Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Inga Iwasiów w trakcie swoich trwających 37 lat peregrynacji okrążyła kulę ziemską ponad sześć razy. Impresyjne sprawozdania z podróży służbowych zapisywała najpierw na karteluszkach, biletach i marginesach referatów, a w ostatnich latach rejestrowała je w mediach społecznościowych, rozsiewała w chmurach internetu. Tekstom towarzyszyły zdjęcia – na początku robione prostym japońskim aparatem, później zwykle komórką. Książka, która w ten sposób powstała, stanowi niezwykły zbiór autoetnograficzny – skupia jak w soczewce prywatne powidoki z okien kolejnych pensjonatów, hoteli czy akademików, ale też jest czułą kliszą, na której zachowały się ślady społecznych, kulturowych i politycznych przemian ostatnich czterech dekad.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 147
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Raz. Pogodno
Brak kurzu, zanik papieru. Doborem rządzi niekompatybilność. W pamięci osobistej mgła. Kolejne wyciągane z szafy urządzenia odmawiają współpracy. Pasma skojarzeń podduszają. Nachodzą mnie duchy, zażenowanie i śmiech. Ulegam obsesji odtworzenia. Zaczynałam analogowo, większość śladów zatarłam osobiście, wyrzucając kartki i karteluszki. Sekret musi pozostać sekretem, ale skąd tyle dziur? Pół życia rozsypane po śmietnikach, skrawki weszły w nową pulpę, ich promile wróciły do mnie w postaci papieru toaletowego. Bez rozczuleń.
Przeglądam w internecie niepełne roczniki Dziennika Ustaw. Dane podstawowe: pracuję od 1987 roku. Trzydzieści siedem lat. Odbyłam w tym czasie, lekko licząc, pięćset peregrynacji związanych z zawodem. Każdą na odległość nie mniejszą niż sto kilometrów od domu, średnio przyjmijmy pięćset kilometrów w obie strony, ale najwięcej razy to było dwieście dwadzieścia kilometrów z częstotliwością większą od przyjętej przeciętnej. W ruch idzie kalkulator. Liczby te pomnożone przez siebie i podzielone przez obwód Ziemi dają sześć do przecinka. Tyle razy, a zapewne więcej (bo ściągam dane w dół, wymijam ślizgiem medianę i te nadmiarowe dwieście dwadzieścia), objechałam planetę, niekiedy pozostając w tym samym województwie, kiedy indziej przekraczając granice państw. Byłam komiwojażerką oferującą tu wiersz, tam referat, gdzie indziej wykład. W roku 2002, gdy miałam za sobą kilkanaście lat delegacji, podniesiono niedrastycznie stawkę diety. Jeśli mnie pamięć nie myli, startowałam od czternastu złotych pięćdziesięciu groszy, ale może było to dziewiętnaście złotych trzydzieści groszy – luka w internetowych zasobach Dziennika Ustaw uniemożliwia sprawdzenie tego bez wychodzenia z domu. Jestem zmęczona wyjeżdżaniem, piszę tę książkę stacjonarnie, grzebiąc w dostępnych zasobach. W 2002 roku miejscowość rozpoczęcia i zakończenia podróży krajowej określał pracodawca, jako czyni i w 2024, a miał ten przywilej dużo wcześniej. Pracodawca może uznać za miejscowość rozpoczęcia lub zakończenia podróży krajowej miejscowość pobytu stałego lub czasowego pracownika. Dieta w czasie podróży krajowej jest przeznaczona na pokrycie zwiększonych kosztów wyżywienia i wynosi trzydzieści złotych za dobę podróży. Należność z tytułu diet oblicza się za czas od rozpoczęcia podróży krajowej (wyjazdu) do powrotu (przyjazdu) po