Baźnie - Antologia - ebook

Baźnie ebook

Antologia

3,4

Opis

Ludowe bajania nie mają autorów, w przeciwieństwie do „Baźni”. W antologii znajdziecie osiemnaście opowiadań osadzonych w folklorze i ukazujących mrok pozornie spokojnych i cichych okolic, grozę czającą się w leśnych ostępach, wychodzącą spod ziemi i czyhającą na zuchwałych w ciemnych zakątkach. Zanurzcie się w świecie klechd oraz wiejskich strachów i przekonajcie się, czy znane z dzieciństwa motywy nadal przyprawiają Was o dreszcze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
2
0
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Baźnie

Autorzy: Aleksandra Bednarska, Adam Ciszewski, Adrian Gawin, Artur Grzelak, Jarosław Klonowski, Aleksandra Knap, Krzysztof Kotlarski, Rafał Łoboda, Kornel Mikołajczyk, Sylwester Nowicki, Michał Pięta, Joanna Pypłacz, Małgorzata Sanchez, Tomasz Siwiec, Krzysztof Szabla, Maciej Szymczak, Aleksandra Woźniak, Alan Żegota

Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2022

Copyright © Aleksandra Bednarska, Adam Ciszewski, Adrian Gawin, Artur Grzelak, Jarosław Klonowski, Aleksandra Knap, Krzysztof Kotlarski, Rafał Łoboda, Kornel Mikołajczyk, Sylwester Nowicki, Michał Pięta, Joanna Pypłacz, Małgorzata Sanchez, Tomasz Siwiec, Krzysztof Szabla, Maciej Szymczak, Aleksandra Woźniak, Alan Żegota, 2022

Dom Horroru, ul. Gorlicka 66/26, 51-314 Wrocław

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Projekt okładki: Kornel Mikołajczyk

Redakcja: Aleksandra Bednarska, Krzysztof Szabla

Korekta: Karolina Stasiak, Kornel Mikołajczyk

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wrocław 2022

ISBN 978-83-67342-52-0

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Wstęp

Strach jest częścią naszej codzienności od zawsze, zajmuje więc ważne miejsce również w folklorze. Lęk ma wiele źródeł, dlatego też w tym zbiorze postaramy się pokazać, jak różne bywają jego oblicza.

Czasem rolą strachu jest przestroga. Stąd snucie historii o tym, co czyha w ciemności i czai się w zakamarkach, dokąd z jakiegoś powodu nikt się nie zapuszczał. Innym razem pomaga oswajać smutek, radzić sobie z bólem po stracie. Tak powstają opowieści o życiu po śmierci, legendy o duchach opiekuńczych i upiorach. Najczęściej strach służy jednak po to, by tworzyć poczucie bezpieczeństwa, iluzję tego, że świat wokół nas działa na z góry określonych zasadach. Że złoczyńców i tych, którzy nie szanują tradycji rządzących wspólnotą, prędzej czy później spotka zasłużona kara.

Horror jako gatunek wywodzi się w dużej mierze z dawnych wierzeń, zabobonów, legend i baśni. Ludzie, próbując zrozumieć otaczający ich świat, nadawali niezrozumiałym zjawiskom cechy bóstw i demonów. Po zagłębieniu się w folklor pochodzący z różnych stron świata można odnieść wrażenie, że stanowi on niewyczerpane źródło inspiracji. Folk horror to swego rodzaju połączenie pierwotnej roli strachu w życiu człowieka z odrobiną rozrywki. Lubimy się przecież bać, zwłaszcza siedząc w fotelu z kubkiem herbaty.

Dlatego też w “Baźniach” przynosimy Wam osiemnaście świeżych, choć osadzonych w klasyce, opowieści o strachu. Każda z nich za punkt wyjścia przyjmuje folklor, dodając do znanej formuły nieco świeżej krwi. Poczujcie zatem dreszczyk rodem z ludowych mądrości w wielu odcieniach i smakach.

Maciej SzymczakKrypta

Mateusz przekręcił klucz w zamku. Głuchy trzask rozniósł się po klasztornych murach, masywne wrota otwarły się, skrzypiąc przeciągle. Zakonnik zagłębił się w mroczny korytarz, wychodząc na ciasną klatkę schodową. Błądził dłońmi po omacku, szukając włącznika światła.

– Nie! Wiesz przecież, jakie są zasady – usłyszał za plecami karcący głos brata Tymoteusza. – Zapal lampę naftową!

