Bambino - Inga Iwasiów - ebook + książka
PROMOCJA

Bambino ebook

Inga Iwasiów

0,0
44,90 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zmienione i rozszerzone przez autorkę wydanie kultowej powieści

 

Maria, Janek, Anna, Stefan. Do Szczecina z różnych stron kraju przyjechali po wojnie nie z własnej woli, ale dlatego, że historia zdecydowała za nich, przesuwając granice, wyrywając ludzi z korzeniami, przecinając dotychczasowe życiorysy. Tylko Ula mieszka tu od zawsze, urodzona w niemieckiej rodzinie jako Ulrike, i w nowej Polsce zaciera ślady dawnej tożsamości.

W zgruzowstałym mieście chcą zacząć od nowa: kochać, śmiać się, mieć dzieci, jeździć nad morze. Nie mają tu nikogo, ale ich drogi krzyżują się w barze Bambino, w którym część z nich pracuje, a część tam zachodzi. Czy Szczecin da im to, na co liczą i co im obiecano? Czy zdołają uwolnić się od przeszłości, która uporczywie nawiedza ich w snach?

 

*

 

Inga Iwasiów – prozaiczka, literaturoznawczyni, krytyczka literacka, nauczycielka akademicka, aktywistka. Autorka powieści: „Ku słońcu”, „Na krótko”, „W powietrzu”, „Pięćdziesiątka” oraz „Kroniki oporu i miłości”, za które otrzymała Nagrodę Literacką Jantar; zbioru felietonów „Blogotony”; książki autobiograficznej „Umarł mi. Notatnik żałoby”; dramatu „Dziecko”. Od 2021 roku felietonistka „Dużego Formatu”. W 2022 roku wydała powieść „Późne życie”, za którą została nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia, a w 2024 roku – „Widok z okna w podróży służbowej”. „Bambino” ukazało się po raz pierwszy w 2008 roku i zdobyło nominację między innymi do Nagrody Literackiej Nike.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 521

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Inga Iwa­siów, Bam­bino, Oko­niny 2024
Co­py­ri­ght © by Inga Iwa­siów, 2024 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Drza­zgi, 2024
Re­dak­cja – Fi­lip Fie­rek
Ko­rekta – Agata Chmie­lecka
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny, skład i ła­ma­nie – By Mo­use | by­mo­use.pl
Pro­jekt okładki – An­ge­lika Ku­kioła
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-973079-1-9
Wy­daw­nic­two Drza­zgi Oko­niny 17B 89-530 Śli­wice
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ma­ria

URO­DZONA W 1940

Ma­ria to w so­bie nosi. Ob­raz drogi, ale nie tylko. Coś, co stało się w trak­cie. Coś po­zo­sta­wio­nego da­leko za sobą. Jak u in­nych: nitki zda­rzeń po­plą­tane, geny nie­wia­dome, pa­piery prze­pi­sane, a my chcemy wie­dzieć, kim oni wszy­scy są, być może to wła­śnie na­sza hi­sto­ria, lecz rów­nie do­brze nie na­sza i ni­czyja. Grze­biemy w ob­raz­kach, prze­bit­kach, od­pad­kach. Nie ma się czego trzy­mać, żad­nego al­bumu, żad­nego dzien­nika. Bida z nę­dzą, co naj­wy­żej ksią­żeczka do na­bo­żeń­stwa, le­gi­ty­ma­cja (ale jaka!), wy­ci­nek z ga­zety z prze­pi­sem na babkę pia­skową. Opo­wie­ści ra­czej nie­zborne. Co so­bie kto na swój te­mat wy­my­śli. Na te­mat po­staci, którą jest. I ży­cie, ich, na­sze, czy­je­kol­wiek. Prze­szłe i trwa­jące. Nic wię­cej nie mamy. Ruch od­środ­kowy, siła cią­że­nia, fi­zyka, to samo, ale bez wi­do­ków na tak samo. Pro­wa­dzi nas matka wszyst­kich stra­co­nych złu­dzeń, Ma­ria. Za­cznijmy od Ma­rii. Kto, de­cy­du­jąc za dziew­czynkę, jak się bę­dzie na­zy­wać, pla­nuje jej udrękę? Kusi i za­klina los, szu­ka­jąc pa­tronki. Igra z po­wtó­rze­niem, ale nie za­po­mi­najmy: Ma­ria to w tej sy­tu­acji po­spo­lite miano. Tak za­pewne za­re­je­stro­wano w księ­dze co trze­cie dziecko płci żeń­skiej po­częte w in­te­re­su­ją­cych nas tu oko­licz­no­ściach. Tych, które są frag­men­tem ob­razu drogi.

Przy­wieźli ich do­piero w 1957 roku. Przy­wieźli? Całą kupą się przy­te­le­pali. Wiózł ich po­ciąg, a naj­pierw ktoś po­zwo­lił, wy­dał do­ku­menty, przy­pie­czę­to­wał im ich de­cy­zję. Bo w czter­dzie­stym szó­stym za długo się wa­hali. Już byli spa­ko­wani, a tu na­gle za­mknięta gra­nica, cof­nięta ręka wy­da­jąca po­zwo­le­nia. I da­lej: sta­nie przy tym sa­mym pło­cie, la­tami. Bez po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa, ale we wła­snym obej­ściu. Aż do tego ostat­niego mo­mentu, gdy po­czuli, że nie mogą się na­my­ślać, bo znów ktoś po­wstrzyma po­ciągi. Droga długa, po­dróż z do­byt­kiem nie­wy­godna. Wciąż było po woj­nie, w ich stro­nach roz­wle­czone po­woj­nie, lu­dzie po­gu­bieni w ła­grach, zmar­no­wani, nie tylko tacy ma­ru­de­rzy jak oni. Ci na gó­rze, przy­wódcy, za­warli układy, a matka z oj­cem po­znaj­do­wali wła­ściwe świa­dec­twa uro­dze­nia, więc się ła­dują i nie gry­ma­szą, że twarde ławki. Cóż. Cały ta­bor zu­żyty, sa­lonki zu­żyte na co in­nego. Na wo­że­nie waż­nych lu­dzi, któ­rzy po­dej­mo­wali ważne de­cy­zje. Na­wet wa­gony czwar­tej klasy zu­żyte. Wa­gony każ­dej klasy, choć pro­duk­cja po obu stro­nach no­wej, już ule­ża­nej gra­nicy idzie pełną parą. Roz­staw szyn w Pol­sce węż­szy, więc po­ciągi się za­trzy­mują, wy­wo­łu­jąc lęk pa­sa­że­rów – czyżby mieli nas za­wra­cać? Jadą, jed­nak jadą zde­ze­lo­wa­nymi skła­dami przez cały kraj, aż do gra­nicy z Niem­cami. Tro­chę nie­wy­gody w za­mian za wy­cia­gnię­cie ro­dziny z ra­dziec­kiego raju klasy ro­bot­ni­czej to nie­wy­soka cena.