wykonaniu zadania służbowego w następujący sposób: [tu następuje trudne wyliczenie wyjaśniające celowość dokładnego określenia godzin wyjazdu–przyjazdu i wpisania tych danych w maleńki obszar niezmieniającego się przez dziesięciolecia druku]. A więc: jeżeli podróż trwa nie dłużej niż dobę i wynosi mniej niż osiem godzin – dieta nie przysługuje, od ośmiu do dwunastu godzin – przysługuje pięćdziesiąt procent diety, ponad dwanaście godzin – przysługuje dieta w pełnej wysokości; jeżeli podróż trwa dłużej niż dobę, to za każdą dobę przysługuje dieta w pełnej wysokości, a za niepełną, ale rozpoczętą dobę: do ośmiu godzin – przysługuje pięćdziesiąt procent diety, ponad osiem godzin – przysługuje dieta w pełnej wysokości. Dieta nie przysługuje: za czas delegowania do miejscowości pobytu stałego lub czasowego pracownika oraz jeżeli pracownikowi zapewniono bezpłatne całodzienne wyżywienie. Kwotę diety, o której mowa, zmniejsza się o koszt zapewnionego bezpłatnego wyżywienia, przyjmując, że każdy posiłek stanowi odpowiednio: śniadanie – dwadzieścia pięć procent diety; obiad – pięćdziesiąt procent diety; kolacja – dwadzieścia pięć procent diety (co na to trenerzy dietetyczni?). W przypadku korzystania przez pracownika z usługi hotelarskiej, w ramach której zapewniono wyżywienie, stosuje się odpowiednio odpowiednie paragrafy. Za nocleg podczas podróży krajowej w obiekcie świadczącym usługi hotelarskie pracownikowi przysługuje zwrot kosztów w wysokości stwierdzonej rachunkiem, jednak nie wyższej za jedną dobę hotelową niż dwudziestokrotność stawki diety (śpi się zdecydowanie drożej, niż je). W uzasadnionych przypadkach pracodawca może wyrazić zgodę na zwrot kosztów noclegu stwierdzonych rachunkiem w wysokości przekraczającej limit, o którym mowa w ustępie. Pracownikowi, któremu nie zapewniono bezpłatnego noclegu i który nie przedłożył odnośnego rachunku w ustalonym odrębnie czasie, przysługuje ryczałt za każdy nocleg w wysokości stu pięćdziesięciu procent diety. Ryczałt za nocleg przysługuje, jeżeli nocleg trwa co najmniej sześć godzin pomiędzy godzinami 21.00 i 7.00 (jak po tabletce nasennej, której zakupienie mieści się w ryczałcie, a jeśli nie, to stanowi koszt uzyskania przychodu). Zwrot kosztów noclegu lub ryczałt za nocleg nie przysługuje za czas przejazdu, a także jeżeli pracodawca uzna, że pracownik ma możliwość codziennego powrotu do miejscowości stałego lub czasowego pobytu. Za każdą rozpoczętą dobę pobytu w podróży krajowej pracownikowi przysługuje ryczałt na pokrycie kosztów dojazdów środkami komunikacji miejscowej w wysokości dwudziestu procent diety. Ryczałt nie przysługuje, jeżeli pracownik nie ponosi kosztów dojazdów. Pracownikowi przebywającemu w podróży krajowej trwającej co najmniej dziesięć dni przysługuje zwrot kosztów przejazdu w dniu wolnym od pracy, środkiem transportu określonym przez pracodawcę, do miejscowości pobytu stałego lub czasowego i z powrotem. Na wniosek pracownika pracodawca przyznaje zaliczkę na niezbędne koszty podróży krajowej w wysokości wynikającej ze wstępnej kalkulacji tych kosztów. Wszystko jasne? Jedziemy, stawka diety liczonej odpowiednio do stanowczo i pod rygorem wyłożonych warunków wynosi obecnie czterdzieści pięć złotych za dobę, bon voyage!
Dwa. Stargard/Trnawa
Pracuję na etacie uniwersyteckim od października 1987 roku, ale już w roku akademickim 1986–1987 byłam studencką asystentem-stażystą. Moja uczelnia nadal nie stosuje feminatywów w dokumentach i opisie stanowisk, więc trwa słodko-przemocowy drag. W duszy i porywach bywam chłopcem, w robocie na oczach turbokonserwatystów noszę męski garnitur. Stażysta, magister, doktor, profesor, uczony, kierownik, dyrektor, mówca, wykładowca. Kiksujemy, zezujemy jak w teorii feministycznej doradzającej branie rzeczywistości z ukosa. Ultra cis kobiece, gramy po facecku. W końcówce lat osiemdziesiątych, gdy zaczynałam jeździć w delegacje („oddelegowany” według druku numer z dnia), a stawka dzienna wynosiła kilkanaście złotych, nie miałam czym robić zdjęć. Prawdopodobnie pierwszą podróż służbową, z podpisem szefa, pieczątką, biletami na pociąg klasy drugiej oraz pobraną w kasie, wyliczoną skrupulatnie dietą pokrywającą koszt zupy i leniwych w barze mlecznym, a może bez diety, bo organizator zapewniał kotleta, odbyłam więc jako asystent-stażysta w zakładzie historii literatury świeżutkiego Uniwersytetu Szczecińskiego. Dali mi pokój z kobietą, dodam, choć pewności nie mam, bo była absolwentem, wkrótce matką i przedsiębiorcą. Kończyłam pisać pracę magisterską na temat stereotypów w prozie marynistycznej. Nie, nie pojechałam, co byłoby logiczne, nad morze (nadrabiam pracowicie, chętnie wybierając kierunek bałtycki). Celem był znajdujący się o siedemdziesiąt kilometrów od miejsca mojego zamieszkania Stargard Szczeciński, obecnie Stargard, współgospodarzem (bo przecież nie gospodynią, skądże) – tamtejsza biblioteka, ale z udziałem krytyków, dziennikarzy, pisarzy, badaczy i kilku kobiet zajmujących się literaturą lub gospodarką morską. Mieszkaliśmy, także kobiety, w hotelu na starówce, prawdopodobnie z okna widać było zabytkowy mur.
Mam z tego wydarzenia profesjonalne zdjęcia, robione podczas obrad i kuluarów. Wszystkie we wnętrzach. Wymyślam do nich widok. Staję w oknie. Stargard tak podglądany przypomina Chociwel, Ustkę, Trzebiatów, Gryfice. Wokół gotyk, zniszczenia wojenne zaplombowane jednakowymi bloczkami mieszkalnymi. Stargard przypomina wiele miasteczek, które odwiedzę, zwykle bez wyciągania aparatu fotograficznego, którego nie mam, bo nie każda chwila warta jest utrwalenia, a poza tym jeszcze nie wiem, że wymyślę całożyciową praktykę kronikarsko-artystyczną i zrealizuję ją połowicznie, bo nie posiadam dobrego archiwum. Nie robiłam zdjęć z widokiem na morze podczas konferencji w Sarbinowie. Przepadła okazja opisania wioski pod Zurychem i samego Zurychu po dziesięciu latach. W alpejskim ośrodku konferencyjnym spotkał się kwiat feminizmu. Z okna podziwiałyśmy łąki, ale zdjęcia mam spod sex-shopu. Podczas sesji w Universität Zürich rosyjska publiczność domagała się przesunięcia mojego wystąpienia, bo przyszła oklaskiwać swojego pisarza. Tego rodzaju nieuprzejmej pychy pisarz nie uwzględnia w powieściowych analizach „ducha narodu” i słowiańskich sojuszy. Z okna hotelu, w którym przełykałam upokorzenie, widziałam bogatą dzielnicę. Nie mam zdjęć z okna w Opolu, Bydgoszczy, Koszalinie, Ustce, Petersburgu, Kownie, Kolonii, Lipsku, Bydgoszczy, Kodniu. Nie pamiętam, skąd jeszcze nie mam, samo znalezienie nazw zajęłoby miesiące, a przecież nie załatwiłoby sprawy. Gdybym teraz spróbowała przejechać po własnych śladach i odzyskać widoki, nie starczyłoby mi życia. Znajduję, czego nie szukam – w miasteczku urodzenia Beniowskiego było gorąco, nie wysiadłam z auta, piłam ciepłą colę, skierowałam aparat na zabytki. Hotel kategorii minus, ospałe muchy, fatalne śniadanie. Zrobione przez szybę samochodową zdjęcia domu, w którym bohater Słowackiego prawdopodobnie przyszedł na świat, wyszły nieostro. Mam inne z Verbó, obecnie Vrbové koło Trnawy w Słowacji. Nie rozpiszę ich nawet na akapit. Nie mam także zdjęć z Bratysławy.
Czasem wracając na jakiś cmentarz, stając na tle pomnika bohaterów wojennych, wchodząc do odrestaurowanego kościoła, uświadamiam sobie, że dekadę wcześniej robiłam to samo w drodze na obronę czyjegoś doktoratu. Staram się, jak starałam trafiać obcasem w luki między kostkami brukowymi, uciekać w cień, wstrzymywać powietrze, przechodząc przez dworcowe tunele. Zerkam przez okno, przy którym palimy mocne papierosy, choć ja właściwie przecież nigdy, poza nastolęctwem, nie paliłam. Ale prawie wszyscy palą, więc i ja chodzę na dymka. Robimy lufcik. Jesteśmy nadto kulturalni, palić przecież wszędzie można. Budynek zabytkowy, widok jesienny, na ulicy kompletna pustka. Stare drzewa, czerwone cegły. Wilgotne zimno wchodzi mi pod koszulę. Koszule damskie nazywa się bluzkami koszulowymi, uwagę na ten niuans zwracam po czterdziestu latach, kupując sukienkę koszulową. Wszędzie jest chłodno mimo odkręconego na cały regulator, szumiącego kaloryfera: w restauracji, w paradnej sali pod krzyżowym sklepieniem, w bibliotece. Redaktor ze szczecińskiej telewizji właśnie zaproponował mi prywatne lekcje przed kamerą, ale nie posunął się dalej. Radzę sobie z takimi zaczepkami. Wracając do temperatury: nie wiadomo, gdzie zimniej, w budynku czy na zewnątrz, w mieście, przez które jeżdżę dość często, by mnie nie interesowało. Nie interesuje mnie także dlatego, że jeszcze cała jestem zwinięta w sobie, chcę się sprawdzić i spodobać tym wszystkim inteligentnym, swobodnym ludziom. Samotne spoglądanie na miejski pejzaż wydaje mi się smutne, wolę patrzeć do środka, między nich, w swoje potencjalne życie. Ludzie-mężczyźni pozwalają młodym kobietom słuchać swych niekończących się wywodów i przypalają im papierosy zapalniczkami zippo oraz dolewają jarzębiaczku. Równe dziewczyny palą i piją, noszą bluzki koszulowe, wsłuchują się i nadążają. Szybko mi przejdzie.
Trzy. Toruń
Datę podróży, która pojawia się w pamięci obrazem mocnym, choć nieutrwalonym na żadnym nośniku poza moim mózgiem, można by pewnie sprawdzić, gdyby zapytało się lepiej zorganizowanych kolegów, mistrzów sprawozdawczości konferencyjnej. Obowiązkowe spisy dorobku traktuję jako dopust i mękę, jestem w tym aspekcie przysłowiową kobietą, nieceniącą własnych osiągnięć, oraz oczywiście „pracownikiem naukowo-dydaktycznym”, bo podobno płeć nie ma znaczenia, jeśli użyjemy męskiej. Nazwałabym się na tym etapie „bohaterką”, zaznaczając w ten sposób upływ czasu. Trudno bowiem twierdzić, że tamta ja to ja. Tak czy owak – bohaterka (ja) nadal nie miała aparatu fotograficznego, technologia smartfonowa śniła się tylko Lemowi, nawet komputerów na świecie nie było. Pozowaliśmy do zdjęć podczas obrad, bankietów i przechadzek po mieście, więc nasza grupa, spojona ideą współpracy uniwersytetów zwanych czasem „krzyżackimi” (no, akurat Szczecin mało pasował do tak zawartej koalicji gdańsko-toruńskiej, przylegaliśmy do siebie poniemieckością i kompleksem obrzeży wobec ekspansywnej centrali), na pewno istnieje w odbitkach, które osoby niewymieniane tu z nazwiska, bo nie autoryzują moich wspomnień, trzymają w kopertach. Okna hotelu wychodziły na Stare Miasto, być może nawet na rotundę więzienia, wyglądającą, jakby ją zaprojektował Michel Foucault. Hotel był obskurny, ze wspólnymi łazienkami, brudnymi ścianami, a nazywał się bodaj Staromiejski. Pewien docent i pewna profesorka – choć na pewno mówiliśmy o niej profesor, jako się rzekło: jeszcze nikt nie śmiał w Akademii używać feminatywów, wszystko tkwiło w swoich koleinach – konsumowali małymi porcjami uniwersytecki romans. Widzę nas, mnie i dwie inne osoby, w pokoju, w którym tamta konferencyjna para zamierza zostać na dzień lub dwa pod pretekstem wpisanej w druk delegacji kwerendy. Jak tam weszliśmy? Któraś z nas nocowała w pokoju z profesor, w żadnym razie nie profesorą, albo znalazłyśmy pretekst. Więc weszłyśmy. Widzę samą siebie przed lustrem wiszącym nad żółtawą umywalką. Wyjmuję z kieszeni szminkę, a przecież nie malowałam ust, rysuję na mętnym lustrze serduszko, stawiam kropkę. Śmiejemy się. Misja dekoratorska spełniona. Co z kochankami? Szaleją, on jej cytuje Nietzschego, ona woli przywoływać Leśmiana. Po dwóch dniach on z dłuższej delegacji wraca do żony. Ona jedzie do siebie. Spotkają się za parę miesięcy, na następnej konferencji. Nie widzę ich w tej scenie, nie obejmują się, nie zerkają w stronę zasłanego szarawą pościelą, skrzypiącego łóżka. Moja pamięć pokazuje kontur serduszka na lustrze, niedoświetlony, wysoki pokój. Widzę też pomazane tłustym wyziewem z kominów okno wychodzące na budynki z czerwonej cegły. Słyszę przebrzmiały śmiech do wyblakłych uczuć, a gdy się wysilę – czuję nieprzyjemny zapach z restauracji na dole, pewnie też Staromiejskiej, i faktycznie tak starej, że nie istnieje. Wstrzymując teraz oddech, wywołam smak zapiekanki kupionej wówczas na dworcu. Bohaterka, którą byłam, nie ma jeszcze walizki na kółkach, nosi bagaż w rękach. Jedząc zapiekankę, stawia torbę na ławce, ale zaraz ktoś chce tam usiąść, więc żałuje, patrząc na więzienie, wyrzuconej rano kanapki. Zaczytuje się Foucaultami, zabiera do domu piernikowe serce marki Kopernik.
Cztery. Wilno
Zdjęcie zrobione z rosnącego jak grzyby w Panu Tadeuszu osiedla apartamentowców. Stare Wilno w rozmytym tle. Naprzeciw postawiono mu nowe domy, niepodobne do sentymentalnych pocztówek, nieopisane przez żadnego z naszych pisarzy. Naszo-ich. Ichnich. Ichnaszych. Przychodzą mi do głowy zestroje, głoski-dziwadła. Przez wymieszane tu języki mówię do siebie w głowie obsesyjnymi powtórzeniami. Naśladuję. Czytam szyldy wspak, jak w dzieciństwie. Znam piękne zakątki, zeszłam miasto wszerz i wzdłuż. Parę dni temu miałam spotkanie w środku starówki, w Instytucie Polskim, a po nim kawkę na uniwersytecie. Najczęściej chodzę sama wzdłuż rzeki, za rogatki, ubrana na cebulkę. W sklepach można kupić buty stylizowane na walonki. Na straganach ciepłe, gryzące czapy. Zakładam dwie pary rajstop pod spodnie. W Szczecinie nie ma podobnych zim. Ledwie zobaczymy śnieg, a już używamy wielkich kwantyfikatorów wyciąganych z sankami z piwnicy. Szukamy w słownikach czasowników pomagających uporać się ze śniegiem, lodem, gołoledzią, awarią, katarem. W moich stronach ta część słownika zanikała od XIX wieku. Ostatnie użycia odnotowano w cenzurowanych gazetach stanu wojennego. Przecież nie będę czerpać wiedzy od junty, od komunistycznych propagandzistów. Moja sąsiadka była u nich lektorką i pamięta wszystkie zimy stulecia. Długo myślałam, że uczy w komitecie rosyjskiego, dopiero niedawno oświecił mnie przyjaciel, i teraz wyobrażam ją sobie tropiącą nielewomyślności. To zresztą nie oburza mnie tak bardzo, w końcu co druga osoba wisiała na czyjejś klamce lub wycierała jakieś kąty. W tym rejonie świata nie warto być przenikliwą krytykantką, można się naciąć, można się natknąć na niechcianą wiedzę. Ściany powielone w szklanych ścianach mają zaledwie ślady duszy. Chcę tej duszy, celuję w nią, pragnę wytartego marmuru, ukruszonej cegły, podgrzybiałego tynku. Zamierzam wyjść na wąski balkon, ale naprzeciwko stoją ludzie. Palą papierosy. Tam się musi mieścić jakieś biuro, choć z zewnątrz kwatera wygląda jak wszystkie. Snuję wątlutkie domysły. Zwykle robię z nich wielopiętrowe narracje. Nie tym razem. Moja wyobraźnia zanika w pokoju obudowanym ściągającymi kurz tworzywami. Bulgocą kaloryfery. Wychylam się niebezpiecznie z kuchennego okna, żeby uchwycić mały statek zacumowany w śniegu. Fotografia udaje się tak dobrze, jakbym stała blisko. Widzę więc samą siebie podczas spaceru. Temperatura w nocy osiąga minus dwadzieścia, w południe mróz zatyka, nozdrza pokrywa leciutki lód. Do sklepów i kawiarni wchodzi się dla rozgrzewki, mam stałą trasę z takimi przystankami. Krążę wokół mieszkania i biblioteki, zataczając coraz szersze kręgi, ale najchętniej schodzę ku rzece. Od paru dni na grubej pokrywie lodowej leży warstwa śniegu. Nie czuć więc rzecznego zimna, wydaje się wręcz, że na zatartym brzegu jest cieplej niż w środku przewiewanego chłodem miasta. Piszę codziennie, nie zwalniam tempa, wykorzystuję darowany czas, ale napędzam się spacerami. Wyobrażam sobie rejs łajbą zacumowaną przy rozlewisku. Wchodzę w płytki nurt, mijam wysepkę z parą łabędzi, oddalam się. Jest głębiej i bezpieczniej, rzeka ponosi, ale stateczek ją dobrze rozumie, więc idziemy gładko, obserwując zielone nabrzeże. W rzeczywistości stateczek utknął wyciągnięty na brzeg i rdzewieje. Śnieg dodał mu uroku, ale jest jak ruiny domu sportu, nieubłaganie zbędny. Ruiny też okrążam, duża betonowa bryła, resztki boiska, legalne i nielegalne napisy. Poradziecki świat szybko stąd odchodzi, jego monumentalne wybryki zarasta dzika zieleń. Inne warstwy czasu są mocno podregulowane. W sklepach przed kasami żółte linie, żeby już nie wchodził człowiek człowiekowi na głowę. W niskich budyneczkach powstają galerie sprzedające artystyczne pamiątki, piekarnie, kluby fitness i salony kosmetyczne. Nad nimi zamek i mury jak spod igły, filharmonia i biurowce. Z okna widać wieże kościołów.
Pięć. Florencja
Przygodę zaczęłam w Warszawie od pomylenia autobusu – upał, zmęczenie, na przystanku obok empiku stanęły trzy naraz, zamiast do 175 wsiadłam do 503. Zorientowałam się na Polinezyjskiej. Gdzie leży Polinezyjska, w Polinezji? Dyspozytorka kampanii taksówkarskiej nie chciała przyjąć zlecenia na przystanek, domagała się adresu. Na litość, skąd mam znać adres? Po błaganiach kierowca przyjechał, pędził ofiarnie, zdążyłam. Lot z przesiadką w Rzymie, grupa studentek w autobusie do drugiego samolotu rozmawiała o różnicach w programie studiów medycznych. Ja mam rozmawiać w Pizie o Miłoszu i Różewiczu. Chcesz Erasmusa, specjalizuj się w wysokim kanonie tłumaczonym na języki. Metody tworzenia kanonu są tajemnicze, ale decydują o tym, kto zyskuje uwagę w natłoku wybitnych autorów światowych. Choć to Włoch, Gianni Vattimo, propagował „teorię słabą”, dającą się aplikować do myślenia o „małych kanonach”, uniwersytety obsiadają mistrzowie. Na pierwszych zajęciach już byłam – w grupie przede wszystkim Polki i Rosjanki, ale też kilkoro Włochów. W każdym kraju na slawistyce/polonistyce podobny skład. Różewicz nie sprawił grupie trudności, o Miłoszu mówiłam sama. Jasne, coś tam rewindykacyjnego od siebie przemycam, o czymś napomykam.
W drodze z lotniska widać osiedle z wielkiej płyty. Najpierw pomyślałam, że dziwnie byłoby mieszkać w bezstylowym bloku, gdyby się wiedziało, że parę kilometrów dalej zaczyna się stare miasto z ekspozycją najpiękniejszych budowli i rzeźb wieńczących place, które stają się dzięki temu salami wystawowymi. Potem przypomniałam sobie radosne przenosiny sąsiadów z mojej kamienicy do podobnych wieżowców z wygodami. Modernizacyjne tendencje w połowie XX wieku kazały cenić lokatorom czynszówek zdewastowanych podczas wojny i tych nietkniętych, ale z toaletą na półpiętrze, bieżącą wodę oraz łatwy dojazd do centrum. Zapewne przeprowadzka szła nie z nasyconych sztuką apartamentów, lecz z miasteczek i z ruder, lub wynikała z chęci pójścia na swoje. Nie pytam o ceny w śródmieściu, popatrzę na wystawy biur najmu – jedna z moich słabostek, czytam ogłoszenia, przymierzam się do adresów. Wróciłam z kontraktu, rozeszłam się, zmieniam zawód. Uległam namowie dawnego przyjaciela. Zostałam zaproszona, zmieniam adres, zaczynam kolejny raz od nowa. Zamordowałam sąsiadkę. Zacieram ślady. Cierpię na amnezję. Z tym nie żartuję, moja pamięć jest zastanawiająco dziurawa, gubię drogę i zapominam słów. Samotna kobieta w nowym mieście szuka kwatery i rozkoszy. Pofantazjować na własny użytek nikt nie zabrania, myśli nikt nie usłyszy, chyba że jestem inwigilowaną wynalazczynią pigułek szczęścia. Zarabiam krocie, zmieniam miejsca pobytu, nie pozwalam publikować starych fotografii.