorącej wody, filiżanki na spodeczkach i torebki herbaty.

Zamówiła właśnie tę sałatkę. Rano nie mogliśmy doczekać się na omlet z dżemem truskawkowym – pomyślałem.

– Pamiętasz? – zapytała.

– No pewnie – odpowiedziałem.

Jedliśmy jak dawniej ze wspólnej miski. Ona wybierała owoce, ja warzywa. Rzucała na mnie krótkie spojrzenia. Nabijała pojedyncze kawałki ananasa, jakby sprawiało jej to przyjemność. Wkładała do ust, i następny. Z liśćmi sałaty miałem większy problem. Śmietana pryskała na brodę i nos. Podała mi serwetkę, z uśmiechem, jak dawniej.

– Przespałaś całą noc przytulona do mojego lewego ramienia. Nie zmieniłem pozycji ani na chwilę. Gdy próbowałem zrobić jakiś ruch, przywierałaś do mnie całym ciałem.

Zasłuchała się, a to dało kawałkom ananasa większą szansę na przeżycie.

– Poranek rozjaśnił ci twarz. Patrzyłem i nie mogłem się napatrzyć. Otworzyłaś oczy i zamknęłaś je z taką beztroską o cały świat.

Wytarłem usta, oparłem głowę na dłoniach. Spojrzeliśmy sobie w oczy.

– Dziękuję, że mi powiedziałeś – powiedziała po chwili.

– To znaczy…

Przerwała mi.

– To nic nie znaczy, a to znaczy, że wszystko może się zdarzyć. To twoje słowa. Jak chciałeś być mądry, to mówiłeś tak: „Wszystko, co się może zdarzyć, zdarzy się niezawodnie i to tylko kwestia czasu”. Cierpliwości, mój mądralo.

Odprowadziłem ją do samochodu. Dwa całuski, pa i cześć. Odjechała, a ja czułem się tak, jakbym uciekł z poczekalni miejskiego dentysty. Może wolności w wymiarze serca nie ma, bo ono, żeby istnieć, musi popaść w niewolę?

ROZDZIAŁ 2

Mam takiego kumpla. Każde miasto byłoby dla niego za małe. Wielki egocentryk i manipulant. Geniusz dłuta i pędzla. Jeżeli nie wierzysz w jego Nibylandię, to nie trafiasz do jego bajki. W ciągu kilku lat pokłócił się ze wszystkimi. „Pokłócił” to nieodpowiednie słowo. Zabrał kod dostępu do swojego świata. Na myśl przychodzi mi tylko Wielki Atraktor Grawitacyjny. Obaj potrafią deformować przestrzeń na swój sposób. Przebywanie z nim jest fascynujące i niebezpieczne zarazem. Część tej jego Nibylandii wnika w krwiobieg i zmienia przybysza w sposób niezauważalny dla niego samego. Trzeba być stale czujnym, żeby nie skończyć jako przekąska w paszczy krokodyla. Egocentryk i manipulant. Gdy wchodzę do jego świata, to te pojęcia już nic nie znaczą. Zostawiam je za progiem, tak jak zostawia się zabłocone obuwie. Wchodzę, siadam i siedzę. Nie muszę nic mówić. Stoi odwrócony profilem i próbuje znaleźć nowy kolor słońca i umieścić go na tym, co stoi na sztaludze. Pracownia przy najdłuższej ulicy miasteczka, w którym wszystkie sprawy można załatwić w piętnaście minut. Odkłada pędzel, robi mi herbatę i maluje dalej. Lubię to niewymagające miejsce. Nogami dotykam klawiatury komputera, a plecami popiersia Leśmiana.

– No i co? – pyta.

Nie muszę się spieszyć z odpowiedzią. W ogóle nie muszę się spieszyć. Odpowiedzi i pytania to ten rodzaj labiryntu, którego pułapki znam na pamięć. Popijam herbatę. W tym zagraconym do ostatecznej granicy pomieszczeniu zmieścić się może tylko to, co jest niezbędne.

– Przyniosłem kilka recenzji. – Nie musiałem dodawać, że mojej ostatniej książki, do której zrobił okładkę.

– Czytałem. Doskonałe – przerwał na chwilę, bo łapał światło z wąskiego okienka. – Odniosłeś sukces, mój panie. – Nie lubiłem tego zwrotu. Wiem, kiedy i w jakiej konfiguracji go używał, ale zawsze mnie to trochę drażniło.

– To ty mnie namówiłeś. Sam bym na to nie wpadł – odpowiedziałem, dalej popijając herbatę.