– Ale…

– Cii… – Zakonnik szarpnął Mateusza za rękaw, nakazując milczenie. Młody kleryk wyjął z kieszeni pudełko, ostrożnie je otworzył i prawie zaklął, kiedy na podłogę posypały się zapałki. Obficie się pocąc, odpalił ostatnią ocalałą zapałkę, którą zdążył chwycić palcami. Knot zapłonął, rzucając słabe światło na schody prowadzące do podziemi.

– Nie pisałem się na takie rzeczy. – Mateusz przetarł chusteczką czoło – Wstępując do zgromadzenia, pragnąłem jedynie służyć Bogu i zgłębiać tajemnice wiary, a nie…

– Mówiłem ci już, abyś milczał – upomniał starszy kolega. – Nie wolno nam poruszać tego tematu. I to pod groźbą ekskomuniki – dodał zalękniony. – Każdy człowiek nosi swój krzyż, a ten nasz jest trochę cięższy. Niezbadane są boskie plany, nie musisz wszystkiego rozumieć. No dalej, idźże, bo nie zdążymy. Wiesz, jakie czekają nas wtedy konsekwencje.

Mateusz przełknął ślinę, nawilżając wyschnięte na wiór gardło. Chwycił się zimnej poręczy i jął ostrożnie schodzić po wąskich stopniach. Przeżegnał się przezornie, choć podejrzewał, że gest ten na niewiele mu się zda. Jeśli się spóźnią, to sam pan Bóg nie będzie im w stanie pomóc. Lampa naftowa ledwo co oświetlała rozciągającą się przed nimi ciemność. Kiedy zeszli na sam dół, brat Mateusz dostał ataku paniki. Zesztywniał, sparaliżowany nagłą grozą. Serce waliło w piersi jak oszalałe, instynkt bił na alarm, każąc jak najszybciej się wynosić. Kleryk zaczął się wycofywać, lecz powstrzymał go przytomny uścisk starszego kolegi.

– Nawet o tym nie myśl! Weź głęboki oddech i wchodzimy.

Mateusz poczuł, jak nogi się pod nim uginają. Zebrał jednak w sobie resztki odwagi i ruszył przodem. Schylił głowę w przejściu i wkroczył do krypty. Braciszkowie stanęli obok trumny, wsłuchując się w złowrogą ciszę. Pierwszy z letargu otrząsnął się Tymoteusz, wyrwał koledze z rąk lampę i poświęcił nad szklaną gablotą.

– Uff! – Oblat odetchnął z ulgą, widząc leżącego tam trupa. – Zdążyliśmy. Zabrałeś ze sobą pokarm?

– Tak, daj mi moment… – Młodszy zakonnik gorączkowo przeszukiwał kieszenie w todze. Pojemniczek z krwią wolontariuszy, którzy oddawali ją w ramach corocznej akcji organizowanej przez ojców Oblatów. Nawet tak niewielka ilość wystarczyła, aby poskromić głód bestii. Trzeba było tylko uwinąć się przed północą, nim wiedziony głodem wampir wydostanie się z krypty.

– Długo jeszcze? – ponaglił kolegę Tymoteusz.

– Mam! – krzyknął Mateusz, przekazując buteleczkę.

Brat Tymoteusz zbliżył się do trumny. Przez dłuższą chwilę przyglądał się ciału arystokraty, gdy wtem doznał szokującego odkrycia. Spojrzał na swojego kompana oszołomionym wzrokiem.

– Za późno… – rzekł głosem wyzbytym nadziei.

Mateusz dostrzegał w świetle jego bladą jak kreda twarz.

– Spóźniliśmy się. Wąpierz nas przechytrzył.

– Jak to: spóźniliśmy się? Przecież wyszliśmy o czasie – zaprotestował Mateusz. Żołądek powoli podchodził mu do gardła.

– Którą masz godzinę? – zapytał zakonnik.

– Jest wpół do… – Mateusz zamilkł, spoglądając z niedowierzaniem na cyferblat. Było wpół do dwunastej, czyli dokładnie ta sama godzina, kiedy ostatnim razem zerkał na zegarek zanim zszedł do piwnicy. Cholerny czasomierz stanął, ale kiedy?! Ile czasu tak naprawdę minęło? Zakonnik uzmysłowił sobie, w jak trudnej sytuacji się znaleźli.

– Ale zdążyliśmy, wszak ciało nadal leży w grobie? Znaczy się, on nie zbudził się jeszcze? Prawda? – Szukał pocieszenia w oczach kolegi.

– Sam lepiej spójrz.