Do mia­sta, da­lej, do więk­szego mia­sta każde z nich, każda i każdy, ja­kimś kie­dyś po­cią­giem jeź­dziło. Oni też pod­jęli swoją de­cy­zję. De­cy­zję, któ­rej nie można trak­to­wać jako w pełni su­we­ren­nej. Zo­sta­wiali za sobą ka­wał ży­cia. Trudno w ogóle mó­wić o de­cy­zji. Tak, niech od tego się za­cznie – trudno mó­wić o de­cy­zji. Ona za­czyna się po­tem, można ją do­sztu­ko­wać do zda­rzeń. Palą ci dom, znów przyjdą po zboże, a na­wet ziem­nia­ków nie ma, od dawna nie ma też, jako ta­kiej, pracy (może pracy, jako ta­kiej, aku­rat ni­gdy nie było; praca, ow­szem, może i była, ale jako po­ję­cie, a bar­dziej fakt, że dzia­dek nie dał im gło­do­wać), ogró­dek zryty do ostat­niego ogórka, w szkole dzieci od­uczają ję­zyka (przy­naj­mniej tak o tym mó­wią, bo nie­do­kład­nie wia­domo, czy wła­śnie nie uczą wła­ści­wego ję­zyka na przy­szłość), są­siadka z na­prze­ciwka coś mu­siała szep­tać w sto­dole ko­chan­kowi en­ka­wu­dzi­ście, ma złość za ja­kieś dawne sprawy, może za ob­mowę, są­siad z le­wej co­raz gło­śniej mówi, że to dziwne, sie­dzą tu, jakby ni­gdy nic, inni wy­da­leni, wy­gnani, prze­sie­dleni, zre­for­mo­wani, a ci tak w bez­ru­chu. Może tamta czuje złość z mło­do­ści, wra­cały z tań­ców, ona nie z tym, na któ­rego miała ochotę. Za to ta, ow­szem, z tym, na któ­rego ona... Ja­kieś nor­malne, wiej­sko-pod­miej­skie sprawy, każdy je zna, każdy ich do­znaje, nie wie­dząc, co zna­czą, bo tylko z od­po­wied­niego od­da­le­nia mają wagę. Jako do­mysł, do­po­wie­dze­nie, do­wód. Bo już znieść nie można nie­pew­no­ści. Głodu. Su­szy. Wcie­la­nia. Za­ka­zów. Uka­zów. Ogra­ni­czeń. Tylko córka, córka tak do­brze się uczy i jeź­dzi po kraju z chó­rem, dla córki warto, warto. Kim jest córka i jaką ma przy­szłość?

Że ich nie wy­wieźli na wschód, to dziwne. Że nie za­brali się stąd, to dziwne. Że sami nie wie­dzą, czego chcą, to dziwne. Że tak sie­dzą tu, to dziwne. Że... Nie wia­domo naj­le­piej, co le­piej. Ja­kiego uży­wać ję­zyka. Z ja­kiego mie­liby wy­wo­zić po­wodu. Gdyby spodo­bała się komu ich za­groda... Po­wody są za­wsze z ja­kie­goś po­wodu. Więc od lat cze­kają na de­cy­zję i sami mu­szą zde­cy­do­wać, kim są bar­dziej. Gdy otwiera się bramka dzięki tym na gó­rze, trzeba spoj­rzeć też w dół, w za­ko­paną prze­szłość. Któ­rego dziadka ra­czej ukryć, któ­rego wy­eks­po­no­wać? Który dzia­dek mógłby dać alibi, oka­zać się ka­pi­ta­łem? Pra­pra­bab­cie do tej pory stały z boku, cho­ciaż to one po­tra­fią po­ży­czyć mąki i ję­zyka, przy­sto­so­wać się, po­móc ro­dzi­nie prze­trwać. Mimo to są pra­wie prze­zro­czy­ste, na zdję­ciach le­piej wi­dać ich spód­nice i ko­rale niż twa­rze. O męż­czy­znach wię­cej się mówi przy od­święt­nym stole i od­wie­dza­jąc groby. Są opoką opok, pa­trzą su­rowo z głę­bo­kiej prze­szło­ści, krzy­czą lub mil­czą. W tym mil­cze­niu za­wiera się rze­komo mą­drość, a mo­gło być au­ty­zmem, skazą, zwy­kłą głu­potą, dzie­dzicz­nym bra­kiem wy­kształ­ce­nia. Co parę po­ko­leń, w bocz­nych li­niach, po­ja­wiał się w fa­mi­lii nie­zwy­kły ta­lent do opo­wia­da­nia. Mó­wili bez końca i to się po la­tach pa­mięta. Ich żony w tym cza­sie skro­bały coś w ma­łych ze­szy­ci­kach, za­szy­wały ta­jem­nice w fał­dach far­tu­chów, ha­ro­wały, na­wet gdy cho­ro­wały. Oni zresztą też – ciężka ro­bota zno­siła róż­nice płci i cha­rak­te­rów. Co z tą wie­dzą zro­bić te­raz? Kim był oj­ciec i kim była matka? Oto nie­spe­cjal­nie pie­lę­gno­wana w chłop­skiej czy ma­ło­miej­skiej oko­licy prze­szłość, na­gle wy­do­byta na świa­tło dzienne. Ję­zyka uczymy się od ma­tek, tylko co one nam mo­gły opo­wia­dać w tych cha­tach z ni­ską po­wałą i pa­miąt­ko­wym oleo­dru­kiem z Matką Bo­ską Skądś Tam? Co mo­gły mó­wić? Spło­wiałe zdję­cie pra­babci z pra­dziad­kiem, sztywne pozy, lu­dowa ma­ska­rada, a w tle, wi­doczna w za­żół­co­nej se­pii, bieda. Przez tę za­żół­coną se­piową biedę, a wła­ści­wie li­sza­jo­wa­tość oko­licy po­kry­tej bujną zie­le­nią, jesz­cze bar­dziej wi­dać. Li­sza­jo­wa­tość ży­cio­rysu. Biedę oko­licy i lu­dzi, ich uroda na­leży nie­wąt­pli­wie do prze­szło­ści, kiedy po­zują do zdję­cia, lecz za­kła­dać na­leży, że za­wsze mo­gła być wąt­pliwa. Przez głód, który nie do­daje ni­czego do­brego syl­wet­kom i ry­som. Uroda może ujaw­niać się w dzie­ciach, dla­tego tak czę­sto się mówi: „to cały tata”, „to mama, jak była młoda”. W spra­wie za­sad­ni­czej, te­raz gdy szy­kują do­ku­menty, nie ma co mó­wić o tra­dy­cji. Poza tra­dy­cją mi­ski ka­szy. W pew­nym sen­sie wszystko by było jedno, kto z nich z ja­kiej jest ro­dziny, te­raz jed­nak na jaw wy­cho­dzi, że różni się dzia­dek od dziadka, dzień po­wsze­dni od dnia po­wsze­dniego, Wi­gi­lia od Wi­gi­lii, ko­ściół od ko­ścioła. Cer­kiew to zu­peł­nie inna sprawa, cer­kiew jest pra­wie tak po­dej­rzana jak boż­nica. O któ­rej w ogóle tu się nie mówi. Poza scenką ze zbie­ra­czem szmat sto­ją­cym tak ni­sko, że o wiele ni­żej. Żyd cho­dził, Żyd szmaty zbie­rał. Ostrzył noże? Kto chciałby za dużo roz­pa­mię­ty­wać, ot, ele­ment kra­jo­brazu. Aż zda­rzy się coś, w są­sied­niej wsi, ale i to nie musi do­trzeć. Poza tym sto­imy zde­cy­do­wa­nie, póki ktoś jest po­ni­żej, je­ste­śmy na po­wierzchni.

Ko­ściół zaś (od cer­kwi) mniej po­dej­rzany. Był do czasu, oczy­wi­ście. Trzeba więc zde­cy­do­wać, za jaką wiarą opo­wia­dała się już babka, która miała nad łóż­kiem oleo­dru­kową pa­miątkę z piel­grzymki, nie­zwy­kłą Matkę Bo­le­sną, przy­po­mi­na­jącą, gdy się dziś na to pa­trzy, ikonę. Bo sama bab­cia, jej córka i córka córki nie my­ślały o tym. O bo­ho­ma­zie przy­po­mi­na­ją­cym bo­le­sno­ścią, bo­le­ści­wo­ścią, ikonę. Przy­po­mi­na­ją­cym matce matki i matce ich wła­sne – choć tak o tym prze­cież ni­gdy nie mó­wią i nie my­ślą – ży­cie. Każda z nich po­stę­puje po­dob­nie: wzdy­cha, miesi cia­sto dło­nią wy­cie­raną far­tu­chem. Po­pa­truje nad łóżko, tam pa­trzy ma­teńka, tam jej pil­nuje, ma­teczka ma­tek, w go­dzi­nie po­rodu i odej­ścia. Tylko kwe­stia po­staci w cen­trum po­zwala te ob­razki – ich re­li­kwię ro­dzinną i ikony wi­szące tym­cza­sem spo­koj­nie, jesz­cze nikt ich nie wozi na szmu­giel, w cha­cie są­siadki – roz­róż­niać. Bo poza tym rów­nie są piękne. Ko­lory na oleo­druku jak praw­dziwe, wła­ści­wie lep­sze od praw­dzi­wych, dużo, dużo lep­sze. Lep­sze od złota na tych z pra­wo­sła­wia, co do­wo­dzi wyż­szo­ści na­szej wiary, nie tak skłon­nej do prze­py­chu, skrom­niej­szej, po­dob­nej do lu­dzi i dla lu­dzi. Nie­wy­no­szą­cej dziw­nych świę­tych, pach­ną­cych za­bo­bo­nem, nad matkę ma­tek. Praw­dziwa, warta wie­zie­nia ty­siące ki­lo­me­trów stąd, sztuka. Warta wię­zie­nia. Jakby kto py­tał o tra­dy­cję i kul­turę. To jest wła­śnie ta naj­sta­ran­niej prze­cho­wy­wana sztuka. Ma­teczka bo­le­ści­wie pa­nu­jąca nad go­dzi­nami roz­war­cia i za­ko­py­wa­nia tru­mie­nek. Każdy choć raz w ży­ciu po­wi­nien po­je­chać na piel­grzymkę. Przy­wieźć ze świę­tego miej­sca re­li­kwię. To się mię­dzy in­nymi na­zywa sza­cu­nek.

A pra­pra i ob­ra­zek to do­piero po­czą­tek py­tań. Bo który ję­zyk uznać za oj­czy­sty, a który za chwi­lowo uży­wany, wszak nikt nie po­wie, niby ja­kim spo­so­bem, „gwara”? Kto mówi po na­szemu, je­śli to zna­czy mó­wie­nie tro­chę tak i tro­chę tak, wła­ści­wie na prze­mian? Jak by to ina­czej mo­gło być, skoro było tak za­wsze? Płyt­kie „za­wsze”, me­mu­arów ta ro­dzina nie zo­sta­wiła, więc co­famy się, jak echo nie­sie, do dźwię­ków w tle. Że ina­czej dzie­ciaki nad brudną rzeczką za do­mami, ina­czej pani na­uczy­cielka, ale już w domu wie­czo­rem jakby się szło środ­kiem tego mó­wie­nia. Wła­snego i ojca (zna­czy męża), który ma inną strużkę pie­śni, po­ga­du­szek, od­zy­wek. Nie ma co, na­ser ma­ter, trzeba pod­jąć ta­kie de­cy­zje. Je­dyne moż­liwe, a po­tem cze­kać. Reszta za­leży od in­nych. Także tych, któ­rzy ich wiozą. Jak już im da­dzą pie­czątki, do­ku­menty, sta­ran­nie ich roz­wiozą. Po punk­tach re­pa­tria­cyj­nych, zde­cy­dują, kto gdzie wy­sią­dzie. Nie­ko­niecz­nie wszy­scy hur­mem, na hurra! Tu tro­chę i tam tro­chę. Jest już późno, rok pięć­dzie­siąty siódmy, wsie, mia­steczka i wille za­jęte, trzeba do­brze się na­pra­co­wać, by jesz­cze w ogóle gdzieś ich roz­mie­ścić, dać szansę, żeby coś po­siali, gdzieś coś ze­brali, gdzieś te swoje graty upchnęli, gdzieś wnie­śli tę swoją wschod­nią biedę, wschod­niość, ru­skość i ten nie­dawny la­ment po śmierci Sta­lina. O któ­rym nic nie mó­wią, a za­wdzię­czają mu coś jed­nak. Że na czas umarł, choćby. A co im mia­no­wi­cie dała dumna Druga Rzecz­po­spo­lita, kto po­wie? Dużo wie­dzy ze szkoły przy­nio­sła Ma­ry­sia o tym trak­to­wa­niu.

Więc te­raz też trzeba im dać szansę, by mo­gli upchnąć tę lep­szą od in­nych – tak im się wy­daje, bo za­wsze mieli skłon­ność do prze­sady – wschod­nią roz­lew­ność, godną biedę. Od razu mo­gliby zo­ba­czyć, co zna­czy go­spo­da­ro­wać. Po­usta­wiane równo, za­kon­ser­wo­wane na­rzę­dzia. Gdyby przy­je­chali wcze­śniej. Po­rządne za­bu­do­wa­nia, na­wet siano w staj­niach, ta­le­rze w kre­den­sach, pie­rzyny, wszystko było. Tak sły­szą, tyle usły­szą. Na nie­wąt­pliwy po­hy­bel, bo nie na po­cie­chę, po­wstają te le­gendy. Gdyby je­chali wcze­śniej, w bez­ład­nej fali wy­sie­dleń w czter­dzie­stym pią­tym, czter­dzie­stym szó­stym, gdyby tak długo nie de­cy­do­wali, ja­kim wła­ści­wie i o czym mó­wią ję­zy­kiem, i gdyby umieli za­ła­twiać, cze­ka­łyby na nich te świeżo splą­dro­wane po­nie­miec­kie go­spo­dar­stwa, dzi­ko­za­chod­nie mia­steczka, miesz­czań­skie sy­pial­nie. Te­raz to już ra­czej ni­czego się z sa­mej kon­fron­ta­cji nie wy­wnio­skuje. Do resz­tek trzeba bę­dzie do­ło­żyć to, co sta­nowi skarb, a wy­gląda tak samo. Resztki mu­rów, ra­czej nie­chciane, nie­zech­ciane przez in­nych, wy­szczer­bione ce­gły i roz­dra­pany do­by­tek. Ktoś tu może i był, ale się zmył, uciekł albo od­je­chał. Na­rzę­dzia, któ­rych ktoś nie wziął, bo miał lep­sze. Albo mia­steczko, może mia­sto. Przed wojną miało te swoje sto ty­sięcy, do­bije i wię­cej, te­raz skru­szone ja­kimś pra­wie od nie­chce­nia ostrza­łem, ma­łym na­lo­tem? Na­wet nie­zbu­rzone po­rząd­nie, jak przy­stało na po­nie­miec­kie – sys­te­ma­tycz­nie. Do­tknięte falą ude­rze­niową co­fa­ją­cego się frontu, za­ba­ła­ga­nione wy­wózką, z po­zmie­nia­nymi byle jak na­zwami ulic, nie­ma­ją­cymi szans się utrzy­mać, za­ro­śnięte ziel­skiem, oto­czone czer­wo­nymi mu­rami jesz­cze czyn­nych fa­bryk, bied­nych fa­bry­czek, wodę so­dową chyba tylko jesz­cze da się w nich pro­du­ko­wać i sło­nawą maź na ka­napki, mar­mite w wer­sji nie­miecko-te­raz-pol­skiej, skon­den­so­waną przy­prawę maggi. Na reszt­kach su­rowca, je­śli mowa o czymś poza wodą, bu­rawą, ale w su­mie czy­stą, na reszt­kach cią­gną­cych ma­szyn. Cen­trum z aleją li­pową, te­atr, w któ­rym grano także w cza­sie wojny, niby dla­czego miano by nie grać? Druga dzie­się­cio­latka na tych reszt­kach, na­dal nie­po­sprzą­tane, czyżby na zie­mie pra­sło­wiań­skie wkradł się rus­skij mir?

Ale lep­sze to czy tamto lep­sze? Tu te­raz oko­lica też za­po­mniana przez Boga i Par­tię, tyle że ina­czej. Nikt już tu ni­kogo nie prze­pę­dza, nie za­myka, nie prze­słu­chuje. Na ra­zie, a może na za­wsze? Senna pro­win­cja. Ziel­sko przy do­mach, wil­got­nawe bramy, ko­ślawe ła­weczki. Na­rzę­dzia zwa­lone w skła­dziku na rdze­wie­jącą kupę. Ot, tro­chę na ubo­czu zmian. Kto wie gdzie i co. Ła­two za­po­mnieć. Ła­two za­cią­gać się do pracy w pe­ge­erach, ale i upra­wiać przy domu, co tam komu trzeba. A po szych­cie, po ob­rządku lub za­miast – za­grać w po­kera. Za­po­mnieć, zgrać się do zera, po­sta­wić na jedną kartę, być pa­nem sto­lika, władcą roz­da­nia, po­ka­zać resz­cie ho­łoty ho­nor. Za­krzy­czeć roz­pacz, je­śli bę­dzie trzeba, zgłu­szyć skargę pię­ścią.

Nikt nie za­pyta. Jadą, bar­dzo późno, robi się ciemno. I, prawdę mó­wiąc, te mia­steczka może nie są tak jak Sam­bor czy Dro­ho­bycz piękne. Ziel­sko, wil­goć, kupy że­la­stwa nie­uprząt­nięte po woj­nie la­tami... Cho­ciaż są i ce­chy wspólne. A nie­któ­rzy wi­dzieli też Lwów, młodsi na­wet Mo­skwę, z czym to rów­nać? Gdzie w Pol­sce jest, bę­dzie, ta­kie miej­sce? Po­dobno gdzieś tam od­bu­do­wują, roz­bu­do­wują. Nie tu, do­kąd ich przy­wiało.

Wy­jazdy po­cią­giem, wi­zyty jak pieśń kom­so­mol­skiego chóru. Te zbu­rzone, zmie­cione niby mia­steczka i wio­ski, a na­dal ta­kie miej­scami (je­śli po­mi­nąć szcze­góły) schludne, jakby im się nie na­le­żało, hi­tle­row­com, żeby roz­wa­lić wszystko, roz­wa­lić, a do­piero po­tem za­sta­no­wić się nad przy­dat­no­ścią gru­zów. Sie­dzieć ewen­tu­al­nie w tym słusz­nie roz­wa­lo­nym kra­jo­bra­zie, pla­nu­jąc, co da­lej. Hur­mem idąc z ło­pa­tami sor­to­wać ce­gły. A nie tak: schludne i na­tych­miast osu­wa­jące się w błoto. Na­le­żało się, ale może i ktoś już wcze­śniej wie­dział, że oni tu, skoro nie mają gdzie, oni tu ze­chcą po­miesz­kać, bez en­tu­zja­zmu, bo ni­g­dzie już nie bę­dzie tak pięk­nie, ale do­brze przy­naj­mniej, że mają cho­ciaż do wy­boru. Czy oni mogą im wy­brać, wpi­sać w kartę re­pa­tria­cyjną te wsie i mia­steczka? Ja­kieś mu­szą, gdzieś ich wy­wa­lić mu­szą. Znamy to: koł­dry, dzieci, in­wen­tarz, bóle. Brzę­czy nam z ekra­nów te­le­wi­zo­rów, z ksią­żek, a cza­sem z pa­mięci.

No, na Szcze­cin to już nie było szansy. Jak się je­chało spod Czer­wień­ska, ra­czej na Zie­loną Górę były przy­działy. Zie­lona może i ładna z da­leka, z na­zwy, z bli­ska nie daj Boże, słodka Ma­rio, ła­ski pełna! Trudno o miesz­ka­nie z ka­na­li­za­cją. Go­rzej niż na przed­mie­ściu Sam­bora. Wię­cej lu­dzi na ku­pie, tak samo smro­dli­wie. I są­siada nie znasz, a jak po­znasz – le­piej nie mó­wić. Znów stward­nia­łymi pa­zu­rami trzeba brud ze ścian dra­pać.

Więc stoją przy roz­wa­lo­nym pło­cie, uchylne skrzy­dło za­my­kane na drut pro­wa­dzi do są­siadki, Na­stii, malwy, mar­chewka, pie­truszka. Stoją po obu stro­nach z hacz­kami w rę­kach – ale to się wtedy nie na­zywa „haczka”, tak się na­zwie da­leko stąd, pod wpły­wem in­nych, któ­rzy o ro­bo­cie dużo mó­wią i mają po­na­zy­wane przed­mioty, na­rzę­dzia na wzór mowy tych, któ­rzy jesz­cze pil­niej pracę sza­nują – i mó­wią do sie­bie o pró­bie chóru w sam­bor­skiej szkole, bo na to oj­co­wie obu bez­względ­nie mu­szą po­zwo­lić, i ro­bią to chęt­nie. Każdy tu mu­zy­kalny, każdy w ja­kimś chó­rze po­śpie­wał. Nikt na­wet oj­ców by, zresztą, o kom­so­mol­ski chór, za­szczyt taki, nie py­tał. Po­mysł po­dobny do py­ta­nia o udział w czy­nie spo­łecz­nym albo o le­gi­ty­ma­cje dane im obu za za­sługi i po­stawę, cho­ciaż też z roz­dziel­nika. Bo sta­rają się, ja­sne, ale może w sercu mają zdradę? Może matka-oj­ciec-dzia­dek-bab­cia są­czą im w uszy za mało miękki ak­cent? Czy tak z nimi nie bywa? Czy jed­nak oj­ciec mógłby nie chcieć ta­kiej czer­wo­nej ksią­żeczki z Le­ni­nem na okładce u swo­jej córki w tor­ni­strze? W kie­szeni? Taką le­gi­ty­ma­cję trzy­mało się pod bie­li­zną po­ście­lową, na głów­nej półce w naj­głów­niej­szej sza­fie sto­ją­cej w nie­uży­wa­nej, naj­głów­niej­szej izbie, gdzie ja­dło się świą­teczne i gdzie cza­sem ktoś bar­dzo ważny sy­piał. Ważny albo w mun­du­rze. Wów­czas tam jesz­cze tej le­gi­ty­ma­cji nie było. Le­gi­ty­ma­cji przy­nie­sio­nej w tor­ni­strze, ale za­raz po­ło­żo­nej w bie­liź­niarce jak na oł­ta­rzu. W cza­sach, gdy nikt nie przy­cho­dził prze­spać się w tym głów­nym po­koju. Pod po­szew­kami na po­duszki ró­ża­niec. Pod prze­ście­ra­dłami le­gitka.

I to jest ja­kiś trop, tego się można by trzy­mać. Sam­bor­skie gim­na­zjum, pie­śni ku chwale ar­mii i Wo­dza. Kom­so­moł, le­gi­ty­ma­cja, od­znaka i chu­sta. Chór, nie ko­ścielny, praw­dziwy, szkolny. Je­śli w 1957 roku, a wła­ści­wie wcze­śniej, ktoś tę de­cy­zję po­dej­mo­wał, po­wi­nien wie­dzieć, że Na­stia do­stała imię na ży­cze­nie ojca, który cho­dził z par­ty­zantką ukra­iń­ską i może na­wet mor­do­wał, gwał­cił, pod­pa­lał. A tu dał się po­znać jako tęgi śpie­wak, żona, sto­jąc przy tym niż­szym niż do ra­mion pło­cie w ko­bie­cym ogródku, ni­gdy o nim ni­czego złego matce Ma­rii nie mó­wiła. Dzieci chrzciła na ro­syj­ską mo­dłę, ale też żadne z nich ni­gdy się nie spóź­niało do domu, ona sama była wy­jąt­kowo schludna i pra­co­wita. Na­stia nie mó­wiła ni­gdy ina­czej niż „ta­tuś” na tego swo­jego ojca. Jej matka nie­wąt­pli­wie wie­działa, że krew na ubra­niu nie po po­lo­wa­niu na zwie­rzęta. Prze­szłość prze­szła, ju­cha za­sty­gła. Ma­ria do­brze to czuła, była zresztą za młoda, żeby pa­mię­tać. Wszy­scy tu zdrob­niale mó­wili o ro­dzi­cach, na­wet o tych z ra­czej ciężką ręką. Taki sza­cu­nek. Oj­com się na­leży. Tak było i bę­dzie. Bę­dzie, co było. Za ko­mu­ni­sty jak za cara. Sprawa od­wieczna. Ta­tuś, tata. Nie­któ­rzy wie­dzą, z czym to się wiąże. Ga­dać nie na­leży na ten te­mat za dużo. Morda w ku­beł.

A próba chóru to było śpie­wa­nie w ję­zyku naj­le­piej im jed­nak obu zna­nym. Ple­wiąc grządki, cza­sem so­bie też przez płot te smętno-tę­skno brzmiące pie­śni nu­ciły, na zmianę z pro­le­ta­riac­kimi. Gdyby je za­py­tać, tak gdzieś w 1950 roku, obie mają po dzie­sięć lat, naj­le­piej jed­nak leży im na pod­nie­bie­niu ro­syj­ski. I książki w domu, te dzie­sięć, gdyby w obu do­mach zli­czyć, pi­sane po ro­syj­sku. Na­stia, po­wtórzmy, ni­gdy nie mówi o ojcu ina­czej niż „ta­tuś”. Na fo­to­gra­fii wi­dać, że to wszystko nie ozna­cza piesz­czot, spra­co­wane ręce babki scho­wane za sie­bie, więc na pewno spra­co­wane. Dzia­dek ni­czego nie chowa, tu, tak jak w rze­czy­wi­sto­ści, na­wet nie musi ni­komu nic mó­wić. Wie­dzą, jak się usta­wić do zdję­cia. To zna­czy na tym jest tylko on i żona. Tylko ona dba o ukry­wa­nie spra­co­wa­nych dłoni, bo to wia­domo, kto obej­rzy zdję­cie?

Pra­bab­cia jesz­cze nie, na­wet nie bab­cia, na­to­miast matka już bę­dzie cho­dziła do szkoły. Więc od­ruch de­li­kat­no­ści, ja­kiś rys przy­szłej kul­tury, dzie­dzi­czony oleo­druk, sznur ko­rali, roz­par­ce­lo­wany po­tem ni­czym sznur pe­reł, wszystko ra­zem, na szczę­ście, zmie­ści się choćby do wa­lizki. Do­brze mieć ta­kie małe coś na go­dzinę, gdy trzeba ucie­kać. Małe, miesz­czące się przy so­bie. To zna­czy przy nas, przy boku, przy tyłku, przy ręce. Wła­śnie, przy ręce. Co mam w ręce. Ważne py­ta­nie, co kto ma w ręce. Bo­gate, każdy wi­dzi ja­kie. Lep­sze oczy­wi­ście niż perły. Żywy ko­lor jak su­kienki pa­ste­rzy na pej­za­żyku ku­pio­nym od wę­drow­nego ma­la­rza. Pra­wie taki, sztuka to jed­nak sztuka, coś wię­cej niż pa­trze­nie, do ko­loru trzeba ar­ty­sty.

Więc jedź­cie, mó­wią ci, któ­rzy zo­staną. Jak uko­chana cio­cia, sio­stra ma­musi. Która nie po­je­dzie, bo nie wie, gdzie jej prze­pa­dli. Bo wie, że tu (a niby do­kąd?) wrócą. Nie­do­brze zo­sta­wiać krewną, lecz tym ra­zem trzeba. Ona im sama mówi, pra­wie wdowa i pra­wie osie­ro­cona matka, że mu­szą, mu­szą spró­bo­wać. I obie­cać, że przy­naj­mniej Ma­ryjkę jej przy­ślą, naj­star­szą, która wszystko o świe­cie jej opo­wie. Je­śli sami nie da­dzą rady. Wró­cić. Opo­wia­dać. Ma­ryjka młoda, da radę. Ma­ryjka ma to za­pa­mię­tać, że ktoś ze­chce po­słu­chać. Więc Ma­ryjka ma się uczyć, uczyć, po­znać świat, czy­tać. Bo nie kto inny, ko­biety te­raz cho­dzą do szkoły wszę­dzie, na pewno ża­den z braci, za­czy­nają pić młodo, trudno je­chać taki szmat drogi po­cią­giem po wódce. Poza tym kto by je­chał do ko­biety? Kto by jej opo­wia­dał? Wia­domo, nie męż­czy­zna.

Ma­ria stoi na pe­ro­nie i pil­nuje pa­kun­ków oraz osób, które po­winna mieć pod opieką. Uważa, że sie­dem­na­sto­latka po­winna umieć za­dbać o wa­lizkę i młod­sze ro­dzeń­stwo. Sama by już mo­gła mieć dzieci. W końcu w jej wieku nie­jedna bywa matką, jej wła­sna już była. Le­piej na­daje się do roli straż­niczki i opie­kunki niż matka, która uro­dziła te wszyst­kie dzieci, więc ma prawo być zmę­czona. Uro­dziła dzieci, za­my­kała drzwi za ich oj­cem, go­to­wała nie wia­domo z czego strawę w wiel­kich ga­rach na le­d­wie roz­pa­lo­nym, bo wojna, pa­le­ni­sku, ucie­kała z in­nymi ko­bie­tami, kiedy zbli­żali się do wsi tamci, zmienni w by­ciu „tam­tymi” jak po­goda. W lep­sze dni ro­biła za­smażkę, a o uboju zwie­rząt, o tym, jak to się robi, mu­siała ra­czej, wo­bec nie­moż­no­ści prak­ty­ko­wa­nia, do­brze i na za­pas pa­mię­tać. Kiszka, sal­ce­son, sma­lec, kieł­basa, szynka. Za­smażka per­ko­cząca cały dzień na skraju fa­jerki, za­wie­si­sty sos z tłu­stej, swoj­skiej śmie­tany. Coś trzeba było wy­wieźć, jako pa­mięć ży­cia, jako nie­za­prze­czalny ka­pi­tał. Żeby po­tem, za czter­dzie­ści lat, wszy­scy (je­śli do­żyją) mo­gli wspo­mi­nać, kłaść na szali wiej­skie de­li­ka­tesy i miej­skie żar­cie. Ja tego do ust, ko­chany ty mój, ser­deńko, nie biorę. Wszystko to, mój miły, śmier­dzi rybą. A u nas na­wet świ­nia je scha­bo­wego. Ni­g­dzie się już nie do­sta­nie ta­kiej kiszki, jaką matka musi pa­mię­tać. Nie ma mowy, żeby ko­muś od krwi ka­szy je­lit uboju ryku za­rzy­na­nej chlu­piąca krew serce wą­troba w mi­sce do my­cia nóg żółć na bu­tach – ro­biło się słabo. Czło­wiek w in­nych oko­licz­no­ściach mógłby się z tego wy­rzy­gać, ale w pa­mięci, mocno za­ry­glo­wa­nej, strze­żo­nej przez czujną straż­niczkę do­mo­wych spe­cja­łów, to jest po­ezja, ta kiszka. Dla sen­ty­mentu do­brze pil­nuje uboju i ob­róbki ko­bieta straż­niczka. Do­mo­wej spi­żarni i tych in­nych rze­czy też. Teo­rii mie­sza­nia i za­bi­ja­nia. Cho­ciaż od ba­ja­nia jest tata, to zna­czy od bez­czyn­nego le­że­nia, jak już mu za­in­sta­lują łóżko w kuchni, od ga­da­nia o lep­szych cza­sach, przy­go­dach, prze­wa­dze nad in­nymi, szcze­gól­nie nad tymi tu­taj. Kto z nich wi­dział tyle świata? Za kim oglą­dało się tyle ko­biet? Matka, choć ma w pa­mięci, jak co zro­bić, za dużo nie bę­dzie ga­dać. Matka to ko­bieta. Pusz­cza mimo uszu. Nie zwraca uwagi na to, że wtedy też tam była i nie­jedno wi­działa.

Matka mu­siała się do­brze orien­to­wać, kim są tamci, roz­po­zna­wać mo­ment, gdy są­sie­dzi, nasi, ar­mia zmie­niają się w tam­tych. Co o tyle trud­niej­sze, że nie wia­domo do końca, czym się kie­ro­wać. Wy­glą­dem, ję­zy­kiem? Oj­ciec Na­stii wcale nie wy­glą­dał na ban­dytę, a ję­zy­kami na zmianę mó­wił także oj­ciec Ma­rii. Więc krwawa kiszka i roz­po­zna­nie. Ry­glo­wa­nie za­pa­chów, sma­ków, zna­ków to ciężka ro­bota. Roz­pa­la­nie w piecu i wy­no­sze­nie wia­dra.

Matka miała dość zmar­twień, z ra­cji sa­mego by­cia matką ko­bieta robi się silna i słaba, na­wet i słabo-silna, nosi te dzieci na ple­cach tak długo, aż naj­star­sza córka może wziąć tłu­mo­czek i po­le­cieć z nim do lasu, szybko, szybko, na­wet je­śli sama jest mała, prze­biera krzy­wicz­nymi nóż­kami bar­dzo szybko, żeby wy­nieść bra­ciszka spod ognia, bo prze­cież matka nie da­łaby rady tak pę­dzić. Matka jest silna, z dziec­kiem w brzu­chu nie­sie wo­rek ziem­nia­ków, a po­tem ma spuch­nięte nogi i od naj­star­szej córki ocze­kuje wspar­cia. Matka sły­szy w nocy roz­mowy ojca z męż­czy­znami pod­cho­dzą­cymi pod dom, rzuca się mu do nóg, bła­ga­jąc, żeby nie szedł, po­tem ma ko­lejne dziecko. Nie każde może żyć, Bóg dał i za­brał, trzeba więc umieć też po­cho­wać. Małe tru­mienki, pierw­szej nie ma na­wet na fo­to­gra­fii. Druga już tak, ow­szem. Fo­to­graf z mia­steczka. W pierw­szej by­łyby, gdyby je sfo­to­gra­fo­wać w go­dzi­nie śmierci, ki­lo­gra­mowe bliź­niaki. Ta­kie kie­dyś będą mo­gły prze­żyć, ale na ra­zie nie, nie ma na­wet fo­to­grafa, żeby prze­żyły choć na od­bitce. Jest, też wy­da­tek, tru­mienka. Czy masz dzieci, czy masz trupki, to kosz­tuje za­wsze. A ubranka przy­da­dzą się ko­lej­nym, nie ma co stroj­nie cho­wać. I wy­krę­cać się od obo­wiązku, Bóg dał, Bóg weź­mie, kto wie ile. Więc matka Ma­rii nie jest zbyt­nio, to nie od niej za­leży, wstrze­mięź­liwa. Może ona sama wo­la­łaby nie cho­dzić cią­gle w ciąży, na szczę­ście nie każde dziecko prze­żyje, co jest wiel­kim nie­szczę­ściem na całe ży­cie – wspo­mi­na­nie przy świę­tach, przy in­nej oka­zji, ki­wa­nie gło­wami – ale jak by nie pa­trzeć, to w końcu nor­malne. Tylko są­siadka ze skraju wsi, ta wy­soka Ro­sjanka, czar­no­brewa (jak oni wszy­scy, cho­ciaż nie matka Ma­rii), nie ma dzieci. Od­wie­dza zna­chorki, jeź­dziła gdzieś, cho­dziła na piel­grzymkę. Nic, da­lej dziecka nie ma. Mó­wią, że w mło­do­ści nie była od tego. Jej mąż nie stąd, nie wie­dział. Te­raz tak, mu­sieli mu po­wie­dzieć życz­liwi, przy wódce: No, Iwan, nie­je­den miał tę twoją, albo w ta­jem­nicy. Tylko on tak mocno bi­jał, że na­wet pop tam cho­dził, żeby prze­stał, bo co się sta­nie, jak za­bije. Ho­spodi po­mi­łuj, co, jak babę za­bije na śmierć, za­bije. Po­tem pop, nie wia­domo kiedy, po­je­chał. Da­le­ko­ooo, i nie wró­cił. Tak mu od­po­wie­dział Iwan na in­ter­wen­cję w prawo męża. Zwy­kle jed­nak bili i ci, któ­rzy mieli dzieci. I babę w ciąży nie­je­den szturch­nął. Uczu­ciowe lu­dzie, bar­dzo, więc jak się który wzru­szył i na­pił, na­pity za mocno... Ale dzieci mó­wią o nich, o ro­dzi­cach, a zwłasz­cza oj­cach, ta­tu­siach, za­wsze z sen­ty­men­tem. Ta­kiego go­ścia, jak każdy z nich, świat nie wi­dział. Tylu tych go­ści, każdy w swoim domu. Każdy pan na swoim, na swo­ich ba­bach i dzie­ciach. Niech to cho­lera, jaki na­ród, same pany, pan w pana. A naj­go­rzej nie mieć dzieci, być taką po­psutą. Le­piej mieć po kim pła­kać.

Rano prosi naj­star­szą córkę, żeby się zli­to­wała, odło­żyła książkę, małe chcą jeść, trzeba im zro­bić klu­sek, za­jąć się nimi ja­koś, żeby cho­ciaż przez chwilę było ci­cho. Po tym wszyst­kim, po woj­nie i tym, co na­stą­piło – strze­la­nie, pa­le­nie, od­bie­ra­nie, gwał­ce­nie, krzyki. To po woj­nie. Matka jest słaba, dość długo była silna, więc oj­ciec su­rowo mówi do Ma­rii: Te­raz mu­sisz za­dbać o ro­dzeń­stwo. Do­sta­łaś od nas dość, te­raz ty się wszyst­kimi zaj­miesz. Taka rola córki. Cho­ciaż Ma­ria nie miała za­miaru ni­g­dzie od­biec, nie miała żad­nych pla­nów na inną przy­szłość. Przyj­muje od ojca na­po­mnie­nie. Ro­zu­mie, że musi pil­no­wać wa­lizki, ro­dzeń­stwa i matki. Oj­ciec w tym cza­sie dba o pryn­cy­pia. Oj­ciec wy­zna­cza im drogę, wy­rą­buje ją sie­kierą, a po­tem śpiewa. Oj­ciec wy­cho­dzi rano do pracy, kiedy ma pracę. Ni­gdy za bar­dzo, za bar­dzo to już ni­gdy, głowy nie po­chyla. Oj­ciec tak tego nie na­zywa. Wie, co zna­czy być tatą i pa­nem u sie­bie. Idzie do urzędu. Kiedy już wie, że nie ma pracy w le­sie, na ko­lei, w fa­bryczce, kiedy był wszę­dzie i ni­czego nie przy­niósł, mówi: Po­je­dziem my już, ma­leńka, po­je­dziem, serce. Taki czuły po­trafi być, pa­trzą­cej z boku Ma­rii wy­daje się kimś, kogo nie zna, kim być może bywa pod pie­rzyną, kim by­wał, kiedy za­cho­dził po matkę do domu dziad­ków.

Na co li­czyła matka, kiedy ją brał do gor­szej od ro­dzin­nej cha­łupy, kiedy pierw­szy raz ro­dziła? Córce nie wy­pada za­da­wać ta­kich py­tań, choć przy­cho­dzą jej do głowy. Po­maga matce. Skoro w czter­dzie­stym pią­tym pierw­szy raz po­bie­gła z tłu­mocz­kiem pod las, do lasu. A w nim matki dziecko. Spło­dzone na za­pas, bo za­wsze któ­reś może odejść. Je­śli już w czter­dzie­stym pią­tym Ma­ria bie­gnie z dziec­kiem, to kiedy wła­ści­wie matka, kiedy ko­bieta w ogóle bywa słaba, a kiedy silna? Kiedy prze­staje być dziew­czynką, bo za­nim prze­sta­nie, a jest naj­star­szą córką, wia­domo, że wła­śnie ona musi być dzielna. Nie wia­domo do­kład­nie, czy dzielna to to samo co silna. Prze­cież Ma­ria bie­gnie wcale nie tak szybko, jak jej każą, i ma na­wet wra­że­nie, że upad­nie, dziecko w tłu­moku ciąży jej i wrzesz­czy, osuwa się do ko­lan, ona wle­cze je wła­ści­wie bar­dziej, niż trzyma, wle­cze samą sie­bie wle­pioną w to oku­tane ciałko, ale po­tem już przy­ci­ska mocno i wie, że była dzielna, cho­ciaż jej tego nie po­wie­dzą, matka jej wy­rwie bra­ciszka i każe za­jąć się obie­ra­niem kar­to­fli, zo­stało jesz­cze tro­chę w kopcu. Nie ma co ga­dać, to nor­malne. Ma­ria, cho­ciaż wy­nio­sła i ochro­niła coś, co waży po­łowę jej sa­mej po każ­dym więk­szym po­siłku, coś, co krzy­czy gło­śniej i nie po­bie­gnie samo, jest po pro­stu córką. Dzielna przed­tem, po­tem de­cy­duje się zmie­nić kie­ru­nek. Nie chce z nimi za­sie­dlić za­bu­do­wań we wsi, gdzie miesz­kają inni ze Wschodu, na­wet i z Sam­bora, i spod Dro­ho­by­cza. Sta­wia się, na­wet mniej, niż są­dziła, na­wet bar­dzo nie musi. Bo jest ar­gu­ment: w mie­ście wy­kształci się i po­może, za­wsze córka ma ten obo­wią­zek, ro­dzeń­stwu, ro­dzi­nie. A w domu zo­staje, do po­mocy, cał­kiem duża młod­sza sio­stra. Oraz bra­cia, któ­rych prze­zna­cze­nie jest cał­kiem inne.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Książki, które uka­zały się na­kła­demWy­daw­nic­twa Drza­zgi:

ZYTA ORY­SZYN, Najada

BAR­BARA WOŹ­NIAK, Nie­jedno

UNICA ZÜRN, Trąby je­ry­choń­skie,prze­ło­żyły Mał­go­rzata Łu­ka­sie­wicz i Ma­ryna Ochab

EVA ME­IJER, Zwie­rzęta mó­wią,prze­ło­żyli Alek­san­dra Ma­łecka i Mi­łosz Bie­drzycki

AL­BERTO MAN­GUEL, Po­że­gna­nie z bi­blio­teką,prze­ło­żył Mi­chał Ta­ba­czyń­ski

OLGA GÓR­SKA, Nie wszy­scy pój­dziemy do raju

ARIANE KOCH, Gość