Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Koty, ach, te koty… Tajemnicze, charakterne, czułe, inteligentne… Zazdrościmy im wdzięku, z jakim się poruszają, sprawności fizycznej, która pozwala im zdobywać półki zawieszone pod sufitem, i zwinności, z jaką przemykają pomiędzy filiżankami z babcinego serwisu Rosenthala, żadnej z nich nawet nie tykając. Chcielibyśmy z takim samym spokojem i dystansem odnosić się do otaczającej nas rzeczywistości, a przede wszystkim równie stanowczo trzymać się własnych ścieżek. Ach, i jeszcze umieć po kociemu cieszyć się życiem – godzinami wygrzewać się w słońcu i wpatrywać w siną dal, oczekując smakowitego posiłku…
Nie wszyscy przepadają za kotami, ale jak przekonują opowiadania z tego zbioru, łatwo można się z tej przypadłości wyleczyć. Bo kiedy kot włącza swój motorek, niskie, przejmujące tony jego pomrukiwania wywołują wibracje, które potrafią skruszyć nawet skałę, a co dopiero ludzkie serce.
Kot jest stworzeniem skomplikowanym. Na kartach tej książki spotkacie najrozmaitsze koty – śmieszne, odważne, uparte, zakochane, energiczne i te absolutnie zblazowane. Jedno jest pewne – co opowiadanie, to kot, a co kot, to obyczaj.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Naszą książkę dedykujemy milionom ludzi na całym świecie, którzy otworzyli swe serca i domy dla kotów i radują się bezgranicznym przywiązaniem, doskonałą miłością, szczególnym urokiem i nieprzeniknioną tajemniczością tych niepowtarzalnych stworzeń.
Dedykujemy ją weterynarzom i wszelkim kocim fachowcom, których niezrównana kompetencja i współczucie chronią i pomagają tym futrzastym cudom – nieodzownemu elementowi naszego zdrowia i dobrostanu.
Książkę tę dedykujemy również wszystkim odpowiedzialnym hodowcom kotów i wystawcom, którzy zabiegają o coraz lepsze zdrowie fizyczne i psychiczne kotów – pieszczochów nakolannych i miziaków łydkowych, tych pręgowanych i tych cętkowanych, mikrusiąt kieszonkowych i mruczydeł wagi ciężkiej, kudłatych, gładkowłosych, porośniętych futrem i pokrytych delikatnym meszkiem – przyczyniając się tym samym do zachowania niepowtarzalnego dziedzictwa kociego rodzaju we wszystkich jego cudownych odmianach.
Dedykujemy ją bohaterom – osobom i organizacjom – które dają z siebie wszystko, by bezdomnym kotom znaleźć kochające domy, pomagają chorym, rannym albo niewychowanym wylizać się z ran i nabrać ogłady, które – kot po kocie – zbliżają nas do tego wspaniałego dnia, kiedy wszystkie potrzebujące futrzaki będą miały swoje pełne miłości miejsce na ziemi.
I dedykujemy ją Bogu, który szczodrze pobłogosławił nas kotami – przedsmakiem nieba tu, na ziemi, za co jesteśmy Mu nieskończenie wdzięczni.
Koty to stworzenia jedyne w swoim rodzaju. Od naskalnych wyobrażeń prehistorycznych burasków po współczesne wystawowe delikatesy – koty nie przestają nas fascynować. Kot może obdarzyć uczuciem jedną czy dwie osoby, ale nigdy nie przestanie być tą donkichotowską mieszaniną nieprzewidywalności i indywidualizmu, która przerasta pojęcie nawet najcierpliwszych z nas. Koty chyba zdają sobie sprawę, że gdy po raz pierwszy weszły w rozświetlony blaskiem ognisk świat ludzi, na zawsze odmieniły naszą historię, religię, literaturę, sztukę – nasze życie.
Koty zawsze budziły ukryte głęboko w nas emocje, bez względu na to, czy były ubóstwiane, jak działo się to w starożytnym Egipcie, czy przeganiane i prześladowane, jak w średniowieczu. Kot jest Dzikim Bratem, którego nie sposób ujarzmić, Łagodnym Towarzyszem, który mruczy swoją mantrę dla ukojenia zbolałych ludzkich dusz, Wiecznym Kociątkiem, które zmusza do uśmiechu nawet najbardziej odrętwiałe serca. Uwielbiamy nasze koty – a one, mamy nadzieję, nas.
Zagorzali miłośnicy kotów cieszą się, że ich ulubieńcy wrócili na piedestał, z którego niegdyś tak okrutnie zostali strąceni. I jakkolwiek dawniej niezbyt chętnie przyznawaliśmy się do żywionych względem kotów uczuć, dziś o naszej miłości do kotów mówimy otwarcie.
Bo przecież koty są doskonałym antidotum na wszelkie nasze bolączki. Ów pozytywny „efekt pupila”, propagowany przez organizacje takie jak Delta Society, dokumentują niezliczone badania nad ludzkim zdrowiem. Już sama obecność ulubionego kota pomaga uśmierzyć przewlekły ból, podnosi na duchu, obniża ciśnienie krwi, pomaga wyjść z wyniszczających chorób, a nawet zmniejsza u dzieci ryzyko wystąpienia alergii i astmy w wieku dojrzałym. Kot jest w stanie wyczuć zbliżające się załamanie stanu zdrowia. I z roku na rok ta Więź między człowiekiem a zwierzęciem staje się coraz silniejsza!
Prawdę mówiąc, to właśnie siła i moc tej Więzi stały się inspiracją do napisania naszej książki. W odpowiedzi na apel o nadsyłanie opowieści otrzymaliśmy tysiące listów od miłośników kotów z całego świata, którzy pokazali nam, jak na miriady sposobów koty pozytywnie wpłynęły na ich życie. Balsam dla duszy miłośnika kotów opiewa niegasnącą miłość, jaka łączy ludzi i koty. Kolejne rozdziały książki mówią o dobrodziejstwach, jakimi obdarzają nas koty – kochają nas, leczą, uczą nas, rozśmieszają, a czasem łamią nam serca, kiedy odchodzą.
Koty zajmują szczególną niszę w życiu współczesnych ludzi. Dzień w dzień witają nas u drzwi, czule łasząc się do naszych nóg, domagają się pieszczot, rozdają wąsiste całusy i pocierają łebkami, kiedy najbardziej tego potrzebujemy. Nie ma dla nich znaczenia, jak wyglądamy, ile zarabiamy, czy jesteśmy znani czy nieznani – kochają nas bez względu na wszystko, ponieważ my kochamy je. Towarzystwo kota i jego bezwarunkowa miłość są naszą radością, ilekolwiek mielibyśmy lat i w jakiejkolwiek sytuacji życiowej byśmy się znaleźli.
Choćbyśmy nie wiem jak się starali, za nic nie uda nam się zachować wobec kota obojętności – zwłaszcza o czwartej nad ranem, kiedy miseczka okaże się pusta! Pośmiej się z kocich zwyczajów, nakarm swoją miłość do kotów historiami z tej książki. Niech cię zachwycą i rozbawią, zadziwią i czegoś nauczą, a przede wszystkim niech będą pochwałą tajemniczości i niezwykłości cudownych kotów, które dzielą z nami życie.