– Myślę, że nie tylko dla mnie. Może dla niej? – Mój kumpel był wziętym malarzem i rzeźbiarzem. Wiem, że potrafił odróżnić tysiące odcieni czerwieni, ale jak wpadł na jej trop?

– Aż tak to widać? – zapytałem.

– Ja widzę. Nawet wiem, kiedy się do niej wybierasz. Dziś to raczej nie, bo masz na sobie tę ekstraordynaryjną, zalatującą flanelową koszulkę.

Lubię ten jego rodzaj humoru, zwłaszcza gdy mówi przez zęby, bo właśnie trzyma w nich pędzel i próbuje zapalić papierosa.

– Może mi o niej opowiesz – dodaje.

– Przecież one cię w ogóle nie interesują – odpowiadam.

– One nie, ale sposób, w jaki o nich mówisz, już tak – cedzi przez zęby, bo pędzel dalej tkwi w tym samym miejscu.

– Nie wiem, czy to wszystko ma sens… Nawet gdy nie ma, to trzeba udawać, że…

– Wiesz, co mnie w tobie urzeka? – mówi słodko i nie czeka na odpowiedź. – To, że sam sobie zadajesz pytania i udzielasz na nie odpowiedzi.

Odchodzi od sztalugi, siada na swoim stołeczku. Patrzy uważnie, jakby chciał sklasyfikować wszystkie odcienie szaleństwa, które wylały się ze mnie do tego pomieszczenia z ograniczonym miejscem do zakwaterowania.

– Zakochałeś się – mówi. – Myślę, że jesteś na tyle młody, żeby to przeżyć, i na tyle stary, żeby nie zrobić jej krzywdy.

Trafna diagnoza stanu to jak zobaczenie się w lustrze. Uspokaja i porządkuje myśli, ale nie tym razem. Pierwszy raz nie mogę porozumieć się ze swoim sercem, choć znamy się od lat.

– Tego Leśmiana to zamówił magistrat? – postanowiłem zmienić temat.

– Chyba żartujesz. Oni nie zamówią nic, co ich nie promuje. Mają fundusze, którymi kieruje jakiś niezależny kierownik mianowany przez burmistrza, i wszystko zostaje w rodzinie. Czy ty mnie słuchasz?

– Słucham – odpowiadam.

– Ten z placówki dzwonił do Adama. Adam dzwoni potem do mnie i pyta się, po co ten burmistrzowski posłaniec do niego dzwonił. Wiesz, Adam przyjeżdża tu na sobotę ze stolicy i wielu rzeczy nie rozumie.

– To mu wyjaśnij – odpowiadam.

– Dla mnie to też nie jest jasne. Co o tym myślisz?

– To próba kanalizacji. Spuszczają wodę i po facecie. Przecież tak załatwili tę naszą czarnooką i tego twojego znajomego, z którym chciałeś robić coś dla tego miasteczka. Dalej są, tylko ich nie ma.

– Dobre – mówi i nalewa sobie kawy z cieknącego termosu, po czym dodaje: – Ale my jesteśmy. W Adama się nie wkopią. Przyjeżdża za tydzień i pogadamy.

Patrzy na mnie badawczo. Wiem, że za chwilę udzieli mi rady, ale dla lepszego efektu posłuży się jakąś analogią.

– Jak lepiłem pomnik ku pamięci poległych w katastrofie budowlanej, to musiałem zdefiniować i zrozumieć przede wszystkim samego siebie. To zawsze pomaga.

Chyba skończył, bo wstaje i ustawia sztalugę w kierunku światła. Nie muszę odpowiadać. Zajmować stanowiska. To magia tego miejsca. Nie chciałem tego robić, ale użył słów, których nigdy nie używa. Zdefiniować, zrozumieć.

Wiem, że tak nie myśli, a więc to rodzaj prowokacji. Lubię te bezkrwawe podchody. Znam jego intencje. Element, który w dostawie będzie elementem całości, ale taki, którego się nikt nie spodziewa.

– Są stany, których nie da się ani zrozumieć, ani zdefiniować, bo skutkiem takiej nieroztropności jest zniszczenie tego stanu – odpowiadam.

– To aż tak? – pyta niewinnie, z pędzelkiem w ustach.

Nawet nie zmieniam pozycji, choć znów udało mu się mnie podejść. Milczę chwilę, bo następny ruch musi być przemyślany, ale zgodny z regułami.