Tymoteusz oświetlił szklaną gablotę trumny. Mateusz zbliżył się z duszą na ramieniu. W środku, obok zmumifikowanych zwłok księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, leżało dodatkowe, świeże ciało. Zmarły arystokrata wyglądał jak pijaczek, który właśnie uciął sobie drzemkę. Zaróżowione policzki i zaczerwieniona skóra na krągłej, pyzatej twarzy. Truposz miał bujny, czarny wąs i takież włosy sięgające do ramion. Co najstraszniejsze, w jego ramionach spoczywała starsza kobieta z dwoma nakłuciami na szyi. Ze świeżych ran wciąż ciekła krew. To była pątniczka z grupy pielgrzymkowej, która zatrzymała się u nich na noc. Twarz seniorki wykrzywiał strach, w jej sinych rękach błyszczał medalik z Matką Boską. Zakonnik zbladł, upodabniając się do swojego towarzysza niedoli. Zakręciło mu się w głowie, zimny pot zrosił kark; omal nie zemdlał, czując, jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa.

– Co teraz? – Pełne desperacji pytanie wybrzmiało w duszącym mroku krypty.

W odpowiedzi usłyszeli ohydne mlaskanie. Dźwięk ssania dobiegał z wnętrza trumny. Duchowni odskoczyli od niej z krzykiem na ustach. W tym samym momencie szklana gablota drgnęła. Wieko trumny się uniosło. Do ich uszu dotarł szyderczy śmiech zmarłego księcia. Zakonnicy ujrzeli w świetle lampy przeciągającego się wampira. Zupełnie jakby wybudzał się z pijackiego snu po hulaszczej zabawie. Wąpierz wyrzucił z grobu pozbawione krwi zwłoki. Trup padł na ziemię, wydając głuchy łomot. Upiór spojrzał pożądliwie na kurczących się w strachu Oblatów. Martwe oczy emanowały szkarłatną poświatą, wydatne policzki zarumieniły się jeszcze bardziej, a sine usta ociekały krwią. Upiór spuchł jak kleszcz, kły błyszczały spod pokaźnego wąsiska. Spoglądał na nich z przewrotną inteligencją. Kąciki ust rozszerzyły mu się w kpiącym uśmiechu. Wypełzł z grobu, a zakonnicy przywarli do ściany. Zaczęli żarliwie modlić się do Matki Boskiej, prosząc ją o ocalenie.

– Czemuż to trwonicie czas na modły? Wiecie przecież, kim jestem – wysyczał.

– Mam… Mam dla ciebie krew – stęknął Mateusz, wręczając złemu buteleczkę. – Zgodnie z umową.

– Dziękuje, ale już objadłem się do syta – syknął wampir, zbliżając się do zakonników. – Może poprzetrącam wam teraz te głupie łby? Co wy na to?

Tymoteusz nie wytrzymał i popuścił. Strumień moczu zapaskudził posadzkę. W krypcie uniósł się kwaśny zapach uryny.

– Zsikałeś się w moim domu?! – wzburzył się wąpierz, prężąc się jak lew.

– Proszę panie, zlituj się nade mną. – Tymoteusz padł przed nim na kolana.

– Panie? To teraz ja jestem twoim bogiem? – zapytał kąśliwie Zły. – Tylko tyle w tobie wiary, marny człowieczku? Myślicie sobie zakłócać mój sen i jeszcze mnie obrażać?!

– Nie możesz mnie skrzywdzić – zaprotestował zakonnik. – Zawarłeś z nami pakt, święte przyrzeczenie, które obowiązuje od setek lat! Nie wolno ci! Odejdź, siło nieczysta!

– Siło nieczysta? Doprawdy? Gadasz przecie, że obowiązuje mnie jakaś umowa, a znasz chociaż jej treść? Spóźniliście się. Wiesz zapewne, czym się to dla ciebie skończy?

Ojciec Tymoteusz dygotał ze strachu, nie potrafiąc odpowiedzieć. Trzęsącą się dłoń zacisnął na różańcu, a potem w akcie desperacji zamachnął się nim na upiora. Oblicze wąpierza zmieniło się nie do poznania. Kpiący uśmieszek zniknął zastąpiony grymasem nienawiści. Czerwone lico zrobiło się trupioblade. Wampir rozwarł szeroko szczękę, ukazując rząd kłów ostrych jak sztylety. Tymoteusz nie zdążył nawet krzyknąć, gdy ten doskoczył do niego i przetrącił mu kark. Mateusz usłyszał dźwięk pękających kręgów szyjnych. Nie czekał, aż wampir skończy z Tymoteuszem. Puścił się pędem schodami do góry, obijając palce nóg o kamienne stopnie krętych schodów. Przeraźliwy odgłos chłeptania niósł się z klasztornych piwnic. Dźwięk utkwił mu w głowie i pozostał w niej przez resztę bezsennej nocy.