Cóż jest większym darem nad miłość kota? Karol Dickens
Miau-miau to masaż dla serca. Stuart McMillan
Moja żona, Teresa, przez lata była nauczycielką wychowania fizycznego w szkole podstawowej. Ponieważ pracowała w sześciu różnych szkołach, miała okazję poznać większość okolicznych dzieci i ich mocne – i słabe – strony.
Dzieciństwo samo w sobie jest trudnym okresem, a zajęcia wuefu bezlitośnie obnażają całą prawdę o małym człowieku, ukrytą skrzętnie pod szkolnym mundurkiem. Żadne inne zajęcia tak bardzo nie uwidaczniają mocnych i słabych stron dziecka, jego młodzieńczej zuchwałości lub nieśmiałości, fenomenalnych warunków fizycznych albo kompletnego braku koordynacji. A najgorsze jest to, że nie pozostawiają wątpliwości co do miejsca, jakie zajmuje się w hierarchii grupy. Niektórzy z nas byli tymi na szarym końcu.
W jednej ze szkół, której szary budynek i asfaltowe boiska doskonale oddawały przygnębiający klimat okolicy, Teresa zwróciła uwagę na trzecioklasistkę, nazwijmy ją Meagan, która w uczniowskim gronie była najmniej lubiana. Dziewczynka była niska i miała potężną nadwagę, a na jej twarzyczce malowała się beznadzieja. Meagan zawsze siedziała sama w ławce, sama się bawiła w czasie przerw i sama zjadała swoje śniadanie przyniesione w papierowej torebce z odzysku. Nauczyciele i inni pracownicy szkoły byli dla niej mili, ale uczniowie nie.
Ręce opadały, kiedy słyszało się krążące o Meagan opowieści. Teresa dowiedziała się na przykład, że gdy tylko nauczyciele dyżurujący na boisku patrzyli w inną stronę, dzieci podbiegały do Meagan, żeby jej dotknąć, po czym rzucały się w pogoń za innymi dziećmi, żeby „zarazić” je „wszami” Meagan. Uczniowie przezywali ją „Meaga-Żarłacz”. Odsuwali się od Meagan, ale nie to było najgorsze – najgorsze było to, że jej dni w szkole i droga do domu były dla niej fizyczną i psychiczną mordęgą. Nauczyciele dowiedzieli się od mamy Meagan, samotnej, ciężko pracującej kobiety, która robiła, co w jej mocy, żeby „związać jakoś koniec z końcem, które za nic związać się nie chcą”, że dla Meagan najwspanialsze są weekendy – nie dlatego, że może pójść na piżama-party albo ktoś ją zaprasza do kina czy na przyjęcie, ale dlatego, że z dala od innych dzieci, w zaciszu swojego pokoju Meagan nie jest przez nikogo napastowana i przynajmniej do poniedziałku, do czasu, gdy trzeba znów pójść do szkoły, może zapomnieć o swojej niedoli.
Sytuacja Meagan bardzo poruszyła moją żonę. Rozmawiała o tym z dyrektorem szkoły i nauczycielami, aż wpadła na pewien pomysł. Z rozmów z Meagan wiedziała, że mała nigdy nie miała w domu zwierzątka. Teresa była przekonana, że taki pupil wniesie do życia Meagan miłość i akceptację. Powiedziała Meagan, że musi porozmawiać o czymś bardzo ważnym z jej mamą, i zapytała, czy mama mogłaby przy najbliższej okazji przyjść do szkoły. Obowiązkowa i troskliwa mama przyszła zaraz następnego dnia.
Teresa naświetliła problemy, z jakimi Meagan boryka się w szkole, i poruszyła temat zakupu zwierzątka dla małej. Ku jej zdumieniu i zachwytowi mama Meagan oznajmiła, że to świetny pomysł. Zgodziła się przyjść do lecznicy weterynaryjnej, w której pracowałem, żeby przyjrzeć się różnym bezpańskim nieszczęśnikom, których u nas nie brakowało, i wybrać idealnego przyjaciela dla swojej córeczki.
Zgodnie z umową, w następną sobotę po południu, po zamknięciu lecznicy, przed tylnym wejściem zjawiła się Meagan razem z mamą. Gdy odezwał się dzwonek u drzwi, jak można się było spodziewać, psy rozszczekały się żywiołowym chórem.
Przyklęknąłem na jedno kolano i przedstawiłem się Meagan. Zaprosiłem ją i jej mamę do swojego biura. Zauważyłem, że oczy Meagan, podobnie jak oczy każdego stworzenia, które wiele się nacierpiało, przepełnia ból – było go w nich tyle, że musiałem na moment spojrzeć gdzieś indziej, żeby wziąć się w garść.
Zaprowadziłem Meagan i jej mamę do wybiegów z tyłu, gdzie mieszkały bezdomne zwierzęta. Byłem absolutnie pewien, że Meagan zakocha się w jednym ze szczeniąt mieszańców teriera, które w mijającym tygodniu ktoś podrzucił w kartonie pod nasze drzwi. Szczeniaki miały szorstką sierść, wielkie, wilgotne piwne oczy i różowe języczki, które bezustannie się poruszały.
Tymczasem, choć Meagan szczeniaki się spodobały, nie skradły jej serca. Poszliśmy więc dalej, przyjrzeć się nieco bardziej „używanym modelom”, gdy na spotkanie wyszła nam maskotka lecznicy, pręgowany amerykański kot krótkowłosy, któremu kosiarka ucięła jedną nogę, gdy polował na myszy na polu lucerny, i zamiast prawej tylnej łapy miał tylko kikut. Nazywaliśmy go Kadłubkiem.
Kadłubek miał taki dziwny zwyczaj, że łasił się najpierw do człowieka, pomrukując, po czym szczypał zębami na tyle mocno, by zwrócić na siebie uwagę, ale też na tyle delikatnie, by nie przebić skóry. To była miłość od pierwszego ugryzienia. Kadłubek wpił się w palec Meagan, która podniosła kota do góry, niemal odrywając go od podłogi. Wyraźnie było słychać, jak wyciągnięty jak struna Kadłubek mruczy z zadowolenia.
Tej soboty Meagan wyszła z lecznicy, promieniejąc szczęściem. Miała wreszcie prawdziwego, żywego przyjaciela, który chciał się z nią bawić, uwielbiał tulić się do niej na kanapie i spać przy niej w łóżku. Jej mama opowiadała nam później, że kiedy Meagan wraca ze szkoły, Kadłubek biegnie do drzwi, niczym Lassie, a potem chodzi za nią po całym domu jak cień. Niby koci bumerang Kadłubek odchodził na chwilę, żeby pozałatwiać swoje „kocie sprawy”, ale zawsze wracał do Meagan.
Bezwarunkowa miłość Kadłubka, jego bezgraniczne przywiązanie i wierność dodały Meagan sił i sprawiły, że dziewczynka rozkwitła. Może i nie będzie supergwiazdą, ale udało jej się zaprzyjaźnić z kilkoma miłośnikami zwierząt i z wolna jej sytuacja zaczęła się zmieniać na lepsze pod każdym względem – fizycznym, emocjonalnym i towarzyskim.
Dziesięć lat później razem z Teresą otrzymaliśmy od Meagan zaproszenie na uroczystość ukończenia szkoły średniej. Ucieszyliśmy się, że Meagan ma być jedną z osób wygłaszających pożegnalną mowę.