– Dawno, dawno temu ojciec powiedział mi, że wszechświat jest nieskończony. To było fascynujące doznanie. Potem próbowałem znaleźć swoją własną nieskończoność. Nie uwierzysz, ale od tamtej pory odliczam od nieskończoności do zera.

Nawet długo nie milczał.

– Ściemniasz. Spojrzałeś w jakieś oczęta, a gadasz o jakiejś nieskończoności. – Jednak zamilkł na chwilę. – Coś w tym jest. Nawet dobry rzeźbiarz wyłoży się na oczach i ramieniu. Najlepiej ulepione oczy są zawsze martwe. Można to trochę podgonić dłońmi, ale to zawsze wyglądało mi na prowizorkę. Pamiętasz, jak lepiłem triadę? Tego od narodzin, Tego od nadziei i Tego od śmierci? Tam miałem ten kłopot.

– To były anioły. To ciekawe, bo zawsze myślałem o nich jak o jednej kobiecie – wpadłem w jego nastrój. – Ostatnia moja książka zaczyna się od słów: „Stworzył Bóg anioła i dał mu na imię Ewa”. – Zamilkłem, bo odkryłem w czymś dobrze znanym i oglądanym wiele razy coś nieoczekiwanego.

– Zieleń pasuje do niebieskiego, ale ja tu dam trochę czerwieni – mówi i robi pół kroku do tyłu dla lepszego oglądu. Chciałem zobaczyć tę kroplę czerwieni, ale to jest jedna z tych nielicznych rzeczy, jakich nie można żadną miarą czynić.

– To co z tym Leśmianem? – pytam, mając na uwadze stojący za plecami projekt.

– Będzie stał w oknie, z którego musiał wyglądać. Zachowała się jeszcze sofa, na której siadywał, nie tylko z Dorą, oczywiście – zrobił małą przerwę jak zawsze, gdy miał w zanadrzu ten „pyk”. – A za oknem, oczywiście – przeciągnął ostatnie słowo – malinowy chruśniak i wszystko gra, mój panie – dodał.

– Oczywiście nie uzgadniałeś tego z tymi z magistratu – powiedziałem, żeby mieć jasność co do problemu.

– Co więcej… – Odłożył pędzelki na paletę. Usiadł i sięgnął po papierosy.

Stanowczo za dużo pali – pomyślałem.

– Nie pozwolę im na wykorzystanie moich projektów. Mają swoich królików, to niech sobie kopią norki. – Zapalił w końcu papierosa i zaciągnął się dymem. – Samymi chodniczkami wiele nie zwojują – dodał.

Pamiętam, jak mi projektował okładkę. Miałem kilka pomysłów z samej otchłani. Słuchał i się tylko uśmiechał. Gdy mi ją w końcu pokazał, to mnie zatkało. Faktura okładki była jak pomięta kartka, którą zawsze noszę w kieszeni z nowymi wierszami. Nasze miasteczko było miejscem największej miłości, jaka się zdarzyła kiedykolwiek. To nasza opinia, choć są i inne. Dora Lebenthal i Bolesław Leśmian.

Naszym zdaniem to największy poeta, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Był zbyt genialny, a język polski zbyt piękny i bogaty. Tego nie da się przenieść na żaden inny papier. Znam uliczki, którymi chodził, i klamki, których dotykał. Siedziałem na kanapie, na której siadywał mistrz.

– Napisałem coś. Jest na mojej stronie, ale muszę ci przeczytać – mówię i wyjmuję z kieszonki koszuli pomiętą kartkę.

– Pamiętasz to? „Do tyłu na plecach idzie żuk kosmaty”.

– Malinowy chruśniak. Chciałeś się zmierzyć z mistrzem? Zaciekawiasz mnie – mówi i prostuje nogi, a to znaczy, że zamienia się w słuch.

Siedzimy chwilę w milczeniu.

– Spójrz. To logo z okazji siedemdziesiątej siódmej rocznicy śmierci mistrza – mówi i patrzy na mnie badawczo. – Podoba mi się, choć nie mogę znaleźć tego „pyku”. Słowo krótkie, ale pojemne.

– Nie widzisz? – zakrywa fragment białą kartką i pyta ponownie. – A teraz? – Patrzę i doznaję olśnienia. Pierwsze litery podpisu nachylone i napisane jakby na linii. Literka „i” lekko zbacza, a „an” spada jak wodospad. Dodatkowo „n” kończy się jakimś kaligraficznym łamańcem. Patrzę z podziwem.

– To jego autentyczny podpis, a ta reszta to moje nieśmiałe uzupełnienie – mówi i zaciąga się dymem. – A ten wiersz to mi zostaw – kończy.