* * *

Brat Mateusz klęczał na posadzce prezbiterium, ściskając w dłoni różaniec. Nie potrafił skupić się na modlitwie, bo wciąż myślał o wczorajszym koszmarze. Jak to możliwe, że diabeł ukrywa się w domu Pana? Dlaczego władze zakonu pozwalają panoszyć się tutaj złu? Cóż to za dziwny układ Beliala z Chrystusem? Czy upiór faktycznie był zmarłym, zasłużonym księciem Wiśniowieckim? Czy tylko tak o nim mówiono, by osłodzić zakonnikom fakt dokarmiania abominacji?

Biedny ojciec Tymoteusz. Mateusz miał nadzieję, że nie cierpiał długo, gdy wampir rzucił się na niego, zadając tak okrutną śmierć. Jedno jest pewne, nie mógł pozostać w tym gnieździe zła i zepsucia. Dobrowolnie nie dadzą mu odejść, należy przeto uciekać. Poprzysiągł wierność i posłuszeństwo Oblatom, ale przyjdzie złamać śluby. Pomyśleć, że wstąpił do klasztoru, szukając Boga, a znalazł…

– Bracie Mateuszu? – usłyszał za plecami znajomy głos – Przeor oczekuje na brata w swoim gabinecie.

Mateusz spojrzał na znienawidzonego przez wszystkich służbistę, Barnabę.

Ten gapił się na niego z wyższością, kryjąc uśmiech za fasadą zatroskanej miny. Mateusz ruszył w milczeniu za sekretarzem zakonu. W gabinecie przeora Dominika czekał na niego również biskup świętokrzyski, Jan Piotrowski. Kleryk wzdrygnął się na widok przełożonych, ich surowe miny mówiły same za siebie. Hierarcha żuł nerwowo gumę, mrużąc z niezadowolenia powieki.

– Dziękujemy ojcze Barnabo. Proszę, zostaw nas samych – nakazał przeor podwładnemu.

– Z Panem Bogiem – odpowiedział tamten grzecznie, a potem cicho zamknął za sobą drzwi.

– Z Panem Bogiem.

Przeor Dominik spochmurniał, piorunując wzrokiem Mateusza.

Młody zakonnik nie potrafił znieść ciężaru spojrzenia zwierzchnika.

– Patrz na mnie, jak do ciebie mówię, do cholery! – Przeor aż poczerwieniał ze złości.

Mateusz natychmiast posłuchał rozkazu. Ostatniej nocy nie zmrużył oka i ledwo co mógł ustać na nogach.

– Przysięgałeś Misjonarzom Oblatów Maryi Niepokalanej posłuszeństwo, ślubowałeś wierność i tak nam odpłacasz?! – grzmiał przeor, krążąc po gabinecie.

– Zegarek stanął – odparł zawstydzony zakonnik.

– Zegarek stanął. Tylko tyle masz nam do powiedzenia? Zegarek stanął. Patrzcie go!

– To ten cholerny wampir, to jego wina. Oszukał nas!

– Nie klnij w domu bożym, kurwa mać! – Wydarł się na podwładnego, tupiąc demonstracyjnie nogą. – Nie tłumacz się więcej, bo kompromitujesz nasz zakon, ten klasztor i cały Kościół Katolicki! Czy ty pojmujesz, na co nas naraziłeś? Jeden z naszych braci nie żyje, turystka z Warszawy także. Od rana rozpętało się tutaj prawdziwe piekło, na poczekaniu wymyśliliśmy jakąś bajkę. Ojciec Barnaba skłamał, że widział, jak kobieta nocą wymknęła się z klasztoru i ruszyła samotnie na gołoborza. Opiekun pielgrzymki kupił tę historię, ale i tak będziemy mieć policję na karku! – Przeor krążył wokół Mateusza niczym wściekła hiena, gotowa w każdej sekundzie rzucić mu się do gardła. – Na dole w krypcie są dwa trupy, dwa cholerne pozbawione krwi ciała! Sarkofag księcia Jeremiego Wiśniowieckiego jest już niedostępny dla turystów. I to przez ciebie! Nasze największe źródło dochodów wysycha! Wiesz, ile kosztuje nas każdy dzień zamknięcia krypty? Zdajesz sobie sprawę, na jakie straty nas naraziłeś?!

– Ale…

– Ani słowa, robaku! – Milczący dotąd biskup włączył się do rozmowy. – Myślisz, że pieniądze rosną na drzewach? Uważasz, że łatwo utrzymać taki stary klasztor? Ile środków na to potrzeba?! Ten wampir spadł nam prosto z nieba, weszliśmy z nim w idealny układ, który ty zrujnowałeś!