W dniu wręczenia świadectw znaleźliśmy się wśród tłumu krewnych i przyjaciół, którzy zasiedli w auli, by się przyglądać, jak abiturienci odbierają swoje świadectwa. Kiedy na podium dumnym krokiem weszła rozpromieniona Meagan, ledwie ją poznałem. Była młodą, atrakcyjną kobietą średniego wzrostu i atletycznej budowy. Swoją przemową o tym, jak ważna jest akceptacja i przyjaźń, przykuła uwagę słuchaczy. Miała zamiar studiować komunikację i wyraźnie miała po temu zdolności.
Na koniec Meagan opowiedziała o swoim szczególnym przyjacielu, którego spotkała, gdy była w trzeciej klasie szkoły podstawowej, a który pomógł jej w wędrówce po stromych i krętych ścieżkach dzieciństwa. O przyjacielu, który pocieszał ją, kiedy w domu brakowało na jedzenie, ponieważ mamę tymczasowo zwolniono z pracy; który był przy niej, kiedy wypłakiwała sobie oczy, bo pewien chłopak dla żartu zaprosił ją na tańce, chociaż nie miał najmniejszego zamiaru jej ze sobą zabrać. O szczególnym przyjacielu, który zawsze, gdy tego potrzebowała, był przy niej, by osuszyć jej łzy albo zmusić ją do śmiechu.
Cała sala słuchała jej z zapartym tchem, tymczasem Meagan oznajmiła, że chciałaby teraz przedstawić wszystkim tego przyjaciela i poprosiła go na scenę. Spojrzała w prawo – nikt nie nadchodził. Spojrzała w lewo – nie było nikogo.
Była to jedna z tych chwil, kiedy chciałoby się przemawiającemu jakoś pomóc. Ludzie zaczęli się niespokojnie kręcić na swoich miejscach, rozglądać, dał się słyszeć szmer rozmów. Trwało to niecałą minutę, a wydawało się całą wiecznością. Nagle Meagan się odezwała:
– Mój przyjaciel nie wszedł na scenę, ponieważ już na niej jest. Poza tym ma tylko trzy nogi i czasem trudno mu się chodzi.
Co takiego? Przecież nikt nowy nie pojawił się na scenie, a poza tym kto może mieć trzy nogi?
Dramatycznym gestem Meagan uniosła wysoko ręce – trzymała w nich zdjęcie Kadłubka. Obecni na sali wstali z miejsc i wiwatując i śmiejąc się, nagrodzili ją długimi, gromkimi brawami.
Kadłubek nie uświetnił uroczystości rozdania świadectw osobiście, ale na pewno był na niej obecny duchem – duchem, który odmienił życie pewnej bardzo samotnej dziewczynki.
Marty i Teresa Becker
Ludzie, którzy nie lubią kotów, widocznie jeszcze nie spotkali tego właściwego. Deborah A. Edwards
Oskar zawdzięcza swoje imię bohaterowi Ulicy Sezamkowej, który mieszka w kuble na śmieci, a to dlatego, że tam właśnie się poznaliśmy. Pracowałam wtedy w oddziale jednej z sieci pizzy na telefon i akurat miałam dyżur przy wynoszeniu śmieci. Wrzucałam do kubła worki z odpadami, gdy usłyszałam przygłuszone miauczenie. Zaczęłam się przekopywać przez kolejne warstwy śmieci, aż w końcu dokopałam się do kota – był cały potłuczony i wychudzony. Nie wiedziałam, czy sam wszedł do śmietnika, żeby znaleźć coś do jedzenia, czy może ktoś go tam celowo wrzucił. Nasza pizzeria mieściła się tuż za kompleksem mieszkaniowym i pozbawione opieki lub porzucone zwierzęta często się tu widywało.
Kiedy wydobyłam kociaka z kubła, okazało się, że coś mu się stało w łapkę. Nie mógł stanąć na prawej tylnej nodze. Byłam w rozterce. Z pieniędzmi było krucho i właśnie się przeprowadzałam z powrotem do domu rodziców, gdzie były już dwa koty, które tato ledwie tolerował. Wiedziałam, że jeśli przyprowadzę jeszcze jednego rannego przybłędę, tato nie będzie zadowolony.
Zabrałam kota do weterynarza w nadziei, że ten go szybko doprowadzi do porządku. Dostał parę zastrzyków, zrobiono mu prześwietlenie i weterynarz stwierdził, że kot ma pękniętą miednicę. Porozwieszałam ogłoszenia, licząc na to, że może ktoś się po niego zgłosi albo zechce go przygarnąć.
Tymczasem zatelefonowałam do domu. Reakcja była natychmiastowa i stanowcza – żadnych kotów więcej! Tato nalegał, żebym bezzwłocznie oddała kota do prowadzonego przez Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami schroniska. Nie chciałam o tym słyszeć – bałam się, że zostanie tam uśpiony. Na szczęście zainterweniowała mama. Przyznała mi rację, że chory kot nie nadaje się do adopcji, więc zajmiemy się nim do czasu, aż jego biodro się zagoi. Potem będzie musiał odejść – bez żadnego ale.
Oskar w jakiś sposób musiał rozumieć swoje położenie. Przyglądał się badawczo dwóm domowym kotom i ich relacjom z tatą. Podejrzewamy, że resztkami ze stołu przekupił Tannera, naszego golden retrievera, w zamian za lekcje dobrych manier. Nasze dwa koty zachowywały się z rezerwą, tymczasem Oskar był na zawołanie. Przychodził, kiedy go wołano, i przewracał się na grzbiet, żeby go podrapać po brzuszku. Kiedy jego złamanie zaczęło się goić, Oskar wskakiwał na podnóżek stojący przy ulubionym fotelu taty, a koniec końców, na jego kolana. Z początku tato strącał go na dół, ale upór Oskara się opłacił. Niebawem Oskar i mamroczący coś pod nosem tato siadali w fotelu razem.
Do posiłków Oskar zasiadał razem z nami. Sadowił się na podłodze tuż przy krześle taty i co jakiś czas trącał go łapką w kolano. Początkowo bardzo to tatę denerwowało i nad stołem co rusz przelatywały siarczyste przekleństwa. Ale Oskar ani myślał rezygnować. Dalej trącał kolano taty i wkrótce, trochę ukradkiem, zaczęły do jego pyszczka trafiać co smakowitsze kąski.
Każdego ranka Oskar witał tatę u szczytu schodów i każdego wieczoru czekał na niego pod drzwiami. Tato czasem ignorował Oskara, czasem znów przechodził nad nim, mocno narzekając. Oskar nauczył się otwierać drzwi w ten sposób, że wtykał łapkę pod drzwi i poruszał nimi dopóty, dopóki się nie otworzyły. Nie trwało długo, a sypiał w pokoju swojego pana, w nogach łóżka. Tato był tym bardzo zdegustowany, ale kiedy rodzice spali, nie byli w stanie upilnować Oskara. W końcu tato musiał się poddać.
Po jakimś czasie Oskar, który chciał mieć własne miejsce przy stole, zaczął wskakiwać na moje kolana. Mógł na nich siedzieć pod warunkiem, że trzymał łebek pod stołem. Oczywiście od czasu do czasu na stole pojawiała się łapka, żebyśmy nie zapomnieli o jego obecności.
Minęły trzy miesiące. Weterynarz oznajmił, że Oskar jest zdrów jak ryba. A ja byłam załamana. Jak miałabym zabrać tego kochanego stworka z miejsca, które stało się jego domem, od ludzi, którym ufał? Ze zbolałym sercem wróciłam do domu i przekazałam rodzicom pozornie dobre wieści – Oskar jest zdrowy, a jego biodro się zrosło.
– Zawiozę go do schroniska, jak obiecałam – powiedziałam głucho.
Pochyliłam się, żeby włożyć Oskara do podróżnej klatki, a tu nagle odezwał się tato, wypowiadając trzy magiczne słowa:
– Nie mojego kota!
I tak Oskar został z nami. Ma teraz własne krzesełko przy stole i śpi – a jakżeby inaczej? – w sypialni rodziców, pomiędzy mamą i tatą. Został oficjalnie mianowany „wnukotem” i jest żywym dowodem na to, że gdzieś głęboko w każdym sercu, nawet w takim, po którym nikt by się tego nie spodziewał, mieszka miłośnik kotów.
Kathleen Kennedy
Moja dziewiętnastoletnia mama zmarła dwa tygodnie po moich narodzinach, a ja odziedziczyłam po niej kota, Papryka. Był łagodnym, choć wielkim kocurem, miał rude pręgi i żółte oczy, którymi spoglądał na mnie z dużą dozą tolerancji, kiedy ciągałam go ze sobą wszędzie, dokąd tylko szłam. Moja mama kochała go i opiekowała się nim przez całe dziesięć lat jego życia, a ja jej nigdy nie poznałam. Uważałam więc, że Papryk jest łącznikiem między nami. Za każdym razem, kiedy tuliłam go mocno do piersi, ogarniało mnie ciepło na myśl, że mama też go kiedyś tuliła.
– Bardzo ją kochałeś? – często wypytywałam Papryka, kiedy tuliliśmy się na moim łóżeczku.
– Miau! – odpowiadał, pocierając moją brodę swoim różowym noskiem.
– A tęsknisz za nią?
– Miau! – Jego żółte oczy wpatrywały się we mnie ze smutkiem.
– Ja też za nią tęsknię, chociaż jej nie znałam. Ale babcia mówi, że mama jest w niebie i stamtąd się nami opiekuje. Ponieważ osierociła i ciebie, i mnie, wiem, że na pewno jest szczęśliwa, że mamy siebie nawzajem – powtarzałam ciągle, ponieważ ta myśl dawała mi najwięcej pociechy.
– Miau! – odpowiadał Papryk, wspinając się na mnie i pomrukując.
– I ja też jestem bardzo szczęśliwa, że mamy siebie nawzajem – mówiłam ze łzami w oczach, tuląc go mocno.
Papryk dotykał delikatnie mojej twarzy swoją rudą łapką. Byłam pewna, że mnie rozumie, i wiedziałam, że ja rozumiem jego.
Mieszkałam wówczas w swoim rodzinnym kraju, na Węgrzech. Wychowywali mnie dziadkowie, rodzice mamy, ponieważ II wojna światowa zabrała również mojego młodego tatę. Z upływem czasu walki przybrały na sile i niebawem musieliśmy porzucić dom i znaleźć inny bezpieczny kąt.
Wiosną 1944 roku, gdy miałam osiem lat, razem z Paprykiem podróżowaliśmy po całym kraju usadowieni z tyłu drewnianego wozu. W czasie nalotów bombowych, które tak często towarzyszyły nam w tamtych okrutnych czasach, kiedy trzeba było szukać schronienia w piwnicach, rowach i schronach, nie wypuszczałam Papryka z rąk – bez niego nie miałam zamiaru się ruszyć. Nie mogło być inaczej, skoro według jednej z pierwszych opowieści, jakich wysłuchiwałam, gdy byłam mała, moja mama, umierając, błagała moich dziadków, by zaopiekowali się jej kotem i mną.
Po świętach Bożego Narodzenia 1944 roku, kiedy niemal straciliśmy życie podczas bombardowania miasta, w którym akurat się znajdowaliśmy, dziadek postanowił, że bezpieczniejsi będziemy na wsi. Niebawem osiedliliśmy się w niewielkim domku niedaleko cmentarza. Z pomocą paru sąsiadów dziadek zbudował nieopodal schron. Wczesną wiosną 1945 roku spędziliśmy w nim całą noc. Oczywiście Papryk był ze mną. Jak zwykle ani mi się śniło skryć się bez niego.
Samoloty huczały, czołgi przetaczały się z łoskotem, a bomby świszczały i wybuchały nad naszymi głowami przez całą noc. Ja trzymałam Papryka, a babcia trzymała nas oboje, i cały czas się modliła. Papryk ani razu nie wpadł w schronie w panikę. Po prostu siedział w moich ramionach, dodając mi otuchy swoją obecnością.
Wreszcie wszystko ucichło i dziadek uznał, że można już bezpiecznie wrócić do domu. Ostrożnie wyczołgaliśmy się na zewnątrz i w blasku poranka ruszyliśmy w stronę domu. Pod naszymi stopami z trzaskiem łamał się chrust. Trzęsłam się cała, lecz mocno trzymałam Papryka. Nagle, tuż przed nami, zachrzęściły krzaki i wyskoczyło z nich dwóch mężczyzn, celując z karabinów maszynowych prosto w nas.
– Stoi! – zawołał jeden z nich. Wiedzieliśmy, że to znaczy „stać”.
– Rosjanie! – szepnął dziadek. – Stójcie spokojnie i nie odzywajcie się.
Tymczasem, kiedy żołnierz krzyknął, Papryk wyskoczył z moich rąk, więc zamiast posłuchać dziadka, rzuciłam się między żołnierzy, żeby go złapać.
Podszedł do mnie wysoki, ciemnowłosy młody żołnierz. Skuliłam się, przyciskając Papryka do piersi. Żołnierz pogłaskał go delikatnie.
– W Rosji mam małą dziewczynkę, mniej więcej w twoim wieku. Ona też ma kota, zupełnie takiego samego jak ten – powiedział, uśmiechając się do nas.
Spojrzałam w jego dobre, piwne oczy i cały mój strach zniknął. Dziadkowie odetchnęli z ulgą. Tego ranka dowiedzieliśmy się, że Sowieci zajęli nasz kraj.
Nastały bardzo trudne tygodnie i miesiące, lecz dzięki miłości Papryka, który właściwie nie odstępował mnie ani na krok, było mi łatwiej. Był moją pociechą, moim najlepszym przyjacielem.
Nim nadeszła jesień 1945 roku, dziadek, który miał odwagę głośno mówić o potwornościach, jakie miały miejsce w naszym kraju, musiał się ukrywać, ponieważ nowy, komunistyczny rząd chciał go uwięzić. Babcię i mnie czekały smutne święta Bożego Narodzenia, które dla mnie okazały się najkoszmarniejszym przeżyciem. Gdy obudziłam się rano, zobaczyłam jak zwykle zwiniętego obok mnie Papryka. Nie ruszał się. Był zimny. Chwyciłam jego bezwładne ciałko i przyciskając je mocno do siebie, rozpłakałam się. Miał dziewiętnaście lat, a ja dziewięć.
– Zawsze będę cię kochać, Papryku. W moim sercu nigdy nie będzie miejsca dla żadnego innego kota – przyrzekłam mu przez łzy. – Nigdy, przenigdy!
– Papryk jest teraz w niebie, razem z twoją mamusią, kochanie – babcia próbowała mnie pocieszyć. Lecz w tamte okropne święta moje serce pękło.
Dziadek ukrywał się aż do jesieni 1947 roku, kiedy wreszcie udało się nam uciec z komunistycznych Węgier – wmieszaliśmy się w grupę Niemców deportowanych do Austrii. W Austrii trafiliśmy do obozu dla uchodźców. Przeżyliśmy tam cztery lata. Było mi wtedy bardzo trudno i często brakowało mi Papryka. Widywałam koty należące do innych ludzi i czułam, jak wiele otuchy dałoby mi ciepłe, futrzaste zwierzątko mruczące w moich ramionach. Lecz moja lojalność wobec Papryka – którą w sercu brałam za wierność wobec swojej mamy – była niezachwiana. Złożyłam Paprykowi obietnicę i miałam zamiar ją wypełnić.
Promyczek nadziei rozproszył spowijające nas ciemności, gdy pojawiła się możliwość wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. We wrześniu 1951 roku zaokrętowaliśmy się na stary amerykański okręt i popłynęliśmy do Ameryki.
Tego roku spędziliśmy nasze pierwsze Boże Narodzenie w Stanach Zjednoczonych. Okropieństwa wojny i trudy obozowego życia były już za nami, przed nami zaś było życie pełne nowych możliwości. W świąteczny poranek obudził mnie kuszący zapach, wypełniający cały dom. To babcia przygotowywała pierwszego amerykańskiego indyka. Dziadek pokazał mi jeden z prezentów leżących pod choinką. Wyglądało na to, że ten prezent jest żywy, ponieważ kartonik podskakiwał we wszystkie strony w rytm melodii „Jingle Bells” wygrywanej przez radio. Podbiegłam do niego, zdjęłam pomarańczową kokardkę i podniosłam wieczko.
– Miau! – odezwał się prezent, wskakując prosto na moje kolana i pomrukując.
Był to malutki, pręgowany, rudy kociak. Kiedy spojrzałam w jego żółte oczy, przyrzeczenie złożone w 1945 roku prysło jak bańka mydlana. Byłam teraz kimś nowym w nowej ojczyźnie. Przytuliłam go mocno, pozwalając, by słodycz miłości znów napełniła moje serce.
Wierzę, że tego dnia moja mama uśmiechała się do nas z aprobatą z nieba, a u jej boku pomrukiwał radośnie Papryk.
Renie Burghardt
W lipcu 1999 roku nasz świat zmieniły bezpowrotnie cztery słowa, które usłyszał mój mąż, gdy nad ranem odebrał telefon:
– Państwa syn nie żyje.
Nasz syn, Don junior, mieszkał w Karolinie Północnej. Chciał zrobić doktorat z gitary klasycznej, żeby móc kiedyś uczyć gry na tym instrumencie. Tytuł magistra zdobył na Southern Methodist University w Teksasie. Siedemnastego lipca zasnął za kierownicą i uderzył w podporę mostu. Zginął na miejscu.
Odziedziczyliśmy po nim jego kotkę, Audrey. Donnie odwiedził nas z Audrey zaledwie parę razy i za każdym razem kotka całą wizytę przesiadywała pod łóżkiem. Była płochliwa i nieśmiała. Tę szarą kocią piękność Don zabrał ze schroniska, kiedy mieszkał w Memphis w Tennessee. Mawiał, że Audrey to „panna Dąska”. Powiedział, że Audrey ma własne wyobrażenie o głaskaniu – toleruje pieszczoty wyłącznie, kiedy ma na nie ochotę!
Audrey zjawiła się u nas ledwie miesiąc po tym, jak sami przygarnęliśmy z miejscowego schroniska bezpańskiego kota, MoJo. Audrey cały czas siedziała pod łóżkiem albo pod kanapą. MoJo, dominujący samiec, wiecznie za nią chodził. Bardzo chciałam, żeby Audrey mogła nas lepiej poznać, ale ona bała się wyjść ze swojej kryjówki na dłużej, niż trzeba było, żeby połknąć w pośpiechu śniadanie.
Zauważyłam natomiast jedną rzecz – Audrey uwielbiała muzykę. Gdy tylko rozlegała się muzyka, kotka wystawiała głowę spod kanapy i rozglądała się dokoła, jakby chciała w jakimś sensie wziąć w tym udział.
– Pomyśl, ile musiała się nasłuchać muzyki – powiedziałam do męża. – Pewnie to ją uspokaja, ponieważ to coś znajomego.
Mój syn kochał różne rodzaje muzyki. Nie tylko sam codziennie grywał na gitarze, ale jeszcze zapraszał przyjaciół, którzy grali na innych instrumentach. Miał mnóstwo płyt kompaktowych – od muzyki klasycznej po bluegrass. Oboje uwielbialiśmy dobry bluegrass.
Audrey mieszkała u nas już mniej więcej trzy tygodnie, kiedy moja dobra znajoma straciła swojego malutkiego psiaka, który od lat był jej towarzyszem. Zaproponowałam, że podaruję jej MoJo. Wiedziałam, że w ten sposób łatwiej poradzi sobie z bólem po utracie psa. Oczywiście nie miałam wątpliwości, że będę tęskniła za MoJo, ale byłam przekonana, że pod jego nieobecność Audrey wyjdzie z ukrycia i będzie mogła się z nami zaprzyjaźnić. Bardzo chciałam, żeby czuła się u nas jak w domu – żebyśmy mogli ją w pełni pokochać i by ona odwzajemniła naszą miłość.
Wtedy to się stało. Któregoś wieczoru, kiedy MoJo już u nas nie mieszkał, a ja od paru godzin usiłowałam wywabić Audrey z kryjówki, wpadłam na genialny pomysł. Sięgnęłam po jedną z płyt z recitalem Dona i włączyłam ją na naszym odtwarzaczu. Mój mąż poświęcił wiele godzin, by przegrać wszystkie nagrania Dona z kaset na płyty kompaktowe, aby jego muzyka zawsze była z nami.
Popłynęła muzyka, a oczy zaszły mi łzami. Wyobraziłam sobie, jak Don siedzi przede mną ze swoją gitarą. Był najszczęśliwszy, gdy grał. Czasami, żeby zaakcentować jakiś dźwięk, opuszczał i unosił głowę, a oczyma duszy widziałam, jak promyk słońca rozświetla jego jasne włosy opadające na czoło. Zrobiłam głośniej, żeby muzyka rozbrzmiała i przepełniła moje serce.
Minęło zaledwie parę minut, gdy nagle poczułam, że do moich nóg łasi się Audrey i pomrukuje z zadowolenia! Potem kotka obeszła cały pokój, zataczając coraz większe kręgi, jakby prowadziła misję poszukiwawczą. Gdzie jest jej ukochany Don? Słyszała, jak gra, i przypomniała sobie o nim – byłam pewna!
Poszłam za nią ostrożnie, żeby jej nie przestraszyć, i wyciągnęłam z szafy kapę, którą sama uszyłam dla Dona. Sypiał na niej, używając jej zamiast prześcieradła. Starannie rozłożyłam ją na podłodze i zawołałam męża, żeby przyszedł zobaczyć, co się dzieje. Z moich oczu płynęły już strugi łez; czułam obecność naszego syna – był z nami, jak nigdy dotąd.
Audrey weszła na kapę. Nagle się położyła i zaczęła się tarzać. Tarzała się i tarzała, ocierając co chwila pyszczek o kapę, jak gdyby chciała powiedzieć: „Hej, kochałam waszego syna, a teraz was też kocham”. Tego dnia polało się wiele łez szczęścia – Audrey przyjęła miłość, którą tak rozpaczliwie staraliśmy się jej okazać. Z całego serca wierzę, że na swój sposób opłakiwała rozstanie z Donem, aż słysząc znów jego muzykę, nieoczekiwanie zrozumiała, co łączy nas z tym cudownym młodym człowiekiem.
Nasza kotka meloman uszczęśliwia nas każdego dnia. Łączy nas miłość do muzyki bluegrass. Kiedy włączam swoje ulubione płyty, przybiega i mrucząc, łasi się do mnie z całą miłością. To naprawdę niezwykłe, co muzyka robi z Audrey. Audrey wyczuwa też, kiedy jestem smutna i rozpamiętuję, jak bardzo brakuje mi mojego syna. Niektóre utwory przypominają mi o nim. Wtedy Audrey zjawia się tuż obok i ocierając się o mnie, całą duszą stara się mnie pocieszyć. Po policzkach spływają mi łzy, kiedy wyraźnie czuję obecność mojego syna dzięki jego kotce. Wiem, że znalazła się w moim życiu nie bez powodu – aby nieść mi pociechę i swoją miłością zbliżyć mnie do syna.
Beverly F. Walker
Wydaje się znudzona – orzekła moja córka, kiedy wpadła w odwiedziny z college’u.
Obie przyglądałyśmy się uważnie długowłosej, szarej kotce, którą w poprzednim tygodniu przygarnęłam z przytuliska. Odkąd znalazła się w moim domu, Coco, najweselszy kot w schronisku, stała się apatyczna i zobojętniała. Próbowałam zmienić jej karmę, podawałam jej witaminy, dłużej się z nią bawiłam wieczorami. Nic jej nie interesowało.
– Może powinna mieć towarzystwo. – Moja wszystkowiedząca córeczka uśmiechnęła się złośliwie.
Którejś z następnych nocy obudziło mnie przeciągłe, płaczliwe zawodzenie, wydobywające się najwyraźniej z ciemnego kopczyka na parapecie otwartego okna sypialni.
– Na miłość boską, Coco, o co ci chodzi? – Wzięłam ją pod pachę i przeflancowałam na jej nocne legowisko w nogach mojego łóżka.
Ledwie wyłączyłam światło, Coco zeskoczyła z łóżka i wróciła na swój posterunek. Tę potyczkę wygrałam, wynosząc ją za drzwi sypialni, ale i tak jej drapanie nie pozwoliło mi zasnąć.
Przez następne parę dni Coco większość czasu spędzała na parapecie, na przemian kwiląc i zawodząc, i cały czas spoglądała na mnie z wyrzutem.
– Wypuść ją – poradziła mi córka, kiedy zatelefonowała do mnie z akademika.
– Nie żartuj – odparłam. Przed naszym apartamentowcem przebiegała ruchliwa Wisconsin Avenue. – Przejadą ją, zanim zdążę za nią zamknąć drzwi.
Po kilku dniach wysłuchiwania pojękiwań emocjonalnie rozchwianego zwierzęcia – które ogłosiło właśnie strajk głodowy – byłam gotowa posłuchać rady córki. Tyle że moje mieszkanie, mimo iż na pierwszym piętrze, znajdowało się zbyt wysoko, by kot mógł spokojnie wchodzić i wychodzić przez okno. Przeszłam się na dziedziniec na tyłach budynku i spojrzałam we własne okno, zakratowane ze względów bezpieczeństwa. Coco patrzyła na mnie z góry, wzrokiem zanosząc do mnie cichy apel.
Rozejrzałam się dokoła. Za krzakami spostrzegłam starą, drewnianą drabinę. Oparłam ją o ścianę pod swoim oknem. Brakowało jakieś półtora metra, ale warto było spróbować.
Uchyliłam okno na tyle, żeby Coco zdołała się prześliznąć, i usiłowałam nie myśleć o wszystkich innych stworzeniach, którym moje prowizoryczne wejście wyda się atrakcyjne. Coco bez problemu zeskoczyła na drabinę. Patrzyłam, jak znika za rogiem budynku, modląc się w duchu, żeby udało się jej wskoczyć z powrotem – i żeby nic się jej nie stało.
Wiem, że wypuszczanie domowych kotów na dwór jest rzeczą nieodpowiedzialną, szczególnie w mieście, ale Coco tak bardzo tego potrzebowała, że mogłam jedynie wierzyć, że wie, co robi. Ale i tak przez całe popołudnie wyglądałam przez okno co kwadrans.
Właśnie zaczynałam się niepokoić, gdy nagle usłyszałam szelest żaluzji zasłaniającej otwarte okno. Coco zeskoczyła na podłogę, po czym odwróciła się i spojrzała w okno. Niemal natychmiast zza żaluzji wychynął czarno-biały łebek. Coco zamiauczała zachęcająco i przybysz znalazł się na podłodze. Koty dotknęły się nosami, a ja patrzyłam na nie, nie wierząc własnym oczom.
Nasz gość nie był szczególnie czysty – cętki na futerku kotki były bardziej szare niż białe – poza tym kotka była straszliwie chuda, tylko brzuszek wykazywał oczywiste oznaki późnej ciąży. W głowie mi się nie mieściło, jak Coco zdołała ją namówić do półtorametrowego skoku na parapet, nie mówiąc już o wejściu do nieznanego mieszkania. Tak czy owak, czarno-biała kotka siedziała teraz w mojej sypialni, rozglądając się bacznie, a Coco delikatnie wylizywała jej kark i grzbiet.
– To nie jest dobry pomysł – mamrotałam, ustawiając jeszcze jedną miseczkę jedzenia i pokazując naszemu gościowi, gdzie stoi kuweta. – Jutro będzie musiała pójść do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Tak odpowiedzialni ludzie postępują z bezpańskimi kotami, zwłaszcza z bezpańskimi kotkami w ciąży.
Obie kotki zupełnie zignorowały moje uwagi.
Następnego ranka wyciągnęłam spod łóżka klatkę dla kota i poszłam poszukać czarno-białej kotki, ale nigdzie jej nie było. Wreszcie zauważyłam, jak Coco przemyka do szafy w korytarzu. Kiedy otworzyłam drzwi, w pudle z zimową odzieżą ujrzałam rozciągniętą przybłędę, karmiącą cztery maleńkie futrzane kuleczki. W porządku, dajmy spokój z Towarzystwem Opieki. Musiałabym nie mieć serca, żeby eksmitować młodą matkę z czworgiem przeuroczych kociątek.
Polly, bo tak ją nazwałam, spędziła razem z maluchami w szafie kilka tygodni, aż maleństwa na tyle podrosły i nabrały odwagi, by zacząć zwiedzać mieszkanie. Przez cały ten czas Polly nie wykazywała naturalnych odruchów macierzyńskich. Nawet się nie myła, nie mówiąc już o wylizywaniu dzieci. To Coco zajmowała się myciem kociąt, tuleniem ich i zabawą z nimi. Polly była wyłącznie mamką i w ogóle nie interesowała się swoimi dziećmi. Coco uczyła je, jak się myć i jak się bronić, i jak korzystać z kuwety. Po prawdzie, Polly nie interesowała się niczym; większość czasu spędzała, patrząc w przestrzeń. Gdy tylko maleństwa przestały ssać, zaprowadziłam Polly do weterynarza, żeby ją zaszczepił i wysterylizował. Podczas badania weterynarz stwierdził, że Polly jest głucha i najprawdopodobniej upośledzona umysłowo.
Tymczasem kocięta były tak żywotne i ciekawskie jak wszystkie kocięta na świecie. Właziły, gdzie tylko mogły, i z każdym dniem rosły. Postanowiłam zatrzymać Polly, a dla kociąt zaczęłam szukać domów. W ciągu tygodnia znalazłam domy całej czwórce.
W dniu, kiedy odszedł od nas ostatni kotek, Coco schowała się pod kanapę i nie wyszła stamtąd na kolację. Od czasu do czasu tylko pojękiwała cichutko. Siedziała tam również następnego ranka i za żadne skarby nie chciała stamtąd wyjść. Zastanawiałam się, czy nie wziąć wolnego dnia, ale tłumaczenie, że „moja kotka ma depresję, ponieważ straciła swoje przybrane dzieci”, nie wydało mi się specjalnie dobrym usprawiedliwieniem nieobecności w pracy. Po pracy szybko pobiegłam do domu, a ponieważ Coco nie czekała na mnie przy drzwiach, zerknęłam pod kanapę. Nic tam nie było oprócz odrobiny sierści. Obeszłam całe mieszkanie, aż w końcu znalazłam obie kotki wtulone mordka w mordkę w pudle z zimową odzieżą w szafie na korytarzu. Polly łapkami obejmowała Coco. Kiedy otworzyłam drzwi, Coco spojrzała na mnie, natomiast Polly dalej wylizywała jej mordkę. Obie głośno pomrukiwały.
Coco i Polly wciąż ze mną mieszkają i zawsze trzymają się blisko siebie. Coco nigdy nie zabiera się do posiłku, dopóki Polly nie znajdzie się obok niej, przy swojej miseczce. Codziennie też wiernie ją wylizuje. Polly w dalszym ciągu na mnie nie reaguje. Wydaje się najszczęśliwsza, kiedy leży wtulona w Coco.
Sądzę, że moja córka miała rację – Coco potrzebowała towarzystwa, kogoś, kim mogłaby się zajmować. A Polly i jej kocięta nie przeżyłyby same. Nigdy się nie dowiem, skąd Coco o tym wiedziała. Natomiast Polly, w jakiś przedziwny sposób, instynktownie wyczuwała, kiedy Coco jest smutna, i przynosiła jej tak potrzebną pociechę, pociechę, którą dać mógł jej jedynie inny kot.
Sheila Sowder
Niełatwo zdobyć jego przyjaźń, lecz warto o nią zabiegać. Michael Joseph
Gdy pierwszy raz zobaczyłam dużego, biało-szarego kota w naszym ogródku, od razu wiedziałam, że nie ma swojego człowieka. Wyglądał groźnie – ranny wojownik o wielkiej głowie, potężnych barkach i ciele poznaczonym bliznami.
Zaczęłam codziennie wystawiać mu jedzenie, lecz mimo że wyraźnie przymierał głodem, nie podchodził do miski, jeśli ktokolwiek znajdował się w zasięgu wzroku. Był ślepy na jedno oko, które, zasnute bielmem, przydawało mu srogiego wyglądu, przez co bali się go wszyscy sąsiedzi, nawet ci, którzy skądinąd kochali koty. Nadeszła zima, a kocur wciąż nie ufał ani mnie, ani nikomu z mojej rodziny. No i stało się – któregoś dnia potrącił go samochód. Domyśliłam się tego, gdy zobaczyłam, jak wlecze się do miski z jedzeniem. Trzeba go było jakoś złapać. Wymagało to sporo sprytu, ale w końcu się udało.
Spędził tydzień w lecznicy, gdzie opatrzono mu rany. Przy okazji został wykastrowany, odrobaczony, odpchlony, zaszczepiony, wykąpany itp. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy zabierzemy go do domu, lecz gdy przyjechaliśmy po niego do lecznicy, wyszedł nam na spotkanie weterynarz i z bardzo poważną miną oznajmił, że kota należałoby natychmiast uśpić. Nasz wielgachny kocur był podobno tak dziki i nieznośny, że nigdy, przenigdy nie da się go oswoić, a co dopiero zrobić z niego domowego pieszczocha.
Jakoś mnie to nie przekonało. Zawsze wierzyłam, że miłość jest w stanie okiełznać nawet najdzikszą bestię. Pomyślałam sobie: Modlę się za tego kota od dnia, kiedy go pierwszy raz zobaczyłam. Tak łatwo się nie poddam!
– Mimo to spróbuję – powiedziałam do weterynarza. – Zabieram go do domu.
Nazwaliśmy go Łapciuchem.
Wypuściliśmy go z klatki pod kanapą w pokoju gościnnym, gdzie, w najdalszym narożniku, żeby Łapciuch czuł się bezpiecznie, czekało na niego jedzenie, woda i kuweta, i zostawiliśmy go samego. Minęły trzy dni, a kota ani śladu. O tym, że wciąż jest pod kanapą, świadczyło jedynie wydobywające się stamtąd dudniące pomrukiwanie i posykiwanie, gdy tylko ktoś z nas przechodził obok otwartych drzwi jego pokoju.
Chciałam dotrzeć do jego serca, dać mu jakoś do zrozumienia, że kochamy go i że nic mu nie grozi. Obmyśliłam sposób, by bezpiecznie do niego podejść. Włożyłam wielgaśny kask ochronny męża i parę jego rękawic do spawania. Położyłam się na podłodze i wsunęłam pod kanapę, bliżej Łapciucha. Twarzą zwrócona byłam do podłogi, a w stronę kota wystawiłam tylko czubek głowy, osłonięty szczelnie kaskiem. Wyciągnęłam rękę, żeby go pogłaskać, cały czas powtarzając łagodnym głosem:
– Kochamy cię, Łapciuszku, kochamy cię, kochamy.
Łapciuch zachowywał się niczym diabeł tasmański – prychał, warczał, porykiwał, syczał i uderzał grzbietem o spód kanapy, próbując mnie podrapać i ugryźć. To było przerażające, ale wiedziałam, że nic nie może mi zrobić, więc brnęłam dalej. W końcu udało mi się dosięgnąć do jego pyszczka i mogłam go wreszcie pogłaskać. Wciąż do niego przemawiałam. Z wolna Łapciuch zaczął się uspokajać. Dygotał ze strachu, gdy przez kilka następnych minut głaskałam go po mordce, mówiąc do niego tym samym, łagodnym tonem. Potem wyśliznęłam się spod kanapy i wyszłam z pokoju.
Zrobiłam pierwszy krok. Byłam z siebie zadowolona, chociaż zastanawiałam się, jak długo potrwa cała ta kampania.
Po paru godzinach wróciłam na piętro i weszłam do sypialni. Na łóżku siedział kot. Zaraz, zaraz, przecież to był Łapciuch! Rozciągnął się na poduszkach i mruczał wniebowzięty! Zasłoniłam dłonią usta – po prostu nie wierzyłam własnym oczom!
Ten kochany kocur stał się pupilem wszystkich domowników. Często się zdarzało, że nasze pozostałe trzy koty wylizywały go wszystkie naraz, dwa psy tuliły się do niego całymi dniami, a co wieczór Łapciuch kładł się do snu na swoim specjalnym miejscu – na mojej poduszce, ze swoją piękną, futrzaną, pokrytą bliznami mordką wtuloną w moją twarz.
Łapciucha pokonał ostatecznie rak, jednak odziedziczona po tym kocie – moja niewzruszona wiara w potęgę miłości – trwa.
Barbara (Bobby) Adrian
Właśnie wróciliśmy z mężem z zakupów, gdy nagle drzwiami naszego domu wstrząsnął mrożący krew w żyłach koci wrzask. Przestraszyłam się, że być może, gdy wchodziliśmy, jeden z naszych kotów wymknął się na zewnątrz i wpadł w tarapaty.
Szybko otworzyłam drzwi, a tu niedbałym krokiem wmaszerował do domu jakiś dziwny kot – i słowo „dziwny” nie jest tu bynajmniej przypadkowe.
– Hej, ty, to nie twój dom – powiedziałam do niespodziewanego gościa o białym, przykurzonym futerku i pochyliłam się, żeby go złapać. Za późno. Ruszył z kopyta do kuchni.
Nasze dwa wypieszczone koty bacznie się przyglądały intruzowi, który zerkał to na nie, to na pełne kuszącego jedzenia miseczki na kuchennej podłodze, jakby chciał zapytać: „Macie zamiar to skończyć?” Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, kot rzucił się do najbliższej miski.
– No nie, futrzaku, dość tego dobrego! – oświadczyłam, biorąc go pod pachę razem ze skonfiskowaną przez niego karmą, i wyniosłam go na patio. – Bez przepustki od weterynarza nikt nie wchodzi do domu.
Nie chodziło tylko o to, że nie miałam ochoty na jeszcze jednego kota, ale przede wszystkim o to, że po raz pierwszy od wielu lat w naszym domu nie było kociej białaczki, i ani myślałam ryzykować. Niechlujny przybłęda jednak był cierpliwy. Kręcił się po patio, wygrzewał w słońcu i pożerał wszystko, co mu jak na komendę wydawałam, kiedy tylko zastukał łapką w okno.
Gdy wynosiłam mu jedzenie, gawędziliśmy sobie trochę. To znaczy ja gawędziłam, a on potakiwał łebkiem i świstał ogonem w tę i w tamtą stronę. Ogon miał złotawy, podobnie jak jedno ucho, a poza tym był cały biały. Nazwałam go Fantazy, bo wyglądał jakoś tak nierealnie. Jak dwa koty w jednym. Powinnam była się domyślić, że nadając mu imię, właściwie go adoptuję, ale minął jeszcze tydzień, nim po bezskutecznych poszukiwaniach jego właścicieli zabraliśmy go z mężem z oficjalną wizytą do weterynarza.
Powoli zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, jaki ten kot jest bystry. Przekonał się o tym również weterynarz, kiedy Fantazy zrzucił ze stołu fiolkę ze szczepionką, a potem wytrącił mu z ręki strzykawkę. Koniec końców, weterynarz orzekł, że Fantazy jest zdrów jak ryba, ma tylko poparzone od słońca uszy, które, jak nas zapewnił, same się zagoją, więc nie trzeba przychodzić do kontroli.
Podobnie jak za pierwszym razem, gdy tylko otworzyliśmy drzwi i wpuściliśmy Fantazego do domu, ten natychmiast się rozgościł. Przymilał się do naszych kotów, po czym zabierał im ich ulubione miejsca do spania. Gdy przychodziła pora obiadu, zawsze był pierwszy i za każdym razem, bez wyjątku, znajdował sobie najlepsze miejsce na kolanach.
W zasadzie miał tylko jeden – chociaż może było ich więcej – przykry zwyczaj, mianowicie nałogowo niszczył papier toaletowy. Wystarczyła chwila, a był w stanie rozprawić się z rolką najmocniejszego velvetu.
– Przecież jesteśmy sprytniejsi od kota – powiedzieliśmy sobie z mężem i schowaliśmy papier do szafki nad klozetem.
Fantazy znalazł go w ciągu dziesięciu minut. Z szafki wylewały się teraz strumienie papieru toaletowego, spływały potoczyście po ścianie, zalewały podłogę w łazience i wartkim nurtem płynęły wzdłuż korytarza aż do ulubionej podusi Fantazego, którą, ma się rozumieć, podwędził jednemu z pozostałych kotów.
Wtedy właśnie w supermarkecie odkryłam półkę z urządzeniami uniemożliwiającymi dzieciom dostęp do różnych miejsc. Wśród zmyślnych przedmiotów, jakie miały chronić dzieci przed niebezpieczeństwami czyhającymi na nie pod kuchennym zlewem i w gniazdkach elektrycznych, znalazłam idealny zamek do szafek.
– Widzisz to? – Zamachałam opakowaniem przed bardzo zaciekawioną mordką Fantazego. – Dzięki temu raz na zawsze skończą się twoje harce z papierem toaletowym.
Fantazy przyglądał się, jak toczę nierówną walkę z plastikowym opakowaniem prostego urządzenia, które, nie miałam wątpliwości, uratuje nasze velvetowe rolki przed obsesją Fantazego.
Po dwudziestu minutach za pomocą nożyc zdołałam wydobyć z opakowania swój nabytek. Było to wąskie, plastikowe ustrojstwo w kształcie litery U, które zakładało się na gałki szafki, a następnie suwanym zamkiem przytwierdzało do jednej z nich, tak że żadne dziecko, kot ani inne stworzenie nie mogło otworzyć drzwiczek. Byłam pod wrażeniem. Jeśli to będzie tak samo nieotwieralne jak opakowanie… Od łazienkowych drzwi Fantazy zamrugał do mnie swymi złotymi oczętami.
– Proszę bardzo, facet. – Zaśmiałam się, poklepałam go po łebku i podrapałam za złocistym uchem. – Zobaczymy, czy teraz uda ci się otworzyć szafkę.
Usiadłam sobie w ulubionym fotelu i sięgnęłam po powieść, którą od jakiegoś czasu czytałam. Łup, bum, łup – drzwiczki szafki postukiwały rytmicznie, gdy Fantazy egzaminował nowy zamek. Przerzuciłam stronę książki i roześmiałam się głośno, a łomot przybierał na sile.
Nagle wszystko ucichło. Zapadła dziwna cisza… ciche stąpanie łapek po drewnianej podłodze korytarza… i głuchy odgłos, kiedy Fantazy wylądował na moich kolanach. Spojrzałam na nieotwieralny zamek, który położył na moim podołku.
Wtedy właśnie do mnie dotarło – mogę sobie zabezpieczyć cały dom przed dziećmi, ale nijak nie zdołam zabezpieczyć swojego serca przed Fantazym. I dobrze mi z tym.
Valerie Gawthrop
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Chicken Soup for the Cat Lover’s Soul
Copyright © 2012 by Chicken Soup for the Soul Publishing, LLC.
All rights reserved
CSS, Chicken Soup for the Soul, and its Logo and Marks are trademarks of Chicken Soup for the Soul Publishing LLC.
Originally published in 2005 by Health Communications, Inc.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2011, 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Krystyna Strzałko
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Fotografia na okładce: Kevin Chinchilla on Unsplash
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Balsam dla duszy miłośnika kotów, wyd. II, Poznań 2020)
ISBN 978-83-8188-795-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer