Balsam dla duszy miłośnika psów - Mark Victor Hansen, Jack Canfield, Marty Becker - ebook

Balsam dla duszy miłośnika psów ebook

Mark Victor Hansen, Canfield Jack, Marty Becker

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ktoś powiedział, że dopiero, gdy udomowiliśmy psy, staliśmy się ludźmi. Psy nauczyły nas, czym jest bezwzględna wierność, dozgonna miłość i prawdziwa radość życia. Psy są ucieleśnieniem emocji – psi ogon, długi czy krótki, nie posiada się ze szczęścia, gdy wracamy z pracy; psie uszy, te beznadziejnie oklapnięte i te sterczące dziarsko, denerwują się straszliwie, gdy coś burzy ustalony porządek, a oczy... Oczyma spoglądają na nas wszystkie psie marzenia, nadzieje i obawy.

Psy żyją tu i teraz. Spacer z czworonogiem, wspólna zabawa, pieszczoty, a nawet wspólne oglądanie ulubionego programu w telewizji uczą nas całkowicie zanurzać się w teraźniejszości. Psy akceptują nas takimi, jakimi jesteśmy. Każdy pies uważa swojego człowieka za najdoskonalszą istotę na świecie. Obyśmy nigdy nie zaprzestali dążyć do ideału, jakim jesteśmy w oczach naszego psa.

Oto zbiór z życia wziętych historyjek o psach – śmiesznych, odważnych, sprytnych, zdesperowanych, szczęśliwych i zrozpaczonych. Mamy nadzieję, że każdy prawdziwy miłośnik psów znajdzie tu coś dla siebie.

„Psy nie są całym naszym życiem, ale czynią nasze życie całością” - Roger Caras.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 394

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Po trzech opowiadaniach zorientowałam się, że już go czytałam. Ale... przeczytałam ponownie i ryczałam pewnie tak samo jak wtedy 😿
00

Popularność




Książka ta dedy­ko­wana jest wszyst­kim miło­śni­kom psów – milio­nom ludzi na całym świe­cie, któ­rzy otwo­rzyli swoje serca i domy dla nad­zwy­czaj­nego odda­nia, bez­wa­run­ko­wej miło­ści i nie­okieł­zna­nej rado­ści psów, dzięki czemu na ich życie spły­nęło nie­prze­brane bło­go­sła­wień­stwo.

Dedy­ku­jemy ją także wete­ry­na­rzom, któ­rzy z nie­zrów­naną kom­pe­ten­cją i współ­czu­ciem leczą, chro­nią i wspo­ma­gają ukrytą dla nie­po­znaki w psiej skó­rze apa­ra­turę pod­trzy­mu­jącą nasze funk­cje życiowe.

Naszą książkę dedy­ku­jemy rów­nież wszyst­kim odpo­wie­dzial­nym hodow­com psów i wystaw­com, któ­rzy zabie­gają o coraz lep­sze zdro­wie i więk­sze szczę­ście swych psów – tych roz­mia­rów kie­szon­ko­wych i tych wiel­kich jak kuce, futrza­stych i zupeł­nie golut­kich, tych kudła­tych i tych o sier­ści gład­kiej jak wydra – przy­czy­nia­jąc się tym samym do zacho­wa­nia nie­po­wta­rzal­nego dzie­dzic­twa psiego rodzaju we wszyst­kich jego cudow­nych odmia­nach.

Dedy­ku­jemy ją boha­te­rom, ludziom, któ­rzy dają z sie­bie wszystko, by bez­dom­nym psia­kom zna­leźć kocha­jące domy, któ­rzy poma­gają cho­rym, ran­nym albo nie­grzecz­nym czwo­ro­no­gom wyli­zać się z ran i nabrać ogłady, i dzięki któ­rym psy zaj­mują coraz waż­niej­sze miej­sce w życiu ludzi.

I dedy­ku­jemy ją Bogu, który szczo­drze pobło­go­sła­wił nas psami. Bóg wie, że dzięki swym szcze­gól­nym zdol­no­ściom psy prze­dłu­żają nasze życie i dodają mu rumień­ców.

Wpro­wa­dze­nie

Wspólne dzieje psów i ludzi przez wieki były z czu­ło­ścią doku­men­to­wane – od sztuki naskal­nej przez hie­ro­glify i śre­dnio­wieczne nagrobki euro­pej­skich ryce­rzy po wik­to­riań­skie por­trety ślubne. We współ­cze­snym świe­cie psy na­dal sta­no­wią ważny i widoczny ele­ment nowo­cze­snej kul­tury.

Wystar­czy włą­czyć tele­wi­zor albo prze­rzu­cić strony pierw­szego lep­szego cza­so­pi­sma czy gazety, by ujrzeć nie­sa­mo­wite bogac­two psiego ekwi­punku na sprze­daż. Magnesy na lodówkę gło­szą: „Dobry Boże, pomóż mi być tak dobrym czło­wie­kiem, za jakiego uważa mnie mój pies”. Naklejki na zde­rzak oznaj­miają: „Jeste­śmy razem ze względu na psa”. Dwu- i czwo­ro­nożni człon­ko­wie rodziny zasia­dają razem na kana­pie, żeby obej­rzeć filmy ze wspól­nych waka­cji.

Więź mię­dzy ludźmi a zwie­rzę­tami nie tylko prze­trwała, ona roz­kwita!

Po praw­dzie to wła­śnie siła i potęga owej więzi stała się inspi­ra­cją dla tej książki. W odpo­wie­dzi na apel o nad­sy­ła­nie opo­wie­ści otrzy­ma­li­śmy tysiące histo­rii od miło­śni­ków psów z całego świata, któ­rzy opi­sy­wali, jak na miriady spo­so­bów psy ubo­ga­ciły ich życie. Bal­sam dla duszy miło­śnika psów to świa­dec­two nie­prze­mi­ja­ją­cej miło­ści ludzi do psów, które dzielą z nami życie. Poszcze­gólne roz­działy książki kon­cen­trują się wokół naj­waż­niej­szych psich darów – psy nas kochają, leczą, uczą, roz­śmie­szają, a cza­sem, kiedy odcho­dzą, łamią nam serca. Jak powie­dział kie­dyś Roger Caras: „Psy nie są całym naszym życiem, lecz dzięki nim nasze życie staje się cało­ścią”.

Psy towa­rzy­szą nam dłu­żej niż jakie­kol­wiek inne domowe zwie­rzę. Być może ta przy­jaźń zro­dziła się i prze­trwała, ponie­waż ludzie i psy są do sie­bie tak bar­dzo podobni – jedni i dru­dzy kochają swoje rodziny. Jedni i dru­dzy uwiel­biają koko­sić się w swo­ich lego­wi­skach, cenią lojal­ność i więzi spo­łeczne.

Psy, nazy­wane „naj­bar­dziej pla­stycz­nym gatun­kiem”, wystę­pują w nie­mal wszyst­kich roz­mia­rach i for­mach, jakie tylko można sobie wyobra­zić. Co wię­cej, mogą speł­niać naj­prze­róż­niej­sze role – od wypiesz­czo­nych kana­pow­ców, które nadają nowy sens wyra­że­niu „padać na pysk ze zmę­cze­nia”, po nie­ustra­szone psy patro­lu­jące lot­ni­ska w poszu­ki­wa­niu bomb, nar­ko­ty­ków i nie­bez­piecz­nych ludzi.

Psy popra­wiają nam samo­po­czu­cie i mają na nas dobry wpływ. Orga­ni­za­cje takie jak Delta Society mówią o „pozy­tyw­nym wpły­wie zwie­rząt domo­wych na zdro­wie i samo­po­czu­cie ludzi”. Psy łago­dzą chro­niczny ból, popra­wiają humor, potra­fią wyczuć nowo­twory, zbli­ża­jący się zawał, atak cho­roby i migreny, obni­żają ciśnie­nie krwi i poziom cho­le­ste­rolu, poma­gają wyjść z nisz­czą­cych cho­rób, a nawet popra­wić ilo­raz inte­li­gen­cji u dzieci oraz obni­żyć u nich ryzyko wystą­pie­nia aler­gii i astmy w doro­sło­ści. Pomyśl sobie – bez­wa­run­kowa miłość, bez­gra­niczna czu­łość i odda­nie po grób odpo­wied­nio dobra­nego, dobrze wyszko­lo­nego i zadba­nego psa to wszystko, co mógłby prze­pi­sać lekarz!

Może jed­nak psy naj­bar­dziej poma­gają tym, że pozwa­lają nam dać upust naszej miło­ści. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych mniej wię­cej w sze­ściu gospo­dar­stwach domo­wych na dzie­sięć jest zwie­rzę domowe, a tylko w trzech na dzie­sięć są dzieci. Kiedy dzieci dora­stają i opusz­czają rodzinne gniazdo, psy nabie­rają jesz­cze więk­szego zna­cze­nia dla milio­nów Ame­ry­ka­nów, któ­rzy pra­gną się kimś opie­ko­wać. Ponie­waż my, ludzie, jeste­śmy nad­zwy­czaj spo­łecz­nymi stwo­rze­niami, które muszą się o kogoś trosz­czyć.