– Zawiniłeś śmierci tych ludzi – powiedział oskarżycielskim tonem ojciec Dominik. – Gdybyś sumiennie wykonywał obowiązki, nic takiego by się nie wydarzyło. Ich krew bruka twoje ręce!

Mateusz spuścił pokornie głowę. Przeor zmarszczył gniewnie brwi, a potem wymienił z biskupem Janem porozumiewawcze spojrzenia.

– Pozbędziesz się ciała turystki jeszcze dzisiaj w nocy. Nie możemy zwlekać, grozi nam niebywały skandal! O brata Tymoteusza się nie martw, już o niego zadbałem.

– Ale… – Mateusz próbował powiedzieć coś na swoją obronę, lecz przeor gestem dłoni nakazał mu milczenie.

– Posprzątasz po sobie i wyniesiesz zwłoki pątniczki na gołoborza. Rankiem, jak ją znajdą służby leśne, będzie to wyglądało na wypadek w górach. Ciało leży w krypcie. Zabierz je stamtąd.

– Ale tam jest ten potwór! – zaprotestował zakonnik z przerażeniem.

– Dlatego udasz się tam przed północą, gdy wszyscy turyści będą smacznie spać. Tym razem zostawisz krew w umówionym miejscu punktualnie. Kara i tak ciebie nie ominie. Teraz zejdź mi z oczu, bo nie mogę na ciebie patrzeć!

– Błagam o litość, ekscelencjo! – Mateusz położył się krzyżem przed hierarchami, żebrząc o miłosierdzie.

– Ty, on chyba jakiś głupi? Kogo wy przyjmujecie do zakonu? – szydził biskup głosem pozbawionym współczucia.

– Wynoś się stąd, robaku! – Przeor Dominik rzucił się na młodego księdza z furią, okładając go laską.

Zszokowany Mateusz wycofał się z gabinetu, zasłaniając przed kolejnymi bolesnymi razami twardej lagi.

* * *

Brat Mateusz ostrożnie stawiał kroki, zagłębiając się w mrok klasztornych piwnic. Serce waliło mu jak młot w kuźni kowalskiej. Czuł bolesne kłucie w klatce piersiowej, obawiał się, że nie wytrzyma napięcia i umrze w przeklętych podziemiach na zawał. Żałował, że nie było przy nim brata Tymoteusza. Towarzysz niedoli zawsze potrafił podnieść go na duchu. Teraz cały ciężar spoczywał na jego barkach. Zadanie wydawało się ponad siły zwykłego śmiertelnika. Kto zagwarantuje, że wąpierz nie zbudzi się przed północą? Był teraz jak Perseusz wchodzący do ciemnej jaskini, gdzie czekała na niego mściwa Meduza.

Zakonnik rozpoznał zapach rozkładu. Nie myślał na razie o tym, w jaki sposób wyniesie nieboszczkę. Obecnie największe wyzwanie stanowił strach, który go paraliżował. Był nim owładnięty i nie potrafił zrobić ani kroku naprzód. Przypomniał sobie przerażający głos wampira, głos zmarłego sprzed wieków. Wiedział, że trzeba działać, bo inaczej skończy jak biedny Tymoteusz. Mateusz wziął głęboki oddech, a potem pochylił się i wszedł do krypty.

Smród gnijącego ciała omal nie przyprawił go o wymioty. Dociskając białą chusteczkę do ust, skierował światło lampy naftowej na sarkofag. Musiał wpierw upewnić się, że tu wszystko jest bez zmian.

– Uff! – Odetchnął głośno, wypuszczając parę z ust. W trumnie leżał nieruchomo książę Jeremi. Zakonnik zrobił krok naprzód i wtem potknął się o zalegającego na ziemi świeższego trupa. Upadł twarzą na posadzkę, tłukąc lampę. Kryptę zalała ciemność. Przez parę mrożących krew w żyłach chwil trwał nieruchomo w absolutnej czerni. Z rozbitego nosa ciekła ciurkiem krew. Co gorsza, stłuczone szkło przecięło skórę, wbijając się w dłoń. Mateusz czuł się prawie jak święty stygmatyk z Asyżu. Wyszarpnął z rany odłamki szkła, a potem sięgnął do kieszeni po butelkę. Ta niestety roztrzaskała się przy upadku.

– Co robić, co robić?! – Wpadł w panikę.

Na szczęście zabrał ze sobą latarkę czołówkę. Założył ją na czoło i zaczął szukać na czworakach pątniczki. Odnalazł ją po paru sekundach, siną i napuchniętą. Odwrócił natychmiast wzrok od szkaradnego oblicza. W końcu zmusił się i chwycił trupa pod ramiona. Nie miał czasu zapakować ciała do worka. Kryptę plamiła jego świeża posoka, władna wybudzić wąpierza ze snu. Wstrzymując oddech, by uniknąć odoru śmierci, ciągnął zwłoki w górę po schodach.

Strach dodawał siły, adrenalina buzowała w żyłach. Już prawie osiągnął cel, gdy nagle do jego uszu dobiegło skrzypienie zawiasów: dźwięk otwierającej się trumny. Omal nie upuścił trupa, gdy usłyszał złowieszczy śmiech. Potroił wysiłek i wytaszczył ciało na parter. W tym samym momencie zastukały kroki na schodach. Wywlókł truchło na korytarz. Nie potrafił zapanować nad ruchami rąk, kiedy sięgał do kieszeni po pęk kluczy.

– No dalej! – Rysował kluczem po powierzchni drzwi, usiłując włożyć go w dziurkę.

– Kurwa! – wrzasnął, zdjęty trwogą.

Tymczasem Zły zbliżał się do niego.

Po nerwowej dłubaninie brat trafił wreszcie kluczem w zamek, lecz ten się zaklinował. Szarpał się z nim, ale na nic się to zdało. Metalowy klucz ugrzązł na dobre i za cholerę nie dało się go przekręcić. Mateusz podniósł gnijące brzemię z ziemi i przerzucił je sobie przez bark. Uginając się pod ciężarem seniorki, wybiegł na zewnątrz, zagłębiając się w mrok nocy. Nagły skurcz poraził jego plecy, krzyknął z bólu, upuszczając denatkę. Pojękując z cierpienia, chwycił nieboszczkę za nogi i ciągnął ją w kierunku puszczy bukowej. Na spoconej twarzy czuł zimny powiew wiatru. Co rusz oglądał się za siebie, obserwując mroczne mury Bazyliki Świętego Krzyża. Nagle jakiś cień prześlizgnął się po kościelnej wieży. Ciemny kształt w mgnieniu oka osiągnął wysokość dachu. Potem wzniósł się w powietrze, odbijając od krawędzi. Poszybował w stronę rozłożystych koron drzew. Mateusz pojął, że wąpierz zamierzał na niego zapolować.

Zakonnik ciągnął uparcie trupa przez zarośla. Zdawał sobie sprawę z tego, że wampir go śledzi, wypatrując z góry niczym drapieżny ptak. Ostatkiem sił przedarł się przez gęstwinę i kompletnie wyczerpany, wytargał seniorkę na gołoborza. Porzucił zwłoki na kamiennym polu, a następnie zrobił krok w przód. Zaraz jednak przystanął, gdyż jego organizm się zbuntował. Zgiął się wpół, kurczące się z wysiłku płuca próbowały złapać oddech. Był totalnie wyczerpany, lecz musiał ruszać dalej, aby ocalić skórę. Obejrzał się przezornie za siebie, po raz ostatni…

W świetle księżyca z puszczy wyłoniła się postać. Mateusz cofnął się odruchowo, zahaczając nogą o kamień. Runął na plecy, uderzając potylicą w głazowisko. Z rozciętej głowy trysnęła czerwień. Leżał zamroczony obok pątniczki, niezdolny wykonać jakiegokolwiek ruchu. Gdy się ocknął, natychmiast zesztywniał ze strachu. Upiór pożerał go wzrokiem.

– Witaj, klecho! – Wilczy, charkotliwy głos wybrzmiał ponurym echem na gołoborzach. Jeremi Wiśniowiecki górował nad nim w swoim rozsypującym się, magnackim stroju. Trupią twarz wykrzywił jadowity uśmiech. Prawica wampira spoczęła na głowicy szabli, którą wciąż nosił przypasaną.

– Durne księżulki myślały, że będą mnie tu trzymać bez końca! A ja pragnę wolności. Nawet nie wiesz, jak długo czekałem na taką szansę. – Wbił w Mateusza pusty wzrok.

Obolały zakonnik mimowolnie poczuł dreszcze na całym ciele.

– Wasze gusła nie zdołają mnie dłużej więzić.

– Czego ode mnie chcesz? – wybełkotał słabym głosem.

– Czego od ciebie chcę? – Upiór się zaśmiał. – Właściwie to chcę ci podziękować.

– Jak to?!

– Gdybyś wtedy zdążył do krypty, pewnie nigdy nie poczułbym głodu, który wygonił mnie z trumny. Ojczulkowie karmili mnie tylko taką ilością, jaka pozwalała mi przetrwać. Byłem zbyt słaby, aby poruszać się o własnych siłach, dlatego po wypiciu tych nędznych paru kropel, znów zapadałem w sen. Lecz wczorajszej nocy łaskawy los pchnął mnie w objęcia staruszki, która najwyraźniej zbłądziła i zeszła do krypty, bo jakiś gamoń zapomniał ją zamknąć. Taka szansa się nie powtarza, więc z niej skorzystałem. Siły żywotne tej starej pudernicy wniknęły we mnie, odżywiły. Teraz jestem wolny i nie obowiązują mnie żadne przymierza. A wszystko to zawdzięczam tobie!

– Kim ty właściwie jesteś?! Nie wierzę, że byłeś księciem Wiśniowieckim! – krzyknął Mateusz – Powinieneś przecież trafić do piekła! Jak to możliwe, że w ogóle istniejesz?!

Wampir nie odpowiedział od razu. Wyglądało to tak, jakby nad czymś głęboko się zamyślił. Kpiący uśmiech znikł z jego twarzy.

– Jak dla ciebie… jestem książę Jeremi Wiśniowiecki, obrońca tej ziemi, hojny darczyńca kościoła. Moje przeznaczenie związało się z tą przeklętą górą. Była ona jeszcze w moich czasach miejscem kultu pogańskiego. To, że postawiono tutaj klasztor, niczego nie zmieniło. Wieśniacy pod osłoną nocy nadal odprawiali gusła na gołoborzach. Wierzyli, tak jak ich pradziadowie, że gnieżdżą się tu wielkie moce. Gorliwi ojczulkowie nie potrafili wyplenić starych wierzeń, więc zwrócili się do mnie o pomoc. Jako władca krainy ślubowałem przed bogiem obronę kościoła, toteż zgodziłem się rozwiązać trapiący ojców kłopot. Urządziłem zasadzkę na wieśniaków w Jare Gody, święto, podczas którego poganie rozpalają ogień na szczycie Łysej Góry. Chciałem raz a dobrze rozprawić się z bałwochwalstwem, tak aby nikt więcej nie ważył się czcić na tej górze bożków. Wybiliśmy niemal do nogi wszystkich mężów, oszczędzając kobiety, starców i dzieci. Dziewki oczywiście zostały zabrane do koszar, aby tam służyły chuci wojaków. Jedna z nich była wyjątkowo urodziwa. Kazałem ją zabrać na zamek w Chęcinach i uwięzić w komnacie. Młoda i wyjątkowo powabna białogłowa, charakterna i bezczelna. Gwałciłem ją co noc, zmuszając do najbardziej odrażających aktów. Nie doceniłem wszak tej czarownicy…

Po jakimś czasie złagodniała i zgodziła się być moją nałożnicą. Na imię miała Natka. Zdobyła moje zaufanie, więc pozwoliłem jej na swobodne poruszanie się po zamku. Pewnego razu, gdy się z nią zabawiałem, zmógł mnie sen. Obudziłem się spragniony jak nigdy dotąd. Chwyciłem za dzban wina i duszkiem wypiłem zawartość. Ta suka, czarownica… Nie wiem, co tam wsypała, co to za przeklęte zioła. Powiadają przecież, że na stokach Łysej Góry w bezksiężycową noc raz do roku wyrasta czarcie ziele. Ma ono moc przemieniania ludzi w upiory. Natka zapewne uciekła o zmroku z zamku i nazbierała tego przeklętego kwiatu. Zemściła się na mnie okrutnie. Krótko po wypiciu wina zachorowałem. Długo trawiła mnie śmiertelna gorączka. Ogromny ból łamał kości i szarpał mięśnie, wyłem jak pies po nocach. W końcu śmierć nadeszła, ale nie umarłem. To było jak sen obłąkanego, z którego nie sposób się obudzić. Stałem się upiorem, postrachem żywych na zamku. Wstałem z martwych podczas swojego pogrzebu. Leżałem w trumnie, a przy mnie czuwała rodzina.

Kiedy poruszyłem sinymi dłońmi i otworzyłem oczy, na zamku rozpętało się piekło. Wszyscy latali wokół jak pogorzelcy. Nie rozumiałem wtedy, co się ze mną stało, wiłem się jak cień, krążąc po zamkowych komnatach. W końcu przerażeni grodzianie chwycili za kołki i pochodnie. Dopadli mnie, gdym wyszedł na dziedziniec. Nie pamiętam, w jaki sposób udało mi się zbiec. Z Chęcin do klasztoru na Łysej Górze jest długa droga prowadząca przez przepastne knieje. Zakonnicy, pamiętając moje wcześniejsze zasługi, ukryli mnie w swym klasztorze. Zawarłem wtedy z nimi pakt, że oni będą mnie żywić, a ja nigdy nie opuszczę tego miejsca. Zostałem ich więźniem, i tak od ponad czterystu lat leżałem w krypcie, ku uciesze patrzącej na mnie gawiedzi. Mój los jest po stokroć gorszy od śmierci. Ale ja tam już więcej nie wrócę. Tyś mi to umożliwił. – Wąpierz zaśmiał się chytrze.

Mateusz przypatrywał mu się zaszokowany. Ta historia się nie kleiła. Coś nie pasowało, nie wiedział tylko co. Przecież historycy podejrzewali, że prawdziwe ciało staropolskiego arystokraty spłonęło w pożarze w tysiąc siedemset siedemdziesiątym siódmym roku. Co się naprawdę wtedy wydarzyło? Kim zatem był ten upiór?

Wampir postąpił krok w jego stronę.

Zakonnik przeczuwał, na co się zanosi, więc jął żałośnie skomleć:

– Proszę, panie, oszczędź mi okrutnego losu! Miej serce i okaż łaskę mnie, nędznemu robakowi. Idź w swoją stronę, nikt nie dowie się przecież, gdzie się ukryłeś! Jestem pobożnym mężem, poświęciłem życie Bogu, nie chcę stać się przeklętym.

– Obowiązuje mnie święte przyrzeczenie, a te trzeba wypełniać. Liczba wampirów w krypcie winna się zgadzać. Nie bój się, to wcale nie zaboli. No, może troszkę.

– Nieee… – Mateusz zawył żałośnie, a potem zamilkł, gdy szczęka wąpierza zacisnęła się na jego gardle. Poczuł niewyobrażalny wręcz ból rozchodzący się wzdłuż ciała, zupełnie jakby wampir wstrzyknął mu w tętnice kwas. Mateusz miotał się w drgawkach jak ryba wyjęta z wody. Wtedy wampir odgryzł mu z szyi kawał mięsa ze skórą, odsłaniając krwawiące żyły. Zakonnik skonał w męczarniach.

* * *

– Myślisz, że się zbudzi?

Głos. Cichy i przytłumiony. A wokół ciemność.

– Lepiej się pośpieszmy, nim będzie za późno! – Ktoś wypowiedział swoje obawy nerwowym tonem.

– Szybko, przygotuj krew dla księcia! – odparł ten sam młodzieńczy głos. Krew. Na dźwięk tego słowa otworzył ociężałe powieki. Wokół panowała ciemność i duchota. Uwięziony w jakimś pudle, miał na sobie szykowny strój. Nie pamiętał, jak się tu znalazł, ani co wydarzyło się zeszłej nocy.

Unieruchomiony, leżał w ciasnym miejscu, odgrodzony od świata szklaną gablotą. Głodny i osłabiony… Wtedy zwęszył krew. Ona zaś spowodowała, że owładnęło nim nieznane wcześniej pragnienie. Poruszył się, dotykając palcami chłodnej szyby. Zawarczał jak zwierz, mimowolnie, jakby skowyt wydobywał się z gardła wbrew jego woli. Wpadł we wściekłość, walnął pięścią w gablotę. Ta odsunęła się samoistnie, a on usiadł z gracją w trumnie. Doskonale widział w ciemności. Blask światła lampy naftowej raził go w oczy. Trzymał ją w ręce płaszczący się ze strachu zakonnik wraz ze swoim młodszym kompanem. Młodzieniec w habicie zrobił ostrożnie krok do przodu. Dzierżył coś w dłoni, jakąś szklaną buteleczkę. Bez trudu dostrzegł znajdujący się w niej płyn, który mienił się dla niego iście rubinowym kolorem. Gdy młodzieniec się pochylił, Mateusz zachłannie wyrwał zakonnikowi życiodajny pokarm.

Wypił krew, zatracając się w ekstazie. Krwinki rozchodziły się po ciele, uśmierzając bolesne pragnienie. Ogarnęła go euforia, stan podobny do narkotycznego uniesienia. Mnisi uciekli w popłochu, a on oszołomiony doświadczeniem położył się z powrotem do trumny. Było mu dobrze jak nigdy dotąd. Powoli zapadał w sen, wracając do królestwa zmarłych.

Nie pamiętał już, kim jest ani jak się tutaj znalazł. Może nazywał się Jeremi? A może Mateusz? Chyba zrobił coś, kiedyś… Zgwałcił kogoś? Zabił? Bez znaczenia. Liczyła się tylko krew płynąca w jego martwych żyłach.