Tym­cza­sem wielu z nas mieszka samot­nie, czy to z powodu roz­wodu, czy w wyniku śmierci mał­żonka lub part­nera albo dla­tego, że nie zde­cy­do­wa­li­śmy się na dzieci, a nasza rodzina mieszka daleko. A nie­stety zbyt dużo czasu spę­dza­nego w samot­no­ści może się skoń­czyć cho­robą – a nawet skró­cić nasze życie.

Na szczę­ście, gdy roz­pad­nie się nasz zwią­zek, mamy zły dzień w pracy, włosy nie chcą nas słu­chać – albo cał­kiem wypadną po che­mio­te­ra­pii – nasi czwo­ro­nożni towa­rzy­sze przy­cho­dzą nam na ratu­nek. Psy kochają nas zwy­czaj­nie takimi, jacy jeste­śmy. Nie obcho­dzi ich, czy jeste­śmy sławni, potężni, bogaci i ważni – w ich oczach zawsze tacy wła­śnie jeste­śmy, a nawet jesz­cze wię­cej.

Fak­tem jest, że do końca nie dowiemy się ni­gdy, czy te wil­gotne oczy błysz­czą tak na nasz widok, czy może na widok szu­flady z psimi nagro­dami, lecz kiedy roz­tań­czone, futrzane sza­leń­stwo wita nas czule u drzwi, nie ma to żad­nego zna­cze­nia.

Usiądź więc, odpręż się i pozwól się pochło­nąć psiej miło­ści, któ­rej pełne są te uro­cze, z życia wzięte histo­rie. Niech spra­wią, że zechcesz być osobą, za jaką uważa cię twój pies!

1

O miło­ści

Psy nie­odmien­nie żyją chwilą obecną. Są wieczną, potężną falą uczuć, a każde z nich jest jakąś formą miło­ści. Cyn­thia Heimel

Cier­pli­wość nagro­dzona

Albert Pay­son Ter­hune, słynny w latach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych ubie­głego stu­le­cia autor opo­wia­dań o psach i ksią­żek o Las­sie, aby zobra­zo­wać głę­boką miłość łączącą ludzi i psy, przy­ta­czał czę­sto histo­rię swego przy­ja­ciela Wil­sona. Poka­zuje ona rów­nież, że cza­sami, gdy w grę wcho­dzi pies, to coś, co wydaje się naj­lep­szym roz­wią­za­niem dla wszyst­kich, wcale nim nie jest.

Pies Wil­sona, Jack, był peł­nym ener­gii sze­ścio­let­nim owczar­kiem col­lie, który codzien­nie wycho­dził na spo­tka­nie swemu wra­ca­ją­cemu z pracy panu na przy­sta­nek tram­wa­jowy. Rytuał ten trwał, odkąd Jack był szcze­nia­kiem. Psiak dosko­nale znał drogę na przy­sta­nek i z powro­tem, a prze­marsz nią był naj­ja­śniej­szym punk­tem jego dnia. Kiedy więc Wil­son zmie­nił pracę i musiał wyje­chać do Kali­for­nii, pomy­ślał sobie, że naj­le­piej będzie zosta­wić Jacka w Fila­del­fii, u krew­nego, w zna­nym mu oto­cze­niu. Wyjeż­dża­jąc, wytłu­ma­czył wszystko swo­jemu psu i powie­dział mu, że obaj będą się musieli przy­zwy­czaić do nowych domów.

Ale Jack nie chciał nowego domu. Uciekł od rodziny, u któ­rej zosta­wił go Wil­son, i wró­cił do sta­rego, zabi­tego deskami domu, gdzie samot­nie spę­dzał kolejne dni obok pustego krze­sła swego pana na weran­dzie. Każ­dego wie­czoru, mer­da­jąc ogo­nem, masze­ro­wał na przy­sta­nek tram­wa­jowy. Odkąd poja­wił się Jack, Wil­son zawsze wra­cał z pracy do domu tym samym tram­wa­jem, a Jack zawsze wycho­dził mu na powi­ta­nie. Tym­cza­sem mijały kolejne wie­czory, a pan wier­nego psa się nie zja­wiał. Zdez­o­rien­to­wany i smutny Jack wra­cał więc sam do opusz­czo­nego domu.

Pies sta­wał się coraz bar­dziej przy­gnę­biony. Nie ruszał przy­no­szo­nego mu jedze­nia i z każ­dym dniem coraz bar­dziej chudł. Mimo gęstej, jasnej sier­ści można było zoba­czyć jego wysta­jące żebra. A jed­nak co wie­czór z nie­słab­nącą nadzieją Jack wycho­dził na przy­sta­nek. I co wie­czór wra­cał na werandę jesz­cze bar­dziej przy­bity.

Nie wia­domo, dla­czego nowi wła­ści­ciele Jacka nie skon­tak­to­wali się z Wil­so­nem, lecz na pogar­sza­jący się stan zdro­wia psa zwró­cił uwagę jeden z przy­ja­ciół Wil­sona, który miesz­kał nie­opo­dal. Tak go to zasmu­ciło, że posta­no­wił zate­le­gra­fo­wać do Wil­sona do Kali­for­nii i poin­for­mo­wać go o wszyst­kim.

I to wystar­czyło.

Wil­son natych­miast kupił bilet powrotny. Wie­dział, co powi­nien zro­bić. Zna­la­zł­szy się w Fila­del­fii, odcze­kał kilka godzin, by wsiąść w tram­waj, któ­rym zawsze wra­cał do domu. Na przy­stanku oczy­wi­ście był już Jack, który z ocze­ki­wa­niem przy­glą­dał się wysia­da­ją­cym pasa­że­rom. Patrzył z taką nadzieją. I nagle wysiadł jego uko­chany wła­ści­ciel! A więc jego pan naresz­cie wró­cił! Świat Jacka znowu był kom­pletny – podob­nie jak świat Wil­sona.

„Jack szlo­chał pra­wie tak, jak szlo­cha dziecko – opo­wia­dał póź­niej Ter­hune’owi Wil­son. – Cały drżał, jakby prze­marzł. A ja? Cóż, wydmu­cha­łem nos i przez długi czas szybko mru­ga­łem oczyma”.

Wil­son zabrał swo­jego wier­nego Jacka do Kali­for­nii. Nie roz­stali się już ni­gdy wię­cej.

Hester Mun­dis

Kaczątko i dober­manka

Chociaż Jes­sie, nasza czter­dzie­sto­ki­lo­gra­mowa czarna dober­manka, wyglą­dała groź­nie – war­czała na obcych i ata­ko­wała pałę­ta­jące się po podwó­rzu stwo­rze­nia – w sto­sunku do naszej rodziny była wierna i kocha­jąca. Naj­pierw chcie­li­śmy mieć jesz­cze jed­nego psa, lecz po namy­śle zde­cy­do­wa­li­śmy, że będzie lepiej dla Jes­sie, jeśli będzie sama – oba­wia­li­śmy się, że z zazdro­ści mogłaby zra­nić psa, który by się ośmie­lił wejść mię­dzy nią i nas.

Kiedy więc któ­re­goś dnia nasz syn Ricky przy­niósł ze szkoły kacze jajo, wie­dzie­li­śmy, że się zanosi na kło­poty. Jajo było czę­ścią szkol­nego eks­pe­ry­mentu – z trzy­ma­nych w inku­ba­to­rze jaj miały się wylę­gnąć kaczki. Nie­stety, z jaja, które przy­niósł Ricky, nic się w szkole nie wykluło i nauczy­ciel pozwo­lił mu je zabrać do domu. Razem z mężem sądzi­li­śmy, że bez inku­ba­tora z jaja nic się nie wylę­gnie, toteż pozwo­li­li­śmy synowi je zatrzy­mać. Ricky umie­ścił jajko na nasło­necz­nio­nej kępce trawy w ogródku i cze­kał.

Następ­nego ranka obu­dziły nas dziwne odgłosy docho­dzące z ogródka. Oto Jes­sie stała nos w nos ze świeżo wyklu­tym brzo­skwi­nio­wym kacząt­kiem.

– Jes­sie zje je razem z łupin­kami! – wrza­snę­łam. – Złap ją.

– Pocze­kaj – powie­dział mój mąż Rick. – Myślę, że wszystko będzie dobrze. Daj im chwilę.

Kaczątko zapisz­czało. Jes­sie wark­nęła i w te pędy ruszyła do swo­jej budy. Pisklę podrep­tało za nią. Jes­sie sku­liła się na swoim posła­niu, wyraź­nie igno­ru­jąc maleń­stwo. Tym­cza­sem kaczuszka miała inny pomysł. Zdą­żyła już uznać dober­mankę za swoją nową „mamę” i umo­ściła się na posła­niu Jes­sie, wtu­la­jąc się pod jej pysk. Jes­sie nosem wypchnęła małą z budy, ale pisklę zaraz znowu przy­czła­pało pod jej mordkę. Jes­sie wes­tchnęła głę­boko i nie­chęt­nie zaak­cep­to­wała swoją nową rolę.

Ricky nazwał kaczuszkę Peaches (Brzo­skwinka) i ubła­gał nas, byśmy pozwo­lili mu ją zatrzy­mać. Wyda­wało się, że Jes­sie nie­spe­cjal­nie podoba się jej nowe dziecko, ale nie była wobec kaczuszki agre­sywna. Posta­no­wi­li­śmy więc zoba­czyć, jak się sprawy poto­czą.

Ku naszemu zdu­mie­niu w ciągu kilku następ­nych tygo­dni Jes­sie spodo­bało się macie­rzyń­stwo. Kiedy Peaches dzio­bała zie­mię, Jes­sie poka­zy­wała jej, jak się kopie. Kiedy Peaches goniła za pił­kami teni­so­wymi, Jes­sie uczyła ją apor­to­wać. A kiedy Jes­sie roz­cią­gała się na skó­rza­nej kana­pie, żeby pooglą­dać sobie Ani­mal Pla­net, Peaches wtu­lała się pod jej pysk.

Po roku wspól­nego kopa­nia, sypia­nia i apor­to­wa­nia Peaches ważyła już dzie­więć kilo­gra­mów. Rola „szcze­niaczka” Jes­sie zda­wała się bar­dzo jej odpo­wia­dać.

Lecz pew­nego dnia coś się zmie­niło – w Peaches ode­zwała się kaczka. Zaczęła raz dzien­nie zno­sić jajka i dostała bzika na punk­cie wody. W trak­cie posił­ków Jes­sie jadła, a Peaches taplała się i chla­pała w misce z wodą.

Pew­nego wie­czoru Peaches znik­nęła, a Jes­sie wpa­dła w szał. Sądzi­li­śmy, że może gdy Jes­sie spała, kojoty wykra­dły Peaches. Jes­sie szcze­kała i wyła, jak każda nie­spo­kojna matka, któ­rej dziecko się zgu­biło. Prze­szu­ka­li­śmy grun­tow­nie całą oko­licę i wła­ści­wie stra­ci­li­śmy już nadzieję, gdy nagle Jes­sie rzu­ciła się do ogródka sąsia­dów. Pobie­gli­śmy za nią. Peaches, pokwa­ku­jąc sobie, taplała się w balii. Jes­sie natych­miast pognała ją stam­tąd wycią­gnąć.

Cho­ciaż bar­dzo chcie­li­śmy zatrzy­mać Peaches, stało się jasne, że kaczuszka powinna roz­wi­nąć skrzy­dła i wró­cić do kaczego świata. Ricky przy­wią­zał jej do nóżki czer­woną kokardkę, zała­do­wa­li­śmy ją i Jes­sie do samo­chodu i poje­cha­li­śmy nad pobli­ski staw. Pod­czas jazdy Jes­sie leżała sku­lona razem z Peaches i wyli­zy­wała jej łebek. Jakby wie­działa, co się zaraz sta­nie i dla­czego tak musi być.

Gdy się zbli­ży­li­śmy do stawu, Jes­sie i Peaches potruch­tały w stronę wody. Jes­sie wsko­czyła pierw­sza. Peaches podrep­tała za nią. Kilka metrów bro­dziły razem, po czym Peaches wzbiła się w powie­trze i pofru­nęła do swo­ich. Jes­sie się odwró­ciła, wyszła na brzeg i otrzą­snęła się. Usia­dła potem i przez kilka minut obser­wo­wała swoją córkę. A póź­niej, jak gdyby chciała powie­dzieć: „Czas wypu­ścić swoje maleń­stwo na wol­ność”, zasko­wy­czała i wsko­czyła do samo­chodu.

Ricky poprzy­kle­jał w budzie Jes­sie zdję­cia, na któ­rych ona i Peaches razem kopią, apor­tują i tulą się. Przez długi jesz­cze czas Jes­sie co tydzień odwie­dzała staw. Widzie­li­śmy czer­woną kokardkę i wyda­wało się nam, że sły­szymy też to szcze­gólne pokwa­ki­wa­nie Peaches, która witała swoją pierw­szą rodzinę.

Macie­rzyń­stwo odmie­niło Jes­sie. Nie­gdyś nie­to­wa­rzy­ska i groźna dober­manka zaprzy­jaź­niła się wkrótce z całą oko­licą. Korzy­stała z każ­dej oka­zji do zabawy z innymi psami, wska­ki­wała na gości i lizała im twa­rze. Już wię­cej nie war­czała.

W dniu, kiedy Jes­sie i mała Peaches sta­nęły „mordą w dziób”, oba­wia­li­śmy się wszyst­kiego, co naj­gor­sze. Kto by pomy­ślał, że ważąca nieco ponad dwie­ście gra­mów kuleczka puchu na dobre zmięk­czy serce czter­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wej dober­manki.

Donny Gri­swold

opo­wie­dziane Eve Ann Porin­chak

Teraz i zawsze

Parę lat temu, kiedy szu­ka­łam dla naszej rodziny jakie­goś nie­wiel­kiego psa, skon­tak­to­wa­łam się z lokal­nym oddzia­łem SPCA (Towa­rzy­stwo Zapo­bie­ga­nia Okru­cień­stwu wobec Zwie­rząt), skąd dosta­łam nazwi­sko pew­nej kobiety, która opie­ko­wała się jako wolon­ta­riuszka ura­to­wa­nymi mal­tań­czy­kami. Zadzwo­ni­łam do niej, po czym razem z mężem do niej poje­cha­li­śmy. Kiedy się roz­glą­da­łam po jej domu, spo­strze­głam słod­kiego mal­tań­czyka. Pies wabił się Casper. Mąż i ja posta­no­wi­li­śmy go przy­gar­nąć.

Jego tym­cza­sowa opie­kunka spy­tała wów­czas, czy jest jakaś szansa na to, żeby­śmy poko­chali także towa­rzy­sza Caspera, Kato. Powie­działa nam, że oba psy, które dotąd miały tylko sie­bie nawza­jem, zostały nie­dawno ura­to­wane z „fabryki szcze­niąt”, gdzie spę­dziły pierw­sze sie­dem lat swo­jego życia. Kiedy SPCA zamknęło hodowlę i prze­jęło wszyst­kie psiaki, Kato i Casper tra­fiły do niej na okres przej­ściowy.

Wspo­mi­nała, że gdy ujrzała pie­ski po raz pierw­szy, ich sierść była w tak okrop­nym sta­nie, że wcale nie wyglą­dały na mal­tań­czyki. Były bru­natne od brudu, włos na nogach kleił się im do brzu­chów, a łapki miały całe opuch­nięte i obo­lałe od drep­ta­nia po pod­ło­dze z dru­cia­nej siatki w klatce. Przez sie­dem lat jedyny kon­takt z ludźmi miały wyłącz­nie wtedy, gdy rzu­cano im jedze­nie albo prze­kła­dano je do innej klatki, żeby pokryły suczkę. Ludzie czę­sto nie zdają sobie sprawy, mówiła, że rodzice uro­czych małych szcze­nią­tek w oknach wysta­wo­wych wielu skle­pów ze zwie­rzę­tami cier­pią i są zanie­dby­wani.

Sły­sząc to, przyj­rza­łam się Kato. On jest taki brzydki – pomy­śla­łam. – Nawet nie jest spe­cjal­nie przy­ja­zny. Kie­dy­śmy mu się przy­glą­dali, powar­ki­wał i mru­czał. No ale że serce mam mięk­kie, zgo­dzi­łam się zabrać i Kato. W dro­dze do domu mar­twi­li­śmy się z mężem. Może wzię­li­śmy sobie na głowę zbyt wiele. Ni­gdy nie mie­li­śmy psów, które przez tak długi czas były źle trak­to­wane.

Pierw­szy dzień w naszym domu był dla psia­ków bar­dzo trudny. Ludzie budzili w nich wyłącz­nie strach. Trzy­mały się razem i cho­wały po kątach albo pod sto­łami. Aby jakoś zazna­czyć nowy roz­dział w ich życiu, nada­li­śmy im nowe imiona: Casper został Tho­ma­sem, a Kato – Timo­thym.

I tak upły­wały kolejne dni, tygo­dnie i mie­siące. Z cza­sem Tho­mas sta­wał się coraz bar­dziej przy­ja­zny i nawet mer­dał ogo­nem, kiedy do niego mówi­li­śmy, lecz Timo­thy wciąż uni­kał kon­taktu wzro­ko­wego. Na dźwięk naszych gło­sów wci­skał się pod tylną ścianę klatki – tam, w pla­sti­ko­wej klatce, w jakiej zwy­kle prze­wozi się psy, czuł się naj­bez­piecz­niej. Nawet gdy jej drzwiczki były otwarte, wolał więk­szość dnia spę­dzać w środku, a opusz­czał ją tylko, gdy deli­kat­nie wycią­ga­li­śmy go na spa­cer. Za każ­dym razem, gdy po niego się­ga­łam, prze­wra­cał się na grzbiet, skom­ląc. Pew­nego dnia spo­strze­głam, że jego oczy pokrywa szara mgiełka, jakby błona foto­gra­ficzna. Wete­ry­narz powie­dział, że coś takiego zda­rza się u psów żyją­cych w cią­głym stra­chu. Wyco­fują się w ten spo­sób, by zebrać siły na prze­ży­cie kolej­nych dni.

Aby pomóc Timo­thy’emu, zro­bi­łam wszystko, co tylko byłam w sta­nie wymy­ślić, lecz postępy były nie­wiel­kie. Godzi­nami prze­sia­dy­wał z tyłu klatki ze zwie­szoną głową. Nie pod­da­wa­łam się jed­nak. Kiedy w domu zale­gała cisza, sia­da­łam na pod­ło­dze i mówi­łam do niego, lecz Timo­thy nie chciał nawet na mnie spoj­rzeć. Patrzył w zupeł­nie inną stronę. Któ­re­goś dnia, kiedy tak sie­dzia­łam przy nim i przy­pa­try­wa­łam się, jak cierpi w mil­cze­niu, pomy­śla­łam sobie, przez co prze­szedł – o gło­dzie, samot­no­ści, złym trak­to­wa­niu – i zaczę­łam pła­kać. Serce pękało mi z bólu, więc powie­dzia­łam mu, jak bar­dzo prze­pra­szam go za całe cier­pie­nie, jakiego przy­spo­rzyli mu ludzie. Moje myśli prze­peł­niały nie­szczę­ście i strach, jakie zno­sił przez wszyst­kie te lata.

Łzy pły­nęły mi po policz­kach, gdy nagle poczu­łam na ręce deli­katny dotyk. Oczyma peł­nymi łez zoba­czy­łam Timo­thy’ego. Wyszedł z kąta klatki, by usiąść obok mnie, i zli­zy­wał łzy, które mi spa­dły na rękę. Po cichu, by go nie prze­stra­szyć, powie­dzia­łam mu, że go kocham. Obie­ca­łam, że zawsze będę go kochać i że już ni­gdy nikt go nie skrzyw­dzi. I kiedy tak szep­ta­łam, że zawsze będzie miał cie­pły kąt, jedze­nie i będzie bez­pieczny, Timo­thy przy­bli­żył się do mnie. Przy­po­mniał mi się wtedy frag­ment Biblii: Miłość łaskawa jest; nie pamięta złego, wszystko znosi, wszyst­kiemu wie­rzy, we wszyst­kim pokłada nadzieję, wszystko prze­trzyma. „Miłość ni­gdy nie ustaje”. Zna­cze­nie tych słów stało się jasne, kiedy patrzy­łam na tego małego psa, który otwo­rzył przede mną swoje serce, pomimo że tyle prze­szedł.

Dziś jestem na­dal jedyną osobą, któ­rej Timo­thy cał­ko­wi­cie ufa. Łączy nas bar­dzo szcze­gólna więź. Kiedy wołam jego imię, kręci się w kółko zachwy­cony i poszcze­kuje, mer­da­jąc ogo­nem z sza­leń­czej rado­ści. Gdy sia­dam, wdra­puje się w moje ramiona i liże mnie po twa­rzy. I tak jak mu obie­ca­łam, trzy­mam go, deli­kat­nie tulę i powta­rzam mu, że go kocham – teraz i zawsze.

Suzy Huether

Miłość Lucky

Chcia­łam spra­wić sobie szcze­niaka, lecz to nie był naj­szczę­śliw­szy moment. Moje trzy­let­nie mał­żeń­stwo było w roz­sypce i naprawdę nie był mi potrzebny jesz­cze jeden obo­wią­zek. Ucie­ka­jąc od tego, co i tak nie­unik­nione, razem z mężem posta­no­wi­li­śmy spę­dzić urlop w Big Sur na kali­for­nij­skim wybrzeżu. Ostat­niego dnia podróży zatrzy­ma­li­śmy się na lunch w pew­nej restau­ra­cji. Po powro­cie do samo­chodu spo­strze­gli­śmy klatkę sto­jącą przy scho­dach na końcu par­kingu. Pode­szłam bli­żej, żeby zba­dać sprawę, i ujrza­łam małą, czarną futrzaną kuleczkę, któ­rej nie spo­sób było się oprzeć, wyglą­da­jącą tęsk­nie zza krat i bła­ga­jącą, by ją wypu­ścić. Ktoś ją po pro­stu tam zosta­wił, a do klatki przy­cze­pił kartkę: „Szcze­niak za darmo. Wabi się Lucky. Weź ją”.

Spoj­rza­łam na męża, który pokrę­cił prze­cząco głową, lecz upar­łam się. Potrze­bo­wa­łam kogoś, kogo mogła­bym kochać. Wyję­łam szcze­nię z klatki, a ono, szczę­śliwe, że jest na wol­no­ści, dało nurka do naszego samo­chodu. Ruszy­li­śmy wietrzną auto­stradą brze­giem Pacy­fiku do domu. Po dro­dze zatrzy­ma­li­śmy się na roz­le­głej, poro­śnię­tej trawą łące, żeby się mała mogła wybie­gać. Leże­li­śmy na tra­wie na kocu, a Lucky dep­tała sto­krotki, węszyła za susłami i pod­ska­ki­wała, kre­śląc kółka. Jej radość z wol­no­ści spły­wała jak miód na moje serce.

Zmie­ni­li­śmy jej imię i nazwa­li­śmy ją Bosco. Oka­zało się, że jest owczar­kiem bel­gij­skim. Jako moja oddana przy­ja­ciółka trwała przy mnie w trak­cie trud­nego roz­wodu i przez następne lata mojego samot­nego życia była moim anio­łem stró­żem.

Bosco miała już dzie­więć lat, gdy pew­nego ranka obu­dzi­łam się i zoba­czy­łam, że ciężko dyszy, a jej czarne pukle sier­ści są całe mokre i pozle­piane. Drżą­cymi rękami się­gnę­łam po tele­fon, by zadzwo­nić do wete­ry­na­rza. Psina z tru­dem się wtu­liła w moje kolana, czu­łam jej ciężki oddech na swo­jej piersi. Cało­wa­łam ją raz za razem w głowę, cze­ka­jąc, aż recep­cjo­nistka odbie­rze tele­fon.

– Bar­dzo mi przy­kro, Jen­ni­fer. Dok­tora nie ma w mie­ście – usły­sza­łam.

Prawą ręką gła­ska­łam długi, gładki nos Bosco, a lewą mocno ści­ska­łam słu­chawkę, powstrzy­mu­jąc łzy. Recep­cjo­nistka skie­ro­wała mnie do innej kli­niki wete­ry­na­ryj­nej. Mia­łam powie­rzyć moje maleń­stwo komuś innemu? Nie było wyboru.

Deli­kat­nie poło­ży­łam cho­rego psa na sie­dze­niu pasa­żera. Jedną ręką zapa­li­łam sil­nik, a drugą łagod­nie gła­ska­łam psie ciało, leżące nie­ru­chomo pod spło­wia­łym zie­lono-nie­bie­skim kocem, który zabie­ra­łam na pik­niki – tym samym, na któ­rym leże­li­śmy w dniu, kiedy zna­leź­li­śmy Bosco.

Zaje­cha­łam na par­king przed kli­niką wete­ry­na­ryjną. Wzię­łam głę­boki oddech, odmó­wi­łam modli­twę i powoli prze­do­sta­łam się przez drzwi ze swoim pakun­kiem. Nobliwa recep­cjo­nistka spraw­dziła moje nazwi­sko i natych­miast wezwała dyżur­nego wete­ry­na­rza. Cze­ka­jąc na tę zupeł­nie nie­znaną osobę, w któ­rej rękach miało spo­cząć życie mojego psa, roz­glą­da­łam się po przy­tul­nej, wyło­żo­nej boaze­rią pocze­kalni. U stóp kobiety obok mnie sie­dział potul­nie pit­bull. Bosco nawet nie zwró­ciła na niego uwagi. Jakiś męż­czy­zna wywo­łał moje nazwi­sko.

Dok­tor Sum­mers roz­ta­czał wokół sie­bie atmos­ferę pil­no­ści, a jego błę­kitne oczy pełne były współ­czu­cia i tro­ski. Idąc za nim do gabi­netu, spo­strze­głam jego sze­ro­kie, silne ramiona i pewny krok. Poło­ży­łam Bosco na wąskim, sta­lo­wym stole i powoli zdję­łam z niej koc. Przy­tu­li­łam go do piersi. Wełna wciąż prze­siąk­nięta była jej słod­kim zapa­chem. Dok­tor Sum­mers uważ­nie słu­chał, kiedy opo­wia­da­łam mu, co się dzieje, a jego deli­katne dło­nie spo­czy­wały na boku Bosco. Sądził, że to nie­żyt żołądka i jelit, i chciał zatrzy­mać ją w kli­nice na obser­wa­cji. Pod­kre­ślił jed­nak, że w każ­dej chwili mogę odwie­dzać Bosco. Poca­ło­wa­łam ją w nos i szep­nę­łam do widze­nia. Dok­tor Sum­mers się uśmiech­nął.

– Pro­szę jechać do domu, odpo­cząć. Obie­cuję, że się nią zajmę.

Czu­łam jakoś, że naprawdę się nią zaopie­kuje, że nie ma dla mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki lep­szego miej­sca niż jego ręce.

Następ­nego dnia po pracy poje­cha­łam od razu do kli­niki, żeby odwie­dzić Bosco. Recep­cjo­nistka kazała mi pójść na zaple­cze. Do kla­tek poszłam naj­krót­szą drogą, powstrzy­mu­jąc się od biegu. Usia­dłam na zim­nej, beto­no­wej pod­ło­dze i wło­ży­łam rękę do klatki, żeby pogła­skać Bosco, która zamer­dała nie­znacz­nie ogo­nem. Kiedy dok­tor Sum­mers dowie­dział się, że przy­je­cha­łam, przy­szedł i otwo­rzył klatkę Bosco. Wzię­łam ją na kolana i mocno przy­tu­li­łam, szczę­śliwa, że znów mogę czuć jej cie­pło. Dok­tor Sum­mers przy­klęk­nął obok nas. Roz­ma­wia­li­śmy szep­tem, aby Bosco mogła spać. Opo­wia­da­li­śmy sobie o naszych rodzi­nach, o pracy, o naszych marze­niach, o życiu.

Przez następne kilka tygo­dni codzien­nie odwie­dza­łam Bosco i mojego nowego przy­ja­ciela, dok­tora Sum­mersa. Póź­niej­sza biop­sja potwier­dziła złe wie­ści – było to lim­fo­pla­zmo­cy­tarne zapa­le­nie jelit. Nie byłam w sta­nie wymó­wić nazwy tej cho­roby ani zro­zu­mieć, na czym polega. Ponie­waż towa­rzy­szą jej wymioty i bie­gunka, dok­tor Sum­mers pod­łą­czył Bosco do kro­plówki. A u Bosco na dokładkę poja­wiło się jesz­cze zapa­le­nie trzustki, co skom­pli­ko­wało lecze­nie.

Nad­szedł dzień, kiedy leki prze­stały dzia­łać, Bosco nie czuła się ani tro­chę lepiej – a ja musia­łam pod­jąć decy­zję. Dok­tor Sum­mers kazał mi zabrać ją do domu, pobyć z nią parę dni. Wie­dział, że muszę się z nią poże­gnać. Owi­nę­łam ją w koc i zawio­złam do sie­bie.

Tuli­ły­śmy się razem na kana­pie. Powie­dzia­łam jej, jak bar­dzo ją kocham, jak bar­dzo jestem wdzięczna, że w moim życiu poja­wił się szcze­niak o imie­niu Lucky i został moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Słu­chała, a jej znu­żone piwne oczy patrzyły gdzieś poza mnie, szu­ka­jąc spo­koju. Przy­szedł jej czas.

Dwa tygo­dnie po tym, jak po raz ostatni odda­łam ją w ręce dok­tora Sum­mersa, odwie­dzi­łam kli­nikę. Chcia­łam poroz­ma­wiać z kimś, kto mnie zro­zu­mie – to dok­tor Sum­mers, teraz już mój przy­ja­ciel, pomógł mi zamknąć za sobą ten roz­dział. Zabrał mnie na lunch. Oglą­da­li­śmy swoje rodzinne zdję­cia, wspo­mi­na­li­śmy Bosco. Gdy deli­kat­nie ocie­rał z moich policz­ków łzy, sam miał wil­gotne oczy. Tego dnia otwo­rzyły się przed nami nowe drzwi i sko­rzy­sta­li­śmy z nich.

Trze­ciego kwiet­nia, dwa lata po śmierci Bosco, wyszłam za dok­tora Sum­mersa, czło­wieka, który tak czule trosz­czył się o nią – i o mnie. Pod­czas cere­mo­nii mowę wygło­sił mój ojciec. Spoj­rzał w niebo, uśmiech­nął się i powie­dział:

– Wiem, że jest tu z nami dziś Bosco, która bło­go­sławi temu mał­żeń­stwu.

Uśmiech­nę­łam się i ja, przez szczę­śliwe łzy. Bosco zawsze, nawet przez swoją śmierć, wno­siła w moje życie miłość.

Jen­ni­fer Gay Sum­mers

Świat Jethro

Mój pies, Jethro – mie­sza­niec rot­twe­ilera i owczarka nie­miec­kiego – zawsze był cichy, łagodny i dobrze wycho­wany. Od chwili naszego spo­tka­nia w schro­ni­sku, kiedy miał zale­d­wie dzie­więć mie­sięcy, do dnia jego śmierci, dwie rze­czy były jasne – Jethro był wyjąt­kowo dobrym i współ­czu­ją­cym psem i łączyła nas wyjąt­kowa więź.

Jethro ni­gdy nie gonił zwie­rząt. Uwiel­biał prze­sia­dy­wać na dwo­rze i przy­glą­dać się światu dokoła. Był ide­al­nym towa­rzy­szem moich wypraw, kiedy obser­wo­wa­łem różne gatunki pta­ków, mię­dzy innymi gru­bo­dzioby bia­ło­skrzy­dłe i sójki miesz­ka­jące w pobliżu mojego domu u pod­nóża Gór Ska­li­stych.

Pew­nego dnia, kiedy byłem w domu, usły­sza­łem, że Jethro pod­cho­dzi do fron­to­wych drzwi. Ale zamiast zasko­wy­czeć, jak miał w zwy­czaju, kiedy chciał wejść do środka, po pro­stu sobie usiadł. Spoj­rza­łem na niego i zauwa­ży­łem, że w pysku trzyma coś małego i puszy­stego. O nie, zabił ptaka – pomy­śla­łem zaraz. Lecz gdy otwo­rzy­łem drzwi, Jethro upu­ścił pod moje nogi małego kró­liczka – jak naj­bar­dziej żywego i całego unu­rza­nego w psiej śli­nie. Nie dostrze­głem żad­nych ska­le­czeń. Widzia­łem jedy­nie małą futrzaną kulkę, która potrze­bo­wała cie­pła, jedze­nia i miło­ści. Przy­pusz­cza­łem, że kró­li­cza mama padła pew­nie ofiarą kojota, lisa albo pumy, które kręcą się przy domu.

Jethro popa­trzył na mnie sze­roko otwar­tymi oczami, jakby ocze­ki­wał, że go pochwalę. Tak też się stało. Wyda­wał się bar­dzo z sie­bie dumny. Lecz kiedy pod­nio­słem kró­liczka, duma Jethro prze­ro­dziła się w zatro­ska­nie. Pró­bo­wał porwać kró­liczka z moich rąk, ale mu się nie udało. Sko­wy­cząc, cho­dził za mną, kiedy szy­ko­wa­łem pudełko, koc, nieco wody i jedze­nia. Ostroż­nie wło­ży­łem kró­liczka do pudełka i owi­ną­łem go kocem. Nazwa­łem go Bunny. Obok umie­ści­łem tro­chę drobno pokro­jo­nej mar­chewki, kawa­łek selera i sałatę, które Bunny zaczął sku­bać. Poka­za­łem mu też, gdzie jest woda.

Przez cały ten czas Jethro stał za mną, dysząc, śli­niąc się na moje ramiona, obser­wu­jąc każdy mój ruch. Myśla­łem, że może porwie kró­liczka albo jego jedze­nie, ale on po pro­stu stał sobie, zafa­scy­no­wany futrzaną kuleczką, która powoli zwie­dzała swój nowy dom.

Odcho­dząc od pudełka, zawo­ła­łem do sie­bie Jethro, lecz ani drgnął. Zwy­kle przy­cho­dził do mnie natych­miast, zwłasz­cza kiedy mia­łem dla niego kość, ale tego dnia nie­wzru­sze­nie trwał przy pudełku. Mijały godziny, a jego nic nie było w sta­nie odcią­gnąć od Bunny’ego.

Koniec koń­ców musia­łem wycią­gnąć go siłą na wie­czorny spa­cer. Po powro­cie pomknął od razu do pudełka, przy któ­rym spę­dził noc. Pró­bo­wa­łem zapro­wa­dzić go na posła­nie, ale mnie nie słu­chał. Jego zamiary były jasne: „Ja się stąd nie ruszam”.

Byłem prze­ko­nany, że Jethro nie zrobi krzywdy kró­licz­kowi. Przez dwa tygo­dnie, kiedy zaj­mo­wa­łem się Bun­nym, Jethro nawet go nie wystra­szył. Zaadop­to­wał kró­liczka i pil­no­wał, żeby nikt go nie skrzyw­dził.

Przy­szedł czas poka­zać Bunny’emu świat. Razem z Jethro poszli­śmy kawa­łek na wschód od domu i tam wypu­ści­łem kró­liczka z pudełka. Patrzy­li­śmy, jak powoli zmie­rza w stronę sągu drewna. Bunny zacho­wy­wał się ostroż­nie, jego zmy­sły chło­nęły nowe bodźce – widoki, dźwięki, zapa­chy – które go teraz ota­czały. Prze­sie­dział w drew­nie około godziny, zanim nabrał odwagi, by roz­po­cząć życie stu­pro­cen­to­wego dzi­kiego kró­lika. Jethro obser­wo­wał tę scenę, nie rusza­jąc się z miej­sca. Nie spusz­czał oka z Bunny’ego i nie pró­bo­wał do niego podejść.

Bunny krę­cił się w oko­licy przez parę mie­sięcy. Kiedy tylko wypusz­cza­łem Jethro z domu, natych­miast biegł do miej­sca, gdzie wypu­ści­łem kró­lika. A kiedy już tam był, prze­chy­lał głowę z boku na bok, szu­ka­jąc wzro­kiem Bunny’ego. Trwało to z sześć mie­sięcy. Gdy gło­śno woła­łem „Bunny”, Jethro sko­wy­czał i ruszał na poszu­ki­wa­nie kró­lika. Kochał go i miał nadzieję jesz­cze raz go zoba­czyć.

Nie wiem dokład­nie, co się stało z Bun­nym. Naj­praw­do­po­dob­niej prze­żył swoje życie gdzieś nie­da­leko mojego domu. Od tego czasu poja­wiały się inne kró­liczki i doro­słe kró­liki, lecz zauwa­ży­łem, że Jethro ni­gdy za nimi nie goni. Pró­bo­wał nato­miast podejść do nich jak naj­bli­żej i przyj­rzeć się każ­demu z osobna, zasta­na­wia­jąc się być może, czy któ­ryś z nich to cza­sem nie Bunny.

Kilka lat temu, gdy minęło już sporo lat od czasu, gdy Jethro spo­tkał Bunny’ego i przy­gar­nął go z peł­nym łagod­no­ści współ­czu­ciem, Jethro znów przy­biegł do mnie z mokrym zwie­rząt­kiem w pysku. Hmm – zasta­na­wia­łem się – kolejny kró­li­czek? Kaza­łem mu puścić zwie­rzaka. Tym razem był to młody ptak, który wpadł przez okno. Był oszo­ło­miony i musiał dojść do sie­bie.

Potrzy­ma­łem go przez kilka minut w rękach. Jethro, jak to Jethro, nie spusz­czał ptaka z oczu. Obser­wo­wał każdy mój ruch. Kiedy uzna­łem, że ptak może już fru­wać, posta­wi­łem go na balu­stra­dzie werandy. Jethro pod­szedł do niego, pową­chał go, cof­nął się i przy­glą­dał, jak ptak odla­tuje. Kiedy pta­szek znik­nął nam z oczu, Jethro odwró­cił się w moją stronę i odnio­słem wra­że­nie, że na swój psi spo­sób wzru­szył ramio­nami. Razem poszli­śmy na długi spa­cer krętą drogą wio­dącą w dół od naszego domu. W świe­cie Jethro znów wszystko było w porządku.

Marc Bekoff

O Psie, Który Wiódł Psa

Chociaż uro­dzi­łam się i wycho­wa­łam w Nowym Jorku, moi rodzice uwiel­biali kon­takt z naturą. Każ­dego lata tato wynaj­mo­wał dla nas nie­wielki domek na wschod­nim krańcu Long Island. Domek stał wśród drzew nie­da­leko plaży, więc pozna­łam w dzie­ciń­stwie, czym jest pły­wa­nie, łowie­nie ryb, pły­wa­nie łódką i jak sma­kuje czy­sta radość pły­nąca z bli­sko­ści natury. Kiedy wyszłam za mąż i uro­dzi­łam dzieci, miesz­ka­li­śmy na tej samej ulicy, co moi rodzice, i razem z nimi wypra­wia­li­śmy się na coroczne wypady na Long Island.

Któ­re­goś roku, tuż przed let­nimi waka­cjami, moi rodzice przy­gar­nęli wspa­nia­łego szcze­niaka bas­seta. Moje dwie córeczki były wnie­bo­wzięte. Pies natych­miast stał się kimś naj­waż­niej­szym w ich życiu. Nazwały go Huc­kle­berry, jak nazy­wał się boha­ter kre­skó­wek.

Codzien­nie po szkole masze­ro­wały do dziad­ków, by go wypro­wa­dzić i nakar­mić. Cała trójka, para­du­jąc po oko­licy, pro­mie­niała od peł­nych podziwu spoj­rzeń sąsia­dów. Z całą pew­no­ścią Huc­kle­berry przed­sta­wiał nie­co­dzienny widok – był długi, a jego opa­da­jące uszy się­gały nie­mal ziemi. Cztery krzywe nóżki koń­czyły się wiel­gach­nymi łap­kami, o które cią­gle się poty­kał. A na wąskim pyszczku lśniło dwoje naj­smut­niej­szych ocząt, jakie sobie można wyobra­zić. Huc­kle­berry kro­czył dum­nie ulicą, jakby wie­dział, że jest wyjąt­kowy, i napa­wał się uwagą, jaką przy­cią­gał.

Nasza pierw­sza podróż do waka­cyj­nego domku w towa­rzy­stwie Huc­kle­berry’ego była praw­dzi­wym kosz­ma­rem. Nie zno­sił jazdy samo­cho­dem i się roz­cho­ro­wał. Z wywie­szo­nym języ­kiem rzu­cał się i krę­cił na tyl­nym sie­dze­niu, prze­wra­ca­jąc oczyma. Śli­nił się tak obfi­cie, że mama wydo­była z bagaż­nika swoją nową zasłonę prysz­ni­cową i przy­kryła nią dziew­czynki, które razem z nim jechały z tyłu. Doje­cha­li­śmy wykoń­czeni. Pomimo zasłony kąpie­lo­wej dziew­czynki były całe mokre i pach­niały jak miej­skie zoo.

Kiedy Huc­kle­berry wyszedł z samo­chodu, przez dłuż­szą chwilę przy­glą­dał się nowemu oto­cze­niu zupeł­nie pora­żony. A potem zaczął szcze­kać. Gdzie są wszyst­kie te wyso­kie domy, hydranty prze­ciw­po­ża­rowe i kra­węż­niki, które można obwą­chi­wać? Gdzie się podziali jego wierni miło­śnicy?

Nad głową prze­le­ciało stado gęsi, gło­śno gęga­jąc. Dwie żaby wysko­czyły wprost pod nogi trzę­są­cego się zwie­rzę­cia. Motyl usiadł mu na gło­wie, a jakiś przy­godny kot mija­jąc go, zasy­czał. Tego już było za wiele dla naszego miej­skiego bie­dac­twa. Pies pognał do domku i scho­wał się pod naj­bliż­szym meblem.

Huc­kle­berry był psem miej­skim. Na bru­ko­wa­nym chod­niku był w swoim żywiole. Życie na łonie natury nie miało dla niego żad­nego uroku. Stał się odlud­kiem i całe dnie spę­dzał na osło­nię­tej weran­dzie. Sia­dał tam i przy­glą­dał się bawią­cym się na dwo­rze dziew­czyn­kom, lecz gdy przy­cho­dziła pora spa­ceru, cho­wał się. Było nam wszyst­kim go żal, lecz posta­no­wi­li­śmy pozwo­lić temu nie­śmia­łemu stwo­rze­niu spę­dzić lato według jego życze­nia – zwi­nię­temu w wygod­nym fotelu na weran­dzie.

Pew­nego ranka pękła w kuchni rura, więc tato wezwał hydrau­lika, Mło­dego Char­liego, syna jed­nego z kole­gów, z któ­rymi węd­ko­wał, Sta­rego Char­liego. Młody Char­lie przy­szedł ze sta­rym czar­nym labra­do­rem, Geo­rge’em, który obwie­ścił ich przy­by­cie gło­śnym szcze­ka­niem z tyłu fur­go­netki. Dziew­czynki wysko­czyły z domu przy­wi­tać się z psem i z rado­ścią spo­strze­gły, że Geo­rge ma ochotę się poba­wić. Po wyczer­pu­ją­cej zaba­wie w apor­to­wa­nie i po har­cach wokół pose­sji wszyst­kim zachciało się pić.

Huc­kle­berry przy­glą­dał się ich zaba­wie z okna. Kiedy przy­szedł czas na odpo­czy­nek, zaczął wyć. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­li­śmy go uci­szyć. Dziew­czynki wzięły go na smycz i wycią­gnęły na dwór. W tej samej chwili labra­dor pod­szedł do nich, zła­pał smycz w pysk i zaczął opro­wa­dzać Huc­kle­berry’ego po podwó­rzu. Wycie ustało. Huc­kle­berry, z wysoko unie­sioną głową, mer­da­jąc ogo­nem, szedł sprę­ży­stym kro­kiem wszę­dzie, dokąd pro­wa­dził go Geo­rge. Na koniec spa­ceru oba psy dostały nagrody i zostały wytu­lone.

Następ­nego dnia Młody Char­lie przy­je­chał z Geo­rge’em i oznaj­mił, że jego pies bar­dzo chciał do nas wró­cić. Od tego dnia Geo­rge, który zda­wał się wie­dzieć, że speł­nia dobry uczy­nek, wypro­wa­dzał Huc­kle­berry’ego na spa­cer.

Lato miało się ku koń­cowi i zbli­żała się szkoła – czas było wra­cać do mia­sta. Oba psy łasiły się do sie­bie, gdy pako­wa­li­śmy się do samo­chodu.

Zima była bar­dzo ostra. Huc­kle­berry zjadł coś, co zna­lazł w śniegu, zacho­ro­wał i po tygo­dniu padł. Cała rodzina była prze­ra­żona. Każdy na swój spo­sób prze­ży­wał żałobę. Rodzice posta­no­wili nie brać już żad­nego zwie­rzę­cia.

Życie toczyło się dalej – minęła zima, roz­kwi­tła wio­sna i z powro­tem nade­szło lato.

Pod­czas podróży na Long Island wyraź­nie odczu­wa­li­śmy pustkę, jaką zosta­wił po sobie Huc­kle­berry. Po kilku dniach zaje­chała do nas fur­go­netka Mło­dego Char­liego, który wyniósł z niej Geo­rge’a. Zimą Geo­rge oślepł na jedno oko i Młody Char­lie miał nadzieję, że spa­cery z Huc­kle­berrym wniosą nieco rado­ści w jego życie.

Tato wyja­śnił Char­liemu, co się stało. Char­lie bar­dzo się prze­jął naszą stratą.

– Geo­rge wciąż sobie jakoś radzi, ale powoli się sta­rzeje. Smutno mi, że tego lata nie będzie się mógł bawić ze swoim przy­ja­cie­lem – powie­dział.

Wszyst­kich nas ści­skało w gar­dle, kiedy odjeż­dżali.

Następ­nego ranka dziew­czynki oświad­czyły, że mają pewien plan. Poje­cha­li­śmy do mia­steczka do sklepu z rze­czami uży­wa­nymi. Kupi­li­śmy jakie­goś plu­szaka, dwie pary sta­rych wro­tek i drzwiczki do szafki. Przy­cię­łam drzwiczki na odpo­wied­nią wiel­kość, a mama przy­kle­iła do nich plu­szową zabawkę. Tato przy­mo­co­wał pod spodem wrotki, a dziew­czynki przy­go­to­wały okry­cie z koca Huc­kle­berry’ego. Kiedy nasz „pies” został nim okryty, zadzwo­ni­li­śmy do Mło­dego Char­liego, żeby przy­wiózł Geo­rge’a.

Mocno zaci­ska­li­śmy kciuki, kiedy czarny labra­dor obwą­chi­wał nasze dzieło. Moje córeczki przy­wią­zały do niego smycz i podały ją Geo­rge’owi. Ni­gdy nie dowiemy się, czy Geo­rge zro­bił to dla świę­tego spo­koju, czy zapach Huc­kle­berry’ego kazał mu sądzić, że wró­cił do niego stary przy­ja­ciel. Przez następne osiem tygo­dni Geo­rge dum­nie wypro­wa­dzał na spa­cer plu­szową zabawkę.

Wie­ści o tym roz­nio­sły się po mia­steczku i wielu miesz­kań­ców przy­jeż­dżało zro­bić zdję­cia. Nie­długo po powro­cie do mia­sta dowie­dzie­li­śmy się, że Geo­rge umarł we śnie, wtu­lony w plu­szo­wego przy­ja­ciela. Kiedy otrzy­ma­li­śmy tele­fon, popła­ka­li­śmy się.

Parę dni póź­niej, kiedy wywo­ła­li­śmy waka­cyjne zdję­cia, nasz smu­tek zamie­nił się w radość. Zdję­cia, na któ­rych Geo­rge wypro­wa­dza swo­jego „przy­ja­ciela”, żywo przy­po­mniały nam szczę­śliwe chwile spę­dzone z Huc­kle­ber­rym i Geo­rge’em. Wiemy, że byli­śmy świad­kami praw­dzi­wego aktu miło­ści. Oba psy na zawsze będą żyć w jed­nej z naszych ulu­bio­nych opo­wie­ści – o Psie, Który Wiódł Psa.

Anne Car­ter

Beau Rzep

Za pie­nią­dze można kupić wspa­nia­łego psa, ale tylko miło­ścią można spra­wić, że zamerda ogo­nem. Richard Fried­man

Kiedy ujrza­łam go po raz pierw­szy, wyglą­dał na zanie­po­ko­jo­nego. Zmarsz­czone brwi i nie­pewne spoj­rze­nie przy­da­wały jego kró­lew­skiej mordce znę­ka­nego wyrazu. Dowie­dzia­łam się, że był to pies, któ­rego losy nazna­czone były zmia­nami – dopóki nie zna­lazł swego miej­sca na ziemi. Tego dnia jego świat sta­nął na gło­wie.

Ten pokaź­nych roz­mia­rów owcza­rek nie­miecki co chwila ucie­kał z domu. Zja­wiał się u sąsia­dów, któ­rzy się z nim bawili i kar­mili go – i dzwo­nili po jego wła­ści­cieli. Zda­rzało się, że gdy przy­jeż­dżali po niego, szorstko się z nim obcho­dzili. Sąsie­dzi zauwa­żyli, że pies się spe­cjal­nie nie kwapi, by wsiąść do ich fur­go­netki. Ostat­nio też nie naj­le­piej wyglą­dał. Chudł, a jego sierść była w złym sta­nie.

Któ­re­goś dnia, gdy zadzwo­nili do wła­ści­cieli psa, by ich poin­for­mo­wać, gdzie jest, wła­ści­ciele oznaj­mili, że po niego nie przy­jadą. Mają już tego dosyć. I tak owcza­rek został pozo­sta­wiony sam sobie. Na szczę­ście sąsie­dzi skon­tak­to­wali się ze zna­jomą, która pra­co­wała jako wolon­ta­riusz w tym samym schro­ni­sku, w któ­rym ja koor­dy­no­wa­łam przyj­mo­wa­nie psów. Dziew­czyna zabrała go do domu i zadzwo­niła do mnie.

Kiedy zaje­cha­łam pod jej dom, sie­działa na weran­dzie ze swo­imi dziećmi. Na weran­dzie był rów­nież owcza­rek, który jed­nak nie bawił się ani z nią, ani z dzie­cia­kami. Ner­wo­wym wzro­kiem obser­wo­wał ulicę i chod­nik.

Pomimo peł­nego nie­po­koju spoj­rze­nia, sku­dlo­nej sier­ści i wynędz­nia­łej postury był nie­prze­cięt­nym psem. Dowie­dzia­łam się, że ma nieco ponad pół­tora roku, czyli jak na owczarka nie­miec­kiego jest jesz­cze szcze­nia­kiem. Był dużym psem – gdy nabie­rze ciała, będzie impo­nu­ją­cym zwie­rzę­ciem. Ni­gdy nie zaj­mo­wa­łam się psem takich roz­mia­rów i na początku byłam nieco onie­śmie­lona. Jed­nak jeśli pomi­nąć natu­ralne poru­sze­nie wywo­łane nie­zna­nym oto­cze­niem, owcza­rek wyda­wał się psem przy­ja­znym i ocho­czo wsko­czył na tył mojego samo­chodu.

Pla­no­wa­łam zabrać go naj­pierw do wete­ry­na­rza na bada­nia, a następ­nie do schro­ni­ska albo oddać go do naj­bliż­szego ośrodka dla owczar­ków nie­miec­kich. Pomy­śla­łam sobie jed­nak, że naj­pierw pokażę go swo­jemu mężowi, Larry’emu, który się wycho­wał w towa­rzy­stwie owczar­ków nie­miec­kich i uwiel­biał tę rasę. (Przez lata dane mi było usły­szeć wiele opo­wie­ści o jego ulu­bieńcu, Marku; żaden z ura­to­wa­nych psia­ków nie mógł się z nim rów­nać.)

Kiedy otwo­rzy­łam tylne drzwi, owcza­rek natych­miast wysko­czył z samo­chodu i w paru susach zna­lazł się przy Lar­rym. Obwą­chał go pobież­nie, po czym prze­stał się nim inte­re­so­wać i zaczął badać par­king, na któ­rym sta­li­śmy. Obser­wo­wa­li­śmy go. Widzia­łam, że Larry jest pod wra­że­niem. Odwró­cił się do mnie i powie­dział:

– Chcę go mieć.

Byłam zasko­czona. Mie­li­śmy już trzy psy – ryzyko zawo­dowe pra­cow­nika schro­ni­ska dla zwie­rząt – i Larry czę­sto narze­kał, że w naszym domu psia popu­la­cja jest zbyt liczna. Co wię­cej, ten pies był ogromny – to tak jakby przy­były nam dwa psy! Ale nie spie­ra­łam się z Lar­rym. Cie­szy­łam się, że chce mieć psa dla sie­bie.

I tak Beau dołą­czył do naszej rodziny. Na początku nie było łatwo. Miał kło­poty zdro­wotne, które spra­wiały, że trudno mu było przy­brać na wadze. Był zbyt szczu­pły, lecz nie tra­wił żad­nych tłusz­czów. Jego układ tra­wienny był, deli­kat­nie mówiąc, wybredny. Przy­spa­rzało to pew­nych trud­no­ści, lecz jesz­cze bar­dziej kło­po­tliwe było jego zacho­wa­nie.

Ku naszej kon­ster­na­cji prze­ko­na­li­śmy się nie­ba­wem, że Beau ma prze­ciwne do naszego poję­cie na temat zała­twia­nia się. Za każ­dym razem zała­twiał się w domu, po czym sta­wał przed drzwiami, by wyjść na dwór. Doszli­śmy do wnio­sku, że jego pierwsi wła­ści­ciele nie wycho­dzili z nim regu­lar­nie na zewnątrz. Kiedy więc z koniecz­no­ści zała­twiał się w domu, wście­kali się na niego i wyrzu­cali go za drzwi. A ponie­waż był inte­li­gent­nym psem, szybko sko­ja­rzył sobie, że jeśli nabru­dzi w domu, to wyj­dzie na dwór. Namę­czy­li­śmy się, żeby prze­ko­nać go, że w sumie o wiele lepiej jest na odwrót.

Ale gor­szy jesz­cze był jego kom­pletny brak zain­te­re­so­wa­nia ludźmi. Beau uwiel­biał inne psy, lecz dwu­nożni człon­ko­wie jego nowej rodziny byli dla niego zby­teczni. Z mojego doświad­cze­nia wyni­kało, że owczarki nie­miec­kie takie już są. Uwa­ża­łam je za „wiel­kie, bez­oso­bowe psy” i ozię­błość Beau nie raniła mnie. Z Lar­rym było ina­czej. Był głę­boko roz­cza­ro­wany obo­jęt­no­ścią Beau – było to zaprze­cze­nie jego doświad­czeń z Mar­kiem, któ­rego przy­wią­za­nie do Larry’ego prze­szło do rodzin­nej legendy.

Z cza­sem Beau poła­pał się w zasa­dach zała­twia­nia się i zna­lazł sobie miej­sce pośród naszych psia­ków. Także jego pro­blemy zdro­wotne powoli zaczęły mijać i koniec koń­ców doszedł do wagi pięć­dzie­się­ciu czte­rech kilo­gra­mów. Był tak pięk­nym psem, że prze­chod­nie nie­ustan­nie zatrzy­my­wali nas na ulicy, by wyra­zić swój podziw dla jego urody.

Cza­sami, gdy widzia­łam, jak niczym sfinks wygrzewa się w słońcu albo biega po polach nie­da­leko naszego domu, zapie­rało mi dech. Przy­po­mi­nał lwa albo jakieś inne maje­sta­tyczne dzi­kie zwie­rzę – jego syl­wetka była wprost magiczna. Lecz jego serce wciąż było zamknięte. Nie miał w sobie ani tro­chę miło­ści, którą mógłby nas obda­rzyć. A kiedy na nas spo­glą­dał, w jego oczach nie poja­wiała się żadna iskierka rado­ści. Świa­tła się świe­ciły, lecz w domu nie było nikogo.

Cóż mogli­śmy zro­bić? Sta­ra­li­śmy się go kochać, mając nadzieję, że może któ­re­goś dnia uda się nam do niego dotrzeć.

Pew­nego dnia, jakieś cztery mie­siące po tym, jak tra­fił do naszego domu, ze zdu­mie­niem spo­strze­głam, że Beau bacz­nie przy­gląda się swymi piw­nymi oczyma Larry’emu. Wyda­wało się, jakby stu­dio­wał jego zacho­wa­nie – uczył się, co może ozna­czać oka­zję prze­jażdżki, co wska­zuje na spa­cer, nagrodę albo podra­pa­nie za uchem. Tak jakby nagle sobie uświa­do­mił, że ludzie mają mu do zaofe­ro­wa­nia różne rze­czy – i to cał­kiem nie­złe rze­czy.

Jego zain­te­re­so­wa­nie Lar­rym roz­wi­jało się w coraz więk­szym tem­pie. Nie­ba­wem Beau wziął sobie za zada­nie nie­ustan­nie obser­wo­wać mojego męża, aby nie stra­cić żad­nej oka­zji do zabawy i psiej roz­rywki.

Larry go nie zawiódł. Wie­dział, co duże psy lubią robić i gdzie lubią być dra­pane. Rzu­cał Beau piłeczki i patyki, zabie­rał go w różne cie­kawe miej­sca. Wkrótce, kiedy Larry wycho­dził bez Beau, owcza­rek zaczy­nał wyć. A kiedy wra­cał ze swych samot­nych wypraw, Beau nie posia­dał się z rado­ści. Bramy jego miło­ści naresz­cie się otwo­rzyły. Bez­na­miętna obo­jęt­ność ustą­piła i jego serce roz­kwi­tło.

Nazy­wamy go teraz Beau Rzep, ponie­waż nie odstę­puje Larry’ego ani na krok. Codzien­nie, kiedy Beau się obu­dzi, prze­ciąga maje­sta­tycz­nie swoje dłu­ga­śne ciało, po czym domaga się od jed­nego z nas poran­nych piesz­czot. Kła­dzie uszy po sobie i nie­śmiało trąca wiel­kim nosem nasze ręce. Ten piękny pies, prze­peł­niony uczu­ciem, daje nam znać, że gotowy jest na miłość.

Bar­dzo się cie­szę, że jak­kol­wiek Beau jest psem Larry’ego, przy­jął mnie do swo­jego serca. Czę­sto, kiedy głasz­czę jego potężną klatkę pier­siową, pochy­lam się i opie­ram czo­łem o jego czoło. Beau kła­dzie wtedy łapę na mojej ręce i wzdy­cha z zado­wo­le­nia. Trwamy tak przez jakiś czas, cie­sząc się bli­sko­ścią.

Potem Beau zrywa się na nogi z błysz­czą­cymi oczyma, ener­gicz­nie wywi­ja­jąc wiel­kim ogo­nem. Czas jeść albo się poba­wić. Albo poje­chać z Lar­rym do pracy. Albo zafun­do­wać sobie jakąś inną wspa­niałą roz­rywkę.

Ku naszemu zachwy­towi, ten wychu­dzony, nie­spo­kojny pies stał się peł­nym życia, odda­nym towa­rzy­szem. Beau wie, że życie jest dobre, kiedy jest się z ludźmi, któ­rych się kocha.

Carol Kline

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Chic­ken Soup for the Dog Lover’s Soul

Copy­ri­ght © 2012 by Chic­ken Soup for the Soul Publi­shing, LLC.

All rights rese­rved

CSS, Chic­ken Soup for the Soul, and its Logo and Marks are tra­de­marks of Chic­ken Soup for the Soul Publi­shing LLC.

Ori­gi­nally publi­shed in 2005 by Health Com­mu­ni­ca­tions, Inc.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2011, 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kry­styna Strzałko

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN®

Foto­gra­fia na okładce

© In Green/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Bal­sam dla duszy miło­śnika psów, wyd. II, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-798-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer